Tygodnik Powszechny Nr 32 (3344), 11 sierpnia 2013 Pacjent jest dowódcą Po zdiagnozowaniu raka bałem się. W pewnym momencie wybuchnąłem irracjonalnym śmiechem, mówiąc sobie: "Kaczkowski, nie bój się, tego się nie da spieprzyć, nie da się umrzeć na pół albo umrzeć troszeczkę. To ci się na pewno uda". Z ks. Janem Kaczkowskim rozmawia Katarzyna Kubisiowska KATARZYNA KUBISIOWSKA: Ksiądz sporządził testament życia? KS. JAN KACZKOWSKI: Wydawało mi się, że tak, zwłaszcza na początku choroby, ale ponieważ wszystkiego w chorowaniu nie da się przewidzieć, to obecnie trochę się pogubiłem i jestem na to wściekły. Tak już pięknie wszystko było poukładane - glejak czwartego stopnia - a tu nagle ups..., okazuje się, że medycyna to nie matma. I mój - pozornie odważny - a jak się okazało pełny pychy testament życia, legł w gruzach. Możemy rozpisać scenariusze i ewentualnie powiedzieć, czego na pewnym etapie chorowania nie życzylibyśmy sobie. Czego Ksiądz sobie nie życzy? Ponieważ widziałem wielokrotnie ludzi umierających na glejaka, nie chcę przedziwnych terapii typu wcieranie cieciorki w rozciętą nogę czy picie własnego moczu. Nie pozwoliłbym mojemu bratu sprzedać mieszkania tylko po to, aby wywiózł mnie do Chin na jakieś niebotycznie drogie leczenie, które mogłoby wydłużyć mi życie o miesiąc czy dwa. Do Chin, owszem, pojechałbym, ale wyłącznie turystycznie. I nie chciałbym natarczywej terapii, która uczyniłaby mnie grubym od sterydów misiem, nie zawsze kontrolującym własne zachowanie. A kolejna chemia? Ksiądz wyrazi zgodę? Od niedawna dostępna jest - do tej pory w Polce nie stosowana - chemia nowej generacji. Wyniki są bardzo obiecujące, na ile przedłuża przeżywalność i podnosi jakość życia chorujących na glejaka - tego nie wiemy. Jeśli nie będzie znacząco uciążliwa, to chciałbym spróbować. Nie wiem, czy poddam się kolejnej operacji. Zwłaszcza że po tej drugiej trudno było mnie wybudzić, doszła zatorowość krążeniowo-płucna. Niemęsko byłoby przekręcić się z powodu banalnej zatorowości. Więc na dzisiaj operacji mam dość, chcę odpocząć. "Chcę odpocząć" i "nie leczcie mnie już" to nie to samo? Blisko. Testament życia ma dać możliwość decydowania śmiertelnie chorym, jak chcą umrzeć. Rozmawiamy teraz o medycynie paliatywnej, która zajmuje się ludźmi niemającymi szans na wyzdrowienie. Chodzi wyłącznie o wydłużanie życia. I podnoszenie jego jakości: pacjent nie może umrzeć z bólu, nie może się udusić, nie można go zagłodzić i odwodnić. Ale w chorowaniu przychodzą momenty, kiedy wydłużanie życia spotyka się z opadającą skalą jego dobrostanu. Ten konflikt zawsze będzie wywoływał dylematy etyczne. Chciałem pisać na ten temat habilitację, ale rak mi w tym przeszkodził. Trudno będzie ustawowo określić, a są czynione ku temu starania, kiedy odstąpić od uporczywej terapii, do której bezpośrednio nawiązuje testament życia. W krajach anglosaskich przed wielu laty został wprowadzony protokół DNR, punkt po punkcie, bardzo precyzyjnie określający, kiedy nie należy podejmować reanimacji, między innymi u ludzi w stadium terminalnym. Tę procedurę warto byłoby skopiować na grunt polski. Ale ustawa o testamencie życia to coś jeszcze innego. Jej opracowanie potrzebuje tęgich głów. Bo należałoby zdefiniować, kiedy kończy się terapia, a zaczyna uporczywość terapeutyczna. Współczesna bioetyka odchodzi od dawnego pojęcia terapii uporczywej, bo jest ono wewnętrznie sprzeczne, wskazywałoby, że toczy się jakiś pozytywny proces medyczny, co sugeruje słowo "terapia". A tu mamy do czynienia z bolesnym przedłużaniem agonii przy udziale działań medycznych. Kiedy więc zacząć myśleć o testamencie życia? Może powinno się zacząć na ten temat rozmawiać z młodzieżą licealną? Ludziom młodym zalecałbym jedynie ogólne sformułowanie medycznego postępowania wobec siebie w chorobie. Jeśli jednak nasza choroba lub naszych bliskich zaczyna być realnością, trzeba uszczegóławiać to, jak chcemy być leczeni. Dwudziestolatek jest przerażony wizją niedołężności i cierpienia, o których mówi się, że odczłowieczają. W tym wieku łatwo jest powiedzieć: "jako starzec chcę szybko umrzeć, żądam prawa do eutanazji". Nawet w moim środowisku pojawiają się głosy ludzi starszych, ale jeszcze w pełni sprawnych, sugerujące ich możliwe żądanie eutanazji w sytuacji krytycznej, która ich przeraża, zwłaszcza bezradnością i zależnością od innych. Czym innym jest jednak, kiedy schorowany, posunięty w latach człowiek odmawia picia i jedzenia - to taka ludowa forma pogodzenia się z odchodzeniem. I nie trzeba na siłę zmuszać takiego człowieka do przyjmowania pokarmów, bo może to być forma naszego egoizmu. Jednocześnie, gdy ma się pod 90-tkę, może nastąpić niebywały przypływ woli życia. Zaprzyjaźnieni ze mną wiekowi Kaszubi mówią: "Ksynże, żeby chociaż rok". Z wiekiem zmienia się również stosunek do odchodzenia, dlatego zachowałbym w tej kwestii ostrożność, szczególnie w naszych warunkach nieprzygotowania do dyskusji moralnej, etycznej i politycznej. Polityką jest mówienie, że testament życia to trampolina do eutanazji? Niektórzy tak sądzą, ale to nieprawda. Testament życia ma mówić o odstąpieniu od wspomnianej uporczywości terapeutycznej, a nie o intencjonalnym pozbawieniu kogoś życia. Opowiem historię, która przytrafiła się w Anglii prof. Żyliczowi. Pacjent, leczony paliatywnie, w jego obecności podpisał możliwy w tamtych warunkach protokół niezgody na reanimację. Kiedy jednak u tego pacjenta zatrzymały się oddech i krążenie, z jakichś innych nienowotworowych, banalnych powodów, profesor przystąpił do szczęśliwie udanej reanimacji. Postąpił wbrew prawu i w obu przypadkach - zarówno powodzenia, jaki i porażki, narażał się na oskarżenie ze strony rodziny lub pacjenta. Kiedy pacjent odzyskał przytomność, Żylicz z niepewnością niemal tłumaczył się ze złamania wcześniejszej dyspozycji chorego, ten roześmiał się i powiedział: "Doktorze, bardzo panu dziękuję, tamten papier dotyczy zupełnie innych sytuacji". A przecież, gdyby lekarz zaniechał reanimacji, działałby zgodnie z prawem i byłoby to dla niego bezpieczniejsze. Doktor Żylicz posłużył się tym przykładem podczas wykładów Areopagu Etycznego, chcąc uświadomić studentom medycyny, że żaden przepis nigdy nie może zwolnić lekarza z myślenia, posługiwania się sumieniem i intuicją medyczną, które stoją ponad suchym prawem. To ja Księdzu opowiem inną historię. Szpital onkologiczny w Warszawie, młoda dziewczyna wie, że nie ma dla niej ratunku, żadna terapia nie skutkuje. Chce wrócić do domu i umrzeć we własnym łóżku. Ale nie dają na to zgody jej rodzice, namawiają lekarzy na podanie córce kolejnej chemii. Ta w akcie desperacji usiłuje popełnić samobójstwo, lekarzom udaje się ją odratować i wtedy dopiero rodzice zabierają ją ze szpitala. Emocjonalnie rozumiem rodziców, tracą dziecko. Może za mało było rozmów, czasu, może choroba szybko postępowała, a może po prostu tak skupili się na własnym bólu, że nie tyle nie chcieli, ale nie byli w stanie usłyszeć i zauważyć potrzeb swojej córki, która - będąc osobą dorosłą - pozostawała wolna. Jeżeli poruszamy się pomiędzy obowiązkową terapią paliatywną a uważaną za błąd w sztuce medycznej uporczywością terapeutyczną, musimy zwrócić uwagę na bardzo personalistyczną terapię wytrwałą, zależną od wolnej woli pacjenta, który w dialogu z lekarzem i najbliższymi decyduje o sobie. Proszę sobie wyobrazić kobietę chorującą na nowotwór umiejscowiony w okolicach przewodu żółciowego. Pojawia się mechaniczna żółtaczka dająca bardzo dokuczliwe objawy. Lekarz mówi: "Możemy zrobić obejście-protezę dla dróg żółciowych, wtedy dolegliwości ustaną. Nie wyleczymy pani, ale będzie się pani lepiej czuła". Pacjentka ma prawo powiedzieć: "Tak, zgadzam się" lub "Dajcie mi już wszyscy święty spokój, nie chcę już kolejnej operacji". Zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku będzie miała rację. Bo to pacjent jest dowódcą przeprowadzającym przez chorowanie siebie, lekarzy i bliskich. Jednak ta wcale nieodosobniona historia dziewczyny i jej rodziców pokazuje, że chorujący nie mają prawa do samodzielnej decyzji. Bliscy wymuszają na nich leczenie. To jest źródło obustronnej złości i narastającego poczucia winy. Kiedyś nawet pacjentkę w stanie agonalnym rodzina transportowała samolotem z mojego hospicjum do ośrodka, który miał podać jej kolejną chemię. W końcu ta kobieta umarła na schodach, w trakcie wnoszenia na salę. Jeśli nie ma współgrania między lekarzami, rodziną i pacjentem, to końcówka jego życia zamienia się w piekło. Zmuszamy: "Weź leki, bo najnowsze z Chin; zjedz jogurcik, nie jedz jogurciku". Paskudnie to zabrzmi, ale to forma egoizmu. Rodzina tym terrorem demonstruje swoją niezgodę na śmierć: "Nie mogę na to patrzeć, żyj dla mnie, nawet jakby cię skręcało z bólu". Albo: "My mu tego nie powiemy, nie przekażemy wiadomości o złych rokowaniach". Cały czas: ja albo my, rzadko - ty. No bo to jest okropnie trudne. Smutne wieści trzeba przekazywać z miłością. A wcześniej dbać o relacje - rozmawiać o trudnych sprawach, przytulać się. To zabezpiecza na przyszłość. Z czułością i z sumieniem jest jak z mięśniami, które ćwiczymy na małych rzeczach na trudne czasy. Wtedy, kiedy będziemy ich potrzebować najmocniej, mają nas nie zawieść. I nie wolno brnąć w kłamstwo, chory musi wiedzieć, jaki jest jego faktyczny stan. Wprawdzie istnieje coś takiego, jak przywilej terapeutyczny, który zezwala na nieprzekazanie choremu pełnej informacji o stanie jego zdrowia, ale tylko wtedy, jeśli lekarz uzna, że ta informacja w tym czasie choremu zaszkodzi. Podkreślam z całą mocą: przywilej terapeutyczny nie jest przyzwoleniem na kłamstwo. Polscy lekarze rzadko korzystają z przywileju terapeutycznego. Przeciwnie, potrafią wyliczyć, ile tygodni zostało choremu do przeżycia. A później lekarze dziwią się agresji chorych na nowotwory. Skoro szereg osób zostało w ten sposób poinformowanych, to wszyscy inni diagnozę o raku biorą za wyrok, choćby to był jakiś dobrze rokujący nowotwór jądra u młodego mężczyzny - przecież zapalenie płuc z powikłaniami jest groźniejsze. Pierwsze spotkanie z pacjentem jest kluczowe. Próbuję się wtedy dowiedzieć, co on w ogóle wie o swojej chorobie. Do mojego hospicjum przyjeżdżają ludzie, którzy często nie orientują się, na co naprawdę są chorzy, mimo że przebyli całe przyczynowe leczenie nowotworu. Oczywiście część z nich może mieć tak silny mechanizm wypierania, a z pozostałymi po prostu nie porozmawiano. Syn błaga przez telefon: "Niech ksiądz nie mówi mamie, że to hospicjum, tylko taki inny szpital". To co, ja mam logo przy wejściu szmatką zasłonić?! Podobne sytuacje zdarzały się, gdy jeździłem hospicyjnym samochodem na wizyty domowe. Rodziny prosiły, abym parkował dwie przecznice dalej. I nie przyznawał się, skąd jestem. Świetnie tych ludzi rozumiem. Do takich sytuacji trzeba się przygotowywać, jeszcze przed chorobą. Nie da się usiąść na kanapie, uczciwie porozmawiać i wspólnie popłakać, kiedy się tego wcześniej nie ćwiczyło. A Ksiądz jak rozmawia? Kiedyś spotkałem się z kobietą cierpiącą na rozsianego drobnokomórkowego raka płuc w późnym stadium. Ta kobieta twierdziła, że ma grypę. Syn mówi: "Nie dałem mamie do przeczytania wypisu ze szpitala, bo mama się papierami nigdy nie interesowała". Ale jak się mama ma interesować, skoro okulary mamy syn schował wysoko na szafie? Widzę, że jest zdezorientowana, coś przypuszcza, niepokoi się, powtarzam więc objawy: "Kaszle pani od trzech miesięcy, poci się, ma pani temperaturę, nie do końca zadziałały antybiotyki, musimy przestać udawać, że to jest katar". Wtedy patrzę na reakcję chorej. Jeśli widzę, że jest przerażona, robię krok w tył, właśnie w ramach przywileju terapeutycznego. Ale nie mówię, że tę "grypę" wygoni się innymi sposobami, bo to byłoby wierutne kłamstwo. A przecież przywilej terapeutyczny to nic innego, jak serwowanie prawdy po plasterku, tyle, ile pacjent jest w stanie przyjąć podkreślam, prawdy. Ksiądz często musi robić ten krok w tył? Połowa ludzi nie chce wiedzieć i należy to uszanować. Drugą połowę, tę bardziej otwartą, trzeba drobnymi kroczkami przygotowywać na konfrontację. Na pewno nie robi się tego w pięć minut. Pierwszej rozmowy nawet nie zaczynam, jeśli mam na nią mniej niż półtorej godziny. Przez pierwsze 30-40 minut spotkania my się wzajemnie poznajemy. Dopiero później pojawia się nić zaufania. I trzeba unikać patosu. Jeśli wejdziemy z marsową miną, świecami i kadzidłem, to wiadomo, że będzie kiepsko. Lekarz na przekazanie choremu diagnozy ma właśnie pięć minut. Pięć można wykorzystać dobrze. Niekoniecznie jak w "Na dobre i na złe" chwycić za rękę, ale spojrzeć głęboko w oczy i powiedzieć: "Pani Krystyno, nie mam dla pani dobrych wiadomości. Podejrzewam, że dzieje się coś niedobrego. Proszę się nie bać, jesteśmy jeszcze w czasie badań, koniecznie proszę do mnie przyjść za dwa tygodnie, kiedy będą już wyniki". I dać pani Krystynie wskazówki: "Proszę się zgłosić do doktora Pikucińsiego i powołać się na mnie". Wtedy taka osoba dostaje zadanie, zaczyna działać, a przy okazji dajemy strzał ostrzegawczy: "Dzieje się coś niedobrego i nie mam dobrych wiadomości", ale i krok w tył, czyli wsparcie - proszę się nie bać, będziemy aktywnie działać. Jak już pani Krystyna za te dwa tygodnie dowie się, że jest bardzo źle, a lekarz może zaoferować wyłącznie leczenia paliatywne, to co Ksiądz może dla niej zrobić? Ksiądz albo lekarz powinien wyjaśnić, że leczenie paliatywne to nie koniec walki, że nadal będziemy walczyć, przedłużając życie i dbając o jego jakość. Kolejna sprawa to kwestia lęku, o który trzeba pacjentkę zapytać. A jeśli jest silny, to spróbować przekuć lęk, który nas ogólnie straszy, na poszczególne strachy, które są konkretne i możemy przynajmniej część z nich oswoić. Nie wolno bać się pytania: czego się pani konkretnie boi? A gdy człowiek niczego się już nie boi, tylko bardzo cierpi i trzeba go wprowadzić w stan śpiączki terapeutycznej? Kościół w tej kwestii jest bardzo ostrożny. Praktycznie nic się nie zmieniło od pontyfikatu Piusa XII, który w 1957 r. i w 1958 r. uznał, że pacjenta można pozbawić świadomości jedynie z najpoważniejszych przyczyn, aby człowiek miał możliwość wykonywania tzw. aktów moralnych. Papieżowi chodziło o to, aby chory był w stanie świadomie prowadzić życie duchowe. Współczesna bioetyka akty moralne rozumie szerzej - także jako wypełnianie ról społecznych, np. jako rodziców. Świadomość jest tak ważna? Czasami nachylam się nad człowiekiem, mówiąc, że jeśli żałuje za grzechy, to niech uściśnie moją rękę. Dostaję odpowiedź i nie jest ona skurczem mimowolnym. Bywa, że przez ostatnie dni zupełnie nieprzytomny człowiek odzyskuje świadomość tylko po to, aby się wyspowiadać i otrzymać namaszczenie chorych. Jak to tłumaczę? Metafizycznie; Pan Bóg daje nam ostatnią szansę. Mówi się też o efekcie niezałatwionego problemu - zasadnicza większość z nas na moment przed śmiercią budzi się, aby załatwić sprawę, która go tu trzyma. Dlatego nie trzeba umierających szarpać i płakać: "Mamo nie odchodź!", tylko bardzo uważnie słuchać, bo matowym głosem wypowiadają nierzadko - pomiędzy zwykłymi poleceniami - ważne słowa. Co mówią? "Podaj jabłko, chce mi się pić, nie boję się, żyjcie w zgodzie". Często moi pacjenci widzą na jawie zmarłych i dziwią się, że my ich nie widzimy. Stykają się dwa światy - ten nasz i ten po drugiej stronie. To my je tylko radykalnie rozdzielamy. Lubię taki moment, kiedy relacja z umierającym staje się intymna, kiedy zaczynamy mówić wprost o odchodzeniu i nawet potrafimy z tego zażartować. Mogę wtedy poprosić: "Słuchaj, jak zobaczysz, że wbrew poleceniom papieża Franciszka kupuję mercedesa albo mam pannę i pięcioro dzieci, to mnie z tamtem strony porządnie kopnij". Wtedy pojawia się na twarzy umierającego taki lekki uśmiech, skinienie głową. Niektórzy mają siłę powiedzieć: "Masz to jak w banku". Inni: "Jeśli mi Pan Bóg pozwoli, to tak zrobię". Sedacja terminalna na taką rozmowę nie pozwoli - wyłącza świadomość. Blisko jej do eutanazji. Można podać takie leki sedatywne, które będą ograniczały świadomość i upośledzały ośrodek oddechowy. Niekiedy nieznacznie mogą skrócić życie, ale to tylko i wyłącznie niepożądany efekt próby opanowania niewyobrażalnego cierpienia. Prawdziwy dylemat opieki paliatywnej polega na tym, że życie biologiczne jest wartością ogromną, ale nie bezwzględną. Proszę podać przykład, kiedy nie jest ono wartością bezwzględną. Kiedyś zostałem wezwany do pacjenta z nowotworem wewnątrz jamy ustnej. Był zupełnie przytomny, wyspowiadał się, przyjął komunię, udzieliłem namaszczenia i nagle zaczął się tym guzem dusić. Z pielęgniarką, z którą do niego przyszedłem, zadzwoniliśmy do lekarza. Powiedział, że do wenflonu mamy podać środki zwiotczające. Nie pomagało, pacjent na naszych oczach dusił się, rodzina w panice. Poleciłem pielęgniarce podwoić dawkę, a potem doszła jeszcze jedna i jeszcze jedna. Byłem świadomy, że taka ilość może spowodować zatrzymanie akcji serca. I tak też się stało, ale wychodząc z domu tego człowieka, ani przez sekundę nie czułem się winny. Uczyniłem wszystko, co było w mojej mocy, aby nie umierał w koszmarnych męczarniach. Gdybym w sposób zamierzony podał tego leku więcej lub podał go szybciej, byłbym winien eutanazji. To delikatna różnica, ale konstytutywny jest tu nie tyle efekt, ile intencja. W takich i innych sytuacjach rodzina może protestować. Dla niektórych rodzin niepodanie kroplówki oznacza uśmiercenie. Ciężko jest rodzinie wytłumaczyć, że to zwyczajnie utopi pacjenta z olbrzymimi obrzękami rąk i nóg. Jego serce jest zbyt słabe, aby mogło odpompować nadmiar wody, a ona przedostanie się do płuc. Znów ten egoizm. Leci kroplówka, więc jest dobrze. Najlepiej gdyby był jeszcze podłączony pikający monitor. Co byśmy chcieli tam obserwować - jak serce zwalnia, saturacja spada itp.? Zawsze się temu sprzeciwiam. Rodziny, które odstawiają pełen rozpaczy teatr nad umierającym, robią to zazwyczaj wyłącznie dla siebie. Naprawdę to tylko teatr? Z mojego doświadczenia teatralne gesty bywają na pokaz, jeśli ktoś prawdziwie cierpi, będzie łkał wtulony w najbliższych. A kiedy przerywa się terapię uporczywą u dziecka? To ten sam moment, co u dorosłego? Od dzieci nie wolno wymagać tyle heroizmu, co od dorosłych. Nie można przegapić momentu, kiedy kończymy leczenie przyczynowe. W przeciwnym razie będziemy dziecko męczyć nieprzynoszącymi zamierzonego skutku terapiami i zabierzemy mu końcówkę życia zmarnujemy ją w szpitalach, zamiast przenieść dziecko do domu, gdzie bez poszpitalnych powikłań będzie mogło, często nawet dłużej, cieszyć się dzieciństwem pod opieką domowego hospicjum dla dzieci. Dzieci mogą być gotowe na śmierć? W naszym hospicjum stacjonarnym umierał tylko jeden chłopczyk. Miał 13 lat, był niezwykle mądry i świadomy. Mama też bardzo mądra. Trudno jest mi sobie to wyobrazić, wejść w skórę kobiety siedzącej przy łóżku odchodzącego syna. Nie da się. Pewna matka z Polski urodziła dziecko z zanikiem mięśni, także oddechowych. Ono coraz częściej zapadało na rozmaite infekcje, bo nie potrafiło odkrztuszać. Kiedy matka z dzieckiem wyjechała na wakacje, przyplątała się kolejna infekcja, karetka zabrała dziecko do szpitala, gdzie podjęto decyzję o intubacji. A gdy podłączy się człowieka do respiratora, to potem ktoś musi podjąć decyzję o odłączeniu. Ta matka napisała list do Kongregacji Nauki Wiary, w którym pytała o sens terapii tym respiratorem. Dostała odpowiedź z wyjaśnieniem, że tego rodzaju terapia nosi znamiona uporczywości terapeutycznej: nie prowadzi do wyleczenia i przysparza kolejnych cierpień, bo dziecko rośnie pod respiratorem, co może trwać miesiące, a nawet lata. W konkluzji Kongregacja uznała, że jest etycznie dopuszczalne przy kolejnym pogorszeniu stanu zdrowia nie podawać antybiotyku i pozwolić dziecku odejść. Ksiądz myśli o swojej śmierci? Gdy się pracuje w hospicjum, to nie da się o niej nie myśleć. Dziwiłem się nawet, że te nowotwory dopadają innych, a nie mnie. Lubię żyć, ale nie mam awersji do śmierci. Ona jest integralną częścią życia. Kiedy po diagnozie byłem w szpitalu, w sposób oczywisty bałem się, zamęczałem się tymi myślami nawet pod prysznicem. W pewnym momencie wybuchnąłem irracjonalnym śmiechem, mówiąc sobie: "Kaczkowski, nie bój się, tego się nie da spieprzyć, nie da się umrzeć na pół albo umrzeć troszeczkę. To ci się na pewno uda". Ksiądz jest jej ciekaw? Jestem ciekaw tego, co po niej. To musi być fascynujące. Odbyłem kilka rozmów z ludźmi, którzy opowiadali o dotknięciu tamtej rzeczywistości. Opowiadali rzeczy, które teologicznie się kleiły. Na przykład, że odbywał się sąd, ale nie taki typowy. Przechodzili przez kręgi przykazań i tam, gdzie narozrabiali, odczuwali potworne duchowe cierpienie. Ono było jednocześnie bardzo oczyszczające. Zbawienie i potępienie? Niezwykły przyrost szczęścia musi dawać moment, kiedy stajemy wobec Boga. A Boga rozumiem jako światło osobowe przenikające nasze sumienie. Wobec tego światła nie potrafimy już kłamać. Jesteśmy do niego pociągani - czujemy wtedy totalną miłość i bliskość, które nas rozwalają. Jeśli zaś odczytujemy siebie jako ciemność, to nie tyle Bóg nas potępia, ile sami chcemy się schować przed rażącym dysonansem między światłem a naszą ciemnością. I uciekamy w samotność, w nienawiść do siebie i do światła. Ludzie najbardziej w śmierci boją się potępienia? Boją się, że się rozpłyną albo że nie będą mieli na nic wpływu. A to nieprawda. Jak się nas uczy w Katechizmie: ,,Dusza ludzka jest nieśmiertelna, łaska Boska do zbawienia koniecznie potrzebna". Nadal będziemy samoświadomi, będziemy mogli podejmować decyzje i będą one raczej szły ku dobru, bo będziemy widzieć Boga twarzą w twarz. Po śmierci będziemy wchodzić w interakcje z innymi, nie tyle mówić, a bardziej wysyłać myśli. Sanktuarium sumienia będzie zabezpieczone. Wygląda to tak: do teraz poza tobą - i to w ograniczonymi zakresie - do twojego sumienia nie ma dostępu nikt, jedynie Bóg. Po śmierci zaś poznamy swoje sumienie w pełni, Bóg je prześwietli, co nie pozbawi nas integralności i wolności. Mamy nadzieję wszyscy spotkać się - oby po jednej stronie. KS. JAN KACZKOWSKI (1977) jest doktorem teologii moralnej i bioetykiem. Prezes Puckiego Hospicjum pod wezwaniem św. Ojca Pio. Współzałożyciel zespołu szkół im. Macieja Płażyńskiego w Pucku. Uczestniczy w tworzeniu domowego hospicjum dla dzieci. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Polonia Restituta, watykańskim orderem Curate Infirmos i Orderem za Zacność.