01.12.2007 Wyniki badań misji Venus Express Europejska Agencja Kosmiczna - ESA zaprezentowała najnowsze wyniki misji Venus Express badającej Wenus, drugą planetę od Słońca. Kiedyś Wenus była określana mianem "siostry Ziemi", gdyż ma bardzo zbliżoną masę do naszej planety. Potem okazało się, że warunki panujące na powierzchni planety są bardzo dalekie od ziemskich - temperatury przekraczają 400 stopni Celsjusza, a ciśnienie atmosferyczne jest setki razy większe niż ziemskie. Sonda Venus Express badała szczegółowo atmosferę planety - rozkład temperatury, skład chemiczny, procesy w niej zachodzące, a także oddziaływanie z wiatrem słonecznym. W wenusjańskiej atmosferze występują gęste chmury kwasu siarkowego na wysokości od 40 do 60 km. Nad nimi rozciąga się obszar określany jako mezosfera (od 60 do 100 km), który rozdziela niższy obszar z wiatrami obiegającymi planetę w ciągu czterech dni, od wyższych warstw atmosfery, na których ruchy wpływa promieniowanie słoneczne (różnice między dzienną, a nocną stroną planety). W rozkładzie temperatury występują oczywiste różnice między stroną dzienną, a nocną. Jednak obserwacje Venus Express ujawniły nieoczekiwaną warstwę ciepłego powietrza występującą po nocnej stronie na wysokości od 90 do 120 km. Powietrze jest cieplejsze o 30-70 stopni Celsjusza od sąsiednich warstw. Najprawdopodobniej oddziaływanie Słońca powoduje powolną utratę atmosfery przez Wenus. Planeta nie ma silnego pola magnetycznego, które by chroniło atmosferę tak jak ziemska magnetosfera. Wobec tego braku cząstki wiatru słonecznego oddziałują bezpośrednio z zewnętrznymi warstwami atmosfery Wenus. Sonda badała takie obszary i udało jej się ustalić skład uciekających z atmosfery cząsteczek - są to głównie jony wodoru, tlenu i helu. Ilość uciekającego wodoru i tlenu jest w stosunku - 2 jony wodoru na 1 jon tlenu. Jak wiadomo, cząsteczki wody składają się z atomu tlenu i 2 atomów wodoru. Być może zatem długotrwałe oddziaływanie Słońca na zewnętrzne warstwy atmosfery Wenus jest wytłumaczeniem dlaczego na planecie brakuje obecnie wody. Gdyby skondensować całą wodę występująca w atmosferze Wenus, utworzyłaby na powierzchni planety warstwę o grubości zaledwie 3 cm. Dla porównania ziemskie oceany razem z parą wodną z atmosfery dałyby warstwę o grubości 3 km. W najnowszym numerze czasopisma "Nature" opublikowano artykuł porównujący Wenus do Ziemi, a także szereg artykułów prezentujących wyniki uzyskane w ramach misji Venus Express. Poza przedstawionymi powyżej zagadnieniami publikacje dotyczą struktur nad biegunami planety, dynamiki górnej części atmosfery, morfologii i dynamiki górnej warstwy chmur, braku wiatru słonecznego oddziałującego z atmosferą w czasie minimum aktywności słonecznej oraz możliwości występowania błyskawic. Misja Venus Express zakończyła swój wyznaczony przy starcie zakres. Miała badać Wenus przez dwa pełne dni wenusjańskie, czyli prawie 500 ziemskich. Planeta obraca się wokół własnej osi bardzo powoli, jeden obrót zajmuje jej 243 dni ziemskie. Misja sondy została przedłużona na kolejne dwa dni wenusjańskie, a jeśli wszystko pójdzie pomyślnie, to może nawet dotrwa do roku 2010, kiedy to do Wenus ma dolecieć japońska sonda Venus Climate Orbiter. Źródło: www.onet.pl Nasza Galaktyka ukrywa bliźniaka? Wielka Mgławica Andromedy widziana podczerwonym okiem Kosmicznego Teleskopu Spitzera. Z obliczeń naukowców wynika, że ewentualny bliźniak Drogi Mlecznej jest podobnych rozmiarów Po drugiej stronie Drogi Mlecznej, w odległości kilku milionów lat świetlnych, znajduje się nieznana galaktyka, co najmniej tak duża jak nasza - sugeruje dwójka astrofizyków z USA. Do tej pory w naszym najbliższym kosmicznym sąsiedztwie znaliśmy tylko jedną sporą galaktykę - Wielką Mgławicę Andromedy odległą o 2,5 mln lat świetlnych. Jest ona najdalszym obiektem widocznym z Ziemi gołym okiem. Tymczasem prof. Avi Loeb i Ramesh Narayan z Centrum Astrofizyki na Uniwersytecie Harvarda twierdzą, że za gęstymi obłokami międzygwiazdowymi, które szczelnie spowijają centrum Drogi Mlecznej i zasłaniają nam widok, czai się jeszcze jedna ogromna wyspa gwiazd - galaktyka, która wywiera na nas spory wpływ. Skąd to wiadomo? Bo jej silne przyciąganie powoduje, że nasza Galaktyka nieco zbacza w swoim ruchu w przestrzeni kosmicznej. Loeb i Narayan uwzględnili wpływ grawitacyjny wszystkich znanych galaktyk w promieniu 400 mln lat świetlnych i obliczyli, jak szybko i w jakim kierunku powinna się ona poruszać. Okazało się, że rzeczywista trajektoria i prędkość Drogi Mlecznej nieco odbiegają od wzorca. Mknie ona z dodatkową prędkością 120 km/s w tę stronę kosmosu, której, niestety, z Ziemi nie widać. Dopiero za 100 mln lat, kiedy Układ Słoneczny zatoczy łuk wokół gęstego galaktycznego jądra, odsłoni się na naszym niebie widok na te rejony kosmosu. Na razie możemy się więc tylko domyślać, że znajduje się tam jakieś spore zgrupowanie gwiazd, które przyciągają nas do siebie. Źródło: www.gazeta.pl 02.12.2007 Kolejny spór o Galileo Szykuje się nowy spór wokół utworzenia europejskiego systemu nawigacji satelitarnej Galileo, który ma być konkurentem dla amerykańskiego GPS. Wprawdzie wczoraj unijni ministrowie transportu zgodzili się na kontynuowanie budowy, ale przy sprzeciwie Hiszpanii. To sprawia, że Madryt nie akceptuje zawartych uzgodnień, bo uważa, że w tak ważnej sprawie powinna obowiązywać jednomyślność. Podczas negocjacji, Hiszpanie domagali się, by na ich terytorium powstało naziemne centrum kontrolne europejskiego systemu Galileo. Tymczasem takie stacje istnieją już na terenie Niemiec i Włoch i - jak argumentowała Bruksela, wspierana przez większość unijnych stolic - nie ma potrzeby i pieniędzy, by budować dodatkowe centrum w Hiszpanii. Tym bardziej, że system Galileo, flagowy unijny projekt, od początku borykał się z problemami finansowymi. Budowa, która ma kosztować prawie 3,5 miliarda euro, stała pod znakiem zapytania, bo brakowało pieniędzy. Sytuacja poprawiła się w ubiegłym tygodniu, kiedy kraje Wspólnoty uzgodniły, że system zostanie częściowo sfinansowany z niewykorzystanych funduszy z unijnego budżetu. Wydawało się, że problem został rozwiązany, ale kłótnie zaczęły się, gdy decydowano o zasadach podziału zamówień na poszczególne elementy systemu. Nie jest wykluczone, że sprawą zajmą się europejscy przywódcy na szczycie w połowie grudnia. Źródło: www.onet.pl 05.12.2007 Najmłodsze planety z Byka Astronomowie z uniwersytetu w Michigan (USA) odkryli najmłodsze układy planetarne Wszechświata Astronomowie z uniwersytetu w Michigan (USA) odkryli najmłodsze układy planetarne Wszechświata. Należą one do gwiazd oddalonych od Ziemi o ledwie 450 lat świetlnych, znajdujących się w gwiazdozbiorze Byka. Odkrycie było możliwe dzięki analizie promieniowania podczerwonego gwiazd. Astronomowie zauważyli szczeliny w gazowo-pyłowych dyskach, które je otaczają i wywnioskowali, że mogły je wyczyścić tylko nowo powstające planety. Źródło: www.gazeta.pl Wyjątkowy Księżyc Naukowcy twierdzą, że takie satelity jak ziemski są rzadkością we Wszechświecie Naukowcy twierdzą, że takie satelity jak ziemski są rzadkością we Wszechświecie. Księżyc powstał poprzez kolizję młodej Ziemi z ciałem wielkości Marsa. Większość naturalnych satelitów powstaje podczas formowania się planet bądź są to okruchy skał złapane przez ich grawitacyjne sidła. Źródło: www.gazeta.pl 06.12.2007 Wulkany wybuchały na Księżycu już 4 mld lat temu Aktywność wulkaniczna na Księżycu miała miejsce już 4,35 miliarda lat temu, krótko po powstaniu tego ciała niebieskiego - wynika z badań magazynu "Nature". Odkrycie rzuca nowe światło na pochodzenie i ewolucję Księżyca. Aktywność wulkaniczna rozpoczęła się, kiedy jeszcze tworzyła się skorupa tego naturalnego satelity Ziemi - piszą naukowcy Kentaro Terada z Uniwersytetu w Hiroszimie i Mahesh Anand z Open University w Milton Keynes w Wielkiej Brytanii. Rezultaty badań uzyskano dzięki analizie i datowaniu minerałów pochodzącego z Księżyca meteorytu Kalahari 009. Niektóre z minerałów były związane z fragmentami skrystalizowanej magmy, pochodzącej z kolei z najstarszych erupcji, do których doszło na równinach Księżyca. Meteoryt Kalahari 009 to skała ważąca 13,5 kg; został znaleziony w roku 1999 w Botswanie. Inne próbki pochodzenia wulkanicznego zebrano na początku lat 70. podczas amerykańskich misji Apollo na Księżyc, lecz ich wiek ocenia się na 3,5-3,9 miliardów lat. Źródło: www.onet.pl Nasze anteny lecą w niebo Dziś z Florydy ma wystartować prom Atlantis. Wiezie na stację kosmiczną europejskie laboratorium Columbus, do którego przymocowane są dwie anteny wykonane przez polskich inżynierów. To nasz pierwszy i na razie jedyny wkład w tę stację. Wszystko zaczęło się pięć lat temu, kiedy międzynarodowy związek organizacji i stowarzyszeń radioamatorskich ARISS dostał zgodę na umieszczenie w module laboratoryjnym Columbus stacji radioamatorskiej. Pierwsza taka istniała już w module sypialnym stacji. Służyła jako łączność awaryjna, a także do przeprowadzania raz w tygodniu lekcji z kosmosu, podczas których astronauci rozmawiają z uczniami na całym świecie (dwa lata temu w takiej łączności wzięły udział trzy szkoły z Trójmiasta). Tym razem miały to być bardziej zaawansowane przekaźniki z możliwością transmisji wideo. Generalny wykonawca Columbusa - niemiecki koncern EADS - zaczął rozglądać się za kimś, kto by je zrobił. Ale nawet najlepsze w branży koncerny, jak Northrop Grumman, Alcatel, Airbus czy Boeing, nie miały gotowych rozwiązań. Jesienią 2004 r. zwrócono się do Pawła Kabacika, adiunkta na Wydziale Elektroniki Politechniki Wrocławskiej. Piotr Cieśliński: Dlaczego pan? dr. Paweł Kabacik: Polak ma szansę wziąć udział w takich misjach kosmicznych tylko w wyjątkowym przypadku kiedy umie zrobić bardzo dobrze coś, czego inni nie potrafią. I musi to umieć zrobić szybko, bo wiadomo, że zanim się do niego zwrócili, inni już zmarnowali czas na próbach rozwiązania problemu. Ale jak trafili do pana? - W roku 2000 dostałem jedną z dwóch najwyższych amerykańskich dorocznych nagród w dziedzinie techniki antenowej (niewielu może się tym pochwalić w Europie, nikt o polskim rodowodzie). Jako jedyny zostałem wybrany z krótkiej listy 80 polskich instytucji i zespołów badawczych do współpracy z Centrum Zaawansowanych Technologii koncernu Motorola. Współkierowałem unijnymi projektami od 1999 r. - na długo zanim Polska przystąpiła do UE. Wreszcie przemysł i wpływowe osoby w tej branży z USA i Europy wystawiają mi znakomite opinie. Rozwiązanie antenowe użyte na Columbusie sprawdzało najpierw laboratorium koncernu Saab Ericsson Space - nigdy nie widzieli tak dobrych własności anten o tak cienkiej grubości. Musiały być nietypowe? - Columbus z trudem mieści się w ładowni promu. Jest tam tak ciasno, że trzeba było przerobić ramię robota na promie Atlantis, aby można było załadować Columbusa. Nie wiadomo nawet, czy uda się go wyjąć z ładowni za pierwszym razem. Do kadłuba Columbusa można montować tylko cienkie i bardzo lekkie rzeczy (cięższe mogłyby odpaść podczas startu promu). Miałem takie anteny o dobrych własnościach, a inni nie, więc po rezygnacji brytyjskiego zespołu ESA i ARISS zatrudniły mnie. Po co te anteny? - Ich głównym zadaniem ma być telewizyjna transmisja do stacji kosmicznej i z niej. Po to, by głównie szkoły mogły za pomocą niezbyt drogich terminali obserwować eksperymenty i wszystko to, co się aktualnie dzieje w laboratoriach kosmicznych na orbicie. Dostarczył pan anteny pod koniec września, zainstalowano je w październiku już na kosmodromie na Florydzie. W ostatniej chwili. - To właśnie najtrudniejsze w misjach załogowych - napięty do niespotykanych gdzie indziej granic termin realizacji. Był taki dramatyczny moment, kiedy jeden zestaw anten został w niejasnych dla mnie okolicznościach przetestowany w warunkach dużo bardziej ekstremalnych, niż potrzeba. Mam wrażenie, że sprawdzano, jak by działał na pojeździe marsjańskim. Uszkodzono w ten sposób jedną z czterech anten i musieliśmy jeszcze raz wykonać cały komplet. Ponadto w tej pracy parametry techniczne zmieniane są niczym stale oddalający się punkt na horyzoncie. Jeśli ktoś nie nadąża, dostaje jeden telefon, żeby sobie oszczędził pracy, i do widzenia. W ostatnich dniach byłem w centralnych laboratoriach Motoroli pod Chicago. Pół wieku temu ta firma odpowiadała za łączność w programie lotów na Księżyc Apollo. To zabawne, że kiedy tam ktoś narzeka na mordercze tempo pracy, od weteranów Apollo słyszy: "Nie masz pojęcia, co to znaczy krótki termin". Przez kilka ostatnich lat nie miałem na nic czasu, czułem się tak, jakbym musiał samodzielnie wychowywać trzyletnie dziecko. A przecież pod moim kierunkiem pracowało nad antenami ponad sto osób w kraju i za granicą. Chciałby pan kiedyś zobaczyć swoje dzieło w kosmosie, tj. polecieć na stację ISS? - Tak, ale to niemożliwe - nawet z najlepszej pensji tego nie sfinansuję. Polska prawie nie istnieje w programach i badaniach zaawansowanych technologii. Nie ma nawet co marzyć, byśmy doścignęli Amerykanów czy Niemców. Gdyby nawet stworzyć naszym naukowcom i inżynierom sprzyjające warunki, to zajmie nam to dwie, trzy generacje. Ale gdzie wtedy będą inni? Źródło: www.gazeta.pl 07.12.2007 Hinode znaczy wschód Słońca Ledwie od roku sonda Hinode bada Słońce, a już pogłębiła naszą wiedzę o nim - chwalą się naukowcy w serii artykułów w dzisiejszym "Science" Jedną z tajemnic, których rozwiązanie przybliża japońska sonda, jest niezwykła różnica temperatury pomiędzy powierzchnią Słońca a zewnętrzną częścią jego atmosfery, tzw. koroną. Otóż gdy powierzchnia naszej gwiazdy jest w miarę chłodna - ledwie 6 tys. stopni - to korona jest rozgrzana aż do ponad miliona stopni. Działanie tego słonecznego "piekarnika" teoretycznie przewidział w ubiegłym wieku szwedzki astrofizyk Hannes Alfvén. Za odkrycie fal magnetycznych pojawiających się w plazmie otrzymał w 1970 r. fizycznego Nobla. Teraz tzw. fale Alfvéna sonda Hinode odkryła na Słońcu. Biegną one od jego powierzchni na zewnątrz, wzdłuż zakrzywiających się linii pola magnetycznego. Przy okazji wyzwalają ogromne ilości energii i rozpalają słoneczną koronę. Źródło: www.gazeta.pl 08.12.2007 Atlantis nie poleciał Start amerykańskiego promu został odłożony co najmniej do soboty. Wszystko przez awarię czujników, które ostrzegają komputer statku, że w zewnętrznym zbiorniku brakuje paliwa. Zgodnie z procedurami NASA co najmniej trzy z czterech czujników muszą działać prawidłowo, żeby prom mógł wystartować. Tymczasem mimo że "bak" był pełny, dwa czujniki informowały, że nic w nim nie ma. To bardzo groźna awaria, bo po opróżnieniu zbiornika komputer wyłącza główne silniki promu. Gdyby stanęły za wcześnie, Atlantis nie doleciałby na orbitę, a załoga musiałaby awaryjnie lądować. Jeśliby w ogóle zdążyła. Wahadłowiec miał wystartować w czwartek. W jego ładowni czeka europejskie laboratorium Columbus, które na orbicie zostanie dołączone do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Wart prawie miliard euro moduł to główny europejski wkład w stację. Swój drobny udział w jego budowie mają również Polacy. Dwie anteny Columbusa wykonali polscy inżynierowie. Źródło: www.gazeta.pl 12.12.2007 Życie na Marsie? Łazik Spirit znalazł na marsie idealnie miejsce do rozwoju życia - poinformowali naukowcy. Jak to się często zdarza do odkrycia doszło przez czysty przypadek Buszując w kraterze Gusiewa od trzech i pół roku, Spirit okulał na jedno z sześciu kółek. Zamiast się kręcić, jak państwo z NASA przykazali, zablokowało się ono i ryło w ziemi, a raczej w Marsie. W maju dziwaczny biały ślad 20-cm szerokości zostawiany przez Spirita zainteresował Steve'a Squyresa z Uniwersytetu Cornella w USA, odpowiedzialnego za analizę danych pochodzących z instrumentów naukowych łazika. Badania wykonane pokładowym spektrometrem pokazały, że biała substancja to prawie czysta krzemionka. - Mamy jedno z największych odkryć dokonanych na Marsie - chwalili się ludzie z NASA podczas ostatniego spotkania Amerykańskiego Związku Geofizycznego. Kiedyś było idealnie Na Ziemi krzemionka, czyli ditlenek krzemu, występuje powszechnie pod postacią piasku. Zazwyczaj zawiera sporą domieszkę zanieczyszczeń. Kiedy jednak wchodzicie latem do morza i brodzicie stopami w mięciutkim piaseczku, to brodzicie w prawie czystej krzemionce. No dobrze, ale co z tego? Ano to, że ten związek chemiczny powstaje w procesie utleniania krzemu, zawsze w obecności wody. Squyres uważa, że w grę wchodzą dwa scenariusze. Albo krzemionka powstała w źródle gorącej wody, która kiedyś kotłowała się w tym miejscu, albo w tak zwanej fumaroli. Fumarole to bogate chemicznie kominy, które na Ziemi często towarzyszą wulkanom, "puszczając gazy", np. zakwaszoną parę wodną. I tu dochodzimy do sedna tego przypadkowego odkrycia. - Gorące źródła czy fumarole, obojętnie - cieszy się Steve Squyres. - Tak czy inaczej mamy do czynienia z miejscem, w którym kiedyś panowały idealne warunki do narodzin i przetrwania życia. Na Ziemi takie warunki ukochały sobie mikroskopijne istoty zamieszkujące najbardziej ekstremalne miejsca, np. kominy hydrotermalne na dnach oceanów. No i znowu - "na Ziemi". A co ma ona do Marsa? Dlaczego nie potrafimy oderwać się od ograniczeń narzucanych przez naszą planetę i uparcie szukamy w kosmosie życia takiego jak nasze? Jak przyroda życie lepiła Kiedy zadałem to pytanie prof. Aleksandrowi Wolszczanowi, słynnemu polskiemu astronomowi, odkrywcy pierwszego pozaziemskiego układu planetarnego, ten rozłożył ręce. - To prawda, że jesteśmy do bólu ziemscy. Ale jak możemy postępować inaczej? Szukamy tego, co znamy - tłumaczył. - Nie mamy innego punktu odniesienia. Oznacza to, że życia kompletnie różnego od tego z Ziemi moglibyśmy po prostu nie dostrzec. Po co więc marnować czas na jego poszukiwanie? - Zresztą popatrzmy, z czego jesteśmy zbudowani - z wodoru (H), węgla (C), tlenu (O) i azotu (N) - tłumaczył dalej prof. Wolszczan. - To pierwiastki najbardziej podstawowe we Wszechświecie. Przyroda wzięła je sobie i zlepiła z nich życie. Każdą kobietę i każdego mężczyznę można by więc żartobliwie nazwać panią i panem HCON. No dobrze, ale jak teraz wyjść poza przesłanki, że w miejscu rozkopanym przez nieruchome kółko Spirita kiedyś mogło istnieć życie, i znaleźć na to twarde dowody? Ludzie z NASA na pewno powinni być ostrożni z ferowaniem jakichkolwiek życiowych wyroków. Już raz się pomylili. W połowie lat 90. ogłosili, że w meteorycie, który wylądował na Ziemi, znaleźli marsjańskie bakterie. Wybuchła ogromna sensacja, głos zabrał nawet prezydent USA Bill Clinton. Potem okazało się, że te bakterie były swojskie, nasze i "wgryzły się" w meteoryt już na naszej planecie. - Krzemionka świetnie konserwuje ślady życia. Jeśli tam kiedyś było, to znajdziemy na to dowody - mówi spokojnie Steve Squyres. Teraz więc do roboty muszą się wziąć astrobiolodzy. Muszą zbadać marsjańską krzemionkę i poszukać w niej np. skamieniałych bakterii. Spirit nie ma odpowiednich narzędzi, by przeprowadzić takie badania. Nadzieja jednak w przyszłych misjach, które NASA wysyła na Marsa co dwa lata - kiedy tylko "otwiera się" najkrótsze połączenie pomiędzy naszymi planetami. Jesienią 2009 r. na Czerwoną Planetę poleci kolejny łazik. Na pokładzie będzie miał laboratorium badawcze, które pobierze próbki marsjańskiego gruntu i poszuka w nich śladów życia - dzisiejszego lub tego sprzed setek tysięcy lat. Jeśli je znajdzie, będzie to na pewno odkrycie wszech czasów. I kolejny dowód na to, że życiem rządzi przypadek. Albo i nie. Źródło: www.gazeta.pl 14.12.2007 W piątek czternastego - obserwuj wieczorne niebo W piątek, 14. grudnia, wczesnym wieczorem, maksimum swojej aktywności osiąga jeden z największych rojów naszego nieba - Geminidy -poinformował PAP dr Arkadiusz Olech z Centrum Astronomicznego PAN w Warszawie. Geminidy to jeden z najbardziej aktywnych i regularnych rojów meteorów na naszym niebie, a jednocześnie jeden z najbardziej niedocenianych. O sierpniowych Perseidach i listopadowych Leonidach słyszał prawie każdy, a o Geminidach mało kto. Tymczasem każdego roku w okolicach nocy z 13 na 14 grudnia daje on nawet ponad 100 "spadających gwiazd" na godzinę, przebijając tym samym Perseidy. Pierwsze meteory z roju Geminidów możemy podziwiać już 7 grudnia, a aktywność roju trwa do 17 grudnia. Ciałem macierzystym Geminidów jest najprawdopodobniej planetoida (3200) Phaeton. Geminidy to zjawiska o średniej szybkości, wchodzą bowiem w naszą atmosferę z prędkością 35 km/s. Miejsce, z którego zdają się wybiegać te meteory (tzw. radiant) znajdujemy w konstelacji Bliźniąt i leży ono w bezpośrednim sąsiedztwie najjaśniejszych gwiazd tej konstelacji: Kastora i Polluksa. Wschodzi około godziny 16:30, najwyższą wysokość nad horyzontem osiąga około godziny 2:00, będąc wówczas aż 70 stopni nad południowym horyzontem. Tegorocznego maksimum aktywności spodziewamy się 14 grudnia w okolicach godziny 17:45 naszego czasu, czyli w Polsce już po zapadnięciu ciemności ale jeszcze w momencie, gdy radiant roju jest nisko nad horyzontem. Warto jednak wyjść na obserwacje w okolicach maksimum lub godzinę czy dwie później, bo ze względu na kilkugodzinną szerokość połówkową maksimum, możemy wtedy liczyć na grube kilkadziesiąt zjawisk na godzinę. W obserwacjach nie będzie przeszkadzał Księżyc znajdujący się kilka dni po nowiu. Tegoroczne warunki na pewno zachęcaja więc do obserwacji. Niestety mogą być problemy z pogodą. Według prognoz praktycznie w całej Polsce, w godzinach maksymalnej aktywności roju, będzie panowało całkowite zachmurzenie chmurami niskimi. Szanse na przejaśnienia są w zasadzie tylko w okolicach Grudziądza, Brodnicy, Ostródy i Mławy. O tej porze roku, prognozy pogody są jednak obarczone sporym błędem, trzeba mieć więc nadzieję, że rzeczywista sytuacja będzie lepsza. Źródło: www.onet.pl 15.12.2007 Życie nie z tej Ziemi Po co szukać gdzieś daleko w kosmosie? Największa szansa na znalezienie "nieziemskiego" życia jest... na Ziemi Jak wiadomo, życie na Ziemi powstało tylko raz. To dziwne, bo w świecie darwinowskim musiało się to odbywać metodą prób i błędów, poprzez testowanie najrozmaitszych alternatyw. Jeśli cokolwiek charakteryzuje procesy ewolucyjne, to zjawisko, które słynny amerykański ewolucjonista S.J. Gould nazwał kiedyś "wczesnym eksperymentowaniem i późniejszą standaryzacją": każde nowatorskie rozwiązanie poprzedzone jest niezliczonymi prototypami, z których kilka wypiera pozostałe i staje się nowym standardem. Przykładem takiego "eksperymentowania" jest tzw. rewolucja kambryjska, kiedy to w krótkim czasie powstały wszystkie istniejące do dziś typy zwierzęce - i wiele innych, które dawno wymarły. To może sprzeczne z intuicją, ale ewolucja zakłada zmniejszanie, a nie zwiększanie ogólnego zróżnicowania w czasie - np. wszystkie dzisiejsze kręgowce lądowe wywodzą się od jednego przodka o pięciopalczastych kończynach, ale u ich początku było dużo różnych wariantów "ryb z nogami" i model pięciopalczasty był zrazu tylko jednym z wielu. Coś podobnego zdarzyło się w naszej linii rodowej - u jej nasady istniało wiele eksperymentalnych form dwunogów, a my po prostu jesteśmy potomkami jednego z nich. Możemy teraz wrócić do jedności życia na Ziemi i narzucającego się już pytania: skąd właściwie wiadomo, że życie powstało tylko raz? Ten turkusowy robak to skamieniałość z marsjańskiego meteorytu ALH84001, który kilkanaście tysięcy lat temu spadł na Antarktydę. Jest zbyt mała na bakterię - jej średnica to ledwie jedna setna średnicy ludzkiego włosa. Przez Daviesa i innych poszukiwaczy obcego życia jest uważana za organizm z nanoświata. Ma co najmniej 3,6 mld lat Fot. Science Photo Library Życie dziwne i obce Owszem, znane nam żywe organizmy, od bakterii po człowieka, wywodzą się od wspólnego przodka, bo opierają się na tym samym kodzie genetycznym odczytywanym w tych samych urządzeniach (rybosomach) i przekładanym na te same produkty finalne - aminokwasy i białka. Nie znamy żadnego powodu - poza wspólnotą pochodzenia - każącego organizmom używać czwórki akurat tych zasad nukleinowych (A,C,G i T) i stosować te same arbitralne kody do produkcji akurat 20 aminokwasów, choć i tych zasad, i amino-kwasów znamy znacznie więcej. Życie, które znamy, pochodzi więc od wspólnego przodka. Ale czy istnieje życie, którego nie znamy? Mechanizm darwinowski nie tylko zakłada wielowariantowość rozwiązań, ale przewiduje też, że te wcześniejsze, alternatywne wersje zwykle gdzieś przeżywają, tam, gdzie wciąż mogą pełnić swe funkcje. Nasza Ziemia pełna jest żyjących skamieniałości, reliktów przeszłości, rudymentów. Najlepiej widać to na przykładzie etapów najwcześniejszych i form najprostszych, które nas tu najbardziej interesują. Nie jest zapewne przypadkiem, że wszystkie najstarsze grupy mikrobów to tzw. termofile - formy przystosowane do wysokich temperatur, rozwijające się nawet we wrzącej wodzie. Nie brak wśród nich też acydofili (kwasolubów), halofili (miłośników solanek), alkalofili, barofili i innych ekstremofili - miłośników wszelkich możliwych skrajności, jakich na wczesnej Ziemi nie brakowało, a które dziś zostały tylko w marginalnych środowiskach: w bagnach, solankach, dymiących kominach na dnie oceanów, gejzerach czy skałach na dużych głębokościach. Wszędzie tam te wczesne "eksperymenty" wciąż dobrze prosperują. Jeśli przyjąć te dwa założenia ewolucji - że życie eksperymentowało z różnymi rozwiązaniami i że te wczesne eksperymenty przetrwały do dziś - rodzi się od razu pytanie, gdzie są obecnie te najwcześniejsze formy z czasów, gdy życie, nie tylko nasze, powstawało. Gdzie są przejawy alternatywnego życia - zarówno tego, które wywodzi się z tego samego co nasze źródła (nazwijmy je "dziwnym"), jak i tego, które rozwinęło się niezależnie, nie jest więc z naszym spokrewnione (nazwijmy je "obcym")? Odpowiedź, jakiej udziela Paul Davies z Uniwersytetu Stanowego w Arizonie, jego badacz i popularyzator, jest szokująca - wszędzie! Jest, jak mówi, dosłownie przed naszymi nosami. A nawet - w naszych nosach Bakterie w skali nano Problem w tym, dlaczego go dotąd nie znaleziono. Davies odpowiada tak - po pierwsze, być może znaleziono, i to w dużych ilościach, po drugie zaś, nie szukano tam, gdzie trzeba, i tego, co należy. To życie ukryło się bowiem przed nami - w środowiskach, których unikamy, i przyjmując rozmiary, których nie wychwytują nasze instrumenty. W roku 1989 amerykański geolog Robert Folk badał trawertyny (wytrącane z wody martwice) w północnych Włoszech, szukając w nich bakterii, które miały odpowiadać za ich powstanie. Obrazy z mikroskopu elektronowego nie ukazały śladów bakterii, ujawniły za to obecność niezliczonych znacznie mniejszych tworów, które Folk nazwał nanobakteriami i uznał za nieznane dotąd formy życia. Zaczął wówczas głosić szokującą tezę, że owe dziwne twory, mniejsze od najmniejszych bakterii, mogą żyć powszechnie w wielu środowiskach i wywoływać strącanie różnych minerałów. Niedawno Philippa Uwins z Australii odkryła podobne obiekty w rdzeniach ze skał pod dnem oceanu - i również uznała je za przejawy życia. Jeśli ma rację, owe nanoby mogą zamieszkiwać na wielkich głębokościach, w porach skalnych, które pod ogromnym ciśnieniem są za małe nawet dla konwencjonalnych bakterii. A pod ziemią, jak dziś wiemy, życia jest dużo i jest ono "dziwne" - amerykański geolog Thomas Gold mówi wręcz o drugiej biosferze przewyższającej pod względem biomasy tę pierw-szą, czyli naszą. Gold uważa, że obie one wywodzą się ze wspólnego źródła i obie składają się głównie z bakterii. Jeśli jednak mają zupełnie odmienne korzenie, rację może mieć biolożka Carol Cleland z Uniwersytetu w Kolorado w Boulder (USA), która nazywa tę "drugą" biosferą cieni, rodzajem podziemnego Hadesu niemal odciętego od powierzchniowego życia. Ale czasem i ta biosfera może wychodzić z cienia, a nawet wnikać do naszych ciał. Już w roku 1988 Olavi Kajander z Finlandii zaobserwował w komórkach ssaków liczne małe obiekty o średnicy 50 mikrometrów (znane nam bakterie mają co najmniej 200 mikrometrów) i zasugerował, że są to żywe organizmy zasiedlające drogi moczowe i strącające sole wapnia. Ich dziełem mają być np. kamienie nerkowe, a także różne inne zwapnienia, z miażdżycą włącznie. Nazwany Nannobacterium sanguineum ów "nanob" był pierwszym mieszkańcem biosfery cieni, który doczekał się naukowej personifikacji. W roku 2000 Kajander i Neva Ciftcioglu (urodzona w Turcji, pracuje dla NASA) założyli spółkę Nanobac Oy; dziś pod zmienioną nazwą produkuje ona zestawy do wykrywania nanobakterii i opracowuje terapie przeciw różnym schorzeniom wywoływanym przez zwapnienia. Byłoby ponurym paradoksem, gdyby główny obecnie zabójca ludzkości miał być wywoływany przez organizmy "nie z tego świata". Wszystkie opisane dotąd "nanoby" - jeśli są żywe - należałyby do życia dziwnego, ale nie obcego. Mogłyby być np. przeżytkami "świata RNA", który niemal na pewno poprzedzał nasz i który mógł przetrwać w miejscach dla zwykłych organizmów niedostępnych. Jeśli obecność dziwnego świata na Ziemi jest więc wielce prawdopodobna, to życie obce pozostaje czystą spekulacją. Ale myśl, że kiedyś istniało, nie wydaje się już fantazją i zdobywa coraz więcej zwolenników. W roku 2006 odbyło się pierwsze sympozjum poświęcone w całości tym zagadnieniom. W lipcowym numerze "Discover" ukazał się artykuł znanego ewolucjonisty amerykańskiego Carla Zimmera, który z entuzjazmem pisze o możliwości "nieziemskiego" życia, a w listopadowym numerze prestiżowego "Scientific American" szczegółowo analizuje te sprawy Paul Davies. Lawina, jak się zdaje, ruszyła i pewnie już się nie zatrzyma. Na prawo lub lewo marsz Dzień, w którym odkryte zostaną pierw-sze obce formy na Ziemi, nie wydaje się już odległy. Na razie pozostaje opracowywanie metod ich wykrywania i identyfikacji. Dwie najważniejsze już przyniosły pozytywne rezultaty. Pierwszą można nazwać metodą seryjnego zabójstwa. W doświadczeniach poddaje się najrozmaitsze bakterie działaniu różnych środków sterylizujących. - Jeśli wybijemy w ten sposób wszelkie życie, które znamy, i coś jeszcze będzie się tam "ruszało", to może to być tylko życie, którego nie znamy - mówi obrazowo Davies. Tak właśnie odkryto mikroba nazwanego Deinococcus durans - bakterie poddawano coraz silniejszemu promieniowaniu, aż wszystkie zostały wybite. Pozostała jedna - zdolna wytrzymać radiację tysiąckrotnie większą od tej, która zabija człowieka. Jednak i ta bakteria, choć niezwykła, okazała się w końcu z tego świata Inną metodę określić można "na chiralność". Wszystkie duże cząsteczki są skręcone (chiralne) - w prawą lub lewą stronę. Chemicznie są one identyczne, ale organizmy muszą się "zdecydować" na jeden z tych wariantów sprawny metabolizm wymaga współdziałania jednoskrętnych molekuł. To dlatego właśnie całe znane DNA jest prawoskrętne, a wszystkie aminokwasy - lewoskrętne, choć chemicy potrafią z łatwością stworzyć ich wersje o odwrotnej chiralności. Procedura poszukiwania alternatywnego życia jest prosta - wystarczy przygotować pożywkę z cząsteczek o odwrotnej niż "ziemska" chiralności i sprawdzić, czy cokolwiek będzie się w niej rozwijać. Życie, jakie znamy, jest do tego niezdolne Takie doświadczenie zostało niedawno przeprowadzone przez Richarda Hoovera i Elenę Pikutę z NASA, którzy karmili różne ekstremofile bulionem z "odwrotnych" molekuł i sprawdzali, czy ktokolwiek się na niego skusi. Jeden chętny się znalazł - i ze względu na swą kulinarną ekstrawagancję nazwany został Anaerovirgula multivorans. Po zbadaniu okazał się jednak bardzo osobliwą, ale nie obcą, formą życia. Jego trik polegał na zdolności do modyfikacji aminokwasów i cukrów o odwrotnej chiralności w związki możliwe do strawienia. To dopiero pierwsze kroki w poszukiwaniu dziwnego i obcego życia na Ziemi. Nadzieje zostały już rozbudzone, a perspektywy wydają się obiecujące (lub przerażające - jak kto woli). Tym bardziej że zmienia się, i to diametralnie, nastawienie uczonych do problemu poza- i nieziemskiego życia. Jacques Monod napisał kiedyś słynne zdanie, że kosmos nie był zrazu ciężarny życiem, a życie - człowiekiem. Chciał przez to powiedzieć, że życie jest stanem nieprawdopodobnym, tak jak nieprawdopodobne jest, by z pierwszych żywych form powstał gatunek myślący. Skoro jedno i drugie już się wydarzyło, nie ma co liczyć, by gdziekolwiek powtórzyło się to samo. Ale dziś wahadło wychyliło się w drugą stronę - większość uważa, że jeśli gdzieś w kosmosie pojawiły się warunki zbliżone do ziemskich, powinny i tam doprowadzić do lokalnej biogenezy. W końcu na Ziemi życie zrodziło się niemal od razu, gdy tylko warunki na to pozwoliły. Mamy wszelkie powody, by wierzyć w sukces i rychłe odkrycie pozaziemskiego życia - na Marsie, Europie i Tytanie lub gdzie indziej. Podobnych do Ziemi planet nie może brakować. Ale największa szansa na znalezienie obcego życia jest na Ziemi. - W końcu która z planet jest bardziej ziemska od samej Ziemi? - pyta Davies. Źródło: www.gazeta.pl 18.12.2007 Spadająca gwiazda jak Księżyc w pełni W nocy z soboty na niedzielę nad centralną Polską przeleciał potężny meteor z roju Geminidów W nocy z soboty na niedzielę nad centralną Polską przeleciał potężny meteor z roju Geminidów. Spalając się w atmosferze, świecił tak jasno jak Księżyc w pełni. Na wysokości ok. 40 km rozpadł się na cztery kawałki. Geminidy to jeden z najbardziej aktywnych i regularnych rojów meteorów ukazujących się na naszym niebie. Co roku w okolicy 13-14 grudnia wypluwa on nawet ponad sto "spadających gwiazd" na godzinę, przebijając tym samym spektakularne sierpniowe Perseidy i listopadowe Leonidy. Z kolei w nocy z poniedziałku na wtorek na niebie rozpoczął się pokaz Ursydów - roju meteorów pochodzących z komety 8P/Tuttle'a. Maksimum osiągnie on w drugą noc zimy - z 22 na 23 grudnia - kiedy w ciągu godziny ze znajdującego się na północnym-wschodzie gwiazdozbioru Małej Niedźwiedzicy będzie "spadać" do 10 "gwiazd". Źródło: www.gazeta.pl 19.12.2007 Która gwiazda będzie w tym roku pierwsza? W tym roku największe szanse na to, aby być pierwszą wigilijną gwiazdką mają Wega oraz Capella, a jeśli zaliczymy do tego grona planety to także Mars - poinformował dr Arkadiusz Olech z Centrum Astronomicznego PAN w Warszawie. Tradycja nakazuje rozpocząć kolację wigilijną w momencie, gdy na niebie pojawi się pierwsza gwiazda. W tym roku w Wigilię Świąt Bożego Narodzenia Słońce zajdzie w okolicach godziny 15:30, więc już około godziny 16 -16:30 możemy wypatrywać na niebie pierwszych jasnych obiektów. W zasadzie trzy z nich predysponują w tym roku by być pierwszą gwiazdką. Największe szanse na to ma Wega - najjaśniejsza gwiazda w konstelacji Lutni. 24 grudnia ok. godz. 16 świeci ona na wysokości prawie 50 stopni nad zachodnim horyzontem. Ciut słabszym obiektem od Wegi jest Capella (czyli po polsku Koza) - najjaśniejsza gwiazda konstelacji Woźnicy. Znajdziemy ją po przeciwnej stronie nieba, 30 stopni nad północno-wschodnim horyzontem. W Wigilijny wieczór najjaśniejszym po Księżycu obiektem na niebie będzie Mars, który jest oczywiście planetą, nie gwiazdą. Tradycja jednak mówi nam o Gwieździe Betlejemskiej, która najprawdopodobniej była w rzeczywistości kometą, a więc też ciałem Układu Słonecznego, podobnie jak Mars. Nie ma więc chyba nic zdrożnego w rozpoczęciu kolacji wigilijnej po wypatrzeniu Czerwonej Planety, która godzinę po zachodzie Słońca będzie widoczna na wysokości zaledwie dziesięciu stopni nad północno- wschodnim horyzontem. Znalezienie Marsa ułatwią nam dwa czynniki - jego duża jasność oraz położenie na niebie blisko wschodzącego Księżyca w pełni. Źródło: www.onet.pl 20.12.2007 Galaktyka 4,6 miliarda lat świetlnych od Ziemi Astronomowie z Instytutu SRON w Utrechcie odkryli nową gigantyczną gromadę galaktyk, która ukryta jest poza znaną wcześniej gromadą galaktyk Abell 3128. Nowo odkryta gromada galaktyk jest tak samo jasna jak gromada Abell 3128 mimo, że znajduje się od niej 6 razy dalej bo ok. 4,6 miliarda lat świetlnych od Ziemi. Gromady galaktyk to największe struktury we Wszechświecie skupiające od dziesiątek do setek a nawet tysięcy masywnych galaktyk, z których każda liczy setki miliardów gwiazd. Według aktualnie obowiązujących teorii w dużych skalach galaktyki układają się w przestrzeni wzdłuż nieregularnych włókien (płaszczyzn) na podobieństwo sieci. Przestrzeń pomiędzy zawierającymi materię płaszczyznami jest prawie całkowicie pusta, zaś w miejscach ich przecinania się (węzłach kosmicznej sieci), czyli tam gdzie koncentracja galaktyk jest największa tworzą się właśnie gromady galaktyk. Wypełniający przestrzeń międzygalaktyczną w gromadzie gorący gaz o temperaturze dziesiątków milionów stopni Celsjusza emituje promieniowanie rentgenowskie dzięki czemu kosmiczne teleskopy, takie jak XMM - Newton mogą badać jego skład oraz pochodzenie. Naukowcy prowadzący badania gromady Abell 3128 byli zaskoczeni faktem, że mające tą samą wielkość i jasność dwa obszary promieniowania X zawierają obłoki gazu o zupełnie odmiennym składzie, co nie zgadza się z aktualnie obowiązującymi teoriami opisującymi powstawanie wielkich struktur we Wszechświecie takich jak gromady galaktyk. - Podczas gdy jeden obszar zawiera gaz bogaty w ciężkie pierwiastki pozostałe po wybuchach supernowych to skład drugiego jest zupełnie inny z niewielką zawartością ciężkich pierwiastków wyjaśnia Norbert Werner z SRON Netherlands Institute for Space Research, naukowiec zaangażowany w badania. Szczegółowe badania pozwoliły na ustalenie, że dwa obserwowane obszary należą do zupełnie innych obiektów, które - mimo, że w rzeczywistości dzieli je odległość miliardów lat świetlnych - dla obserwatora na Ziemi znajdują się w jednej linii widzenia. Kierujący realizacją projektu Jelle Kaastra powiedział: "Badania tak ogromnych gromad galaktyk zbliżają nas do poznania pełnej odpowiedzi na pytanie jak formują się tego typu gigantyczne struktury we Wszechświecie". Źródło: www.onet.pl 21.12.2007 Sondy nie do zdarcia Sonda Deep Impact dwa lata temu wybiła dziurę w komecie. Ponieważ przeżyła brawurową misję i jest w świetnej kondycji, NASA wyznaczyła jej teraz dodatkowe zadanie. W ostatni dzień roku efektownie przeleci tuż nad Ziemią i ruszy w drogę Jedną z najtrudniejszych i najkosztowniejszych części misji kosmicznej jest start z Ziemi. Pokonanie ziemskiej grawitacji to połowa sukcesu. Dlatego agencjom kosmicznym tak żal rozstawać się z sondami, które już skończyły zadanie, ale w ich obwodach wciąż płynie prąd, przyrządy są sprawne, a w baku jest jeszcze paliwo dla silników manewrowych. Nic dziwnego więc, że szuka się im nowej roboty. Mamy dość kosmicznej rutyny Po raz pierwszy agencja NASA pomyślała o wytyczeniu nowego celu dla sondy w latach 70. Wtedy w pierwszą daleką misję do Jowisza wyruszyły bliźniacze statki Pioneer 10 i 11. Niektórzy nie wróżyli im długiego życia. Sądzono, że roztrzaskają się w pasie asteroid gęstym od planetek, odłamków skalnych i pyłu, który rozciąga się za Marsem. Ale nic takiego się nie stało. Pioneery gładko minęły przeszkodę. Nawigatorzy NASA uznali, że szkoda zakończyć misję na Jowiszu. Wykorzystali tę potężną planetę jak grawitacyjną procę, która zmieniła kierunek i rozpędziła Pioneera 11 na spotkanie z Saturnem. W połowie następnej dekady takich dodatkowych zleceń dla sond było więcej. W tym czasie zbliżała się do Słońca słynna kometa Halleya, która odwiedza nasze okolice raz na 76 lat. Żadna agencja kosmiczna na świecie nie chciała przegapić takiej okazji do badań. Europejczycy specjalnie wystrzelili sondę Giotto, a Japończycy nawet dwa statki - Suisei i Sagikake. Amerykanie i Rosjanie postanowili zaś skorzystać z maszyn, które wcześniej posłali w kosmos w innych celach. Dwie radzieckie Wegi wysłano na spotkanie z kometą, jak tylko zrzuciły lądowniki na powierzchnię Wenus, co było ich podstawowym zadaniem. A amerykańskiemu ISEE-3 polecono przerwać śledzenie słonecznych rozbłysków, którym to nudnym zadaniem zajmował się przez kilka lat zawieszony w punkcie pomiędzy Słońcem i Ziemią, gdzie równoważą się ich siły ciążenia. Dzięki temu ISEE-3 miał okazję przeżyć wspaniałą odyseję kosmiczną. Żeby się rozpędzić, musiał wiele miesięcy manewrować. Trafił na zapętloną trajektorię, na której zataczał coraz większe okręgi wokół Ziemi i Księżyca, aż w końcu pomknął dalej. Badał nie tylko kometę Halleya, ale także kometę Giacobini-Zinnera, która jest źródłem październikowego deszczu meteorów zwanych drakonidami. Potem zapadł w długi sen, z którego co jakiś czas NASA go budziła. Wspomagał m.in. sondę Ulisses w jej badaniach Słońca, rejestrował promieniowanie kosmiczne, aż w maju 1997 r. - po prawie 20 latach służby - usłyszał, że nowych zadań dla niego nie ma, więc oficjalnie przeszedł na zasłużoną emeryturę. W 2014 r. ma bardzo blisko minąć Ziemię. NASA uznała, że to doskonała okazja, by go zdjąć z orbity i sprowadzić na Ziemię. Jeśli tak się stanie - trafi do muzeum Smithsonian Institute. Drugie zlecenie miała także europejska Giotto, która po sfotografowaniu komety Halleya i krótkim uśpieniu poleciała na spotkanie innej komety w 1992 r. Była pierwszą sondą, która wykorzystała Ziemię jako grawitacyjną procę. Kometa proboszcza tajemniczo znika Deep Impact ma powtórzyć manewr Giotto. Kiedy w lipcu 2005 r. sonda wystrzeliła kilkusetkilogramowy pocisk w kierunku komety Tempel-1, naukowcy trzymali za nią kciuki, bo wszystko mogło się zdarzyć. Sonda miała z bliska fotografować skutki uderzenia, rozmiar krateru i rodzaj materiału, który zostanie wyrzucony w przestrzeń kosmiczną. Ale nie było pewne, czy sama nie znajdzie się w polu rażenia odłamków albo drobinek z kometarnego warkocza, które mogły porysować obiektyw kamery czy uszkodzić elektronikę. Ale ku zdziwieniu inżynierów sonda wyszła z misji bez szwanku, nie ucierpiała optyka ani antena do komunikacji z Ziemią, nie uległa uszkodzeniu ani jedna komórka w bateriach słonecznych. - Nie mogliśmy być szczęśliwsi - mówił Monte Henderson ze spółki Ball Aerospace, która konstruowała maszynę. NASA zaczęła się więc rozglądać za nowym celem dla sondy. Wpierw myślano o komecie odkrytej w 1975 r. przez wielebnego Leo Boethina, proboszcza z miasteczka Bangued na Filipinach, który za dnia pochłonięty był kościelnymi obowiązkami, a nocą zamieniał się w zapalonego łowcę komet. Powrotu jego komety spodziewano się właśnie teraz. Ale, niestety, nie pojawiła się. Gdzieś przepadła, może rozleciała się na mniejsze kawałki. Zdecydowano więc, że Deep Impact poleci na spotkanie komety Hartley 2. Nawigatorzy NASA szybko wykreślili jej nową trasę, na początku listopada wyrwali z hibernacji i kazali wpierw zakręcić się wokół Ziemi. Znowu chodzi o skorzystanie z efektu procy. Sonda rozpocznie więc swą eskapadę od parady przed (a raczej ponad) mieszkańcami Ziemi w ostatni dzień tego roku. Do celu dotrze za trzy lata. W międzyczasie ma zadanie fotografować otoczenie odległych gwiazd, przy których odkryto planety. Koszt tego dodatkowego zlecenia to tylko 40 mln dol., podczas gdy na start i dotychczasowy przebieg misję wydano prawie 350 mln dol. Jestem solidną sondą, czekam na zlecenia W kolejce do ponownego wykorzystania czeka więcej sond, na przykład Stardust, który w zeszłym roku dostarczył na Ziemię kasetkę z cenną przesyłką - pyłem zebranym z warkocza komety Wild-2. NASA być może pośle go do komety Tempel-1, żeby przyjrzał się, co po kilku latach zostało z krateru, który wybił tam Deep Impact. Na pewno dodatkowe zlecenie dostanie również sonda New Horizons, która w tej chwili znajduje się w długiej podróży do Plutona. Kiedy w 2015 r. jako pierwsza ziemska sonda odwiedzi tę odległą planetkę, nawigatorzy podejmą decyzję, co ma robić dalej. Zapewne skierują ją do jednej z lodowych asteroid, od jakich tam się roi. Najciekawiej zapowiada się jednak kariera sondy Dawn, która pod koniec września poleciała badać największe asteroidy. Po raz pierwszy w dziejach podboju kosmosu ma zostać satelitą dwóch ciał niebieskich podczas jednej misji - sześć miesięcy spędzi na orbicie asteroidy Westa, a potem przeniesie się nad Ceres. Dawn dysponuje pionierskim silnikiem jonowym zasilanym energią słoneczną, który jest oszczędniejszy niż tradycyjne silniki rakietowe. Dlatego może dłużej manewrować. Do takich sond - które będą zdolne do przyjęcia wielu zleceń i celów - należy przyszłość. Źródło: www.gazeta.pl Dzieje wojen Drogi Mlecznej Najciekawsze jest to, co na zewnątrz - zdają się sugerować obserwacje Drogi Mlecznej opublikowane w "Nature". Nasza Galaktyka składa się z części gęstej od gwiazd - płaskiej jak naleśnik z wybrzuszeniem w środku - oraz rozrzedzonej aureoli, tzw. halo, która otacza "naleśnik" i rozciąga się daleko w kosmos. Zespół astronomów pod kierunkiem Daniela Carollo z Turynu przyjrzał się temu halo i odkrył, że nie jest ono jednorodne, lecz składa się z wirujących w przeciwne strony dwóch grup gwiazd. Te bardziej odległe od centrum obracają się w przeciwnym kierunku niż cała Galaktyka, są też bardzo stare. Naukowcy przypuszczają, że w halo zapisane są złożone dzieje Drogi Mlecznej, która niegdyś narodziła się z wielkiego obłoku materii jako niewielka galaktyka. Dopiero z czasem rosła w siłę, połykając sąsiednie wyspy gwiazd. Wewnętrzna część halo składa się właśnie z ofiar tych podbojów, a zewnętrzna jest reliktem pierwotnego obłoku. Źródło: www.gazeta.pl 22.12.2007 Ariane-5 wyniosła na orbitę dwie satelity Rakieta europejskiej konstrukcji Ariane-5 wyniosła w piątek w przestrzeń kosmiczną dwóch geostacjonarnych satelitów telekomunikacyjnych, w tym pierwszego panafrykańskiego - powiadomili przedstawiciele firmy astronautycznej Arianespace. O godz. 22:41 czasu warszawskiego Ariane-5 wystartowała z należącego do Europejskiej Agencji Kosmicznej kosmodromu Kourou w Ameryce Południowej. Planowo misja miała rozpocząć się w czwartek, jednak z powodów technicznych start rakiety przesunięto o całą dobę. 27 minut po starcie Ariane-5, największej europejskiej rakiety nośnej, na orbicie umieszczono satelitę RASCOM-QAF1 pierwszego satelitę, który zasięgiem obejmie cały kontynent afrykański. Ważący 3,2 tony obiekt, skonstruowany przez francusko-włoskie konsorcjum Thales Alenia Space, przez 15 lat będzie zapewniał usługi telekomunikacyjne na obszarach wiejskich. Kilka minut później wypuszczono satelitę Horizons-2, przeznaczonego do świadczenia na terenie Ameryki Północnej oraz Karaibów usług telekomunikacyjnych firmy Intelsat Ltd. oraz japońskiego JSAT-u. Rakiety Ariane-5 należą do współpracującej z Europejską Agencją Kosmiczną (ESA) komercyjnej firmy Arianespace, zajmującej się wynoszeniem ładunków na orbitę okołoziemską. W 2007 r. firma po raz pierwszy wystrzeliła w kosmos aż sześć tych potężnych rakiet, jednak już od 2009 r. będzie się odbywało po osiem lotów rocznie. Marsa czeka kosmiczna katastrofa 30 stycznia na Marsa może spaść asteroid o wielkości zbliżonej do tzw. meteorytu tunguskiego, który eksplodował nad Syberią w 1908 r. - poinformowali naukowcy z należącego do NASA Jet Propulsion Laboratory w Pasadenie (Kalifornia). Prawdopodobieństwo uderzenia asteroidu, oznaczonego jako 2007 WD5, o powierzchnię Czerwonej Planety wynosi jak 1:75, a więc jest stosunkowo wysokie. Naukowcy, którzy śledzili lot asteroidu, początkowo oceniali prawdopodobieństwo zderzenia na 1:350, ale po przeanalizowaniu ostatnich danych stwierdzili, że jest ono dużo większe. Jeżeli asteroid spadnie na Marsa to najprawdopodobniej nastąpi to w pasie równikowym, w którym znajduje się pojazd badawczy Opportunity, badający powierzchnię planety od roku 2004. Pojazd nie jest jednak bezpośrednio zagrożony. Poruszający się z szybkością ok. 12,8 km/sek asteroid wybiłby, w razie zderzenia, krater podobny wielkością do słynnego krateru meteorytowego w Arizonie. - Nie boimy się, bo to nie Ziemia jest zagrożona, ale jesteśmy podekscytowani - powiedział jeden z astronomów z laboratorium w Pasadenie, Steve Chesley. Obiekt, który eksplodował nad Syberią w 1908 r. wyzwolił energię równą eksplozji bomby nuklearnej o mocy 15 megaton. Wybuch powalił ok. 60 mln drzew. Źródło: www.onet.pl Spadające gwiazdki prawie betlejemskie W sobotnią noc można wypatrywać deszczu meteorów zwanych ursydami. Największe nasilenie - nawet kilkadziesiąt meteorów na godzinę - prognozowane jest na godz. 22 i 23. Jasne ślady, które będą rysowane na niebie przez spadające gwiazdy, powinny wybiegać gdzieś z okolic gwiazdy polarnej. Ale najlepiej patrzyć lekko w bok od tego kierunku. Ich źródłem są drobiny z warkocza komety 8P/Tuttle, które wpadają w atmosferę i efektownie płoną kilkadziesiąt kilometrów ponad naszymi głowami. Ursydy zwykle nie są specjalnie jasne, w tym roku przeszkadza też światło Księżyca. Ale meteory zawsze mogą zaskoczyć. Źródło: www.gazeta.pl 28.12.2007 Obserwujmy noworoczne niebo W dniach 1-5 stycznia możemy podziwiać meteory z roju Kwadrantydów. W maksimum, które wystąpi nad ranem w nocy z 3 na 4 stycznia, ich aktywność sięgnie poziomu nawet kilkudziesięciu meteorów na godzinę Już od pierwszego dnia nowego roku możemy obserwować meteory z aktywnego roju Kwadrantydów. Z rojem tym wiąże się ciekawostka. Wszystkie roje meteorów uzyskują swoją nazwę od łacińskiej nazwy gwiazdozbioru, z którego zdają się wylatywać. I tak np. Perseidy "promieniują" z konstelacji Perseusza, a Leonidy z Lwa. Na próżno będziemy szukać na mapach nieba gwiazdozbioru Kwadrantu. Na początku XX wieku Międzynarodowa Unia Astronomiczna ustalając nowe, dokładne granice gwiazdozbiorów, usunęła z map konstelację Kwadrantu, rozdzielając ją pomiędzy gwiazdozbiory Wolarza, Herkulesa i Smoka. Jedyną pozostałością po Kwadrancie jest więc aktywny rój meteorów, który możemy obserwować w pierwszym tygodniu stycznia. W tym roku mamy wyjątkowo dobre warunki do podziwiania Kwadrantydów. Przede wszystkim w obserwacjach nie będzie przeszkadzał nam Księżyc, którego nów wystąpi 8 stycznia. Dodatkowo, choć radiant roju jest w Polsce obiektem okołobiegunowym więc nigdy nie zachodzi pod horyzont, to jego wysokość zmienia się dość znacznie - od 10 stopni w godzinach wieczornych do ponad 70 nad ranem. Widać, więc jasno, że najlepsze są te lata, kiedy maksimum roju występuje nad ranem - a z taką sytuacją będziemy mieli do czynienia w najbliższym maksimum, którego spodziewamy się w nocy z 3 na 4 stycznia w okolicach godziny 7:40 naszego czasu. Moment ten praktycznie pokrywa się z momentem wschodu Słońca, więc w samym maksimum w Polsce będzie już jasno. Na szczęście maksimum Kwadrantydów trwa kilka godzin, więc wyjście na obserwacje w okolicach godzin 4-6:30 nad ranem, zagwarantuje nam grube kilkadziesiąt meteorów na godzinę. O roju Kwadrantydów nie ma żadnych wzmianek w starożytnych i średniowiecznych kronikach. Pierwsze informacje o jego obserwacjach pochodzą z lat 1835, 1838 i 1840, kiedy to na początku stycznia odnotowano wysoką aktywność nowego roju meteorów. Zjawiska z roju Kwadrantydów możemy obserwować w dniach 1-5 stycznia. Tak krótki okres aktywności, bardzo wąskie i wysokie maksimum oraz brak starych obserwacji roju świadczą o tym, że jest to strumień bardzo młody. Jego ciałem macierzystym jest najprawdopodobniej kometa 96P/Machholz 1. Źródło: www.onet.pl 29.12.2007 Start Atlantisa znowu opóźniony Start amerykańskiego promu kosmicznego Atlantis opóźni się o kilka kolejnych kilka tygodni. Wykryte tuż przed planowanym startem usterki techniczne są poważniejsze niż sądzono. Atlantis miał wystartować już na początku grudnia. Podczas napełniania zbiorników okazało się jednak, że nie działają czujniki poziomu paliwa. Usterki wydawały się bardzo drobne, z czasem jednak eksperci NASA stwierdzili, że nie działa cały system, którego zadaniem jest wyłączenie silników w przypadku braku paliwa w zbiornikach. Awaria tego systemu grozi katastrofalną eksplozją. NASA poinformowała, że start promu trzeba przełożyć na koniec stycznia lub początek lutego. Misja wahadłowca jest szczególnie ważna dla Europejczyków - Atlantis ma zabrać ze sobą europejskie laboratorium naukowe Columbus, do którego budowy przyczynili się także inżynierowie z Polski. Źródło: www.onet.pl