Między nacjonalizmami a Giedroyciem czyli niszczenie Polaków na

advertisement
Między nacjonalizmami a Giedrojciem,
czyli niszczenie Polaków na Kresach
O naszych rodakach na Wschodzie zwykle decydowali ci, którym ich istnienie
przeszkadzało. Traktowani jako karta przetargowa przy ustalaniu granic lub
poświęcani w imię dobrych stosunków z sąsiadami Polski na Wschodzie. Przy
zawieraniu Traktatu Ryskiego, w czasie II wojny, w relacjach Polski Ludowej z
ZSRR, a potem III RP z Ukrainą, Litwą i Białorusią. Na zgliszczach kresowej
polskości ustalano nowy porządek w Europie.
Niestety, Polacy na Kresach do dziś padają ofiarą tych działań i będą nadal,
dopóki nie zacznie się uznawać ich praw, nie zaś traktować jak przedmiot lub
przeszkodę w uprawianiu polityki. Dotychczas mieli pod tym względem pecha.
Ich polskość dusiły przetaczające się wojny, totalitarne ideologie i różne
zamysły polityczne. Nie tylko decyzje Niemców, sowietów, nacjonalistów
ukraińskich czy litewskich niosły Polakom na Kresach zagładę.
Różni historycy i politycy – w zależności od poglądów – obwiniają o to także
obecne rządy polskie, polityczne zamysły Giedroycia i Mieroszewskiego, a
nawet rządu londyńskiego. Temu ostatniemu zarzuca się zresztą nie tyle złą
wolę, co raczej podejmowanie błędnych decyzji – zbyt mały nacisk na obronę
polskiej ludności na Kresach i stanie z bronią u nogi polskiego Podziemia z
zachodniej Polski kiedy na wschodzie codziennie lała się polska krew i płonęły
polskie domy.
Do listy tych zarzutów dodaje się usilne próby porozumienia z nacjonalistami
ukraińskimi czy litewskimi, z góry skazane na niepowodzenie, będące stratą
czasu i energii i krępujące skuteczną obronę polskiej ludności. Z drugiej strony
politykę taką dyktowało istnienie dwóch wrogów – Niemców i sowietów. Te
polityczne uwarunkowania miały swój dalszy ciąg jeszcze długo po zakończeniu
wojny.
Zanim omówimy poszczególne czynniki, które doprowadziły do obecnej
sytuacji Polaków na Kresach, pragnę uspokoić czytelników – w żadnym
wypadku nie stawiam na jednej moralnej płaszczyźnie rządu londyńskiego z
pozostałymi omawianymi tu nurtami. Nikt o zdrowym rozsądku nie będzie
przecież kwestionował, że myślał on w kategoriach polskiej racji stanu.
Polacy na Kresach, wbrew wielu patologicznym poglądom, nie są dziś żadnym
zagrożeniem dla naszych wschodnich sąsiadów. A jednak tamtejsze agresywne
nacjonalizmy tak ich właśnie traktują. Neobanderowcy czy nacjonaliści litewscy
nadal zachowują się tak, jakby za chwilę miały na Kresach nastąpić plebiscyty
w sprawie ich przynależności. To absurd.
Kilkadziesiąt lat wcześniej takie myślenie doprowadziło w przypadku okupacji
litewskiej na Wileńszczyźnie do zaostrzenia kursu wobec tamtejszych Polaków,
a po przyjściu Niemców – wręcz do zbrodni. Również „za drugiego sowieta” (w
przypadku Wilna należałoby chyba powiedzieć: „za trzeciego”), aż do chwili
powstania niepodległej Litwy, Polacy nadal byli traktowani jako zagrożenie.
Trudno powiedzieć, jak wielu Litwinów w litewskiej SRR marzyło o
niepodległości i rozpadzie sowieckiego kolosa, ale litewskie dążenia zawsze
wywoływały nieufność części wileńskich Polaków, związaną z możliwością
przejęcia przez Litwinów polskiej ojcowizny. Jak się okazało – obawy te były
całkowicie uzasadnione, podobnie jak ówczesny opór Polaków przeciwko
zmianom, który dziś tak chętnie jest wykorzystywany jako pretekst do rażącej
ich dyskryminacji i odpolszczania.
Identycznie jak nacjonaliści litewscy traktowali Polaków nacjonaliści ukraińscy,
choć oczywiście stosowana przez jednych i drugich strategia i formy działania
były różne. Pomimo zbrodni dokonanych przez szaulisów w Ponarach,
porównanie z ludobójstwem UPA byłoby dla Lietuvisów krzywdzące. Cel był
jednak taki sam.
Amerykański badacz Timothy Snyder twierdzi, że banderowcy obawiali się po
II wojnie światowej plebiscytów, analogicznych do tych, które miały miejsce po
I wojnie. Rzezie na Polakach miały więc zmienić strukturę etniczną i w
konsekwencji doprowadzić do zwycięstwa w tych plebiscytach, otwierającego
drogę do stworzenia czerwono-czarnego imperium.
Przyszłość pokazała, że oczekiwanie na plebiscyty było całkowicie oderwane od
rzeczywistości. Co jednak ciekawe, koncepcja plebiscytów nie była też obca
polskiemu Podziemiu i rządowi londyńskiemu, choć rzecz jasna, nie prowadziły
one w związku z tym analogicznej do UPA polityki zbrodni.
Wysiłek polskich struktur został więc skierowany po pierwsze – na obronę
ludności, po drugie – na walkę z okupantem, po trzecie – na zachęcanie
Polaków do pozostania na wschodzie i legitymowania tam polskości, po czwarte
wreszcie – na podnoszenie kwestii Polaków, którzy pozostali po drugiej stronie
przedwojennej granicy ryskiej.
To ostatnie miało być kontrargumentem dla ewentualnych roszczeń granicznych
Związku Sowieckiego. Wprawdzie władze ZSRR – także „na wszelki wypadek”
– jeszcze przed wojną wymordowały u siebie dużą część polskiego
społeczeństwa, ale mimo to wielu Polaków nadal tam żyło i łatwo było to
udowodnić.
Wszystkie te starania okazały się na nic. Polskie Podziemie miotało się między
obroną ludności, a walką z okupantem, chociażby w ramach Akcji „Burza”.
Angażowało to polskie oddziały partyzanckie w walkę z i tak już wycofującymi
się Niemcami, tylko po to by udowodnić coś cynicznym sowieckim
przywódcom.
Dzisiaj tamte decyzje są krytykowane. Pewnie na ich podjęcie miała też wpływ
obawa, że zbyt intensywne walki polsko-ukraińskie posłużą sowietom do
kwestionowania polskich praw do wspomnianych terenów. Niestety, wielu
Polaków na Kresach przypłaciło takie myślenie życiem.
Podobnie ofiarami politycznego myślenia (czy może raczej bezmyślności?) stają
się dziś kolejne pokolenia kresowych Polaków. Tyle, że tym razem – w
odróżnieniu od elity II RP – „myślenie” to ma znacznie mniej wspólnego z
dbaniem o polskie interes. Rząd londyński mógł popełniać błędy, ale daleko mu
do poziomu zatracania instynktu samozachowawczego przez kolejne rządy III
RP.
Czasem można wręcz odnieść wrażenie, że decyzje dotyczące Polaków na
Wschodzie podejmują jacyś ludzie z innej planety. Wynika to z dwóch
przyczyn: po pierwsze – z kadrowego i umysłowego „dziedzictwa” Polski
Ludowej, którym przeżarty jest nowy system, po drugie zaś – z faktu, że nowa
elita opiera swoja wizję naszego regionu nie na koncepcjach Rządu RP na
Uchodźstwie, ale z Maisons-Laffitte.
Bezkrytyczne zafascynowanie autorskimi rozmyślaniami Mieroszewskiego i
Giedroycia przez ostatnie 20 lat spowodowało, niestety, konkretne i często już
nieodwracalne straty w środowiskach polskich na Wschodzie. Tymczasem ich
idee są współcześnie krytykowane, jako – delikatnie mówiąc – „nie dość
dopracowane”, czy też nieprzygotowane na każdą okoliczność. Niektórzy za los
Polaków na Kresach w ogóle nie pozostawiają na Giedroyciu suchej nitki.
Nawet on sam nie do końca był zadowolony z tego, jaką drogą poszła realizacja
jego idei. Przyznawał, że dziś zrobiłby to wszystko „jakoś inaczej”. Warto też
zauważyć, że pomimo kontaktów Giedroycia z ukraińskimi środowiskami
nacjonalistycznymi, które według niego należało spychać z radykalnych dróg,
bał się on – jak to określał – rozrostu „banderowszczyzny”, co faktycznie
obecnie nastąpiło.
Już sam postulat zrzekania się Wilna i Lwowa był dla wielu Polaków (a dla
rządu londyńskiego niemal w całości) co najmniej kontrowersyjny. W ten
sposób przez władzami III RP stanęło wielkie wyzwanie opieki nad Polakami na
Wschodzie, z którym te radzą sobie raczej słabo.
Ponadto idee Giedroycia, nawet jeśli miały dobre intencje, w praktyce
doprowadziły do polityki pełnej uniżoności w stosunku do wschodnich sąsiadów
RP i zajmowania wobec nich przez polskich polityków pozycji lokaja, niczym
kiedyś wobec ZSRR. Na taką tendencję wskazywał już prof. Paweł
Wieczorkiewicz.
Trudno się temu dziwić w sytuacji kiedy idee Giedroycia wdrażały u nas elity,
które albo wcześniej sprawowały władzę w PRL, albo będąc niegdyś w opozycji
przesiąkły na wskroś tym PRL-em, a przy okazji tajnymi współpracownikami
Służby Bezpieczeństwa.
Tak więc w kwestii polityki wschodniej ludzie dzielą się dziś w Polsce na trzy
grupy: zdecydowanych zwolenników pomysłów Giedroycia i Mieroszewskiego,
zdecydowanych przeciwników oraz tych, którzy uważają, że ich realizację
powierzono skrajnym partaczom i wręcz tchórzom, co przyniosło katastrofalne
skutki.
Nie będziemy tu rozsądzać, która z tych stron ma najwięcej racji, pozostawiamy
to czytelnikowi. Nie ulega jednak żadnej wątpliwości, że działania na tym polu
sporej części polskich polityków z partii rządzących były przez 20 lat fatalne.
Niekiedy przybierało to wręcz formy groteskowe. Nawet Giedroyć i
Mieroszewski mówili o potrzebie równego traktowania Polski i jej wschodnich
sąsiadów. Jednak realizacja idei „przyciągania ich do Polski”, czy też
„wyrywania z orbity rosyjskiego imperializmu” została skrajnie wypaczona.
W wyniku tego nacjonaliści litewscy czy ukraińscy ukręcili na Polaków
zdumiewający bat polityczny. Polega on na ciągłym straszeniu, że jeśli Polska
nie będzie dość ustępliwa wobec ich roszczeń, to Ukraińcy i Litwini „obrażą
się” i pójdą w ramiona Rosji. W związku z tym strona polska powinna również
akceptować każdą ich podłość wobec naszych rodaków na Kresach.
I choć poszczególni polscy politycy próbują niekiedy publicznie dystansować
się od takiej uległej postawy, to w praktyce mechanizm ten działa doskonale.
Kiedy tylko ktoś nazbyt stanowczo zaczyna domagać się obrony praw naszych
rodaków na Wschodzie, szaulisi i neobanderowcy natychmiast przypinają mu
łatkę „działającego na korzyść Rosji”. Tymczasem to oni sami najbardziej w
interesie tejże Rosji działają, rozpalając niepotrzebne konflikty z polską
mniejszością.
Na końcu zaś płacą – jak zwykle – Polacy na Kresach.
Aleksander Szycht
http://kresy24.pl/54704/miedzy-nacjonalizmami-a-giedroyciem-czyliniszczenie-polakow-na-kresach/
Download