rozdział xvii - Ostatnia szuflada

advertisement
ROZDZIAŁ XVII
Lato bez hamaka. „Ten człowiek ma w środku bombę atomową”. „Ojcze, to oszustwo”.
Castelletto del Trebbio. Obcy i na pożyczonym. „Polowanie” na skorpiona. To, co tak realne
– dzisiaj, w poniedziałek. „Kuropatwę jeść chcesz, to ją za nos bierz”. Abrainville. Kilka
tygodni w Gagliano Aterno. „Così facciamo patria!” Privacy Anglików. „Tenetemelo da
conto!” Sant’Ambrogio Olona. Cygarniczka dla księdza Álvaro. Pół stołu do ping-ponga.
„Ani nie chcę, ani nie mogę, ani nie będę tego pisać”. Praska wiosna. Wypad do Einsiedeln.
Javier układa puzzle. „Poczta” z Mediolanu. Kolejny raz w Villa Gallabresi. Diffidenza.
Polowanie na czarownice. Il punto di vista ottimale. „Odpoczywałbym tylko wtedy, gdybym
mógł zapomnieć o Dziele”. „Śmieję się, dlatego że odczuwam obecność Bożą”. Clama, ne
cesses! Tytoń z przemytu? Caglio, 23 sierpnia. Sprzedawca arbuzów. Civenna. Buty
wieśniaka. Jakże samotnie umiera papież! „Álvaro, zaprosisz nas?” Escrivá pociesza Pawła
VI.
Kiedy kardynał Pizzardo przebywał z Mons. Escrivą, nie zważając na to, czy obok
nich było dużo czy mało osób, brał go za głowę i wyciskał mu na karku głośny pocałunek,
wykrzykując równocześnie:
– Dziękuję za to, że ksiądz nauczył mnie odpoczywać!
A jeśli wokół siebie widział zdumione oczy, czynił następujące wyznanie:
– Byłem jednym z tych, którzy uważali, że w tym życiu należy tylko albo pracować,
albo tracić czas. Jednak on podarował mi jasną, cudowną ideę – że odpoczynek to nie jest
nicnierobienie, to nie bezczynne dolce far niente, tylko zmiana zajęcia, poświęcenie się innej
pożytecznej i odprężającej działalności przez pewien czas1.
Pizzardo, ważna osobistość w Watykanie, był sekretarzem Świętego Oficjum i
prefektem Kongregacji Seminariów i Uniwersytetów. Dobrze wiedział, co znaczy pracować.
Jednak brakowało mu do odrobienia lekcji czynnego wypoczynku, wzbogacającego
wypoczynku, wypoczynku niebędącego stratą czasu.
Również Escrivá przez wiele lat, kiedy nalegano, żeby powstrzymał swoją szaloną
działalność, odpowiadał: „będę odpoczywał, kiedy mi powiedzą: requiescat in pace*”.
W miarę upływu czasu zrozumiał, że taka ocena była błędem. I mówił w ten sposób:
„Nie można utrzymywać ciała i głowy w ciągłym napięciu, dlatego że w końcu się rozpadną”.
Niemniej jednak, do 1958 roku nie mógł zorganizować sobie czasu odpoczynku.
Najbardziej bezpośrednią przyczyną był brak odpowiedniego miejsca poza Rzymem. Miejsca
te istniały w Opus Dei – domy rekolekcyjne i domy konferencyjne na wsi. Jednak
wykorzystywali je jego synowie i córki dla siebie i dla swojego apostolstwa, w kolejno i bez
przerwy zmieniających się grupach. A zatem tam nie mógł jechać.
Od 1958 roku Mons. Escrivá zaczął wyjeżdżać latem do Wielkiej Brytanii, Irlandii,
Francji i Hiszpanii, zamieszkując w wynajętych lub użyczonych domach. I tak latem 1958,
1959 i 1960 roku spędził po kilka tygodni w lipcu i sierpniu w Woodlands, wynajętej willi w
północnej części Hampstead Heath, w głębi Courtenay Avenue w Londynie. Właściciele
Woodlands stanowili bardzo malowniczą parę: on zajmował się kinematografią a ona
chiromancją i spirytyzmem.W 1961 i 1962 roku Escrivá powrócił do tej samej londyńskiej
dzielnicy, ale zamieszkał w innym domu, pod numerem 21 przy West Heath Road,
wynajętym od mistera Soskina, sędziego wojennego pochodzenia rosyjsko-żydowskiego.
*
Łac. ‘niech odpoczywa w pokoju’ (przyp. tłum.).
W czasie tych wszystkich letnich wakacji Josemaría Escrivá łączył wypoczynek,
naukę i ożywianie ludzi i dzieł Opus Dei nie tylko w Wielkiej Brytanii i Irlandii, ale również
na kontynencie. Jeździł samochodem do różnych miast we Francji, Hiszpanii i Niemczech w
1960 roku, natomiast w 1962 roku pojechał do Austrii, Szwajcarii i Francji.
Latem 1963 roku wypoczywał przez jakiś czas w domu zwanym Reparacea, w
Nawarze, między San Sebastián a Pampeluną. Zaś latem 1964 roku w Elorrio, miejscowości
w baskijskiej prowincji Vizcaya.
Prosił Álvaro del Portillo i Javiera Echevarríę, którzy zawsze mu towarzyszyli, żeby
przedstawiali plany i programy pracy w okresie wakacji w innych dziedzinach, w innych
kwestiach niż zwykle. Kiedy wyjeżdżał z Rzymu, robił sobie dobrowolne „pranie mózgu”,
zaprzestawał swojej zwyczajnej pracy i delegował w największym możliwym stopniu zadania
zarządzania Dziełem. Jednak jego umysł – niezwykłe dynamo idei – nie mógł siedzieć z
założonymi rękami.
Wiedeński psychiatra Viktor Frankl, uczeń Freuda i Żyd tak jak on, który umiał w
porę dokonać demistyfikacji swojego mistrza, poznał Josemaríę Escrivę. Odwiedziwszy go
pewnego dnia w Villa Tevere powiedział: „Ten człowiek nosi w głowie prawdziwą bombę
atomową”. A zatem podczas tych letnich wakacji poza czytaniem, studiowaniem i pisaniem
Escrivie przychodziły do głowy tysiące, setki śmiałych inicjatyw, wynajdywanych rozwiązań,
niespodziewanych odkryć, które on sam zapisywał albo wskazywał tym, którzy mu
towarzyszyli, żeby „wprawić je w ruch”, kiedy wróci do Rzymu, na początku nowego okresu
pracy.
Być może tym, co najbardziej zwracało uwagę w wakacjach Mons. Escrivy, było jego
ubogie wyposażenie, jego oszczędne zaopatrzenie, jego lekki bagaż. Z pewnością nie były to
wakacje z pompą. Nie były to również wakacje spędzane na plaży i w hamaku. Ani też
wakacje w uzdrowisku i na szezlongu.
Wśród niewielu pakunków, jakie przewoził Fiat 1100 w beżowym kolorze, nie było
widać ani przyrządów do łowienia ryb, ani rakiet tenisowych, ani kijów golfowych. Ani
rowerów, chociaż pięknie powiedziano, że „rowery są na lato”*.
Escrivá nie miał w swoim życiu czasu, żeby nauczyć się innego sportu niż chodzenie.
Niewątpliwie w tej dziedzinie pobił wszelkie rekordy. Z potrzeby, bo nie z zamiłowania –
zostawił wiele par zelówek na asfalcie miast, wydeptując je z jednego końca na drugi, kiedy
prowadził apostolstwo non stop, bez „drobnych” na autobusy czy tramwaje. Będąc już
człowiekiem w podeszłym wieku mógł chodzić, jeśli była taka potrzeba, trzy godziny rano i
tyle samo po południu – był do tego przyzwyczajony od bardzo wczesnej młodości. W
Saragossie i w Madrycie wykonywał swoją kapłańską pracę poprzez swoje wędrówki. Kiedy
był świeżo wyświęconym księdzem, w Perdiguerze, gdy miasteczko przesypiało sjestę,
wychodził się przejść, na otwarty teren, odmawiając modlitwę albo ucząc katechizmu syna
zakrystiana. Później, podczas swoich podróży po Europie, wydeptując ziemię w krajach,
dokąd miało dotrzeć Opus Dei, usiłował chodzić po miastach piechotą. Przypominało to ich
osłuchiwanie, ale nie na mapie, tylko na żywo. W ten sposób poznawał te miasta. I w ten
sposób modlił się za nie.
Dzięki temu miał muskularne i mocne nogi. Natomiast ramiona tak słabe i wątłe, że
trudno było zrobić mu zastrzyk domięśniowy nie dotykając igłą kości.
Kiedy od 1965 roku Mons. Escrivá zaczął spędzać okres święta Wniebowzięcia
Najświętszej Maryi Panny (ferragosto) poza Rzymem, ale we Włoszech, uprawiał inny „tani”
sport z tych, które nie potrzebują specjalnego kortu ani boiska: bocce. Jest to gra w kule,
której wdzięk polega bardziej na wyczuciu niż na sile i która wymagała kucania, rzucania
kulami, wstawania… Jako że „pole gry” stanowił pusty teren niezarośniętej ziemi a przy
W oryginale Las bicicletas son para el verano – tytuł hiszpańskiej sztuki teatralnej Fernando Fernána Gómeza
z lat siedemdziesiątych, a także opartego na niej filmu Jaime Chávarri z 1984 roku (przyp. tłum.).
*
bocce wzbijało się dużo kurzu, do rozegrania partyjki codziennie przebierał się od dołu do
góry. Zdejmował sutannę i zakładał stare spodnie, znoszoną koszulę i czarne płócienne
pantofle.
Bocce nie szły mu zbyt dobrze. Ale były to partie rozgrywane w cztery osoby, parami,
a to posiadało pewne emocje rywalizacji. Escrivá zwykle grywał z architektem Javierem
Cotelo, członkiem Dzieła, który podczas podróży prowadził jego samochód, przeciwko
Álvaro del Portillo i Javierowi Echevarríi. Ten tandem wygrywał wszystkie partie. Zabawna
była obserwacja, jak Escrivá stara się, żeby jakoś utrudnić życie urodzonym zwycięzcom.
Czasami, kiedy była ich kolej rzucania kulą, popychał ich lekko, żeby nie mogli dobrze
wyważyć rzutu.
– To się nie liczy, Ojcze! To oszustwo!
– Słuchaj, Álvaro, to część gry…! Czyż nie chwalicie się tym, że tak dobrze gracie? W
takim razie powinniście mieć jakieś utrudnienie…!
Przy innych okazjach, jeśli jakaś kula spośród tych z jego drużyny była bardzo
oddalona od celu (małej kulki „świnki”*) i nie dawała punktów, Escrivá brał ją i udając
„magiczne zagranie”, mówił łobuzersko: „Czy myśleliście, że ta kula leżała tutaj? No więc
nie. Jest… tutaj! ” I z całą bezczelnością umieszczał ją o wiele bliżej.
Jego żarty służyły temu, żeby uczynić tę chwilę sportu sympatyczniejszą. Następnie
grało dwóch Javierów. Escrivá y Del Portillo obserwowali mecz na siedząco. Ojciec, jakby
był prawdziwym kibicem, dopingował i oklaskiwał Cotelo, właśnie dlatego że ten chłopak
miał mniej zręczności i niemal zawsze przegrywał. Jeśli za którymś razem wygrał, Escrivá
drażnił Echevarríę:
– Ależ fatalnie grasz, Javi! Jesteś skończony!
Pewnego dnia obie pary grały już dłuższą chwilę. Została do rzucenia jedna kula –
Escrivy. Przy odrobinie szczęścia mógłby zdobyć maksymalną punktację, gdyby udało mu się
ją umieścić zręcznym rzutem obok „świnki”.
Escrivá rzucił. I ku zdumieniu wszystkich, włącznie z nim samym, kula wylądowała u
boku pallino. Wówczas z miną skruszonego chłopca przyznającego się do winy oświadczył
na miejscu:
– Nie zrobię tego więcej… To, co uczyniłem teraz, jest gorsze niż zwykłe oszustwa…
Czy powiedzieć wam, co zrobiłem?
Pozostała trójka patrzyła na niego wyczekująco. Escrivá ściszył głos, jakby
zawstydzony tym, co zamierzał powiedzieć:
– Zanim rzuciłem kulę, zdecydowanie powierzyłem się Aniołowi Stróżowi, żeby mi
dobrze poszło… Ale teraz zdaję sobie sprawę, że to głupota mieszać Anioła Stróża w grę
niemającą najmniejszego znaczenia.
W 1965 roku Scaretti, przyjaciel Álvaro del Portillo, udostępnił im dom na terenie
gospodarstwa rolnego, które miał w Castelletto del Trebbio, w odległości około dwudziestu
kilometrów od Florencji, pod warunkiem, że zwolnią go w połowie sierpnia, bo wówczas
zamierzał tam pojechać ze swoją rodziną.
Dom nosił ślady starości i zaniedbania i daleko mu było do wygodnego miejsca. Nie
miał telefonu ani telewizji. Żeby się do niego dostać, trzeba było wspiąć się na wysokie
wzgórze ziemną, niewyasfaltowaną drogą dla bydła. Okolicę stanowiły pola uprawne.
Natomiast strefa ta, jak niemal cała Toskania, ma kontynentalny klimat – bardzo zimny w
zimie i bardzo gorący w lecie.
Escrivá, Del Portillo, Echevarría i Cotelo mieli spędzić tam, w Il Trebbio, kilka
tygodni w lipcu i sierpniu.
*
Zwanej pallino, pill, bolus lub boccino (przyp. tłum.).
Najpierw pojechały tam cztery kobiety z Dzieła: Marga Barturen, Victoria Postigo,
Dora del Hoyo i Rosalía López. Miały się zająć prowadzeniem domu i przekształceniem tego
zniszczonego mieszkania w wesołe i przytulne miejsce.
Scaretti ostrzegał, że w jadalni zobaczą piękną porcelanę z Capodimonte szacowaną
na czterdzieści milionów lirów. Wobec tego tuż po przyjeździe Ojciec polecił, żeby zabrać ją
z największą ostrożnością i schować w szafie, której nie będzie trzeba używać, dzięki czemu
uniknie się ryzyka jej stłuczenia i zbędnego wydatku.
Tutaj, w Il Trebbio – i w każdym innym domu, gdzie spędzał czas wakacji – Escrivá
zachowywał ciągłą świadomość, że korzysta z nieruchomości, mebli i sprzętów, które nie są
jego własnością i starał się unikać ich uszkodzenia. Jeśli ze względu na organizację pracy i
nauki decydowali się przenieść jakieś meble, polecał Javierowi Cotelo, żeby sporządził
„rysunek pokoju tak, jak wyglądał po przyjeździe, żeby zostawić go w takim samym stanie,
kiedy będziemy wyjeżdżać”. Starał się również, żeby meble nie rysowały ścian albo żeby
zmienić przepaloną żarówkę, choćby pociągało to za sobą konieczność pójścia aż do wsi,
żeby ją kupić.
Nie przeszkadzało mu to, że tak się czuł – obcy i na pożyczonym. Raczej pomagało
mu to żyć bez rozpierania się i ze świadomością, że jest ubogi. Dbał o cudze jak o własne.
Podczas jednego lata w Londynie zdał sobie sprawę, że doskonale zorganizowane mrówki
maszerują gęsiego, przychodząc z ogrodu, wchodzą jednymi drzwiami, przechodzą przez
salon i wychodzą przez inny balkon. Zawołał Dorę i Rosalíę i poprosił je o odkurzacz.
Później, z pomocą Javiera Echevarríi przystąpił do „eksterminacji przez zasysanie” całego
tego „wojska”.
Wiele lat później, kiedy spędzał wakacje w Premeno, na północy Włoch, również
uczestniczył w podobnej operacji, uzbrojony w potężny kij, podczas gdy Javier Echevarría i
Javier Cotelo zniszczyli mrowisko podpalając je przy pomocy benzyny… Jakiż mężczyzna –
bez względu na to, jak byłby sławny, uczony czy święty – nie czuje się chłopcem bawiąc się
w wojnę, pod pożytecznym pretekstem „niszczenia” insektów?
Właśnie tutaj, w Castelletto del Trebbio, „wrogiem do pokonania” były skorpiony,
które miały kryjówkę blisko pokoju Javiera Echevarríi. Escrivá żartował z niego:
– Javito, widać, że masz kamienne serce, dlatego że te skorpiony zawsze idą tam,
gdzie jesteś ty…
Kiedy zaś pewnego dnia Javier Echevarría opowiadał, że właśnie zabił kolejnego
skorpiona, Escrivá udając poważną troskę powiedział:
– Posłuchaj, nie wiem, czy to prawda, ale słyszałem, że skorpiony zawsze chodzą
parami. Jest to powiedzenie z rodzaju mądrości ludowych. W takim razie chodźmy na chwilę
do twojego pokoju, żeby poszukać drugiego skorpiona. Żeby nie było tak, że ty zabiłeś
jednego, a drugi cię ukąsi – nie z zemsty, tylko dlatego że przyszły dwa…
Jako że przypadkiem znaleźli żywego drugiego skorpiona z tej pary, podczas
polowania Escrivá powiedział z wielkim rozbawieniem:
– Widzisz? Widzisz? Mówiłem ci przecież! Problem w tym, że ty mieszkałeś w
mieszkaniu w mieście i nie znasz… cudownych przygód związanych z wiejskim życiem.
Podczas tych tygodni Escrivá zorganizował sobie rozkład, w którym był czas na
modlitwę, na pracę i na uprawianie sportu, na spacery, wycieczki…
Pracę skoncentrował na poprawianiu własnego tekstu – Instrukcji na temat Dzieła
Świętego Gabriela [Instrucción sobre la Obra de San Gabriel], dotyczącej supernumerariuszy
Opus Dei i apostolstwa wobec osób żyjących w związkach małżeńskich.
Escrivá zaczął pisać ten tekst w maju 1935 roku i ostatecznie zakończył go we
wrześniu 1950 roku. Jednak wówczas nie było kserokopiarek, powielacz był bardzo niskiej
jakości, a w Villa Tevere nie było jeszcze drukarni. A zatem, żeby rozprowadzić tekst w
różnych krajach, gdzie pracowało Dzieło, przygotowywano kopie przepisywane na maszynie.
Niektórzy kopiści niechcący popełniali błędy składniowe i interpunkcyjne, a nawet omijali
słowa. To samo stało się z innymi Instrukcjami (na temat Dzieła Świętego Rafała,
dotyczącego apostolstwa wśród młodzieży oraz na temat Dzieła Świętego Michała wobec
członków Opus Dei, numerariuszy i przyłączonych, zachowujących celibat). Escrivá kazał
wycofać wszystkie kopie, żeby przygotować jeden drukowany tekst opublikowany przez
drukarnię w Villa Tevere, i właśnie wówczas przygotowywał to wydanie.
Widząc, jak bardzo może się zmienić sens zdania, przez niewłaściwe umieszczenie
kropki lub przecinka albo przez pominięcie przysłówka, zwłaszcza kiedy chodzi o teksty,
które powinny zachować w całości swój „założycielski” charakter, Escrivá powiedział Álvaro
i Javierowi Echevarríi o konieczności „wymagania przez nas wszystkich od siebie samych,
żeby dobrze wykańczać prace, dlatego że Bogu nie możemy ofiarować chałtury”. W tych
dniach opowiadał im dużo o „ascetyce drobnych rzeczy”.
Robił notatki ze swoich lektur, do projektu książki – Diálogo [Dialog] – na temat
życia kontemplacyjnego, która była dosyć zaawansowana, chociaż nigdy nie zdołał jej
ukończyć.
Śledził dokumenty II Soboru Watykańskiego. Modlił się za wielkie sprawy, które
jeszcze miały być omawiane – zakonników i kapłanów. Dziękował za dokument Lumen
Gentium, w którym dało się słyszeć echo niektórych elementów ducha Opus Dei, które stały
się w ten sposób nauczaniem Kościoła, uroczyście ogłoszonym i zalecanym. Escrivá spędzał
wiele chwil w małej kaplicy, którą zorganizowano tam, w Il Trebbio, dziękując za to
potwierdzenie ze strony Kościoła dla tego, co przez tak wiele lat oceniano z nieufnością,
czego nie rozumiano i nie akceptowano.
Jako że w domu nie było telewizji a gazeta przychodziła bardzo późno, codziennie, po
powrocie ze spaceru Escrivá prosił Álvaro – tak właśnie: „prosił”, żeby włączył radio dla
wysłuchania wiadomości o pierwszej po południu. Chciał wiedzieć na bieżąco, co się dzieje
na świecie. Kiedy słuchał wiadomości, niemal zawsze wygłaszał jakiś komentarz o
nadprzyrodzonej głębi i zachęcał przebywające z nim osoby, żeby modliły się za dany kraj, za
daną sytuację, za daną osobę…
Kiedy przebywali prawie tydzień w Castelletto del Trebbio, Escrivá zawołał Margę
Barturen, kierowniczkę niewielkiego zespołu administracji. Przy rozmowie był obecny
JavierEchevarría. Po przypomnieniu jej stosowności cotygodniowej spowiedzi powiedział:
– Zupełnie swobodnie możecie się udać do proboszcza w najbliższej wiosce albo, jeśli
wolicie, do jakiegoś kościoła we Florencji.
Tego samego dnia Marga rozmawiała ponownie z Escrivą:
– Ojcze, przemyślałyśmy to na spokojnie i doszłyśmy do wniosku, że wolimy się
wyspowiadać u jakiegoś kapłana z Dzieła.
– Ale u jakiego? Tutaj jesteśmy tylko my – ksiądz Álvaro, ksiądz Javier i ja. A, jak
wiesz, Ojciec – za wyjątkiem pilnej konieczności – nie spowiada ani swoich córek, ani
swoich synów2. Jeśli chodzi o księdza Álvaro i księdza Javiera, jako że należą do Rady
Generalnej, nie chcę, żeby prowadzili tę pracę duszpasterską wobec osób z Dzieła, sprawując
funkcje związane z zarządzaniem3. Powtarzam ci więc, że macie absolutnie całkowitą
swobodę i możecie się iść wyspowiadać u kogo chcecie…
– Tak, Ojcze, wiemy przecież, że łaska sakramentu przychodzi do nas przez każdego
kapłana. Jednak, żeby zadbać o nasze życie wewnętrzne, wolimy otworzyć sumienie wobec
osoby żyjącej tą samą duchowością, żeby nie musieć udzielać długich wyjaśnień.
– Bardzo dobrze. Podkreślam jednak, że możecie najzupełniej swobodnie iść do
dowolnego kapłana z pobliskiej wsi albo z Florencji. Nie wbijajcie się tylko w dumę, ale
powiem wam, że wasze pobożne życie wyświadczy wiele dobra temu, kto wysłucha waszych
spowiedzi.
Marga nie ustąpiła łatwo:
– Ojcze, my wolimy, żeby przyjął nas kapłan z Opus Dei.
– Cóż… Jako że w pobliżu nie ma żadnego ośrodka Dzieła, zobaczymy, w jaki sposób
uda nam się to rozwiązać.
Kiedy Marga Barturen wyszła z pokoju, Escrivá powiedział do Javiera Echevarríi:
– Trzeba zorganizować to wszystko w ten sposób, żebyś mógł wysłuchać spowiedzi
twoich sióstr. To tak ważne zadanie jest jedną z głównych pasji, jakie powinni mieć kapłani
Opus Dei. Żeby je spełnić, jak nakazuje Bóg, poleć się Duchowi Świętemu i postaraj się
służyć – z wyrzeczeniem! – każdej duszy wiedząc, że jest warta całej Krwi Chrystusa.
I podczas tego całego letniego pobytu już nigdy więcej nie uczynił bodaj najlżejszej
wzmianki na temat pełnionej przez Javiera Echevarríę kapłańskiej posługi. W ten sposób po
raz kolejny potwierdził niezwykłą troskę, z jaką należy pilnować tajemnicy spowiedzi i
tajemnicy kierownictwa duchowego.
Gorąco było coraz większe. Niekiedy panował większy skwar niż w Rzymie. Jednak
Escrivá znosił go dobrze, nawet bez odświeżania się w basenie, bez przesypiania sjesty i bez
zdejmowania sutanny4.
Raz na tydzień schodzili do Florencji, renesansowej perły, ojczyzny Medyceuszy i
Savonaroli, nad rzeką Arno. Niemniej jednak, chociaż księdza Escrivę pasjonowała sztuka,
nie uprawiali turystyki. Nie chodzili do muzeów ani nie włóczyli się po mieście, żeby podczas
wędrówki podziwiać tak liczne i tak wspaniałe zabytki.
Co ciekawe, większość czasu spędzali modląc się w kościele Santa Maria Novella
albo w kościele Świętego Krzyża, obok pomnika Dantego. Dlaczego, mając katedrę i tak
wiele innych przepięknych świątyń, ksiądz Escrivá nawiedzał tylko te dwie? Możliwe, że
powód był taki, że w kościele Santa Maria Novella znajduje się główna siedziba zakonu
dominikanów we Florencji, tak samo jak kościół Świętego Krzyża jest główną siedzibą
franciszkanów w tym mieście. Wówczas, w czasach Soboru, Josemaríi Escrivie nie schodziły
z myśli ani z serca potrzeby duchowe tych dwóch wielkich i starych rodzin zakonnych.
Po tych tygodniach spędzonych w Castelletto del Trebbio pojechali do Piancastagnaio,
gospodarstwa w pobliżu Orte, które również nie posiadało telefonu ani telewizji. Właściciel
chciał sprzedać gospodarstwo i użyczył im go na kilka dni.
Escrivá był zainteresowany nabyciem jakiegoś domu z przyległym terenem. Studenci
Rzymskiego Kolegium Świętego Krzyża potrzebowali „płuc” na czas wakacji. Przez lata
wykorzystywano gospodarstwo Salto di Fondi koło Terraciny, na wybrzeżu Morza
Tyrreńskiego. Jednak to, co na początku było samotną plażą, obecnie po inwazji turystów,
bardzo przypominało nowojorską Piątą Aleję w godzinach szczytu i było najmniej
odpowiednim miejscem na parę dni odpoczynku i formacji.
Tuż po przybyciu do Piancastagnaio zdali sobie sprawę, że to miejsce znajduje się
bardzo blisko źródeł wód siarkowych, co powodowało, że powietrzem niemal nie dawało się
oddychać.
Od Escrivy nie dało się słyszeć najmniejszej wzmianki o nieprzyjemnych zapachach.
Jednakże, kiedy minął termin ustalony z właścicielem, oznajmił, że „po pobycie tam, po tych
kilku dniach doświadczenia, rozumiem, że nie jest to miejsce, którego szukaliśmy”.
Tego lata 1966 roku powrócili do Castelletto del Trebbio. Tak jak w poprzednim roku,
Escrivá przypomniał swoim córkom o ich całkowitej swobodzie w wyborze spowiednika,
jakiego zechcą. Zamiast Margi Barturen, która wyjechała do Stanów Zjednoczonych,
zespołem administracyjnym kierowała Blanca Fontán. Odpowiedź była jednomyślna. Wolały,
żeby duchowo opiekował się nimi kapłan z Dzieła. Javier Echevarría po raz kolejny przyjął na
siebie ten obowiązek.
– Bądź punktualny – polecił mu Ojciec– i bądź do dyspozycji, kiedy tylko cię o to
poproszą. Nigdy ich nie zawiedź.
Escrivá spędzał długie chwile w kaplicy. Pragnął rozważyć i przetrawić sposób
wprowadzenia w życie wniosków uchwalonych na Kongresie Generalnym Opus Dei, który
właśnie się odbył. Ponadto jednak martwił się o Kościół i o autorytet Papieża w owej
posoborowej epoce napięć, konfliktów, skrzywionego odczytywania dokumentów
soborowych i pełnych nadużyć interpretacji.
Na Soborze została otwarta droga, żeby Opus Dei mogło wreszcie uzyskać
odpowiednią formułę prawną jako prałatura. Vaticanum II usankcjonowało coś, co, nawet
będąc nowym rozwiązaniem, przedłużało znaną już i stosowaną w Kościele postać – struktury
jurysdykcji personalnej.
Escrivá widział już w 1929 roku, że tutaj leży klucz. Tak zanotował w Zapiskach
wewnętrznych. I to właśnie powiedział Pedrowi Casciaro pewnego dnia 1936 roku5.
Obecnie prosił Boga o światło, żeby móc złożyć przed Stolicą Świętą dobrze
uzasadniony i dobrze udokumentowany wniosek, który pozwoliłby Dziełu „zrzucić skórę
węża”, przestać być prawnie tym, czym faktycznie już nie byli: przejść od postaci instytutu
świeckiego do prałatury personalnej Opus Dei. Jednak rozumiał, że roztropnie będzie
poprosić o to w stosownym czasie, kiedy ustaną posoborowe konwulsje, a reformy okrzepną.
Podczas spacerów odbywanych z księżmi Álvaro i Javierem, rozmawiając
niejednokrotnie o tej „szczególnej intencji”, powiedział im:
– Ofiaruję moje życie Bogu, żebyśmy osiągnęli ostateczne rozwiązanie, choćbym ja
nie miał go już zobaczyć na ziemi, jeśli Pan zażąda ode mnie takiej ofiary.
Również podczas tych rozmów w gospodarstwie Castelletto del Trebbio, jako że w
środowiskach kościelnych i w mass mediach nadużywano słowa „posoborowy”,
przedstawiając je jako coś nowatorskiego, nowoczesnego, postępowego… A przede
wszystkim jako coś przeciwnego temu, co było do tej pory, ksiądz Escrivá powiedział im:
– Jesteśmy w „czasach posoborowych” od I wieku – od Soboru Jerozolimskiego.
Mówienie o „czasach posoborowych” jest nieprecyzyjnym i niewłaściwym terminem, żeby
odnosić się tylko do Vaticanum II, dlatego że ten ostatni sobór jest kontynuacją poprzednich i
zatwierdza wszystko to, co poprzednie. Nie może być zerwania ciągłości między innymi
powszechnymi zgromadzeniami Kościoła, a tym, które zakończyło się w ubiegłym roku.
To samo miał powiedzieć wiele lat później wobec tysięcy osób. Jednak latem 1966
roku te zdania były jego pierwszymi wypowiedzianymi głośno refleksjami –
nonkonformistycznym umysłowym sprzeciwem kogoś, kto nie próbuje przyjąć koloru
panującej mody, nie zmienia się jak kameleon.
Escrivá uciekał się do wszystkich środków, żeby modlić się za kościół, „od Hierarchii
po ostatniego z ochrzczonych”. Natomiast na dzień 4 sierpnia, święto Świętego Dominika de
Guzmán, zorganizował wyjazd do Bolonii, w regionie Emilia-Romania, dlatego że pragnął
odprawić mszę świętą w kościele Świętego Dominika, gdzie jest przechowywana trumna
świętego założyciela dominikanów.
Pojechali fiatem 1100, który nie miał klimatyzacji. Była pełnia lata. Na autostradzie
żar odczuwało się niczym roztopiony ołów. Podczas drogi tam i z powrotem Mons. Escrivá
polecał swoim trzem towarzyszom – i bardzo to podkreślał – żeby modlili się dużo za
zakonników. Nie musiał im mówić, że nie jest to duchowość Opus Dei, natomiast zaznaczył,
że „stan zakonny był i jest nadal absolutnie niezbędny w Kościele”.
Javier Echevarría zwykle pomagał księdzu Escrivie codziennie w najważniejszej
chwili jego dnia – podczas odprawiania mszy. Byłoby czymś zrozumiałym, żeby zdążył się
już przyzwyczaić. Niemniej jednak, tak się nie stało. Konkretnie zaś ta msza Ojca u Świętego
Dominika wywarła na nim takie wrażenie, wbiła mu się tak głęboko w pamięć, że
wspominając ją dwadzieścia osiem lat po podróży, napisał: „Mam bardzo żywą w pamięci
pobożność, z jaką Ojciec odprawiał tamtą mszę. Mówię to, dlatego że jeśli każda z jego mszy
była już silnym wstrząsem dla obecnych, podczas tamtej mszy u Świętego Dominika,
zauważyliśmy, wyczuliśmy, że nasz Ojciec modli się w bardzo szczególny sposób za stan
zakonny: z miłością, z wdzięcznością. Powiedziałbym, że… ze szczególnym upodobaniem”.
Niezwykle osobistą, bezbłędnie rozpoznawalną cechą Josemaríi Escrivy de Balaguer
była naturalność, z jaką przechodził od tego, co najwznioślejsze, do tego, co najzwyklejsze, a
także odwrotnie – od tego, co najpospolitsze, do tego, co najwybitniejsze. Bez gwałtownych
ruchów, bez konieczności zrzucania kurtyny czy bez potrzeby zmiany tematu. A dlaczego tak
było? Dzięki jego ciągłej świadomości faktu, że przebywa w obecności Boga. Dla niego było
to coś tak naturalnego jak oddychanie albo jak odczuwanie, że znajduje się pod kopułą nieba.
Z tej perspektywy nic, co ludzkie, nie było mu obce. Był raczej przekonany, że wszystko, co
ma ludzkie znamię, może mieć, a nawet powinno mieć, znamię Boskie.
Gdyby istnieli entomolodzy świętych, powinni zaklasyfikować Escrivę jako świętego
żyjącego we wszystkich środowiskach, świętego spośród tych, którzy żyją w istniejącej
rzeczywistości. Jak powiedział poeta, w „tym, co tak realne – dzisiaj, w poniedziałek”*.
W takim kontekście należy rozumieć następujące wydarzenie.
Dnia 15 sierpnia, w uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i w dniu, w
którym wszyscy członkowie Opus Dei poświęcali swoje osoby, swoje prace i swoje
apostolstwo Najsłodszemu Sercu Maryi, Ojciec przeszedł do części administracyjnej, żeby
spędzić chwilę z Blanką, Begoñą, Dorą i Rosalíą. Opowiadał im o historycznych i rodzinnych
echach, jakie ta data miała dla członków Dzieła. Zaś przebywając tam, podczas rozmowy o
tak wzniosłej sprawie, nagle przypomniał sobie o… zdarzeniu z kurczakiem.
O zdarzeniu z kurczakiem, dlatego że w przeddzień, kiedy Escrivá, Álvaro oraz jeden i
drugi Javier pracowali wśród książek i papierów, przez kilka minut słyszeli przenikliwe
gdakanie. Było je słychać z bardzo bliska. Spoglądali na siebie z twarzami pełnymi
zdziwienia, dlatego że ten dźwięk nie był czymś zwyczajnym w Castelletto. Nic jednak nie
mówili.
Następnego dnia, 15 sierpnia, miało być wielkie święto. Podczas obiadu, na znak
wielkiej uczty, na świątecznym stole znalazł się pięknie podany kurczak. Już przy pierwszym
kęsie zauważyli, że jest twardy i włóknisty. Nie dali nic po sobie poznać. Nikt nie wygłosił
najmniejszej uwagi.
Kiedy obsługująca ich dziewczyna weszła, żeby zebrać naczynia i podać deser, ksiądz
Escrivá zapytał ją:
– Rosalía, moja córko, skąd wzięłyście tego kurczaka?
– Wczoraj poszli go kupić na wieś. Przynieśli go żywego. Zabiłyśmy go tutaj, wczoraj
po południu.
Aha, to tłumaczyło gdakanie z poprzedniego dnia. A także niezwykłą twardość mięsa.
Obecnie, podczas spotkania ze swoimi córkami, ksiądz Escrivá zaskoczył je,
przechodząc od Wniebowzięcia do gastronomii, zaś jedyną zapowiedzią tej zmiany tematu
był sympatyczny uśmiech:
– Posłuchajcie, jako dziecko słyszałem, jak mój ojciec, który był dobrym myśliwym,
mówił: „Kuropatwę jeść chcesz, to ją za nos bierz”. W ten sposób chciał powiedzieć, że
zwierzęta, po ich ubiciu, trzeba zostawić na jakiś czas przed zjedzeniem. Myśliwi – jak mi
tłumaczył mój ojciec – zwykle wieszają zdobycz za szyję, aż sztuki spadają na ziemię same z
siebie, kiedy korpus oderwie się od łba. Wówczas mięso jest już gotowe do jedzenia. Ale nie
wcześniej, bo śmierć powoduje zesztywnienie mięśni i mięso robi się bardzo twarde. A zatem
należało poczekać kilka dni. „Kuropatwę jeść chcesz, to ją za nos bierz”. Przysłowia są
mądre… Czy nie widzicie, moje córki, że w sklepach, w ubojniach drobiu, wieszają ptaki i
mija dość dużo czasu od ich ubicia do chwili sprzedaży? Nie zwróciłyście na to uwagi? W
takim razie… musicie być lepszymi obserwatorkami!
*
Jorge Guillén (1893-1984), Más allá, część IV (przyp. tłum.).
Nie wspomniał im o południowym kurczaku. Nie było nawet takiej potrzeby. Z
największą życzliwością nauczył je czegoś pożytecznego, czego one nie miały skąd się
dowiedzieć. Lekcje różnych spraw. „tego, co tak realne – dzisiaj, w poniedziałek”.
W kilka dni później opuścili Castelletto del Trebbio i pojechali szosą ku Abrainville,
miejscowości położonej w pobliżu Étampes. Tam członkowie Opus Dei z Francji znaleźli
dom. Dom na wsi. Ojciec chciał zobaczyć swoje córki i swoich synów.
Tym się zajmował – ożywianiem ich apostolstwa i odczuwaniem, jak drgają ich dusze.
Tak, ich dusze. Znalazłszy się po raz kolejny we Francji, Josemaría Escrivá odmówił
spróbowania wina. Pił tylko wodę mineralną. A kiedy ktoś, zdziwiony, zapytał go, czy nie
lubi francuskiego wina, odpowiedział:
– Chociaż wina francuskie są dobre, mnie we Francji najbardziej interesują dusze.
Codziennie, zaraz po obiedzie, wyjeżdżali z Abrainville w kierunku Paryża. Tam, w
Dufrenois, spędzał chwilę ze swoimi synami. Nie jechał po nic innego. Jakiś wypad na targ
staroci i handlarzy starzyzną, na popularny marché aux puces* i niewiele więcej. Podczas
swoich podróży używał Citroena 4L na francuskich numerach, którego wypożyczono dla
niego, żeby nie zwracał uwagi pojazdem z rzymską tablicą rejestracyjną.
Dnia 30 sierpnia udał się do Couvrelles, w okolicach Soissons. Couvrelles to
szlachetne domostwo, niezbyt wielkie, ale harmonijne, z siedemnastowiecznymi fasadami,
otoczone lasem i pięknym stawem. To międzynarodowy ośrodek spotkań, gdzie przez cały
rok, bez przerwy odbywają się spotkania kulturalne, konferencje, intensywne kursy formacji
doktrynalnej, rekolekcje, dni skupienia, i tak dalej. Równocześnie administracja obsługuje
akademik, szkołę hotelarską i zajęcia dla małżeństw.
Ksiądz Escrivá poświęcił ołtarze w Couvrelles. I już o zachodzie słońca, poza domem,
odbył niezapomniane spotkanie ze swoimi synami z Francji, Niemiec, Belgii, Holandii,
Szwajcarii, Włoch i Hiszpanii, którzy siedząc na kamiennych stopniach podwójnych
zewnętrznych schodów czuli się wzywani energią i ciepłem jego słów:
– Nikt nie może zachowywać dla siebie samego skarbu wiary ani skarbu powołania!
W 1967 roku znaleźli na sprzedaż tereny w pobliżu Rzymu, w strefie via Flaminia,
zwanej Saxa Rubra, Czerwone Skały. Tam miała zostać wzniesiona ostateczna siedziba
Rzymskiego Kolegium Świętego Krzyża, Cavabianca, zdolna pomieścić ponad dwieście
osób, z boiskami sportowymi, ogrodem i przyległym, całkowicie niezależnym mieszkaniem
dla administracji o nazwie Albarosa.
Przystąpienie do finansowania i budowy tych budynków miało być dla Escrivy de
Balaguer jednym z jego „trzech ostatnich szaleństw”.
W rzeczywistości chodziło o bardzo mądre szaleństwo. Z jednej strony ekspansja
Dzieła na cały świat i wzrost liczby powołań zwiększały w każdym kolejnym roku liczbę
studentów Kolegium Rzymskiego. W Villa Tevere właściwie tłoczyli się jak sardynki w
puszce, a taka prowizoryczna sytuacja przeciągała się wiele lat. Z drugiej strony ten sam
wzrost i ekspansja Opus Dei sprawiają, że staje się coraz potrzebniejsze, żeby Villa Tevere
poświęciła się własnemu celowi, dla którego została powołana – miała być siedzibą główną
do zarządzania Opus Dei z biurami i pomocniczymi usługami administracyjnymi – Radą
Generalną dla mężczyzn i Asesorią Centralną dla kobiet.
W tym roku, w kwietniu, ksiądz Escrivá był w Lourdes. Stamtąd udał się do
Pampeluny. Następnie do Molinoviejo (Segowia), do Pozoalbero (Jerez de la Frontera),
Lizbona, Fatima… Kryzys w Kościele ulegał zaostrzeniu. Powiedział o tym sam Paweł VI
podczas swojej wizyty w Fatimie6. Mons. Escrivá odbywał modlitewną i kaznodziejską
rundę, wędrówkę, która miała go nieść po tym Bożym świecie, już bez zatrzymywania się, aż
do śmierci.
*
Franc. ‘pchli targ’ (przyp. tłum.).
Nie lubił być „gwiazdą” ani żeby mówiono o nim w gazetach, ale właśnie wówczas
zgodził się na wywiady dla wielkich światowych pism: Time, Figaro, New York Times,
L’Osservatore della Domenica… Posługiwał się megafonami tych środków masowego
przekazu o milionowych nakładach, żeby mówić o Bogu na cały głos.
W pierwszych dniach października, w Pampelunie przygotowywano tłumne spotkania
Ojca z Przyjaciółmi Uniwersytetu Nawarry. Spotkania w uniwersyteckim campusie, pod
gołym niebem, z ponad trzydziestoma pięcioma tysiącami osób. Spotkania bez scenariusza,
bez prób, bez oszustw i blichtru: „zapytajcie mnie, o co chcecie, a ja wam odpowiem…”
Dosłownie: spotkania, jak Pan Bóg da.
W przerwie spędził trzy sierpniowe tygodnie w Gagliano Aterno, w Abruzji. Dom
należał do baronowej Lazzaroni, która zaofiarowała mu go na wypoczynek. Stare domostwo z
niektórymi bardzo oryginalnymi szczegółami architektonicznymi, które ksiądz Escrivá
pokazywał architektowi Javierowi Cotelo, żeby naszkicował je pobieżnie, „na wypadek,
gdyby przydały się w Cavabiance”. I tak, stało się z niską i przysadzistą kolumna, którą
ochrzcił la chaparrita, czyli „przysadzista”. A kiedy wiele lat później zobaczył ją odtworzoną
w Cavabiance, wysoką i smukłą, określił ją soczyście jako „bardzo zgrabna”.
Dom posiadał rodzinną kaplicę. Na jednej z tablic znajduje się zdecydowane
stwierdzenie, że Święty Franciszek z Asyżu był w tym miejscu. Po zwiedzeniu mieszkania
pierwszego dnia Escrivá przeczytał tekst na tablicy, ale nic nie powiedział.
Wkrótce później wezwał tam do Gagliano Aterno, dwóch swoich synów, członków
Rady Generalnej, żeby wyjechali na jeden dzień podczas rzymskiego ferragosto, zostawili
pracę i towarzyszyli mu podczas tej modlitewnej wędrówki, którą rozpoczął, nawiedzając
maryjne sanktuarium.
Jednym z tych, którzy przyjechali był Giuseppe Molteni, lombardczyk, pochodzący z
Brianzy*, doktor chemii i teologii, świecki i administrator generalny Opus Dei. Ojciec
potocznie nazywał go Peppino.
Podczas kiedy czyniono ostatnie przygotowania do wyjazdu, zaprowadził go do
kaplicy i pokazał mu tablicę. Później, żartując, powiedział:
– Chłopcze, Peppino, trudno, niezwykle trudno jest znaleźć we Włoszech jakieś
miejsce, choćby najbardziej ukryte, gdzie nie ma wzmianki, że przebywał tam Święty
Franciszek z Asyżu albo że był tam Garibaldi. Nie zaprzeczysz, że trochę przesadzacie we
wspomnieniach…!
– Certo, certo**… To zwyczaj bardzo rozpowszechniony w całych Włoszech, żeby
dodać znaczenia różnym miejscom: tutaj przebywał Leonardo da Vinci, tutaj Torquato Tasso,
tutaj Dante, tutaj Garibaldi… Così facciamo patria!***
Escrivá śmiał się do rozpuku, rozbawiony sprytem i lombardzkim akcentem Peppino.
Pojechali wszyscy oprócz Javiera Echevarríi. Poprzedniego wieczoru zaszkodziła mu
kolacja i miał kłopoty żołądkowe. Nie było to nic poważnego, ale wolał nie jechać
samochodem, kiedy się źle czuł, a do tego w strasznym upale. Ojciec zalecił kobietom z
administracji, żeby o odpowiedniej godzinie zostawiły mu jedzenie podane od razu w
termosach, które miały, dzięki czemu nie będzie potrzeby, żeby ktoś obsługiwał go podczas
posiłku.
Javier Echevarría zdał sobie wówczas sprawę, jak Ojciec przeżywa to, czego naucza. I
przypomniał sobie, że tylekroć słyszał, jak Josemaría mówił:
– Ja ufam każdej z moich córek i każdemu z moich dzieci w stu procentach. Myślę
jednak, że jest normą roztropności, żeby osoby różnej płci nigdy nie spotykały się sam na sam
Włoski region w północno-zachodniej Lombardii u stóp Alp, którego głównym miastem jest Monza (przyp.
tłum.).
**
Wł. ‘pewnie, pewnie’ (przyp. tłum.).
***
Wł. ‘w ten sposób tworzymy ojczyznę!’ (przyp. tłum.).
*
w jakimś pokoju. I dotyczy to nie tylko świeckich. Również kapłanów. W ten sposób żyłem
od początku.
Dzięki Bogu mogę powiedzieć, że nigdy nie przebywałem z żadną moją córką sam na
sam, poza konfesjonałem, żeby z nią rozmawiać. Zawsze prosiłem, żeby towarzyszyły mi
inne osoby. W pierwszym okresie, kiedy nie było kapłanów, niekiedy prosiłem moją matkę
albo moją siostrę Carmen, żeby mi towarzyszyły, żeby były obecne przy mojej rozmowie z tą
czy z tamtą spośród moich córek, kiedy udzielałem im formacji na temat ducha Dzieła.
Niekiedy moja matka albo Carmen nie miały takiej możliwości. Wówczas prosiłem
któregoś z waszych braci – Álvaro del Portillo, Pedro Casciaro, Paco Botellę – żeby poszli ze
mną. Temu, kto ze mną szedł, mówiłem: „Ty nie otwierasz dzioba. Siądziesz w ukrytym
miejscu pokoju, będziesz się modlił, powierzał apostolskie zadanie Dzieła Bogu i nie będziesz
w ogóle brał udziału w rozmowie. Jednak lepiej, żebym nie szedł sam”.
Składam wielkie dzięki Bogu za tę roztropność, jaką Duch Święty wlał w moją duszę,
od kiedy byłem bardzo młody. Nie miałem innego mistrza w tak wielu sprawach związanych
z zakładaniem Opus Dei. I nie miałem do kogo się odnieść, dlatego że, zgodnie z logiką, Pan
udzielał mi światła, żebym doprowadził do końca tę nową drogę.
Życie w owym domostwie było bardzo ograniczone, dlatego że było niewiele miejsca
do spacerów. Od czasu do czasu wyjeżdżali z domu samochodem. Kiedy podjeżdżali przed
kratowaną bramę obok stróżówki, Escrivá zachęcał któregoś z Javierów, żeby wysiadł
otworzyć i zamknąć bramę:
– Dajemy stróżowi i jego rodzinie już wystarczająco dużo zajęć, muszą zajmować się
pilnowaniem domu. Dlatego w akcie miłości, żeby widzieli, że nie chcemy przysparzać im
więcej pracy, zawsze, kiedy będziemy wyjeżdżać, niech wysiada jeden z was dwóch… Dzięki
temu zostawimy w spokoju to małżeństwo i ich dzieci.
I zawsze, kiedy wyjeżdżali albo wracali, miał dla nich kilka słów ciepłego
pozdrowienia, siedząc w stojącym samochodzie z uruchomionym silnikiem, kiedy otwierano i
zamykano bramę:
– Jak się państwo mają? Jak idzie państwu praca? Żałuję, że dokładam państwu więcej
pracy w tych dniach, kiedy tu jesteśmy… Wspominam jednak państwa codziennie podczas
Mszy Świętej. Modlę się za państwa rodzinę. Proszę o to, co jest dla państwa ważne…
Na początku rodzina stróża zachowywała się z rezerwą i nieśmiałością. Jednak w
miarę, jak mijały kolejne dni, ksiądz Escrivá zdobył ich sobie swoim bezpośrednim i prostym
traktowaniem. Stopniowo to oni podchodzili na tę chwilkę konwersacji. Być może nie umieli
tego wyrazić, ale przyciągało ich to, że ten monsignore nie mówił do nich z pańską
pobłażliwością, tylko z kapłańską serdecznością.
W Abruzji, w miejscowości San Felice d’Ocre, znajduje się dom rekolekcyjny Opus
Dei, Tor d’Aveia, gdzie tego roku spędzali po raz pierwszy wakacje studenci Kolegium
Rzymskiego. Ojciec jeździł tam wielokrotnie, żeby spędzać czas z tymi chłopcami.
Po przyjeździe najpierw szedł pozdrowić „Pana domu”. Mówił otaczającym go
osobom, że w tym okresie, po przyklęknięciu, zwykł mówić: „Chwała Ojcu, chwała Synowi,
chwała Duchowi Świętemu, chwała Najświętszej Maryi Pannie, a także Świętemu Józefowi…
Jezu, kocham Ciebie! Dzięki aniołom, którzy służą na Twoim dworze”.
Następnie spędzał zawsze dłuższą chwilę ze swoimi córkami, które zajmowały się
administracją. Interesował się wszystkim: czy są zadowolone, czy dużo się modlą, czy jeżdżą
na wycieczki, czy mają czas na czytanie, czy dobrze się odżywiają, „ale żebyście nie przytyły,
dlatego że w tych miejscowościach mają zwyczaj jedzenia posiłków z dużą ilością tłuszczu”.
Innego dnia poprosił o pokazanie kuchni, sprzętów, artykułów gospodarstwa
domowego, przy których pomocy pracowały.
Innym razem, zwracając się do Blanki Nieto, energicznym, uderzającym tonem głosu,
powiedział coś bardzo prostego, co jednak przed tymi kobietami trudzącymi się od wschodu
do zachodu słońca przy zajęciach związanych z prowadzeniem rezydencji miało otworzyć
wspaniały panoramiczny horyzont, którym jest najbliższy bliźni. A mianowicie ludzie z tej
samej wioski, gdzie do tej chwili mieszkały zamknięte w swojej własnej skorupie:
– Pani dyrektor… żebyście wszystkie miały wiele apostolskiego ducha! W tej
miejscowości, tak, w tej, musicie zaprzyjaźnić się ze wszystkimi kobietami, z córkami, z
dziewczynkami… I starajcie się udzielać im głębokiej chrześcijańskiej formacji (…). Chcę,
żeby ten ośrodek był centrum apostolstwa dla całej miejscowości. I żeby później skorzystał
cały okręg. Jeśli macie apostolskiego ducha, uda się wam przezwyciężyć tę rywalizację tak
właściwą dla krajów romańskich, gdzie najbliżej sąsiadujące miejscowości zawsze są
przeciwko sobie. Dzięki waszej miłości, dzięki waszej służbie, dzięki waszemu
zainteresowaniu wszystkimi osobami stąd dotrzecie do sąsiednich miejscowości
pozostawiwszy głęboki ślad pośród kobiet mieszkających w tej miejscowości San Felice
d’Ocre.
Nie był to utopijny cel. Znajdował się w zasięgu ręki. Dusze? Były właśnie tam, za
rogiem! Raz jeszcze, „to, co tak realne – dzisiaj, w poniedziałek”.
A po spotkaniu z kobietami spędzał czas z mężczyznami. Widziano, jak cieszył się
tym, co opowiadali mu jedni i drudzy. W owych latach rozpoczęła się moda na męską odzież
o agresywnych kolorach i wzorach, moda zrywająca z monotonną szarością tysiąca prążków.
Ksiądz Escrivá żartował z młodym Amerykaninem, który nosił krzykliwą koszulę w kolorze
pomarańczowym i spodnie w zieloną kratę:
– Ależ, mój synu, czy idziesz do cyrku?!
Troszczył się o to, żeby uprawiano sport. I chociaż jemu piłka nożna wydawała się
„wielkim chaosem”, zachęcał ich, żeby organizowali mecze i rozładowywali energię „mocno
strzelając”. Już w latach pięćdziesiątych zajął się tym, żeby studenci Kolegium Rzymskiego,
którzy w Villa Tevere nie mieli gdzie postawić dwóch kroków, grali w futbol na publicznych
boiskach w Acquacetosa. On sam przychodził często rano na kilka minut, dlatego że lubił
patrzeć, jak grają.
Jednak kiedy przyszedł pewnego dnia, zobaczył, że jeden z nich ma unieruchomioną i
obandażowaną rękę a inny chodzi o kulach i ma nogę w gipsie. Uniósł obie dłonie do głowy,
żeby uczynić żywszym swoje zdumienie:
– Moje kochane dzieci! Co wy mi robicie? Mówiłem wam, żebyście uprawiali sport i
ćwiczenia… ale bez przesady! Ja nie mówię, że takie rzeczy się nie zdarzają, jakieś
zwichnięcie czy coś podobnego… i nie mam pretensji do tego mojego syna, który nawet
sympatycznie wygląda z ręką na temblaku. Ale owszem mówię, żebyście nie ryzykowali
więcej niż potrzeba, jeśli widzicie, że nie możecie dokonać tego wysiłku, że nie dajecie rady,
że to was przerasta… Bądźcie mi ostrożni, również w tym. Jeśli wy nie będziecie się
przejmować, Ojciec, który jest ojcem i matką każdego z was, będzie się tym przejmował
bardziej niż możecie sobie to wyobrazić.
Później, na stronie, z ojcowską dumą, śmiejąc się pełną gębą, mówił:
– Ależ to dzikusy! Cieszę się, że widzę ich takich zdrowych i takich silnych…!
Później, przy akompaniamencie gitary i marakasów śpiewali jakąś piosenkę. Prosił ich
o wiadomości apostolskie z różnych krajów. Mieszkańców Ameryki Południowej zachęcał,
żeby dokładali starań dla rozwoju swojej formacji humanistycznej:
– To, co powiem, to nie krytyka, ale na nieszczęście, moje dzieci, w waszych
krajach… czasami matura nie ma zbyt wysokiego poziomu i nie wszystkie kierunki studiuje
się z należytą starannością… rozumiecie mnie?
Anglików motywował, żeby mieli „odwagę wchodzenia w duszę innych”:
– Zostaliście wychowani w doskonałym szacunku dla privacy* innych. Jest to cnota
godna wielkiej pochwały, ale, moje dzieci, szacunek nie może służyć jako wymówka, żeby
uchylać się od pomocy, której jako chrześcijanie jesteśmy zobowiązani udzielać innym (…).
Wy, czując się bardzo angielscy, musicie wchodzić bez strachu (cóż, jeśli trzeba, zadając
sobie trochę gwałtu) w życie innych. Jest to sposób, żeby wasz naród, który oddał tak wielkie
usługi ludzkości, nadal świadczył je z prawdziwym chrześcijańskim zmysłem, do którego
jesteście powołani. Nie zapominajcie, moje angielskie dzieci, że wasza ziemia jest
skrzyżowaniem dróg i stamtąd można wyrządzić wiele dobrego albo wiele złego. Nie możecie
popadać w grzech braku zainteresowania ludźmi z waszego kraju. Jeśli nie przejmujecie się
tymi, którzy żyją z wami, o ileż słuszniej nie będziecie się przejmować tymi, którzy żyją
daleko, w tym, co dawniej nazywano koloniami. A macie obowiązek nadal pomagać tym
ludziom…!
Owe dni w Gagliano Aterno szybko się skończyły. Mons. Escrivá pracował nad tym,
co później miało nosić nazwę Codex, kodeksu, Prawa Opus Dei.
Przy redagowaniu tego kodeksu ksiądz Escrivá wyprzedzał współczesność. Myślał o
odległej przyszłości. Chciał zostawić ten dokument gotowy, dlatego że wiedział, iż autorstwo
spada na niego jako na założyciela. Jednak w tych chwilach nie wiedział ani nie podejrzewał,
że zaledwie po upływie dwóch lat, będzie musiał pilnie zwołać nadzwyczajny kongres Opus
Dei, żeby omówić i zaaprobować właśnie ten Codex. Nikt nie mógł przeczuwać latem 1967
roku, że mózg pewnego człowieka knuje już poważną, bardzo poważną groźbę dla Dzieła.
W rok później, w połowie lipca 1968 roku, Josemaría Escrivá w towarzystwie Javiera
Echevarríi odwiedził swojego przyjaciela kardynała Angelo Dell’Acqua, papieskiego
wikariusza dla diecezji rzymskiej – zamierzał się z nim pożegnać. Kiedy powiedział mu, że
wyjeżdża na kilka tygodni na północ Włoch, dlatego że użyczono mu domu w okolicach
Varese, w pobliżu małej miejscowości o nazwie Sant’Ambrogio Olona, kardynałowi
zaświeciły się oczy:
– W takim razie będziemy przebywać obok siebie…! Jakie to wspaniałe! Ja pochodzę
z Sesto Calende, bardzo blisko Sant’Ambrogio… i zamierzam spędzić tam kilka dni urlopu w
sierpniu. Niezawodnie księdza odwiedzę…
Wychodząc z sali, w której rozmawiali, Dell’Acqua zwrócił się do Echevarríi, który
czekał na zewnątrz. Wymienił z nim kilka uprzejmych zdań. Później, korzystając z tego, że
ksiądz Escrivá oddalił się już lekkim krokiem, powiedział mu tonem poufnej zachęty:
– Tenetemelo da conto! Dbajcie mi o niego bardzo! Mi fa tanto bene parlare con lui!
Jest prawdziwą przysługą dla mojej duszy każda z rozmów, które odbywam z Mons. Escrivą
de Balaguer… Arrivederci!**
Dom w Sant’Ambrogio Olona miał trzy piętra. Przy domu znajdował się bardzo
dobrze utrzymany francuski ogród z krzewami róż i wąskimi dróżkami graniczącymi z
geometrycznymi wzorami tworzonymi przez bukszpanowy żywopłot. Ogród do podziwiania
z daleka, jednakże tak doskonale utrzymany, że aż krępujące było chodzenie po nim.
Naprzeciw domu znajdował się płaski teren. Wielokrotnie po południu ksiądz Escrivá
odbywał tam spotkanie ze swoimi córkami, które, jak w innych latach, zajmowały się
prowadzeniem domu. Przybyły również Begoña Múgica, Dora del Hoyo i Rosalía López.
Dołączyła do nich pewna Aragonka, blondynka o bardzo niebieskich oczach – María José
Monterde.
18 lipca, tuż po przyjeździe, Mons. Escrivá zapytał je:
– Czy myślałyście już o rozkładzie dnia, jakiego będziemy przestrzegać?
– Jeśli Ojciec się zgodzi, moglibyśmy zrobić mniej więcej jak w Rzymie…
– Tak, jak wam będzie lepiej pasowało. Zorganizujcie to i dajcie nam na piśmie.
*
Ang. ‘prywatność’ (przyp. tłum.).
Wł. ‘do widzenia!’ (przyp. tłum.).
**
Wkrótce María José wręczyła mu ćwiartkę papieru, gdzie – zgodnie ze zwyczajem –
zaznaczyły godziny śniadania, obiadu, podwieczorku i kolacji, godziny, których miały
potrzebować do sprzątania w domu i które w związku z tym oni powinni poświęcić na spacer
poza gospodarstwem opuszczając sprzątany obszar, a także czas, kiedy one będą mogły
korzystać z kaplicy tak, żeby nie spotykali się tam razem.
Ksiądz Escrivá odczytał to powoli. Uczynił gest, jakby chciał zwrócić papier, nie
zmieniając ani przecinka w tym, co proponowały jego córki. Nagle jednak poprosił o pióro.
Oparł się o stół jadalni, gdzie się znajdowali, i napisał zdecydowanie: „Nie zabijajcie się przy
sprzątaniu!”
Później, w różnych chwilach, mówił im:
– Wykorzystujcie dni pobytu tutaj, żeby zmienić powietrze i środowisko. Nie
zadawajcie sobie zbyt wiele trudu przy pracy w domu. Nie zajmujcie się froterowaniem i
dodatkowym sprzątaniem. Wszystko jest bardzo czyste! Ciekawe, czy będziecie miały kilka
chwil, żeby wyjść i trochę się rozerwać… Sprawiłybyście mi tym wielką radość!
Dnia 19 lipca miały już pierwsze odwiedziny. Przyjechały Silvia Bianchi i Rita di
Pasquale. Były to dwie młode kobiety z Dzieła. Przyjechały z Mediolanu, żeby przywieźć
trochę rzeczy, których brakowało w domu. Ojciec chciał je zobaczyć i spędził z nimi chwilę
w salonie. Z wielką energią mówił im o apostolstwie. Zachęcał je do tego, żeby we Włoszech
to Włoszki „ciągnęły wózek”, zaś „Hiszpanki mogły wrócić do kraju”. Zasugerował im, żeby
rozpoczynały zadania społeczne, korporacyjne dzieła Opus Dei, „rodzące się spontanicznie,
żeby służyć ludziom z tego kraju w czymś, czego naprawdę potrzebują. Nie powinnyście
naśladować ani kopiować tego, co robi się w innych miejscach. Tam wychodzi to dobrze, ale
tutaj może być bardziej odpowiednia albo potrzebna inna praca”.
Tego popołudnia bardziej niż o „cnocie” jako o czymś abstrakcyjnym, mówił im
również o konkretnych „cnotach”: miłości, szczerości, pracowitości, radości…
Podczas tych rozmów – krótkich, ale niemal codziennych, w Sant’Ambrogio Olona,
ksiądz Escrivá rozmawiał na bardzo różne tematy, ale były takie dwa, do których powracał z
wielkim uporem: dobrze wykonywana praca i wierność Kościołowi. Wykorzystywał
wszystkie spotkania, żeby prosić swoje córki, aby intensywnie modliły się za Papieża i za
Kościół. Było widać, że jest to troska, która go nie opuszcza.
Dnia 22 lipca Álvaro del Portillo, Javier Echevarría i Javier Cotelo pojechali do
Varese, najbliższego miasta, na zakupy. Ksiądz Escrivá został w domu, gdzie pracował. Po
południu spędził kilka minut z Maríą José i z Begoñą:
– Pojechali do Varese, między innymi po to, żeby kupić cygarniczkę dla księdza
Álvaro. Ten mój syn, żeby żyć ubóstwem, wykorzystuje rzeczy do końca do tego stopnia, że
cygarniczka, której używa, jest już cała spalona, porysowana… obrzydliwa! Kazałem im tam
pojechać pod tym pretekstem, żeby się trochę rozerwali.
Później powiedział, że jest to dzień Świętej Marii Magdaleny. Ksiądz Escrivá lubił
postać tej kobiety, „szalonej z miłości” do Jezusa Chrystusa7. On nazywał ją w ludowym stylu
„la Magdalena”.
– Któż wie, jaka była ta kobieta! Być może, gdyby porównać ją z niektórymi
dzisiejszymi kobietami, uchodziłaby nawet za dobrą osobę (…). My również mamy nasze
nędze. Tak, mamy je. Ale nie powinny nas przygniatać, dlatego że natychmiast uciekamy się
do Boga, Naszego Pana. Prosimy Go o pomoc i On nam wybacza. Zawsze nam wybacza!
Przy pomocy tej „łatwej łatwości”, która pozwalała mu niezauważalnie przechodzić
od tego, co najbardziej duchowe, do tego, co najbardziej materialne, dziękował im za
„wspaniały stół, jaki dla mnie przygotowałyście”.
Chodziło o to, że w dwa dni po przyjeździe powiedział im:
– Moje córki, będę pracować w sypialni, którą mi zorganizowałyście. Jednak
naprawdę stoliczek, który się tam znajduje, jest bardzo niewielki, nie da się tam za bardzo
rozłożyć papierów. Proszę, popatrzcie, czy w jakimś kąciku tego domu znajdziecie inny stół,
którego nikt nie używa i który byłby większy…
Szukały na górze i na dole. Wreszcie w piwnicy zobaczyły stół do ping-ponga,
podzielony na dwie połowy, ze stojakiem. Wzięły jedną z części, wyłożyły ją papierem
pakowym i umieściły w sypialni Ojca na oryginalnym stojaku.
Teraz, kiedy z nimi przebywał, było widać, że jest im naprawdę wdzięczny:
– Bardzo dobrze mi się przy nim pracuje. Niech wam to Bóg wynagrodzi!8
Na tym zaimprowizowanym stole ksiądz Escrivá napisał ważny doktrynalny
dokument w formie listu, który wziął tytuł od pierwszych rozpoczynających go słów: Fortes
in fide*. Mocny list, aby ostrzec i wzbudzić czujność w Opus Dei na całym świecie w owej
trudnej godzinie dezercji, buntów przeciwko władzy, oszukańczych teologii, zwodniczej
moralności wewnątrz Kościoła. Smutna godzina. Gorzka godzina, w której wyczuwało się to,
że corruptio optimi, pessima – najgorsze jest to, kiedy zepsuciu ulega to, co najlepsze.
Josemaría Escrivá pracował również nad lekturą swoich starych zeszytów Zapisków
wewnętrznych – zeszytów zapisywanych codziennie, rozpoczynających się w 1930 roku. Pod
każdą datą ksiądz Escrivá zapisywał swoje duchowe refleksje, wyznania dotyczące swojego
życia wewnętrznego, a nawet przeżycia nadprzyrodzone. W rzeczywistości zaczął prowadzić
te zapiski około 1926 roku. Jednak później zniszczył pierwszy zeszyt – spalił go. Obejmował
on czasy z okresu bezpośrednio przed datą i po dacie 2 października 1928 roku, kiedy ujrzał
Opus Dei.
Obecnie, kiedy Del Portillo lub Echevarría pytali go, dlaczego to zrobił, mówił o tym
okresie jako o ciągu niezwykłych, nieopisanych wydarzeń. Aby nie wchodzić w szczegóły –
widać, że nie chciał tego robić – nazywał te lata „historią Bożego miłosierdzia”. A jako
wyjaśnienie spalenia pierwszego zeszytu podawał im fakt, że „Bóg uczynił w odpowiedniej
chwili cudowne rzeczy przy pomocy ubogiego narzędzia” i że jest przekonany, że „po
upływie czasu każdy, kto przeczytałby te zapiski, pomyślałby, że kapłan będący odbiorcą tak
ogromnych łask, był bardzo świętym człowiekiem o bardzo wzniosłej duchowości”.
Jeśli do tej pory mówił bezosobowo, dochodząc do tego miejsca ksiądz Escrivá
zdecydowanie zamieniał się w podmiot zdania, żeby powiedzieć w pierwszej osobie liczby
pojedynczej:
– A ja, który znam siebie bardzo dobrze, chociaż nie do końca, wiem, kim jestem:
ubogim człowiekiem, grzesznikiem, który w szalony sposób miłuje Jezusa Chrystusa, ale
bardzo wielkim grzesznikiem.
Mimo takich argumentów Álvaro i Javier nalegali na niego przez całe lato, że byłoby
wskazane odtworzyć ten zeszyt.
– Choćby zapisał Ojciec tylko to, co pozostało wyryte w pamięci Ojca, oznaczałoby to
potem dla wszystkich coś o największej wartości…
– Nie, nie. Jeśli odmawiam odtworzenia tego zeszytu, to nie dlatego że tak wiele, tak
bardzo wiele łask Bożych, które rzeczywiście miały miejsce, zostało wymazanych z mojej
duszy. Nie. To dlatego, że bałbym się dodać tę odrobinę mojej ludzkiej interpretacji i odejść
choćby minimalnie od prawdy, od faktów, które nastąpiły.
To wymuszanie było niczym refren podczas rozmów w Sant’Ambrogio Olona. Za
każdym razem, kiedy Escrivá robił jakiś komentarz na temat Zapisków wewnętrznych, które
czytał, rodziła się „zachęta”, żeby zapisał tamte przeżycia, istotne ślady w historii Dzieła.
Grzecznie, ale uznając kwestię za zamkniętą, Ojciec odpowiadał:
– To bez sensu, żebyście naciskali. Powiedziałem już jasno, że ani nie mogę, ani nie
chcę, ani nie będę tego pisać.
*
Łac. ‘Mocni w wierze’, 1 P 5, 9 (przyp. tłum.).
I nie było u niego widać wątpliwości ani wahania na temat tego, czy powinien, czy nie
powinien zapisać tego, co wydarzyło się w owych latach między Bogiem a nim.
Mówiąc o pierwszej chwili (sekunda po rozpoczęciu) istnienia Opus Dei, Escrivá był
niezwykle powściągliwy. Jakby intymne sprawy Boga, do których miał dostęp, już do niego
nie należały. Albo jakby niezwykle delikatny wstyd uniemożliwiał mu podniesienie zasłony
okrywającej pewne udzielanie się Boga, pewne charyzmaty, pewne łaski… gratis datae*.
Odtąd już na zawsze wszelka ciekawość, wszelkie zainteresowanie wiedzą na temat
tego, jak powstało, jak narodziło się, jak zostało założone Dzieło, musi pogodzić się z
najbardziej lakonicznym wyjaśnieniem. Skąpe dwie sylaby: ujrzał. Dnia 2 października 1928
roku Mons. Escrivá de Balaguer ujrzał Opus Dei.
Ujrzeć jest tutaj czasownikiem, który podkreśla o wiele bardziej fizyczne działanie niż
operację metafizyczną – podkreśla czynność fizjologiczną, empiryczną, zmysłową,
wymagającą żywych, zdrowych, otwartych, rześkich i patrzących oczu.
Ujrzeć, nawet bardziej niż dotknąć, to sposób potwierdzenia rzeczywistości, która nie
ulega żadnej wątpliwości. Skutkiem jest dowód. Dowód, który pozostaje na siatkówce oka.
Ten, kto ujrzał w ten sposób, nie potrzebuje sięgać po wiarę.
Kiedy ksiądz Escrivá używał tego określenia: ujrzałem, chciał powiedzieć dokładnie
to, co mówił. Nie zrozumiałem: ujrzałem.. Nie przeczułem: ujrzałem.. Nie uwierzyłem:
ujrzałem..
Escrivá nie miał wizji. Escrivá ujrzał. Ujrzał, dlatego że postawiono mu Opus Dei
przed oczami. I to, kiedy nie szukał go z rozmysłem w tamtej chwili. Wypada powiedzieć, że
ujrzał Dzieło, mimo, że patrzył w inną stronę, na coś innego. Rzeczywiście, tamtego ranka, 2
października 1928 roku Josemaría poszedł do swojego pokoju przy ulicy García de Paredes w
Madrycie i porządkował fiszki z notatkami o charakterze duchowym, które prowadził od
dawna. Jednak w określonym momencie, patrząc na papiery, „nie widział notatek, które miał
przed oczami, tylko Bóg zechciał, żeby ujrzał Dzieło, takie, jakim miało być po upływie
wieków”9.
Zaś tam, w Sant’Ambrogio Olona, na połowie stołu do ping-ponga, Josemaría Escrivá
zdecydował się nie odtwarzać tego starego zeszytu, nie opisywać szczegółowo chwili w
sekundę po zaistnieniu Opus Dei. Być może dlatego, że prawda nie potrzebuje udzielać wielu
wyjaśnień.
Owego lata 1968 roku doszło do zdławienia Praskiej Wiosny. Potężne uderzenie
sowieckich czołgów zrównało z ziemią kiełkujące odradzanie się publicznej wolności w
Czechosłowacji.
Escrivá śledził rozwój sytuacji, już nie z dnia na dzień, ale z godziny na godzinę,
nasłuchując dzienników radiowych. Widziano, że jest szczerze zasmucony z powodu tego
odebrania wolności narodom Czechów i Słowaków. Rankiem, po odprawieniu mszy, jeszcze
zanim zasiadł do stołu, zadawał sobie głośno pytanie:
– Co się stało… co się dzieje w Czechosłowacji?
Być może tej nocy, jak w wiele innych, odbywał wielogodzinne modlitewne czuwanie
kradnąc godziny przeznaczone na sen, modląc się do Pana „za ten naród, który cierpi brutalną
przemoc ze strony komunistycznej tyranii […], oby wszystko obeszło się bez ofiar!”
W jadalni, podczas przechadzki po polu, spotkania w salonie albo na widok
archiwalnych obrazów z wyłączonym dźwiękiem powtarzających się na ekranie telewizora,
wydarzenia w Czechosłowacji niepokoiły jego sumienie chrześcijanina i jego ducha
miłośnika wolności. Wewnątrz odczuwał gorący bunt. Musiał przygryzać wargi i przełykać
słowa protestu. Później, z pogodą, ale z gorącym duchem, mówił:
*
Łac. ‘danych za darmo’ (przyp. tłum.).
– Jest bardzo bolesne, że pozostałe kraje wzruszają ramionami i milczą wobec tego
nadużycia władzy przez ZSRR. Nie rozumiem tego… Nie mogę zrozumieć tej bierności
Zachodu, kiedy w imię jakiejś ideologii napada się na suwerenne państwo. Rozumiem, że
żyjemy w epoce „zimnej wojny” i trzeba utrzymywać pewną strategiczną równowagę,
politykę kija i marchewki… Ta tolerancja wydaje mi się jednak jedną wielką farsą. A jeszcze
bardziej wydaje mi się nią fakt, że agresywne mocarstwo zasiada w Radzie Bezpieczeństwa
ONZ z prawem weta i z prawem głosu szanowanym przez inne państwa.
Jednakże jego troska wychodziła poza politykę. Dla niego ważna była prawda,
wolność, sprawiedliwość, godność człowieka. I w tym kierunku zmierzały jego refleksje w
owych dniach:
– To zaniechanie, to umywanie rąk, ten brak interwencji w sytuacji, która wzbudza
obrzydzenie dla sumienia i dla umysłu każdego, kto miłuje wolność, być może posłuży do
usprawiedliwienia później pewnych sytuacji oznaczających kolonizację w ramach tego, co
nazywamy „wolnym światem”. Kolonizację – pod znakiem potęgi ekonomicznej – krajów
rozwijających się, którym oferuje się pomoc i wsparcie materialne. Tak. I udziela im się tego
wsparcia. Jednak w zamian narzuca im się warunki idące wbrew autentycznemu rozwojowi,
wbrew prawdziwemu postępowi narodów. Przede wszystkim zaś wbrew prawu naturalnemu i
najbardziej elementarnej moralności.
Nawet kiedy prasa, radio i telewizja w swoim jednomyślnym potępieniu inwazji na
Czechosłowację, wychwalały i gloryfikowały ducha Praskiej Wiosny, Escrivá widział sprawy
bardzo jasno i nie wpadał w sidła pozorów wolności:
– Powstanie Dubčeka i wszystkich Czechosłowaków, którzy za nim idą, może
oznaczać dobrą wskazówkę, próbę likwidacji sowieckiego bloku… Jednak należy dużo się
modlić, dlatego że ci, którzy stoją na czele tego ruchu, wypowiadają się jak marksiści. A
zatem choćby zerwali pępowinę łączącą ich z Moskwą, w nowym porządku, który zbudują,
również nie będzie autentycznej wolności. Tam, gdzie jest marksizm, być jej nie może.
Nie były to komentarze na powierzchni współczesności. Były to głębokie rozważania,
które wychodziły poza zwykłą analizę polityczną chwili. Ksiądz Escrivá reagował jak kapłan.
Uciekał się do Najświętszej Maryi Panny nazywając ją Gwiazdą Wschodu – Stella Orientis –
i powierzał jej ten naród „i wszystkie kraje zza żelaznej kurtyny, gdzie wiara chrześcijańska
jest nękana i prześladowana, aby ponownie zaczęło świecić słońce prawdziwej wolności i aby
narody te odzyskały prawa ludzkiej godności, których ich pozbawiono”.
Przechadzając się z Álvaro i Javierem Echevarríą powiedział im pewnego ranka:
– W tych dniach modlę się wiele za Czechosłowację. Przypominam sobie w
szczególny sposób o biskupach i kapłanach z tego kraju, dlatego że oni są najbardziej
narażeni na te straszne prześladowania, których zawsze dokonywał komunizm. Być może
odbywa się to w sposób bardziej wyrafinowany, bardziej subtelny – bez przysparzania
męczenników, natomiast poprzez podminowywanie i niszczenie osobowości katolików.
Pewnie tego nękania i tej wrogości muszą doświadczać również świeccy deklarujący się jako
katolicy. Modlę się wiele za nich. Dyskryminacja wobec nich w pracy albo przy wysokości
zarobków, albo w życiu społecznym, uderzają w ich rodziny. A to jest bardzo smutne… Nie
mam nic przeciwko temu, żebyście prosili o pozwolenie waszych kierowników duchowych na
podejmowanie szczególnych umartwień za te osoby. Cierpią od lat, ale teraz cierpią jeszcze
bardziej i w jeszcze gwałtowniejszy sposób.
Pewnego dnia, w południe, kobiety odpowiedzialne za administrację zobaczyły, że
potrzebują trochę owoców na deser. María José Monterde wzięła samochód – białego Fiata
1100, którego wynajęto na taką okazję – i pojechała do miejscowości Sant’Ambrogio,
znajdującej się w odległości kilku kilometrów.
W gospodarstwie była duża różnorodność drzew owocowych, ale Josemaría Escrivá
ostrzegł pracownice administracji, żeby nie zrywały owoców:
– Nawet jeśli będą się wam wydawać bardzo apetyczne. Te drzewa należą do stróża i
jego rodziny i nie przysługuje nam prawo korzystania z nich.
Kiedy María José wróciła z zakupionymi owocami, wjeżdżając millecento* do garażu,
zobaczyła samochód Ojca zaparkowany na tym miejscu co zwykle, ale wewnątrz siedzieli
Escrivá, Del Portillo, Echevarría i Cotelo. Ze względu na gorąco mieli spuszczone okna. To
zaś pozwalało Maríi José usłyszeć przez radio głos spikera. Kilka dni wcześniej zepsuło im
się radio w domu i poszli do samochodu posłuchać wiadomości. María José zamknęła swój
samochód i wyszła z garażu nie zatrzymując się, jakby ich nie widziała.
Po południu Ojciec przebywał przez chwilę z Begoñą i z Maríą José na podwórzu koło
domu. W pewnej chwili, patrząc w kierunku Alp, wspaniałych ze swoimi ośnieżonymi
szczytami, zakrzyknął:
– Jakże chciałbym ich zobaczyć! Moje szwajcarskie córki i moi szwajcarscy synowie
są tam, za tymi górami. Jak często sobie o nich przypominam! Pojechałbym tam z taką
chęcią, żeby powiedzieć im, jak dobrze, jak znakomicie pracują!
Następnie zwrócił się do Maríi José:
– María José, w południe widziałem, jak przyjechałaś samochodem. Byłaś w
miasteczku, prawda?
– Tak, Ojcze. Potrzebowałyśmy owoców…
– A z kim pojechałaś?
– Pojechałam sama. To była szybka sprawa do załatwienia. Poza tym, to bardzo
blisko.
– Posłuchaj, moja córko, nie podoba mi się, żebyście same jeździły tymi
opuszczonymi drogami… Może wam się coś przydarzyć: awaria, zasłabnięcie… i kto wam
pomoże?
Ojciec chciał wymknąć się do Szwajcarii, żeby zobaczyć mieszkających i pracujących
tam członków Dzieła. I w kilka dni później odbył szybką podróż. Jednakże nie zrobił tego po
to, żeby się spotkać ze swoimi dziećmi. Zrobił to, żeby spotkać się ze swoją Matką. Jako że
zbliżało się święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, zaproponował udanie się na
pielgrzymkę do sanktuarium maryjnego Einsiedeln.
Kilka dni przed podróżą do Einsiedeln przyspieszył trochę pracę, którą się właśnie
zajmował. Chodziło o poprawki oryginału listu Fortes in fide. Javierowi Echevarríi, który
poza tym, że był jego stróżem, pełnił również funkcję jego sekretarza, wręczył kilka
zapisanych kartek do uporządkowania. Po chwili Javier wrócił do pokoju, gdzie pracował
Escrivá:
– Ojcze, brakuje jednej strony… Musiała gdzieś tu zostać…
– Nie, nie… tutaj jej nie ma. Poszukaj jej, bo dałem ci cały materiał.
Javier sprawdził otrzymane papiery i stwierdził, że rzeczywiście brakuje jednej kartki.
Wrócił do pokoju księdza Escrivy, który był całkowicie pochłonięty swoim zadaniem.
– Ojcze, dobrze sprawdziłem… Nic… Nie ma tej kartki…
Escrivá odpowiedział mu gwałtownie, zniecierpliwony:
– W każdym razie tutaj jej nie ma. A w takim razie… musisz ją mieć ty. Pewnie ci
wypadła po drodze…
Javier popatrzył na kosz z papierami, który znajdował się koło stołu księdza Escrivy, i
zobaczył, że jest całkowicie wypełniony.
– A nie ma jej w koszu na śmieci? Może przez pomyłkę Ojciec ją podarł…
Escrivá dalej pisał i nie odpowiadał. Javier wziął kosz na śmieci i zaniósł go do
pokoju, gdzie zainstalował swoje „biuro”.
*
Wł. ‘tysiąc sto’, czyli Fiat 1100 (przyp. tłum.).
Nie minęły nawet trzy minuty, kiedy Ojciec wszedł do tego pokoju. Podszedł powoli,
od tyłu. Zobaczył Javiera pochłoniętego drobiazgowym zadaniem komponowania układanki z
małych kawałków papieru, które stopniowo zamieniały się właśnie w kartkę z utraconym
tekstem.
– Javi, mój synu… przebacz mi! Miałeś rację. A poza tym, ile niepotrzebnej pracy ci
dodałem. To ja powinienem był szukać z większą uwagą… Synu, dałeś mi lekcję, żebym
następnym razem nie był tak bardzo pewny siebie.
I nie ruszył się już stamtąd, pomagając – niemal nieśmiało – Javierowi. Ucinał
kawałki taśmy klejącej, żeby tamten mógł sklejać poszczególne fragmenty. Od czasu do czasu
ze szczerym żalem z naciskiem prosił o wybaczenie:
– Mój synu, a poza tym, że mi przebaczysz, ofiaruj wszystkie te przykrości za mnie…
widzisz już, jak bardzo potrzebuję, żebyście mi pomagali w pracy i żebym się poprawił!
Podróż do Einsiedeln była bardzo krótka: trzydzieści dwie godziny na dojazd, pobyt i
powrót. Po powrocie przywiózł dla swoich córek pudełko szwajcarskich czekoladek. Widać
było, że jest zmęczony: „Nie ukrywam, żeśmy się strasznie zmachali. Jednak musieliśmy
udać się do Maryi, a w takim razie… było warto!”
Lato w Sant’Ambrogio Olona mijało spokojnie. Escrivá mówił niejeden raz:
– Ciekawe, czy jest już u siebie w Sesto Calende kardynał Angelo Dell’Acqua? To
dziwne, że o tej porze sierpnia nie dał znaku życia…
Pewnego dnia przybyły z Mediolanu dwie kobiety z Opus Dei: Maribel Laporte i
Maria Grazia Grossi. Miały spędzić tam kilka godzin i wrócić po południu. Wykorzystując
podróż przywiozły „pocztę”, którą konsyliariusz10 Włoch wysłał do Ojca. Jak było w
zwyczaju, poczta była przewożona w zamkniętej kopercie, która miała zawierać jakiś raport
albo konsultację dotyczącą zarządzania Dziełem. Escrivá wziął przesyłkę. Porozmawiał
chwilkę ze świeżo przybyłymi. Następnie wszedł do swojego pokoju. Kiedy już się tam
znalazł, otworzył kopertę. Po obiedzie ponownie spotkał się z Maribel i Marią Grazią. W ręku
niósł inną kopertę podobną do poprzedniej i również zamkniętą.
– Moje córki, nie powinnyście były przywozić tej „poczty” – uczynił lekki, szybki
gest wskazując kopertę, którą trzymał w ręku, jakby dając do zrozumienia, że „poczta”, którą
doręczyły mu tego samego ranka, znajduje się w środku. – Kiedy przyjedziecie do Mediolanu,
powiedzcie z jak największą miłością konsyliariuszowi, że Rada Generalna znajduje się w
Rzymie a nie w Sant’Ambrogio Olona i to tam powinien to wysłać. Dlatego że Ojciec,
chociaż jest założycielem i przewodniczącym generalnym, stanowi część tej Rady. Ja sam nie
rządzę. Jestem tylko jednym głosem. Zaś z tą sprawą, którą mi tutaj przedstawia, musi się
zapoznać więcej osób, musi ją zbadać i podjąć decyzję … Powiecie mu to w ten sposób ode
mnie? Z wielkim szacunkiem i z wielką miłością?
Pod koniec sierpnia opuścili dom w Sant’Ambrogio Olona. Przed wyjazdem
pozostawili to wszystko tak, jak było, kiedy przyjechali. Stół Escrivy pozbawiony podkładu z
papieru do pakowania powrócił do swojego pierwotnego stanu – stołu do ping-ponga.
Nastąpił powrót do rzymskich upałów.
W kilka dni później do Villa Tevere przyszła pocztówka wysłana z Sant’Ambrogio.
Wysłał ją Mons. Dell’Acqua. Wyjaśniał, że z powodu pracy znacznie opóźnił swoje wakacje.
Jednak zaraz po przyjeździe udał się w odwiedziny do nich, pragnąc odbyć długą i spokojną
rozmowę ze swoim przyjacielem Josemaríą. Następnie, żartując, dodawał, że Mons. Escrivá
zamienił się w uccel di bosco, wolnego ptaka, bardzo trudnego do zlokalizowania.
Na lato 1969 roku wynajęli niewielki dom na wsi, również na północy Włoch, w
pobliżu Mediolanu, w Premeno, malutkiej miejscowości w okolicy Intry, mniej niż kilometr
od jeziora Maggiore.
Dom, Villa Gallabresi, był otoczony pasem ogrodu z wysokimi sosnami. Jako że
znajdował się w bardzo odludnej okolicy, pozbawiony ochrony pośród pól, jeszcze przed
wyjazdem Escrivá zalecił, żeby kaplicę zainstalowano na drugim piętrze w celu jej lepszego
zabezpieczenia. Na tym samym piętrze umieszczono cztery sypialnie: Ojca, Álvaro del
Portillo oraz Javiera Echevarríi i Javiera Cotelo, który, jak to było w zwyczaju, prowadził
samochód. Począwszy od tego roku był to Mercedes 320 w kolorze amarantowym, bardzo
ciemnym karminowym, z rzymską rejestracją EO8432. Pojazd miał już za sobą siedem czy
osiem lat użytkowania, ale był w bardzo dobrym stanie. Podarowano go Mons. Escrivie, żeby
ułatwić mu jego długie podróże jezdniami Europy11.
Na parterze domu znajdowały się salon, jadalnia – która służyła również jako miejsce
do wspólnej pracy – kuchnia i prasowalnia. Na ostatnim piętrze zamieszkały (żeby lepiej
zapewnić ich niezależność) María José Monterde, Begoña Múgica, Dora del Hoyo i Inés
Cherubini, które zajmowały się prowadzeniem domu.
Główne schody łączyły różne piętra. Te schody, bardzo strome, o wysokich stopniach,
pozwoliły Javierowi Echevarríi na dokonanie istotnego odkrycia dotyczącego życia
wewnętrznego Josemaríi Escrivy.
W rzeczywistości po kilku dniach pobytu w tym miejscu uświadomił sobie, że Ojciec
bardzo często wchodzi na te schody i z nich schodzi, między jednym zajęciem a drugim albo
nawet przerywając pracę lub chwilę lektury. Nie było trudno to sobie uświadomić, dlatego że
stare drewniane stopnie trzeszczały. Javier zwracał na to uwagę, żeby wiedzieć, dokąd Ojciec
chodzi podczas tych wszystkich wędrówek. Wkrótce pozbył się wątpliwości. Escrivá po
prostu żył tylko swoim codziennym zwyczajem „wymykania się” na chwilę, kolejną i jeszcze
jedną do najbliższego tabernakulum. Tyle tylko, że tutaj było to dla niego bardziej
niewygodne.
Z drugiej strony miejsce było bardzo wilgotne. Codziennie dom wstawał o świcie
spowity mgłami i przez parę godzin padało. Niekiedy mgła była tak gęsta, że uniemożliwiała
patrzenie poza sosny w ogrodzie. Kiedy podnosiła się po dwóch lub trzech godzinach, w
oddali ukazywało się niezwykle piękne, zabarwione na niebiesko jezioro Maggiore, niczym
kryształowe złudzenie.
Ta wilgoć wpływała na Escrivę. Puchły mu kolana i bolały go stawy – ramiona,
łokcie, nadgarstki, kolana. Z bólu przy chodzeniu kulał. Kulał o wiele bardziej, kiedy
wchodził na schody i z nich schodził. Mimo to nie zaprzestał swoich krótkich, ale częstych
wizyt u Jezusa Chrystusa w tabernakulum.
Lato 1969 roku było okresem intensywnej pracy i intensywnej modlitwy. Escrivá, Del
Portillo i Echevarría przygotowywali materiały, które miały być wykorzystane na
nadzwyczajnym kongresie Opus Dei, zwołanym niewiele wcześniej, w czerwcu.
Podstawowym tekstem był, ni mniej, ni więcej, Codex, prawo partykularne Dzieła.
Jednak dlaczego właśnie wówczas miał się odbyć nadzwyczajny kongres?
W oczach wielu osób był to sposób naśladowania ogólnych wskazówek Stolicy
Świętej wydanych na podstawie II Soboru Watykańskiego, żeby każda kościelna instytucja
dokonała rewizji swoich konstytucji, regulaminów, charyzmatów założycielskich w celu
„dostosowania się do potrzeb duszpasterskich ówczesnych czasów”.
Podczas tej zimy, w Rzymie, ksiądz Escrivá przypomniał raz jeszcze wobec różnych
dykasterii Stolicy Świętej, że Opus Dei nie ma nic wspólnego z zakonami i zgromadzeniami
zakonnymi ani z instytutami świeckimi, ani z instytutami życia konsekrowanego, ani ze
stowarzyszeniami wspólnego życia, a także, że on sam nie potrzebuje, żeby upoważniano go
do poprawiania statutów, ponieważ ma takie uprawnienia jako założyciel12.
Niemniej jednak, zwołanie tego kongresu było ważne dla Josemaríi z zupełnie innego
powodu. Miał wiarygodne świadectwo, że szykuje się nowy, bardzo poważny atak, już nie na
opinię czy image osób z Dzieła, albo jego dzieła apostolskie, tylko na struktury Opus Dei i ich
zakorzenienie w Kościele. Dlatego właśnie, obok innych powodów, Josemaría Escrivá zwołał
ten kongres nadzwyczajny, żeby pilnować drogi prawnej Opus Dei.
W 1960 i w 1962 roku poczynił „oficjalne” kroki w Watykanie tłumacząc , że Opus
Dei nie jest już de facto* instytutem świeckim, chociaż jest nim de iure**, i że postać prawna,
jaka najlepiej do niego pasuje, to prałatura. W takim razie, co się stało teraz? Przed jakim
nowym atakiem bronił się Escrivá?
Josemaría sprawdzał i udało mu się dowiedzieć, że powstała komisja mająca
zrewidować status prawny Opus Dei – w której znalazło się wiele osób „jawnie wrogich
wobec Dzieła”, wielokrotnie wyjawiających swoje uprzedzenia i niechęć publicznie i
prywatnie. Używając nazwisk i świadectw tych „próbek wojującej stronniczości” ksiądz
Escrivá złożył rekurs w Stolicy Świętej poddając w wątpliwość kompetencje tej Komisji i
składając protest przeciwko niej.
Paweł VI osobiście zajął się likwidacją komisji.
Mimo to działalność tych dwóch czy trzech hierarchów „przeciwnych” Opus Dei
zdołała wzbudzić w niektórych watykańskich środowiskach rozrzedzony, niedogodny, wrogi
klimat nieufności – po włosku mówi się diffidenza – w stosunku do Dzieła. Jeden z tych
wysokich hierarchów, który pociągał za wiele sznurków, jeśli chodzi o informację i wpływy –
rozwinął z żądzą równą uporowi – autentyczną caccia alle streghe, polowanie na czarownice,
widząc osoby z Opus Dei za wszystkim co działo się w jego otoczeniu.
Kiedy wiadomo o takim zmartwieniu w duszy, łatwiej zrozumieć wędrówki w górę i
w dół Josemaríi Escrivy skrzypiącymi schodami w Villa Gallabresi w poszukiwaniu
pocieszającego spokoju Jezusa Chrystusa.
Jak w inne wakacje, sport stanowiła gra w bocce i spacery. Spacerowali po okolicach
niektórych miejscowości położonych w pobliżu jeziora Maggiore: Intra, Arona, Lantino,
Stresa… Czasami podchodzili do niektórych stoisk z drobiazgami. Ojciec lubił odkrywać
różne drobiazgi: na przykład zabawną laleczkę, która może służyć jako żartobliwy podarunek
w dzień wróżki Befany. I tak, spacerując po Aronie, zobaczył drewnianego alpejskiego
żołnierzyka, który kosztował dwieście dwadzieścia lirów.
– Popatrzcie! Damy go Umberto dla żartu? Na pewno bardzo mu się spodoba!
Ten związek z Alpami miał swoją „historię”. Doktor Umberto Farri, adwokat, od
dzieciństwa, okazywał wielki entuzjazm dla polowego życia. Kiedy odbywał służbę
wojskową, na niektórych spotkaniach opowiadał bardzo zabawne anegdotki, których
bohaterem był zawsze pewien pułkownik, un colonello. Jako że te historyjki ożywiały życie
rodzinne, Ojciec zachęcał go do „opowiedzenia kawału”:
– Dalej, Umberto, opowiedz nam jakiś dowcip o twoim colonello…! Czy już ci się
skończył koncept?
Innego dnia, na innym stoisku, znaleźli małego myśliwskiego psa, który ruszał głową i
niósł w pysku bażanta:
– Ten mógłby się spodobać Paco Vivesowi, tak wielkiemu miłośnikowi polowań w
najlepszych czasach…
Escrivá wziął żółtą gumową kaczkę. Popatrzył na nią i wybuchnął śmiechem:
– Tutaj masz anatroccolo*** naszego Peppino…
Wymówił anatroccolo cichutko naśladując lombardzki akcent, mediolański przyśpiew
tak charakterystyczny dla Giuseppe Molteniego, zwanego Peppino.
W ten sposób, swobodnie, w życiu codziennym Ojciec uczył ich, żeby zawsze myśleli
o innych – żeby kochali się jak prawdziwa rodzina, a także oszczędzali parę lirów, nabywając
takie laleczki z odpowiednim wyprzedzeniem i o wiele taniej niż w rzymskich sklepach.
10 lipca, po podwieczorku, Ojciec i Álvaro del Portillo spędzali chwilę z kobietami
zajmującymi się prowadzeniem domu. Z rozmowy wynikło, że Auma i Mumbúa, dwie
Łac. ‘faktycznie’ (przyp. tłum.).
Łac. ‘prawnie’ (przyp. tłum.).
***
Wł. ‘kaczątko’ (przyp. tłum.).
*
**
kolorowe Kenijki, członkinie Dzieła, przyjadą do Rzymu mając zamiar „romanizować się”
przez kilka lat i pić ducha Opus Dei z jego własnego źródła.
– Musicie im pomagać, żeby szybko się przystosowały. Pomyślcie, że dla nich
wszystko będzie nowe i odmienne: klimat, życie w mieście, posiłki, rozkład dnia, język…
– Ojcze, już się uczą hiszpańskiego…
– Biedaczki, będzie je to wiele kosztowało!… Przypuszczam, że już wiecie, dlaczego
chociaż Dzieło jest powszechne i nie jest ani stąd, ani stamtąd, jego językiem jest
hiszpański… Nie wiecie o tym? Zadecydowano o tym już przed laty na Kongresie
Generalnym w 1956 roku przez wzgląd dla Hiszpanii, gdzie narodziło się Dzieło13.
W kilka dni później, 15 lipca, spotkał się z nimi ponownie. Z Mediolanu przybyły
Silvia Bianchi, Sofía Varvaro, Tina i kilka innych. Ojciec mówił im o konieczności
zdobywania włoskich powołań do Dzieła bez opierania się tylko na pomocy Hiszpanek:
– Tutaj, we Włoszech, są cudowne dusze… Nie bądźcie tchórzami. Mówcie im o
Bogu. Mówcie im dużo o Bogu. I o Opus Dei. Musi być was więcej. Wy, kobiety z Dzieła,
musicie wykonywać w świeckim społeczeństwie te same prace, które wykonują mężczyźni,
sami, docierając tam, dokąd docierają oni. A poza tym musicie organizować administrację
naszych ośrodków. W taki sposób, jak powiedziałem: musi być was więcej!
Del Portillo przyszedł na spotkanie już po jego rozpoczęciu. W owej chwili ksiądz
Escrivá prosił obecne, żeby modliły się za Kościół. Nagle przypomniał sobie, że przeczytał w
jakiejś gazecie sprzed kilku dni określenie „kapłan społeczny”:
– Jeżeli do złota albo do srebra dodaje się jakieś określenie, to znaczy, że to nie jest
prawdziwe złoto ani srebro. Kapłan jest kapłanem i basta. Jego misja jest wyłącznie duchowa
– duszpasterstwo. A kiedy zajmuje się czymś innym, to dzieje się źle14.
Martwiło go nieszczęście zagubienia tak wielu kapłanów, którzy w owych latach
posoborowego bałaganu powiesili sutanny na kołku i porzucili swoje powołanie. Jeśli kiedyś
o tym mówił, ściągała mu się twarz i głos mu się załamywał:
– Musimy się więcej modlić… dlatego że są kapłani, którzy nie chcą się modlić ani
panować nad zmysłami, ani robić rachunku sumienia… i to dopiero jest nieszczęście!
W Dziele wszyscy młodzi i starsi musimy się modlić, musimy panować nad zmysłami,
musimy robić rachunek sumienia… a jeśli nie, to dopiero jest nieszczęście!15
Escrivá doświadczył tego lata alarmującej utraty wzroku, przede wszystkim w
prawym oku. Na początku myślał, że to coś przejściowego i nic nie mówił. Jednak, kiedy
minęło kilka dni, a trudności istniały dalej, powiedział o tym księżom Del Portillo i
Echevarríi:
– Czytanie wiele mnie kosztuje, bo ledwie widzę. Często mam wzrok jakby zamglony,
jakby rozmyty. Najbardziej dostrzegam to, kiedy odprawiam Mszę Świętą. Myślę, że
należałoby to rozwiązać, żeby obejrzał mnie okulista, nieprawdaż? A na razie cierpliwość i
dobry humor! Chwilowo będę się starał pracować i czytać. A w dniu, kiedy nie będę mógł
tego robić, ofiaruję Panu tę przykrość, to ograniczenie.
28 lipca pojechali do Mediolanu. Samochód prowadził doktor Calogero Crocchiolo,
lekarz i członek Opus Dei. Zaparkowali w pobliżu domu numer 7 przy ulicy Corso di Porta
Vittoria. Tam znajdował się gabinet medyczny okulisty, profesora Romagnolego. Mieli
umówioną wizytę.
Romagnoli dokonał gruntownego badania. Rozszerzył Ojcu źrenicę i obejrzał dno oka.
Pokój tkwił w półcieniu. Wszyscy milczeli. Romagnoli usiadł bardzo blisko księdza Escrivy.
Zapalił światło oftalmoskopu i skierował je ku oczom pacjenta. Kiedy dokonywał badania,
niemal otarli się policzkami. Czuło się bliskość oddechu.
– Scusi, monsignore, ma bisogna trovare l’ottimo punto di mira…*, żeby zobaczyć, w
jaki sposób jest ułożona ta tworząca się zaćma.
– L’ottimo punto di mira! Proszę Boga w tej samej chwili, żebyśmy pan i ja mieli
zawsze prawidłowy zmysł nadprzyrodzony, żeby to był nasz „punkt widzenia”. W ten sposób
naświetlimy wszystkie sprawy, jak Bóg tego pragnie – dla Jego chwały.
W kilka dni później, 31 lipca, wrócili do Mediolanu w jakiejś roboczej sprawie.
Wsiedli na traghetto, prom pasażersko-samochodowy, i przepłynęli jezioro Maggiore.
Wrócili późnym popołudniem. Jednak Ojciec chciał się spotkać ze swoimi córkami,
dlatego że kupił dla nich kilka paczek słodyczy na przystani, a poza tym musiał je
zawiadomić, że 4 sierpnia jadą do Einsiedeln, tak, jak zrobili w poprzednim roku.
– Tym razem będziemy poza domem prawie trzy dni, więc będziecie musiały iść na
mszę do Premeno albo do Intry… A ponieważ nigdy nie możecie zostawić domu bez opieki,
dlatego że w tabernakulum jest Pan, zorganizujcie się na dwie zmiany. Aha, i wykorzystajcie
te trzy dni, żeby trochę odpocząć, wyjść do ogrodu, żeby pooddychać powietrzem…!
Zaproście dziewczyny z Mediolanu… Co chcecie, byle nie nadzwyczajne porządki, bo już ja
was znam!
María José i Begoña zauważyły, że Ojciec źle wygląda. I powiedziały mu to:
– Ojcze, Ojciec ma zmęczoną twarz…
– To dlatego że w Mediolanie pracowaliśmy. Jednak ja lepiej odpoczywam, kiedy
pracuję, niż kiedy nie pracuję. Brak pracy mnie wypala…
– W każdym razie od kiedy przyjechał Ojciec z Rzymu, nie zatrzymał się Ojciec ani
na chwilę. Co mogłybyśmy zrobić, żeby Ojciec odpoczął?
– Ja odpoczywałbym tylko wtedy… gdybym mógł zapomnieć o Dziele. Jednakże nie
chcę zapomnieć o Dziele! A o Bogu? O Bogu nie. O Bogu nie mógłbym zapomnieć, dlatego
że… wtedy bym umarł16.
Mons. Escrivá nie miał zwyczaju zajmować ludzi problemami, których nie mogli
rozwiązać. Dlatego nie mówił o konkretnych trudnościach związanych z pracą, którą miał w
tych dniach na swoim biurku – fomułą prawną Opus Dei. Jednak ci, którzy często z nim
rozmawiali, mogli z łatwością uchwycić w locie muzykę – bo już nie słowa – tego, co było
jego pragnieniem, jego staraniem, jego „szczególną intencją”. A zatem 1 sierpnia,
rozmawiając ze swoimi córkami, uczynił następujący komentarz:
– „Szczególna intencja”? Osiągniemy ją tylko przez modlitwę. I to wiele modlitwy.
Nie chcemy ślubów… W jaki sposób będzie się odbywało wstąpienie osoby do Dzieła? A
zatem… poprzez umowę cywilnoprawną. Tak, moje córki, nie patrzcie na mnie w ten sposób!
Poprzez umowę cywilnoprawną. Ja miłuję wolność. Nie chcę nikogo na siłę. Wystarcza mi
uczciwość moich córek i szlachetność moich synów, żeby pokładać ufność w ich oddaniu.
Powrócimy do pierwotnej idei założyciela… Musieliśmy pójść inną drogą, ale nadejdzie
moment, w którym otworzy się dla nas nasza droga17.
4 sierpnia wyjechali do Szwajcarii, żeby odbyć pielgrzymkę do Najświętszej Maryi
Panny z Einsiedeln. Żegnając się z kobietami zostającymi w Villa Gallabresi, Ojciec udzielił
im błogosławieństwa, a podobnie jak te mamusie, które przy pożegnaniu zaczynają wyliczać
cały repertuar ewentualnych niebezpieczeństw, zaczyna i nie kończy:
– Żebyście wypoczęły… Żebyście dobrze jadły… Żebyście nie zajmowały się
sprzątaniem… Uczcijcie uroczyście imieniny Dory… W nocy zamykajcie wszystko dobrze i
zabezpieczajcie drzwi…
Escrivá wrócił 6 sierpnia. Jako że dom w Premeno znajdował się na wzgórzu,
zobaczyły, że samochód nadjeżdża, kiedy był jeszcze daleko. Ojciec promieniał radością.
Działo się tak zawsze, kiedy – jak mówił – udawał się „na spotkanie z Maryją”.
*
Wł. ‘Przepraszam, Monsignore, ale trzeba znaleźć najlepszy punkt widzenia…’ (przyp. tłum.).
– Tym razem nie przywiozłem wam szwajcarskich czekoladek. Ale kupiliśmy wam
kilka niespodzianek… wydaje mi się, że się wam spodobają… Przynajmniej wytrzymają
dłużej niż czekolada.
Tak, rzeczywiście je zaskoczył. Przywiózł każdej z nich bardzo ładną broszkę ze
sztucznej biżuterii.
Rozmawiając na osobności z Maríą José i Begoñą zasugerował im:
– Chciałbym, żebyście tę, która jest troszkę lepsza, dały Dorze, bo jest najstarsza18.
Dora była kucharką i należała do Dzieła od wielu lat.
Te świadczące o miłości drobiazgi zdarzały się bez przerwy. Pewnego dość
niespokojnego popołudnia, kiedy niebo było zachmurzone i zwiastowało burzę, María José
powiedziała mu, że czekają na dwie dziewczyny z Dzieła, przyjeżdżające z Mediolanu.
– W takim razie nie podoba mi się, że przy takiej pogodzie będą w drodze. Kiedy
tylko te moje córki przyjadą, dacie im bardzo gorącą kawę z mlekiem i niech natychmiast
wracają, żeby nie złapała ich burza19.
Tego samego lata z Villa Tevere przekazano mu wiadomość, że otrzymano depeszę od
Pawła VI wraz z pozłacanym brązowym medalem jako wyraz miłości i gratulacji z okazji
XXV rocznicy pierwszych święceń kapłańskich pracujących mężczyzn z Opus Dei:
inżynierów Del Portillo, Hernándeza de Garnica i Múzquiza.
Dla księdza Escrivy, pośród tak wielu napięć i złych chwil, jakich dostarczały mu
diffidenza i podstępy „dobrych… wrogów” ten przyjazny gest Papieża smakował słodko
niczym najsłodsze winogrona. Z wdzięczności łzy trysnęły mu z oczu. Ostatnio dużo, dużo
płakał, ale starał się, żeby go nikt nie zobaczył. Możliwe, że wiedział o tym Álvaro, dlatego
że słuchał jego zwierzeń. Również Javier mógł widzieć, jak płacze, w ciszy, kiedy służył mu
podczas mszy.
26 sierpnia, tuż przed odjazdem z Premeno, Javier Echevarría wszedł do pokoju
księdza Escrivy. María José i Dora coś tam porządkowały. Kiedy je zobaczył, uczynił gest,
jakby chciał się wycofać. Jednak szybko wrócił i stojąc w progu, powiedział im:
– Nasz Ojciec bardzo cierpi z powodów, o których nie ma sensu mówić. Wiemy
bardzo niewiele… Ale mówię wam o tym, żebyście się więcej modliły… Jeszcze więcej!20
To prawda, że Ojciec wiele cierpiał. Dwa lata później, w Rzymie, 25 marca 1971
roku, podczas spotkania z bardzo nielicznymi osobami, wyznał swoim synom:
– Teraz się śmieję, nawet do rozpuku, ja sam. Śmieję się, dlatego że mam świadomość
Bożej obecności. Gdyby nie ona,… ileż rzeczy bym powiedział! Ale dwa lata temu wiele
płakałem. Te łzy podczas mszy, nawet sobie nie wyobrażacie, ile dają pociechy… chociaż
wypalają oczy… Ten obecny spokój, podobnie jak ówczesne łzy, to sprawa Boża21.
Rok 1970 był ciężki dla Josemaríi Escrivy. Klimat wrogości i nieufności w
środowiskach kościelnych był niczym zimna chmura zamrażająca serce. Owa diffidenza
dawała się odczuć w Rzymie i chyba tylko w Rzymie, wśród pewnych elit wysokiej
hierarchii, ale napawała Escrivę trwogą. Aż pewnego pięknego dnia – ściśle rzecz biorąc, 1
maja – zdecydował się nagle pokonać ocean, pojechać do Meksyku i stanąć – tak, stanąć – u
stóp Czarnej Madonny z Guadalupe na wiele, wiele godzin.
Bez pośpiechu, w taki sposób, w jaki zachowują się ubodzy, kiedy proszą o jałmużnę.
Z największym spokojem na świecie. I z największą pasją. Uspokój się, duszo! Jednego dnia,
drugiego i następnego… Dziewięć dni przychodzenia, błagań, nalegających modlitw, aż
uzyskał, aż osiągnął moralną pewność, że Najświętsza Maryja Panna wysłuchała błagań i
wyjednuje rozwiązanie. Na kolanach, na wysokiej galerii bazyliki w Guadalupe albo na dole,
przywierając do żelaznych krat, z synowską ufnością, Josemaría prosił, nieomal żądał, bardzo
poważnych rzeczy, mających rozstrzygające znaczenie dla Kościoła i dla Opus Dei.
Lato, spędzane kolejny raz w Premeno, było kontynuacją tej meksykańskiej nowenny
– nieustannej rozmowy z Najświętszą Maryją Panną.
Escrivá zabrał sporo książek z dziedziny teologii, patrystyki, historii powszechnej i
literatury. Jednak jego praca w owych sierpniowych tygodniach polegała na dogłębnym
studiowaniu wniosków kongresu nadzwyczajnego, który odbył się w Rzymie w poprzednim
roku.
Dnia 6 sierpnia rano, po półgodzinnej modlitwie, kiedy przygotowywał się do tego,
żeby ubrać się do mszy, powiedział przebywającemu z nim w niewielkiej domowej kaplicy
Javierowi Echevarríi:
– Proszę, usiądź na chwilę…
Mówił cicho, szczególnie pokornym i wzruszonym tonem. Javier usiadł na jednym z
krzeseł, które znajdowały się naprzeciwko ołtarza. Escrivá, nie patrząc na niego, wbijając
wzrok w tabernakulum, jakby chciał wziąć Jezusa Chrystusa za świadka tego, co miał
powiedzieć, opowiedział mu co następuje:
– Dzisiejszego ranka miałem pewne zdarzenie i chcę, żebyś o tym wiedział. Przed
chwilą, kiedy byłem w moim pokoju, zanim przyszedłem do kaplicy, podczas gdy umysłem i
sercem powtarzałem Panu, że Dzieło musi móc wykonywać całą duszpasterską pracę, dla
której On chciał jego istnienia na tej ziemi, poczułem, że Pan wkłada w moją duszę pewne
słowa z Pisma Świętego… Słowa te napełniły mnie ufnością i dały mi nowy impuls, żeby
upierać się w modlitwie, żeby modlić się wytrwale i żeby nieustannie prosić moje córki i
moich synów, aby nigdy nie zaprzestawali nawet na jedną chwilę modlitwy, która jest jedyną
bronią Opus Dei…To, co usłyszałem w moim wnętrzu, brzmiało: Clama, ne cesses! … Słowa
te przyszły do mnie bez poszukiwania czy myślenia o nich z mojej strony… Nie wiem…
Jestem bardzo wzruszony… W moim wnętrzu odtworzyła się ta sama atmosfera jak w
początkach Dzieła…
Później Javier obserwował Ojca podczas odprawiania mszy. Josemaría Escrivá składał
ręce, dłoń do dłoni, i opierał czoło na tym szczycie z palców. Zamykał oczy i bardzo mocno
się skupiał. Konsekracja z przerwami, wypowiadał słowa powoli, niezwykle powoli, jakby
pozwalając, żeby sylaba po sylabie spadały na hostię i na wino. Przyklęknięcia, ucałowania
ołtarza, recytowanie tekstów… wszystko ze szczególnym namaszczeniem. Dawało się
zauważyć, wyczuć, odczuć, że ksiądz Escrivá jest pogrążony w Bogu. Kropla potu, spływając
z przodu po prawym policzku, żeby spocząć na brodzie, zdradzała, że ta intensywna
„obecność Boga” kosztuje go wytężony wysiłek.
Clama, ne cesses! To fragment proroctw Izajasza: „Krzycz na całe gardło, nie
przestawaj! Podnoś głos twój jak trąba! Wytknij mojemu ludowi jego przestępstwa i domowi
Jakuba jego grzechy!”22
Zaledwie trzy miesiące wcześniej, 8 maja, kiedy Josemaría Escrivá zdecydował się
odbyć tę długą i kosztowną pielgrzymkę do Guadalupe, pokonując wielką przestrzeń lądową i
morską, otrzymał inną wewnętrzną nieoczekiwaną, nieprzewidywalną wypowiedź przy
pomocy skrzydlatych słów, usłyszanych wyraźnie, bezbłędnie. Również chodziło o tekst z
Pisma Świętego: Si Deus nobiscum, quis contra nos? (Jeżeli Bóg z nami, któż przeciwko
nam?)*.
Powtarzał i smakował te słowa, jakby słyszał je pierwszy raz. Wiedział, że są mocnym
fragmentem z Listu Świętego Pawła do Rzymian. Niemniej jednak, dla niego dźwięczały
niczym nowe, zupełnie nowe przesłanie… Dlaczego? Wówczas poszedł szukać tekstu
Świętego Pawła i dostrzegł, że to, co właśnie usłyszał – i wciąż jeszcze słyszał w swojej
duszy – nie było ściśle takie samo jak to, co zostało napisane w Liście do Rzymian. W
księdze Pisma Świętego czytał: si Deus pro nobis, quis contra nos? Natomiast on usłyszał: si
Deus nobiscum, quis contra nos?** Ta różnica, ta zmiana wskazywały mu, że to nie jego
Rz 8, 31 (przyp. tłum.).
Dokładny przekład łacińskiego pro nobis znajduje się w tłumaczeniu O. Jakuba Wujka SI: „Jeśli Bóg za nami,
kto przeciwko nam?” (przyp. tłum.).
*
**
podświadomość mechanicznie „powtarzająca” coś, o czym rozmyślał wielokrotnie wcześniej.
Nie. Wola kogoś innego zechciała wyrazić to… a nie co innego: nobiscum, nie zaś pro nobis.
Tak prosty i tak niezaprzeczalny jest dowód odróżniający zdarzenie psychologiczne od
zdarzenia nadprzyrodzonego.
Teraz, wobec clama, ne cesses!, przychodzącego niczym uderzenie kołatki w drzwi,
kiedy nikogo się nie spodziewamy, Josemaría wzdrygnął się – dlatego, że to, co
nadprzyrodzone zawsze robi wrażenie, a nawet wzbudza lęk – ale natychmiast poczuł się
pogrążony w pokoju. Bóg, jak tylekroć, prowadził go za rękę i mówił jego duszy do ucha, co
musi zrobić.
Z Villa Gallabresi odbywali różne wycieczki do Castel d’Urio, w pobliżu jeziora
Como, gdzie znajduje się dom rekolekcyjny Opus Dei. Z Escrivą udawali się, jak niemal
zawsze, Álvaro del Portillo, Javier Echevarría i Javier Cotelo, który prowadził samochód.
Escrivá odbywał tam różne spotkania i rozmowy ze swoimi córkami i synami.
Po raz kolejny pojechali do Szwajcarii, która znajdowała się w odległości zaledwie
paru kilometrów. Z Ticino*, śledząc horyzont, modlili się za apostolskie dzieła Opus Dei w
Szwajcarii. Po powrocie, jako że Álvaro i Javier Echevarría palili, Ojciec zasugerował im,
żeby kupili papierosy, „dlatego że tutaj wyjdzie to taniej niż we Włoszech”.
Javier Echevarría poszedł do tabaccheria** i tam poinformowano go, że jest
upoważniony do przewiezienia przez granicę jednego kartonu na osobę.
– A zatem jeśli wypada po kartonie na osobę, jako że jest nas czterech, kup cztery i w
ten sposób będziecie mieli po dwa na osobę.
Po przyjeździe na granicę carabinieri*** przedstawili im mały problem celny:
– Scusino, signori, hanno qualcosa da dichiarare nelle valigie?
– Mi sembra di no, abbiamo solo lo stretto consentito.
– Ma, che cosa, in concreto?
– Quattro stecche di sigarette.
– Scusino, ma sono troppe e non si può passare una quantità simile…****
I tutaj wywiązała się denerwująca rozmowa z najmłodszym i najbardziej dociekliwym
spośród carabinieri, któremu wydawało się sprawiać przyjemność schwytanie na gorącym
uczynku trzech kapłanów. Wówczas Escrivá, który milczał, zabrał głos zwracając się do
Javiera Echevarríi:
– Nie rozmawiaj więcej, Javi. Jeśli mówi, że nie możemy przewieźć czterech
kartonów, wracamy do miejsca, gdzie je kupiliśmy, choćby była to strata czasu i być może
rezygnacja z jakiegoś prawa… Jednak przynajmniej unikniemy tego, że ten karabinier będzie
odczuwał niesmak, a my oszczędzimy sobie przebywania tutaj i kłótni z powodu kilku
pudełek papierosów.
Już po powrocie do Villa Gallabresi ksiądz Escrivá rozmawiał przez chwilę sam na
sam z Javierem:
– Posłuchaj, synu, nie przeszkadza mi, że się ośmieszam broniąc sprawiedliwej i
poważnej sprawy. Jednak kiedy chodzi o coś bez znaczenia, dobrze jest zachować wszystkie
środki ostrożności, żeby nie stawiać w złym świetle kapłanów, jak przydarzyło się nam dzisiaj
na granicy. Każdy, kto widział całą tę operację, jaką musieliśmy przeprowadzić, mógł odnieść
wrażenie, że próbowaliśmy coś przemycić, naruszając prawo czy nie dopełniając jakiegoś
obowiązku… I z powodu tego fałszywego wrażenia ktoś mógł się zgorszyć.
Rzeka w południowej Szwajcarii i we Włoszech, dopływ Padu (przyp. tłum.).
Wł. ‘trafika’ (przyp. tłum.).
***
Włoska żandarmeria (przyp. tłum.).
****
Wł. ‘– Przepraszam, proszę księży, czy w walizkach mają księża coś do oclenia? – Wydaje mi się, że nie,
mamy tylko to, co dozwolone. – Ale co konkretnie? – Cztery kartony papierosów. – Przepraszam, ale to za dużo
i nie można przewieźć podobnej ilości…’ (przyp. tłum.).
*
**
„W przyszłości postaraj się być ostrożniejszy, kiedy tylko z jakiegoś zdarzenia – bez
względu na jego niewinny charakter – mogłaby wyniknąć konsekwencja, która będzie dla
kogoś mało budująca, choćby chodziło tylko o jedną osobę i o faryzejskie zgorszenie”.
Jak poprzedniego lata, również w 1970 roku jeździli do Mediolanu. Podczas jednego z
tych krótkich pobytów poszli do katedry, autentycznej kamiennej perły, z gotycką fasadą, stu
trzydziestoma pięcioma sterczynami i dwa tysiące trzystoma figurami gigantów zdobiących
zewnętrzne kolumny.
Znalazłszy się w środku, Mons. Escrivá zapytał kościelnego:
– Prego, signore, può dirmi dove si trova la cappella del Tabernacolo?
– Cosa?
– Il Tabernacolo dove si trova?
– Mi dispiace, ma non lo so… Prima era qui, dopo è stato cambiato di posto… e
adesso non lo so…*
Escrivá usiłował nie okazywać na twarzy bólu, jaki wywołała w nim ta odpowiedź:
„Nie wiem”. Nie mógł sobie wytłumaczyć, że można pracować dzień po dniu w katedrze i nie
wiedzieć, gdzie jest „Pan domu”. Przeszli szybkim krokiem wnętrze, aż natknęli się na
kaplicę Najświętszego Sakramentu. Znalazłszy się tam, Josemaría podszedł w kierunku
ołtarza. Ukląkł i bardzo blisko tabernakulum powiedział cichym, ciepłym, wibrującym i
męskim głosem, to, co wychodziło z jego duszy:
– Panie, ja nie jestem lepszy niż inni, ale muszę ci powiedzieć z całych moich sił, że
Cię miłuję!… Miłuję Cię za tych, którzy tu przychodzą i Ci tego nie mówią… Miłuję Cię za
tych, którzy tu przyjdą i Ci tego nie powiedzą…23
I tak, klęcząc na zimnej posadzce modlił się dalej i modlił, aż Álvaro del Portillo
podszedł z tyłu i dotknął jego ramienia.
Caglio to niewielka górska miejscowość na północy Włoch w pobliżu jeziora Como i
w odległości około osiemdziesięciu kilometrów od Castel d’Urio. W owym zacisznym
miejscu gminy Comasco, którego nawet nie ma na mapach, wynajęli domek, Villa
Sant’Agostino, żeby spędzić kilka tygodni na przełomie lipca i sierpnia 1971 roku. Jak
zawsze, zainstalowali kaplicę w najlepszym pokoju górnej kondygnacji, która dawała większe
bezpieczeństwo. Na tym samym piętrze znalazły się sypialnie. Na dole – jadalnia, kuchnia,
salon służący również jako miejsce wspólnej pracy. Tym razem dom był mniejszy i wszyscy
musieli ograniczyć swoją swobodę ruchów.
Josemaría Escrivá i Álvaro del Portillo przyjechali zmęczeni, „zmaltretowani” rokiem
bardzo wymagającej pracy, podczas której pewni „dobrzy ludzie” w Watykanie – a
konkretnie jeden – dolewali oliwy do ognia owej atmosfery nieufności, diffidenza,
skierowanej przeciwko Dziełu, która trwała już zbyt długo.
Owego 1971 roku w najcięższych chwilach ksiądz Escrivá powtarzał kilka słów –
rodzaj „kieszonkowej modlitwy” – które pisał w locie, żeby zostawić wszystko w potężnych
rękach Boga:
„Panie, Boże mój, w Twoje ręce powierzam przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, to,
co małe, i to, co wielkie, to, czego niewiele, i to, czego wiele, to, co doczesne, i to, co
wieczne”.
Do Caglio przybył odpocząć. I odpoczywał skupiając się, zanurzając się, w głębokim
zbliżeniu z Bogiem.
Wyznaczył sobie jako zajęcie studiowanie bardzo konkretnego fragmentu Biblii –
Pięcioksięgu Mojżesza.
Wł. ‘– Przepraszam pana, czy może mi pan powiedzieć, gdzie znajduje się kaplica Najświętszego Sakramentu?
– Co? – Gdzie jest Najświętszy Sakrament? – Przykro mi, ale nie wiem… Najpierw była tutaj, potem zmieniła
miejsce… a teraz nie wiem…’ (przyp. tłum.).
*
Już w dniu przyjazdu, po kolacji, oglądali telegiornale. Podróż była długa – osiem
godzin szosą – i Josemaría odczuwał zmęczenie. Javier Echevarría powiedział:
– Na tym kanale będą za chwilę nadawać film Pieśń o Bernadette z aktorką Jennifer
Jones. To bardzo stary film, widziałem go już wiele lat temu, wydawało mi się, że został
nakręcony z należytym szacunkiem…
Kiedy minęły trzy kwadranse filmu i – jak mówił Javier Cotelo – „już nas wciągnęło”,
rozpętała się burza i wysiadł prąd. Awaria dotknęła całego domu. Przez chwilę byli
rozczarowani i zdezorientowani. Między innymi dlatego, że nie umieli poruszać się po
omacku w mieszkaniu, którego jeszcze nie znali. Javier Echevarría z zapaloną zapalniczką
poszedł szukać świec albo latarki.
Rozmawiali chwilę przy świetle świecy. Álvaro del Portillo usiłował zobaczyć przez
szyby, czy jest światło w stróżówce, ale wszędzie panowały ciemności.
– Nie wydaje się, żeby szybko to naprawili…
Ksiądz Escrivá mówił o filmie: „Chociaż widać, że jest stary, temat jest przedstawiony
z godnością, poważnie…” Usłyszawszy, co mówi Álvaro, powiedział:
– Cóż, poczekajmy jeszcze kilka minut. A jeśli nie będzie prądu, zrobimy rachunek
sumienia i ofiarujemy Panu tę niewielką przeciwność w intencji apostolskich dzieł Opus Dei.
Nie jest to wielka rzecz, ale życie duchowe, tak jak ludzkie, jest utkane z drobiazgów tego
rodzaju.
Również tego lata pojechał spotkać się ze swoimi włoskimi córkami i synami
odpoczywającymi i korzystającymi z formacji w Castello d’Urio. Podczas jednej z tych wizyt
spotkał się z Giuseppe Moltenim, członkiem Rady Generalnej, który od lat mieszkał z Ojcem
pod jednym dachem w Villa Tevere. Molteni był zakochany w Lombardii i zawsze z wielką
miłością mówił o Brianzy, swojej rodzinnej ziemi: o jej ludziach, historii, krajobrazach…
Kiedy tylko Ojciec go zobaczył, mocno go uściskał. I natychmiast powiedział:
– Peppino, mój synu, jesteśmy na twoim terenie, w twoich włościach! Dalej! Ciekawe,
czy zorganizujesz jakiś wypad do Brianzy, a my będziemy ci towarzyszyć. Dzięki temu na
miejscu pomodlimy się za twoich tak pracowitych, tak odpowiedzialnych, tak wspaniałych
rodaków… I niech będzie stąd dużo powołań!
Inne wycieczki miały charakter „użytkowy” – zwiedzanie fabryk mebli w rejonie
gminy Comasco, w okolicach jeziora Como. Miejscowość Cantù, słynna ze względu na swój
przemysł stolarski i meblarski. Escrivá zapisał ceny, modele mebli, koszty transportu, i tak
dalej, i prosił o foldery i wizytówki. Robił to z myślą o przyszłym urządzeniu Cavabianca,
ostatecznej siedziby Rzymskiego Kolegium Świętego Krzyża, którego budowa już trwała. Po
upływie pewnego czasu, kiedy nadeszła chwila zakupu mebli, dał Helen G. Monfort i ekipie
instalacyjnej wszystkie te katalogi i adresy, żeby pojechali „prosto do celu” i mogli „kupić
meble wysokiej jakości, korzystając z dużego wyboru i za fabryczną cenę”.
Piesze spacery zwykle odbywały się po lungolario* miasta Como. Prawie codziennie
jeździli do Como, dawnego Oppidum Galów i Bovum Comun Rzymian. Zawsze wstępowali
przy tym do katedry. Przebywali tam chwilę. Ksiądz Escrivá chciał towarzyszyć Jezusowi
Chrystusowi w Tabernakulum. Następnie siadali na jakiejś ławce w nawie głównej i w
spokoju, nie chodząc po świątyni niczym turyści, oglądali wspaniałe dzieła sztuki: arrasy z
Ferrary, Florencji, z Antwerpii, Sacra conversazione Luiniego**, cappella del Crocifisso***,
Gody Maryi, tempietto**** z chrzcielnicą, dekorację transeptu poświęconego Wniebowziętej…
Od czasu do czasu Mons. Escrivá wpatrywał się w jakiś ozdobny detal (na przykład w
Aleja nad jeziorem Como (znanym również pod nazwą Lario) (przyp. tłum.).
Święta rozmowa, Bernardino Scapi (de Scapis), zwany Luini (ok. 1480-1532), włoski malarz, leonardianin
(przyp. tłum.).
***
Kaplica Krucyfiksu (przyp. tłum.).
****
Mała kaplica na planie koła (przyp. tłum.).
*
**
kasetony na suficie), mogący się przydać podczas dekorowania jakiejś kaplicy Dzieła.
Wówczas prosił Javiera Cotelo:
– Popatrz na te cassettoni… Zrób jakąś krótką notatkę, żebyśmy później pamiętali o
tym połączeniu złotego i innych kolorów.
Cztery lata później, rozważając w Rzymie z Césarem Ortiz-Echagüe i innymi
architektami, jak rozwiązać lokalizację szafy organowej w Torreciudad, która okazała się
bardzo skomplikowana, Escrivá zaproponował pewną możliwość: „A co jeśli umieścicie ją z
przodu, w pobliżu ołtarza, z boku”? Ten pomysł nie był produktem jego wyobraźni, tylko
jego pamięci. Escrivá widział już to rozwiązanie, kiedy oglądał katedrę w Como.
Rzeczywiście, były tam dwie okazałe szafy organowe z XVI wieku, umieszczone z przodu,
po obu stronach nawy środkowej.
Pewnego ranka, przed rozpoczęciem wędrówki w dół, do Como, zatrzymali się obok
stoisk sprzedawców owoców. Nie był to targ. Byli to wieśniacy, którzy umieszczali swoje
proste stragany w pełnym słońcu kładąc kilka desek na koszach. Ksiądz Escrivá wpatrywał
się w człowieka stojącego przy straganie z arbuzami. Był to prosty, niski typ, wysuszony i
bardzo ciemny. Oferował swój towar na prymitywnej kartce: Cocomeri, 100 lire al chilo*.
– Kupimy arbuza i zaniesiemy go waszym siostrom? W ten sposób oszczędzimy im
konieczności chodzenia i kupowania go… Chodź, Javi, chociaż jesteś z miasta, zobacz, czy
uda ci się dostać dojrzałego arbuza.
Ojca bardzo podobała się bawiła powaga Echevarríi i specjalnie prowokował go albo
stawiał w sytuacjach jak ta, troszeczkę „nowatorskich”, a na dodatek wtedy, kiedy wszyscy
byli blisko i patrzyli na niego…
Javier wysiadł z samochodu. Zwrócił się do stoiska i zaczął rozmawiać, nie ze
sprzedawcą, tylko z jego synem – pulchnym małym dzieckiem.
– Buon giorno! Senti, ragazzo, tu che sei esperto, cercami un cocomero maturo…**
Ojciec chłopca wyciągnął rękę i wskazał palcem:
– Prendi quello là!***
Chłopiec poszedł stawiając króciutkie i szybkie kroki, wziął arbuza i wręczył go
Javierowi nie mówiąc ani słowa.
– Tu pensi che è maturo?
– Lo ha detto mio padre…****
Kiedy właściciel stoiska ważył arbuza, Javier nawiązał bardzo prostą rozmowę z
chłopcem:
– Senti, ti trovo un po’grassoccio; soltanto mangi cocomeri?
– Ma no, mangio anche pasta e pizza *****.
– No cóż, świetnie się tu bawisz, ucząc się od twojego ojca, prawda…? Musisz go
bardzo kochać i pomagać mu, żeby mniej się męczył.
– Certo******.
– Przy okazji ofiaruj wszystko, co robisz, Bambino Gesù*******.
– Sì********.
Tego samego wieczoru, w pewnej chwili, kiedy Ojciec został sam na sam z Javierem,
powiedział do niego:
Wł. ‘Arbuzy, 100 lirów kilo’ (przyp. tłum.).
Wł. ‘Dzień dobry! Słuchaj, chłopcze, jako specjalista, podaj mi dojrzałego arbuza…’ (przyp. tłum.).
***
Wł. ‘Weź tego tam!’ (przyp. tłum.).
****
Wł. ‘Myślisz, że jest dojrzały? – Tak powiedział mój ojciec…’ (przyp. tłum.).
*****
Wł. ‘Słuchaj, moim zdaniem jesteś dość grubiutki, jesz tylko arbuzy? – Ależ nie, jem też makarony i pizzę’
(przyp. tłum.).
******
Wł. ‘To prawda’ (przyp. tłum.).
*******
Wł. ‘Dzieciątku Jezus’ (przyp. tłum.).
********
Wł. ‘Tak’ (przyp. tłum.).
*
**
– Synu, następnym razem, kiedy zatrzymamy się na zakupy w tym stoisku z arbuzami,
traktuj tego malutkiego z o wiele większą sympatią, nie kilkoma frazesami, żeby wybrnąć z
sytuacji. Pomyśl, że być może to dziecko nie zazna w swoim życiu wpływu formacji,
chrześcijańskiej katechezy… Być może ty jesteś jedynym kapłanem, który będzie mógł
mówić mu o dobru, o złu, o Bogu, o Najświętszej Maryi Pannie… A poza tym, jako że ojciec
jest obok i słucha, co mówisz jego synowi, możesz obudzić w tym człowieku zainteresowanie
Bożymi sprawami. Jeśli dasz radę zrobić to w sprytny sposób, w ciągu tych kilku minut
rozmowy możesz wejść w jego życie i zostawić w jego duszy Boży ślad.
Po kilku dniach ponownie zatrzymali się u tego samego sprzedawcy. Escrivá mrugnął
na Javiera Echevarríę mówiąc do niego równocześnie:
– Dalej, skoro podszedłeś już za pierwszym razem, zrób to po raz drugi. Posłuchaj…
ciekawe, czy tym razem się popiszesz!
Escrivá był człowiekiem „nastawionym” na Boga, Bóg był jego pasją. I każda rzecz,
bez względu na to jak banalna, prowadziła go do Boga.
Na rodzinę stróżów domu w Caglio składało się małżeństwo z trójką dzieci. Pewnego
ranka, przechadzając się po ograniczonym terenie otaczającym Villa Sant’Agostino, ksiądz
Escrivá zobaczył stróża używającego narzędzi ogrodniczych. Obok niego, trzymając się
jednej z jego nóg, stał najmniejszy synek, który musiał mieć niewiele więcej niż cztery lata.
Josemaría obserwował dziecko: zaróżowione policzki, smarki wyłażące z nosa,
otwarta buźka, oczy okrągłe z podziwu… nie tracił ani jednego ruchu swojego ojca.
Escrivá mówił później:
– Wzruszyło mnie spojrzenie tego malutkiego… Odczułem dobrą zazdrość. I
poprosiłem Pana dla nas o takie uczucie synostwa: żebyśmy pragnęli zawsze zachowywać się
w taki sposób obserwując z podziwem naszego Ojca Boga, pewni, że On robi to „Bosko”
dobrze, że swoją Opatrznością troszczy się o każdą sytuację, w której musimy działać…
23 sierpnia, po odprawieniu mszy, czytając gazetę przy śniadaniu, ponownie usłyszał,
jak przy innych okazjach, wyraźny, czysty i pewny głos, który odbił echem na sklepieniu jego
duszy słowa z Pisma Świętego: adeamus cum fiducia ad thronum gloriae ut misericordiam
consequamur! (Przybliżmy się z ufnością do tronu chwały, abyśmy otrzymali miłosierdzie)*.
Również tym razem miał dowód, że nie jest to zwykłe przypomnienie, przypadkowe
wspomnienie czegoś już znanego. Między zdaniem pamiętanym przez niego doskonale z
Listu do Hebrajczyków i tym, które niespodziewanie usłyszał, pojawiło się inne słowo. Tekst,
który znał na pamięć, brzmi ad thronum gratiae**. Natomiast on usłyszał ad thronum gloriae.
A poza tym słowa te ożywiły się w jego wnętrzu z odmiennym sensem niż ten, który nadał
mu autor Listu do Hebrajczyków. Escrivá zrozumiał bez cienia wątpliwości, że „tronem
Chwały” jest Najświętsza Maryja Panna – tron Boga, dlatego że nosiła Go w swoim łonie.
Na lata 1972 i 1973 znaleźli dom w Civennie, górskiej miejscowości w pobliżu miasta
Lecco. Również na północy Włoch, w rejonie jezior i w pobliżu granicy ze Szwajcarią.
Rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty drugi. Ksiądz Escrivá wziął ze sobą dużo
pracy. Nanosił poprawki do Codex Opus Dei i przygotowywał wydanie dwóch książek z
kazaniami, które miały zostać opublikowane pod tytułem To Chrystus przechodzi i
Przyjaciele Boga. Ta ostatnia oraz Droga Krzyżowa, Bruzda i Kuźnia ukazały się pośmiertnie.
Na drugi dzień po przybyciu zabrali się do wędrówki polną drogą pod górę. Kiedy
przeszli zaledwie sto metrów, Escrivá pokazał znak: „stop!”:
– W tych miejskich butach daleko nie zajdziemy. Lepiej wróćmy do domu, weźmy
samochód i pojedźmy do najbliższej miejscowości kupić proste chodaki albo buty do
chodzenia po polu.
– Najbliżej nas znajduje się Lecco, dwadzieścia parę kilometrów stąd…
*
Por. Hbr 4, 16 (przyp. tłum.).
Łac. ‘do tronu łaski’ (przyp. tłum.).
**
– W takim razie jedźmy do Lecco!
Kiedy już się tam znaleźli, ksiądz Escrivá zasugerował im, żeby zamiast iść do sklepu
z obuwiem, poszli na rynek:
– Na pewno sprzedają tutaj buty jak te, które noszą wieśniacy, i to o wiele taniej niż w
eleganckim sklepie.
Tak rzeczywiście było. Kupili po parze butów dla każdego za dziesięć tysięcy lirów,
czyli za około tysiąc peset.
I tam, w ożywionym rozgwarze rynku, jakby było to dla niego coś najnormalniejszego
w świecie, Mons. Escrivá usiadł na skrzyni z owocami, zdjął swoje buty, przymierzył inne,
trochę pochodził, nadepnął mocno i uśmiechając się do człowieka ze stoiska, powiedział:
– Jak na mnie szyte. Nie będę już ich zdejmował!
Oszczędzanie przy zakupach u Escrivy nie było sknerstwem, tylko naturalnym
sposobem przeżywania cnoty ubóstwa. Cnoty cieszącej się złą prasą i jeszcze gorszym
zrozumieniem, jako że nie chodziło o przymusową konieczność biedaków, tylko o
dobrowolną hojność tych, którzy posiadając, umieją się bez czegoś obywać.
Jednego z tych dni kobiety z administracji wyrzuciły dwie podkoszulki Álvaro, bo
były już bardzo znoszone i pocerowane. Chodząc po mieście Como, zobaczyli, że w jednym
ze sklepów na wyprzedaży oferują „cztery podkoszulki za trzy tysiące lirów”. Bez wahania
ksiądz Escrivá powiedział im, żeby skorzystali z okazji.
Również w tym samym miejscu polecił Javierowi Echevarríi, żeby kupił jakieś
słodycze dla jego córek. Jednak kiedy zobaczył, jak ten wraca z pasticceria* niosąc w ręku
małą paczuszkę, żartował, drażniąc się z nim:
– Ależ, Javi, mój synu…! Nie wykosztowałeś się! Twoje siostry pomyślą, że jesteś
straszne skąpiradło… Następnym razem postaraj się być troszeczkę hojniejszy.
Niemniej jednak, za wyjątkiem długich podróży samochodem, bardzo nieliczne były
okazje, przy których ksiądz Escrivá i jego towarzysze, zjadali jakąś przekąskę w barze poza
domem.
Było to tak niezwykłe, że kiedy do tego dochodziło, jak tego lata 1972 roku, Javier
Echevarría zapisał to w swoich zeszytach z notatkami. Gorącego sierpniowego poranka, kiedy
już zbliżało się południe, po spacerze po lungolario w Lecco, zobaczyli, że na końcu
topolowej alei znajduje się kiosk, gdzie podają granita di caffè, smaczny napój chłodzący na
bazie kawy z rozdrobnionym lodem. Javier Cotelo powiedział, że siostra Ojca – dla
wszystkich w Dziele ciotka Carmen – kiedy chodzili na zakupy w Rzymie, w porze
strasznego skwaru, miała zwyczaj zapraszania swoich „siostrzeńców” albo swoich
„siostrzenic” na granita di caffè.
Rzeczywiście tego ranka było bardzo gorąco i spocili się w drodze. Domyślając się
pragnień wszystkich, Ojciec zwrócił się do Del Portillo.
– Álvaro, wyjątkowo… zaprosisz nas na granita di caffè?
Ta część Brianzy jest raczej chłodna i wilgotna, z częstymi deszczami, mgłami i
burzami. Pewnego dnia Giuseppe Molteni jechał samochodem z Mediolanu do Civenny.
Wiózł ze sobą Carlosa Cardonę, który miał pracować z Ojcem nad jedną z poprawianych
przez tego ostatniego homilii. Padał rzęsisty, gęsty, nieustający deszcz. Burze następowały po
drodze jedna za drugą, ale Giuseppe, zakochany w swojej Brianzy, niestrudzenie powtarzał,
jakby był agentem reklamowym:
– Eppure, Carlos, dietro le nuvole c’è il sole…!
Kiedy dojechali na miejsce, Carlos Cardona opowiedział o tym Ojcu:
*
Wł. ‘cukiernia’ (przyp. tłum.).
– Za każdym razem, kiedy grzmiało, Peppino mówił do mnie, żebym nie upadał na
duchu: „A jednak, Carlosie, za tymi chmurami jest słońce”. A ja odpowiadałem mu: „Cóż,
skoro ty tak mówisz, to pewnie jest, ale kurcze, popatrz, jak się schowało!”
Escrivá śmiał się szczerze:
– Peppino, jesteś bardzo zabawny… ale musisz się zgodzić z twoimi ziomkami. Ciągle
tylko mówią, że deszcz i mgła są waszym bogactwem… W każdym razie chwaląc twoją
ziemię, powiedziałeś wielką prawdę, którą można zastosować do życia duchowego. Są
chwile, w których być może przez nasz brak odpowiedzi na łaskę, przestajemy widzieć
światło. Przy innych okazjach Pan dopuszcza te ciemności, żeby wypróbować naszą wiarę i
naszą wierność. Powiedziałem już wiele lat temu, że na drodze do Boga, kiedy już ujrzało się
światło łaski, wezwania, trzeba iść naprzód z wiarą, całkowicie, pozostawiając, być może,
fragmenty odzieży, a nawet ciała, w zaroślach na drodze. Musimy jednak iść naprzód, z
pewnością, że Bóg jest ten sam co zawsze i nie może zawieść. Jeśli będziemy Mu wierni, po
burzy i ciemnościach nadejdzie cisza i zabłyśnie dla nas cudowne, jeszcze jaśniejsze słońce…
Moje dzieci, po wysłuchaniu głosu Boga, nie można odwracać twarzy.
Jako że Civenna znajduje się niewiele ponad cztery kilometry od granicy ze
Szwajcarią, a jeszcze bliżej w linii prostej, dawało się bez najmniejszego problemu oglądać
szwajcarskie programy telewizyjne. Domowy odbiornik był przygotowany do odbioru
kolorowej telewizji. Pierwszego dnia, kiedy podłączyli telewizor, Escrivá zdumiał się, jak
pozostali:
– Jak dobrze widać! Nie wyobrażałem sobie, że będzie taki dobry obraz, o tak
naturalnych kolorach. Kolory są tak atrakcyjne, że człowiek siada przed ekranem bez względu
na to, co nadają…
Po tym pierwszym wrażeniu, kiedy już zgasili telewizor, wygłaszał głośno refleksje:
– Wszystkie te postępy, wielkie i małe, powinny prowadzić nas do oddawania wielkiej
chwały Bogu. Każda szlachetna ludzka praca, dobrze wykonana i dobrze wykorzystana, jest
cudownym narzędziem, żeby służyć społeczeństwu i żeby się uświęcać… Przypuszczam, że
wam przydarzyło się to samo co mnie. Przed chwilą, kiedy oglądaliśmy telewizję, wydawało
mi się czymś łatwym wznieść serce do nieba, dziękując za tę techniczną doskonałość obrazu,
kolorów… I natychmiast – dlatego że jest to pomysł, który zawsze krąży w mojej głowie –
myślałem o dobru i o złu, jakie można uczynić przy pomocy telewizji i wszystkich środków
społecznego przekazu. Dobru? Tak, dlatego że jest to wspaniały środek, żeby dotrzeć do
wielu osób przyciągając ich uwagę w bardzo atrakcyjny sposób. Złu? Również, dlatego że
przy pomocy obrazów i tekstu można wprowadzać błędną, moralnie fałszywą naukę. A ludzie
łykają te błędy i te fałsze nie zdając sobie sprawy, jakby to było szczere złoto. Dlatego tak
bardzo nalegam, że apostolstwo przy pomocy środków społecznego przekazu zawsze będzie
miało wielkie, wielkie znaczenie. A katolicy, którzy mają takie zawodowe powołanie,
dziennikarze, pracownicy prasy, radia i telewizji, powinni tam być, obecni i bardzo aktywni.
Nieobecność oznaczałaby dezercję.
Pewnego ranka, bardzo wcześnie, zadzwonił telefon w domu w Civennie. Był to
Giuseppe Molteni. Poprosił o rozmowę z Álvaro del Portillo.
– Co się stało? Czy coś się dzieje, Peppino?
– Tak… Proszę wybaczyć, księże Álvaro, że dzwonię o tej porze, ale zmarł kardynał
Dell’Acqua.
– Co ty mówisz? Gdzie? Jak to się stało?
– To stało się nagle. Przebywał w Lourdes… Nie podano wielu szczegółów… Jednak
wiedząc, jak bardzo Ojciec go kocha , jak bardzo go kochał… wolałem być pierwszy i
przekazać wam wiadomość, żeby nie dowiedział się nagle z gazety albo z radia.
– Peppino, dziękuję bardzo za wiadomość. Jestem oszołomiony… Dla Ojca będzie to
wielki cios, dlatego że bardzo się kochali. Powiem mu o tym zaraz, w ten sposób będziemy
mogli już zacząć składać za niego ofiarę…
Dla Escrivy był to niespodziewany i mocny cios. Był nim bardzo dotknięty przez kilka
dni. Myślał o kardynale Angelo Dell’Acqua – wielkim przyjacielu i wielkiej podporze w
Kurii Rzymskiej.
– Żałuję go, jakby mi umarł brat. Dla mnie był bratem… Jednak boli mnie to jeszcze
bardziej, dlatego że był wiernym sługą Papieża i Kościoła. A Pan nie ma wielu takich sług…
Dobrze wiem, ile wycierpiał ten człowiek z powodu pewnych osób, które nie rozumiały ani
jego oddania, ani poświęcenia, ani jego wierności władzom Kościoła… W niebie z pewnością
odnalazł nagrodę. Od tej chwili uciekam się do niego jako do pośrednika.
Później, w salonie albo przechadzając się po lungolario w mieście Lecco, powrócił do
tematu. Widać było, że między wspomnienia wplatał krótkie modlitwy za jego duszę.
Pamiętał, że kardynał opowiadał mu o długiej agonii Jana XXIII, zaatakowanego
przez raka i zmiażdżonego bólem.
Papież Roncalli znał kardynała Dell’Acqua, od kiedy ten był młodym kapłanem. Od
tego czasu nazywał go pieszczotliwie Angelino*. Kiedy ksiądz Angelo odwiedzał starego i
schorowanego Jana XXIII, widział, jak rozświetlała się twarz Papieża. Tam, w głębi
ciemnych i sinych oczodołów oczy błyszczały mu z radości. Papież odprężał się rozmawiając
ze swoim starym przyjacielem:
– Angelino, soffro molto… Offro tutto al Signore, per la Chiesa e, concretamente, per
il Concilio Vaticano II…**
Było czymś niezwykłym odczuwać – wśród takiej krzątaniny lekarzy, kościelnych
sekretarzy, kamerlingów, kurialnych dostojników – ludzką samotność Papieża w jego
ostatniej godzinie:
– Vieni, Angelino, avvicinati…***
Dell’Acqua podchodził do łóżka. Papież brał go za rękę i nie wiadomo skąd
dobywając sił, ściskał mu dłoń:
– Così me sento meglio! Così posso sopportare più facilmente il dolore che, alle volte,
è grande e mi costa molta fatica… Ho un dolore tremendo… Penso al Signore, penso alla
Chiesa, penso al Concilio… e offro tutta la mia malattia per i suoi buoni frutti****.
Kiedy nadchodziła chwila pożegnania, Jan XXIII, jak dziecko, które boi się zostać
samo, zatrzymywał swojego przyjaciela trochę dłużej:
– Angelino, Angelino mio, non mi lasciare!… Resta ancora un pochino con me!*****
Escrivá wspominał tak wiele niezwykle serdecznych rozmów z kardynałem
Dell’Acqua.
– Wielokrotnie mówił mi: „Gdyby wezwano mnie do zeznawania w procesach
beatyfikacyjnych Piusa XII i Jana XXIII, nie miałbym innego wyjścia niż mówić o ogromnej
przyjaźni, jaką ci dwaj Biskupi Rzymu odczuwali w stosunku do Opus Dei. Mówili mi o tym
– jeden i drugi – wprost i uważam za obowiązek sumienia, żeby w aktach historii znalazło się
potwierdzenie tej miłości”.
Jesienią 1972 roku Escrivá odbył swoją pierwszą wielką „objazdową” katechezę po
Półwyspie Iberyjskim: Nawarra, prowincje baskijskie, Madryt, Portugalia, Andaluzja,
Wł. zdrobnienie od imienia Angelo, dosłownie ‘aniołek’ (przyp. tłum.).
Wł. ‘Angelino, bardzo cierpię… Ofiaruję wszystko Panu, za Kościół, a konkretnie za II Sobór Watykański…’
(przyp. tłum.).
***
Wł. ‘Podejdź, Angelino, zbliż się…’ (przyp. tłum.).
****
Wł. ‘Dzięki temu czuję się lepiej! W ten sposób mogę łatwiej znieść ból, który czasami jest wielki i kosztuje
mnie wiele trudu… Odczuwam straszny ból… Myślę o Panu, myślę o Kościele, myślę o Soborze… i ofiaruję
całą moją chorobę za jego dobre owoce’ (przyp. tłum.).
*****
Wł. ‘Angelino, mój Angelino, nie opuszczaj mnie!… Zostań ze mną jeszcze troszkę!’ (przyp. tłum.).
*
**
Walencja i Katalonia. Był to zupełnie nowy sposób przepowiadania, który łączył tłumny
zasięg „masowego przekazu” i rodzinny klimat „spotkań w salonie”. Działo się to w wielkich
salach przy ogromnym zainteresowaniu publiczności i imponujących wynikach duchowych.
Wkrótce później, w 1974 i 1975 roku, odbył trzy kolejne, wycieńczające dla niego, „wypady”
po Ameryce Środkowej i Południowej.
Jego ostatnie „wczasy” miały zatem miejsce w 1973 roku.
Sytuacja Kościoła była tak poważna, że Paweł VI zdecydował się przyspieszyć Święty
Rok Jubileuszowy 1975. Ogłosił jego otwarcie 10 czerwca 1973 roku. Ta niezwykła zmiana
w kalendarzu była pilnym, niemal dramatycznym środkiem, żeby dotrzeć do sumień
katolików.
22 czerwca w obecności kardynałów z Kurii Rzymskiej, Papież zarzucił, że
„doktrynalny zamęt i brak dyscypliny sprawiają, że blednie na obliczu Kościoła lśniące
piękno Oblubienicy Chrystusa”24.
Papież był skonsternowany. Papież był smutny. Usiłował zatrzymać proces psucia,
osłabiania, anarchii… To wyglądało tak, jakby Kościół wymykał mu się z rąk.
Josemaría Escrivá myślał, że jest to odpowiedni moment, żeby pocieszyć i pokrzepić
wspólnego Ojca.
25 czerwca tego samego roku poszedł odwiedzić Papieża. Była to prywatna audiencja,
która wbrew protokołowi, trwała ponad godzinę i piętnaście minut.
Kiedy założyciel Opus Dei zobaczył Papieża, wbił się dwoma kolanami w marmurową
posadzkę. Paweł VI wzruszył się tym niespotykanym już gestem wiary i synowskiego
poddania. Skupił siłę w swoich ramionach i podciągnął fizycznie Mons. Escrivę do góry,
zmuszając go do powstania.
Później, już na siedząco, Mons. Escrivá wyjął swój mały kalendarzyk kieszonkowy.
Miał tam kilka notatek dotyczących tego, co chce powiedzieć Papieżowi – dobre i
zachęcające wiadomości o wiernej wytrwałości tysięcy mężczyzn i kobiet z Dzieła i o
potężnych apostolskich dziełach w tak wielu krajach, w tak wielu warstwach społecznych, na
tak wielu scenach obywatelskiej działalności. Kryzys kapłański? W owym 1973 roku, tak
samo jak w poprzednim, i wcześniejszym i jeszcze wcześniejszym, od 1944 roku, miano
wyświęcić kolejny „rocznik” świeckich pracujących z podwójnym doktoratem:
uniwersyteckim i kościelnym. Ponad pół setki więcej kapłanów, których jedyną ambicją
jest… bycie kapłanami.
Nie poszedł o nic prosić Papieża. Chciał tylko przysporzyć mu radości, radości… I po
raz kolejny serce Rzymu wiedziało, czuło, że jest „cząstka Kościoła”, na której dłoń Piotra
może się zdecydowanie oprzeć.
W lipcu powrócili do tego samego domu, który wynajmowali poprzedniego lata, w
Civennie.
Pewnego ranka, chociaż dzień wstał chłodny i niespokojny, padał deszcz i były gęste
chmury, wyszli w kierunku Lecco, żeby pospacerować po lungolario dell’Isonzo i lungolario
del Piave.
Ojciec chodził dwie-dwie i pół godziny. Álvaro spacerował krócej. Później usiadł na
ławce na topolowej alei i tam czekał na resztę.
W którejś chwili Ojciec usiadł obok Álvaro. Zobaczył, że jest blady, jakby
zesztywniały i ma podkrążone oczy.
– Álvaro, źle wyglądasz… coś się z tobą dzieje?
– Miałem ciężką noc a teraz źle się czuję… Jak powiedziałaby Babcia, czuję się
niezbyt po katolicku…*
– Idziemy, idziemy jak najszybciej…!
Wykorzystana jest tutaj gra słów. Po hiszpańsku católico znaczy ‘katolicki, katolik’, ale idiomatyczny zwrot no
estar muy católico oznacza ‘być niezdrowym’, dosł. ‘czuć się niezbyt po katolicku’ (przyp. tłum.).
*
Kiedy wracali do samochodu, Ojciec udzielał wskazówek Echevarríi:
– Javi, kiedy przyjdziemy do domu, czy mógłbyś zatelefonować do Castel d’Urio,
żeby José Luis Pastor odwiedził twojego brata? Bez wywoływania alarmu powiedz mu, żeby
przyszedł jak najszybciej się da.
Już w drodze, wracając z Lecco do Civenny, „strofował” Álvaro:
– Jak mogłeś nic mi nie powiedzieć przed wyjazdem? Cierpię, kiedy postępujecie ze
mną w ten sposób… Wiem, że zrobiłeś to myśląc o innych i wszyscy jesteśmy ci za to
wdzięczni, ale powinieneś mi powiedzieć, że źle się czujesz… i z chęcią zostalibyśmy w
domu… Alvarico, synu, nie rób mi tego więcej!
– Myślałem, że będzie to chwilowa dolegliwość, dlatego że miałem zaburzenia w
nocy… Ale niech się Ojciec nie przejmuje, nie wierzę, żeby to miało znaczenie.
Niemniej jednak, tak czy inaczej Escrivá nie mógł się nie martwić. Wiedział, że
Álvaro ma, jak zwykł mówić, „słabe żelazne zdrowie”. Robiono mu już różne operacje
chirurgiczne, wszystkie poważne. Pracował w pełnym wymiarze i pełną parą, poświęcając się
podwójnie: w Villa Tevere, służąc Dziełu, i w Watykanie, służąc Stolicy Świętej. Jego dusza
ciągnęła w górę jego ciało. Problem nie dotyczył silnika, tylko karoserii. W każdej chwili
mogła nastąpić kraksa.
W rzeczywistości tym razem „chwilowa niedomoga” Álvaro rozwinęła się w coś
większego. Przez wiele tygodni występowała u niego niezwykle gwałtowna gorączka, która
sprawiała, że pot ciekł z niego strumieniami. Nasiąkały nim prześcieradła i materac. W dzień i
w nocy trzeba mu było wielokrotnie zmieniać całą pościel. Ojciec i obu Javierów zmieniali
się przy opiece nad chorym. Lekarz José Luis Pastor zdiagnozował poważną dolegliwość
nerki i zasugerował, że zabierze go do Hiszpanii, żeby doktor Gil Vernet z Barcelona orzekł,
czy należy dokonać zabiegu chirurgicznego.
Kiedy Álvaro był już trochę podleczony, zdecydowano się na podróż. Jednak
wcześniej należało odbyć pewną niewielką procedurę: przybyć na lotnisko i zaszczepić się
przeciwko cholerze. We Włoszech wystąpiła epidemia i wymagano zaświadczenia
lekarskiego o szczepieniu, żeby móc wyjechać do innego kraju.
Dnia 1 września, w przeddzień wyjazdu, pojechali we czterech na lotnisko w
Mediolanie. W pomieszczeniach sanitarnych była długa kolejka ludzi, którzy przebywali tam
w tym samym celu. Ktoś z przychodni lekarskiej rozpoznał Mons. Escrivę i podszedł z
uprzejmą usłużnością:
– Monsignore… Proszę stokrotnie o wybaczenie… Proszę mi towarzyszyć. Wejdzie
ksiądz od razu, bez konieczności czekania.
Ksiądz Escrivá odmówił:
– Nie, nie, bardzo dziękuję, ale wolę stać w kolejce i wejść wtedy, kiedy będzie moja
kolej.
Wobec nalegań urzędnika Mons. Escrivá wyjaśnił mu:
– Dziękuję panu, ale nie chcę pozbawiać miejsca żadnej z tych osób, które nie
znajdują się tutaj dla przyjemności… Z pewnością mają inne sprawy do załatwienia i być
może pilniejsze niż ja.
Kiedy następnego dnia samolot startując i wznosząc się do góry przelatywał nad
Mediolanem i okolicami Brianzy, Escrivá „szturmował” tabernakula wież kościołów, które
stamtąd, z wysokości udawało mu się dostrzec… Żegnał się z tymi maleńkimi domkami…
Błogosławił tym wszystkim ludziom… I z migdałowym smakiem, jaki ma nostalgia,
wyczuwał, że być może więcej tam nie wróci. To były jego ostatnie „wakacje”. Życie nie dało
mu już okazji do zagubienia się niczym uccel di bosco (jak wolny ptak), na swobodzie, w
jakimś ukrytym miejscu włoskich pól.
ROZDZIAŁ XVIII
„O quam luces, Roma!” Gdzie Papież opiera dłoń. Watykan „wynajmuje” księdza Álvaro.
„Pojedziemy tam, dokąd nikt nie chce jechać”. „Tego Papieża i tego, który ma nadejść”.
Vaticanum II – uznanie dla Opus Dei. Pretoriański pas Pawła VI. Zwodnicze katedry i
agitatorzy z zakrystii. „Zdrajcy są wewnątrz”. Niezwykła propozycja ojca Arrupe. „Na ziemi
nie ma władzy…” „Kościół jest chory”. Łzy, które ranią. Pada na il cortile del Cipresso.
„Josemaría, byłeś jowialny…” „A nawet tysiąc żywotów, które bym miał!” Escrivá na
scenach – chrześcijaństwo i elektryczność. Wiadomość dla papieskiego lekarza. „Ten psalm
zakończy chwała”.
Na tarasie Villa Vecchia, na dachu domu Ojca, z którego wysokości widać wszystkie
budynki Villa Tevere, a widok rozciąga się ku górom Cimino, Mario i monti Sabini
otaczającym miasto Rzym, Josemaría Escrivá kazał umieścić tablicę z pięknym łacińskim
napisem będącym jak milczący krzyk z marmuru:
O QVAM LVCES ROMA QVAM AMOENO HINC RIDES PROSPECTV QUANTIS
EXCELLIS ANTIQVITATIS MONVMENTIS SED NOBILIOR TVA GEMMA ATQVE PVRIOR
CHRISTI VICARIVS DE QVO VNA CIVE GLORIARIS A MDCCCCLI (O jakże błyszczysz,
Rzymie! Jakże lśnisz stąd we wspaniałej perspektywie, z tak wieloma cudownymi zabytkami
starożytności, jednakże twym najszlachetniejszym i najczystszym klejnotem jest Namiestnik
Chrystusa, którym jako jedyne miasto się szczycisz).
To pochwała rzymskości, która wbija dłuto w najświetniejszą wielkość Rzymu:
„twym najszlachetniejszym i najczystszym klejnotem jest Namiestnik Chrystusa”.
Zaskakujące jest, że pieśń wierności Ojcu Świętemu wyśpiewana z taką pogodą, została
umieszczona w miejscu, gdzie nie wchodzą goście ani obcy. Najbardziej widocznym, ale
również najbardziej niedostępnym miejscu z całej Villa Tevere. Zaskakuje jeszcze bardziej
data wyryta na zakończenie inskrypcji: MDCCCCLI, 1951. Właśnie ten rok, w którym
Escrivá był niespokojny „jak lew ryczący”, tanquam leo rugiens, przeczuwając knowania i
anonimową wrogość osób, które mając wpływy wysoko, bardzo wysoko, a nawet docierając
do samego Piusa XII, knuły wyrzucenie założyciela, rozdzielenie mężczyzn i kobiet i
rozproszenie Opus Dei. Niemniej jednak, była to data i był to krzyk milczącego marmuru,
wyrażający cześć dla Papieża. W burzliwych czasach braku ochrony przed sprzeciwem. W
gorzkiej godzinie, kiedy spróbowano żółci, kiedy znoszono zaostrzony nóż przeciwności. W
heroicznym momencie poczucia, że jest się synem „Kościoła katolickiego, apostolskiego,
rzymskiego, rzymskiego, rzymskiego… mimo wszystko!” W związku z czym tablica ta
ukryta przed oczami ciekawskich stała się po latach, kiedy dowiedziano się o tych sprawach
niczym notarialne potwierdzenie niezłomnej wierności.
„O QVAM LUCES, ROMA!”
Słowa te zdają się powtarzać jak echo ową inną pochwałę rzymskości, którą piętnaście
wieków wcześniej głosił Święty Leon Wielki, wielki Papież, który jak nikt wcześniej w
historii nadał autorytet Stolicy Piotrowej: „Rzymie […] stałeś się narodem świętym, ludem
wybranym, miastem kapłańskim i królewskim, a przez świętą Stolicę Piotrową – głową
świata. Berłem Boskiej religii szerzej odtąd władasz niźli przedtem potęgą ziemskiego
panowania”1.
– Czuję się rzymskim – powiedział również Josemaría Escrivá – ponieważ rzymski
oznacza uniwersalny, katolicki, ponieważ wywołuje we mnie serdeczne uczucie dla Papieża,
il dolce Cristo in terra*, jak lubiła powtarzać św. Katarzyna ze Sieny, która jest mi najdroższą
przyjaciółką […].Być rzymskim nie oznacza żadnego partykularyzmu, lecz autentyczny
ekumenizm, zakłada pragnienie poszerzenia serca, otworzenia go dla wszystkich…2
Od bardzo wczesnego okresu ksiądz Escrivá chciał zromanizować Opus Dei. Dlatego,
nie dysponując środkami finansowymi, podjął wyzwanie wzniesienia w Rzymie centralnej
siedziby Opus Dei. Również w pobliżu Rzymu, w Castelgandolfo, rozpoczął budowę
Rzymskiego Kolegium Najświętszej Maryi Panny, zaś w Cavabiance – Rzymskiego
Kolegium Świętego Krzyża. Do jednego i drugiego miały przybywać kolejne grupy kobiet i
mężczyzn z Dzieła, żeby uzyskiwać magisterium z nauk humanistycznych, z prawa
kanonicznego i z teologii.
I nie tylko to. W przyszłości mieli przyjeżdżać do Rzymu na dni skupienia i pobyty o
różnej długości, członkowie Opus Dei pochodzący ze wszystkich miejsc na świecie.
Co roku, po nadejściu Wielkanocy, w Rzymie zbiera się gwarny tłum studentów z
pięciu kontynentów – na początku setek, później tysięcy, którzy pielgrzymują jak „pątnicy”,
żeby zobaczyć Piotra, videre Petrum, a także spotkać się z Ojcem.
Kiedy któraś z jego córek lub któryś z jego synów, przybywał do Rzymu, czy to przy
okazji, czy to, żeby tam zostać i zająć się pracą, ksiądz Escrivá pytał go:
– Czy byłeś już w Bazylice Świętego Piotra? Nie? W takim razie niech cię tam
zaprowadzą jak najszybciej… Czy mam ci powiedzieć, jaką trasę ja zwykle odbywam?
Przede wszystkim idę do kaplicy Najświętszego Sakramentu, tam nawiedzam Najświętszy
Sakrament i odbywam praktykę komunii duchowej. Następnie pozdrawiam Najświętszą
Maryję Pannę na ołtarzu Soccorso**. Później, obok ołtarza Konfesji Świętego Piotra***
odmawiam na kolanach Credo… Być może wszyscy inni stoją, ale moja pobożność każe mi
modlić się na kolanach… Aha, wychodząc, wyślij widokówkę twoim rodzicom. Spodoba im
się, kiedy dostaną kartkę z watykańskim kasownikiem3.
Można by powiedzieć, że ksiądz Escrivá chciał ich wszystkich nasączyć tą
rzymskością, którą pojmował jako katolickość duszy, jako powszechność umysłu, a przede
wszystkim jako wierną miłość do Papieża „bez względu na to, kto nim będzie”.
– Ubi Petrus, ibi Ecclesia, ibi Deus**** – mówił wskazując podwójną, Boską i ludzką,
podstawę swojej miłości do Papieża. – Chcemy być z Piotrem, dlatego że z nim jest Kościół,
z nim jest Bóg, a bez niego nie ma Boga. Dlatego właśnie chciałem zromanizować Dzieło.
Miłujcie bardzo Ojca Świętego. Módlcie się dużo za Papieża. Kochajcie go bardzo. Kochajcie
go bardzo! Dlatego że potrzebuje całej miłości swoich dzieci. Ja bardzo dobrze to rozumiem.
Wiem o tym z doświadczenia, dlatego że nie jestem z kamienia, jestem człowiekiem z krwi i
kości. Dlatego lubię, żeby Papież wiedział, że go kochamy, że zawsze będziemy go kochać i
to z jednego, jedynego powodu: dlatego że to on jest słodkim Chrystusem na ziemi4.
Dnia 11 lipca 1949 roku do Rzymu przybył Miguel Ángel Madurga, młody członek
Opus Dei. Ojciec zabrał go z kimś jeszcze, żeby nawiedzić cztery bazyliki większe.
Znalazłszy się w Bazylice Świętego Piotra, przechodząc skrótami przez korytarze i sale z
zagubionymi przejściami, które wydawał się znać wcześniej, dotarli do sali tronowej i
balkonu błogosławieństw. Mons. Escrivá wygłaszał pełne miłości komentarze na temat
Papieża, którym wówczas był Pius XII. W pewnej chwili podszedł do papieskiego tronu.
Wł. ‘słodki Chrystus na ziemi’ (przyp. tłum.).
Madonna del Socorso, wł. dosł. ‘Najświętsza Maryja Panna Wspomożycielka’, obraz z XI wieku, znajdujący
się w rzymskiej Bazylice Świętego Piotra, w prawej nawie, za kaplicą Najświętszego Sakramentu (przyp. tłum.).
***
Na skrzyżowaniu nawy głównej i transeptu. Pod nim znajduje się Konfesja Świętego Piotra, dzieło Karola
Maderny (1556-1629), gdzie dziewięćdziesiąt dziewięć lamp wotywnych oświetla stale miejsce, gdzie kilka
metrów niżej jest pochowany Święty Piotr (przyp. tłum.).
****
Łac. ‘Gdzie Piotr, tam Kościół, tam Bóg’ (przyp. tłum.).
*
**
Wskazał miejsce na prawej poręczy wspaniałego mebla: „tutaj Papież opiera dłoń”,
powiedział cicho. Następnie pochylił się i złożył właśnie tam pocałunek5.
Jego miłość do Papieża nie była wysuszoną, bezkrwistą enetelechią ani miękkim
sentymentalnym ogienkiem. Było to pulsowanie wiary. Pulsowanie wiary, dlatego że
abstrahując od ludzkich słabości i braków każdego Biskupa Rzymu, Mons. Escrivá chciał
widzieć w nim tylko „Chrystusa na ziemi”. W nawiązaniu do tego mówił nawet o
„namiętności”: „Miłość do Biskupa Rzymu powinna być naszą piękną namiętnością,
ponieważ w nim widzimy Chrystusa”6. Papież był dla Josemaríi Escrivy Zastępcą Chrystusa
na ziemi.
I tak, przy pomocy gorących słów o „namiętności” raz i drugi zachęcał tych, którzy z
nim mieszkali i tych, którzy przychodzili go odwiedzić:
„Nasza największa miłość, nasz największy szacunek, nasza najgłębsza cześć, nasze
najbardziej uległe posłuszeństwo, nasze największe uczucie musi być również dla Zastępcy
Boga na ziemi, dla Papieża (…). Bądźcie bardzo blisko Biskupa Rzymu, il dolce Cristo in
terra – podążajcie co dzień za jego naukami, umieszczajcie je w waszej modlitwie, brońcie
ich waszym słowem i waszym piórem”7.
Mówił to i pisał w 1965 roku, kiedy z największą zjadliwością podważano w
środowiskach kościelnych autorytet doktrynalny Pawła VI.
Josemaría Escrivá żył pod panowaniem siedmiu papieży: Leona XIII, Piusa X,
Benedykta XV, Piusa XI, Piusa XII, Jana XXIII i Pawła VI. Jednakże znał osobiście tylko
trzech ostatnich. Z każdym z nich miał bezpośrednie relacje. O wiele rzadziej niż
wydawałoby się to logiczne, ze względu na apostolskie rozmiary Opus Dei, któremu
przewodniczył na szczeblu światowym. Jednak dostatecznie znacząco i skutecznie.
Ważne jest wyjaśnienie dwóch skrajnych kwestii. Mons. Escrivá nie był człowiekiem
zmarginalizowanym ani postrzeganym z niechęcią przez Stolicę Świętą. Nie należał jednak
również do żadnej watykańskiej kamaryli o uprzywilejowanym dostępie do Papieża. Inaczej
mówiąc, spiżowa brama ani nie była przed nim zamknięta, ani nie otwierała się na oścież o
każdej porze.
Pius XII, Jan XXIII i Paweł VI przyjmowali go wielokrotnie na audiencji. Każda z
tych okazji była zawsze szczególnym, nadzwyczajnym, a nawet obchodzonym niczym
„święto” przez mieszkańców Villa Tevere wydarzeniem. Escrivá podczas tych spotkań,
przygotowywanych długo podczas osobistej modlitwy zachowywał się prosto i szczerze, jak
syn w obecności swojego ojca. Niemniej jednak, daleki od wszelkiej rutyny, nie mógł uniknąć
emocji, wzruszenia, tego, że łzy zakrywały mgłą jego oczy, że miał ściśnięte gardło, że jego
głos bardziej drżał w obecności Namiestnika Chrystusa. Álvaro del Portillo towarzyszył mu
podczas kilku z tych wizyt i zawsze był zdumiony. Escrivá był człowiekiem, który rządził
Opus Dei pewną ręką, który od bardzo wczesnej młodości musiał przemawiać publicznie,
który wyprowadzony na scenę w każdym kraju Europy czy Ameryki panował nad bardzo
liczną i zróżnicowaną publicznością. Miał podejście do ludzi, wdzięk i pewność siebie oraz
raczej wykutą niż malowaną osobowość. Jednak ten sam człowiek wobec Biskupa Rzymu
miękł i wzruszał się do tego stopnia, że drżał mu głos: „Zawsze się wzruszał i mówienie
kosztowało go wiele wysiłku”8.
Dlaczego tak się działo? Sam Escrivá tłumaczył to, niejako przy okazji, 22 listopada
1965 roku, rozmawiając z grupą swoich synów na temat wizyty, jaką Paweł VI złożył
poprzedniego dnia w Centrum ELIS, wspieranym i prowadzonym przez Opus Dei, w
Tiburtino, robotniczej dzielnicy Rzymu:
– Wczoraj byłem bardzo wzruszony. Zawsze się wzruszałem, w obecności Piusa XII,
Jana XXIII i Pawła VI… dlatego że mam wiarę9.
„Dlatego że mam wiarę” – oto istota sprawy.
Pius XII przyznał Opus Dei Decretum Laudis i papieską aprobatę. W 1949 roku
tymczasowo odstąpił Dziełu grunt i stary dom nad jeziorem Albano, w Castelgandolfo, który
przez pewien czas hrabina Campello wykorzystywała na dzieła dobroczynne. Chwasty
zaatakowały opuszczony ogród i wszy opanowały mieszkanie. A zatem, żeby umożliwić
korzystanie z tego miejsca, weszli członkowie Dzieła z obfitymi porcjami wody, mydła, ługu
i kwasu solnego.
Również Pius XII mianował księdza Escrivę w 1957 roku konsultorem Kongregacji
Seminariów i Uniwersytetów i członkiem Papieskiej Akademii Teologii. W tym samym roku
powierzył Opus Dei prałaturę nullius* w Yauyos (Peru).
Yauyos i Huarochirí to obszerne i nierówne terytorium, przecięte łańcuchem Andów,
rzadko zaludnione przez nieumiejących pisać, zubożałych Indian. Tam, pod wpływem
kapłana z Opus Dei Ignacio Maríi de Orbegozo y Goicoechea, wspomaganego przez garstkę
członków Dzieła, miała się rozwinąć skuteczna praca wspierająca społeczny i kulturowy
rozwój. Na owych zagmatwanych terenach o wysokości ponad pięciu tysięcy metrów nad
poziomem morza radiotelefon i mulica były podstawowymi środkami łączności i nauczania.
Po paru latach Mons. Escrivá, mówiąc o Yauyos z Ichą i Margaritą, dwiema młodymi
Peruwiankami, które przebywały przy okazji w Rzymie, powiedział im jasno:
– Za kilka lat będziecie mieć wielu rodzimych, dobrze przygotowanych kapłanów,
którzy będą wykonywać prawdziwie cudowną pracę. Jednak… misje to nie nasza rzecz.
Nasze powołanie służy właśnie temu, żeby pozostawać pośród świata, wewnątrz
społeczeństwa. Opieka nad Yauyos była czymś, na co przystałem, kiedy zaproponowano mi
to na Watykanie, żeby nikt nigdy nie powiedział, że odmówiłem czegoś Ojcu Świętemu.
Pokazano mi mapę kilku krajów znajdujących się w lepszej sytuacji i mogłem wybierać.
Powiedziałem im: „Pojedziemy tam, dokąd nikt nie chce jechać”. I tak wybraliśmy10.
Po śmierci Piusa XII, 9 października 1958 roku, ksiądz Escrivá przeżywał w duszy
żałobę z powodu sede vacante**. Modlił się i kazał się modlić za konklawe, które miało
wydać nowego papieża. Rozmawiał ze swoimi dziećmi:
– Wiecie, moje dzieci, o miłości, jaką odczuwamy do Papieża […], kto by to nie był.
Już kochamy tego Papieża, który przyjdzie. Jesteśmy zdecydowani służyć mu z całej duszy,
ex toto corde tuo, ex tota anima tua…*** I w taki sposób będziemy kochać tego Papieża11.
Nie znał go. Nie wiedział, kto spośród długich list papabili publikowanych przez
gazety może zostać nowym następcą Piotra. Jednak był już gotów do przyjęcia wiadomości o
wyborze nowego Papieża ze szczerym sercem. W dniach oficjalnej żałoby w Kościele, i
później, przez cztery intensywne dni oczekiwania, kiedy trwało konklawe, nalegał na swoje
dzieci:
– Módlcie się, ofiarujcie Panu nawet wasze chwile rozrywki. Nawet to ofiarujemy za
Papieża, który przyjdzie, aby ukazać wieczność Kościoła, tak, jak ofiarowaliśmy codziennie
w tych dniach mszę, jak ofiarowaliśmy… nawet oddech12.
A w innej chwili, podczas owych dni, chcąc wprowadzić w Dziele zwyczaj owego
impulsu miłości wobec Papieża mówił:
– Kiedy wy będziecie starzy, a ja zdam już sprawy Bogu, powiecie waszym braciom,
jak Ojciec miłował Papieża całą swoją duszą, ze wszystkich swoich sił…13
Kiedy minęła piąta po południu 28 października 1958 roku, Escrivá przebywał przed
telewizorem. Patrzył skonsternowany, że z komina Kaplicy Sykstyńskiej tym razem nie
wychodzi ani biały, ani czarny dym, tylko dziwny obłok szarego dymu. Po kilku chwilach na
Prałatura nullius (łac. Prælatura nullius), prałatura terytorialna niezależna, samodzielny obszar, niezależny od
jurysdykcji biskupiej (przyp. tłum.).
**
Łac. ‘wakatu Stolicy Apostolskiej’ (przyp. tłum.).
***
Łac. ‘całym swoim sercem, całą swoją duszą’. Por. Mt 22, 37 (przyp. tłum.).
*
rzymskim niebie odciął się falujący zarys fumata bianca*. Ksiądz Escrivá natychmiast ukląkł
na podłodze i bardzo skupiony, z wielką intensywnością, modlił się: „Oremus pro Beatissimo
Papa nostro…** Niech Pan go zachowa i niech uczyni szczęśliwym na ziemi, i nie pozwoli,
żeby jego dusza wpadła w ręce wrogów”***.
Jeszcze kardynał protodiakon Canali**** nie ogłosił tożsamości nowego Papieża, a
Escrivá już dzwonił przez wewnętrzne telefony Villa Tevere do swoich córek i synów
przekazując im wiadomość z okrzykiem radości: Habemus Papam! Natychmiast powiedział,
że następnego dnia wydarzenie będzie obchodzone „jak wielkie święto” w całym domu.
Kardynał Angelo Giuseppe Roncalli, który miał panować pod imieniem Jana XXIII,
poznał Opus Dei bezpośrednio. W 1954 roku był w dwóch ośrodkach Dzieła: La Estila, w
Santiago de Compostela, i Miraflores, w Saragossie. Podczas pobytu w Galicji Roncalli
zapisał w swoim dzienniku pod datą 23 lipca 1954 roku: Cena a sera col Card. Feltin
nell’Opus Dei, instituzione nuova per me, interessante ed edificante*****.
Jego pontyfikat zamienił się całkowicie w ryzykowne przedsięwzięcie zwołania i
uruchomienia II Soboru Watykańskiego, bez doświadczenia, na którym można by się oprzeć,
dlatego że ostatni Sobór o charakterze powszechnym odbył się dziewięćdziesiąt lat wcześniej.
A zatem nie żył już nikt, kto mógłby o tym opowiedzieć.
Jan XXIII pragnął, żeby Mons. Escrivá de Balaguer uczestniczył w pracach Soboru.
Rozumiał jednak, że przewodniczący generalny Opus Dei ani nie może, ani nie powinien
zaniedbywać zarządzania Dziełem przez nie wiadomo ile lat, bo takie zgromadzenie może
potrwać długo. Natomiast Papież powierzał różne zadania Álvarowi del Portillo zarówno w
fazie przygotowawczej, jak i przy samej realizacji soboru. Álvaro del Portillo był konsultorem
Świętej Kongregacji Soboru, kwalifikatorem i sędzią Najwyższej Kongregacji Świętego
Oficjum, przewodniczącym Komisji Przygotowawczej do spraw Świeckich, członkiem
czterech innych komisji i ekspertem soborowym. Później, w latach, kiedy toczył się II Sobór
Watykański (1962-1965), był sekretarzem Komisji do spraw Dyscypliny Duchowieństwa i
Ludu Chrześcijańskiego oraz konsultorem różnych komisji: Biskupów, Zakonników, Nauki
Wiary, Rewizji Kodeksu Prawa Kanonicznego, i tak dalej.
A zatem od 1959 roku, podczas całego pontyfikatu Jana XXIII i dużej części
pontyfikatu Pawła VI, Del Portillo musiał rozdzielać swoją uwagę, swój talent i swoją energię
pomiędzy prace Dzieła oraz te, które bezpośrednio powierzała mu Stolica Święta. Spędzał
nieomal więcej czasu w biurach i gabinetach watykańskich niż w Villa Tevere.
Na wiadomość o każdej nowej nominacji ksiądz Escrivá rozumiał, że straci wiele
godzin pomocy, którą mógłby mu świadczyć jego najbliższy współpracownik, „drugi na
pokładzie”, z którym rozumiał się bez konieczności używania słów i na którym opierał się
niczym na trwałej skale. Nazywał go przez lata skałą, saxum. Jednakże nie okazywał nawet
cienia niezadowolenia. Przeciwnie – widać było, że jest zadowolony:
– Nieważne. Chciał tego Ojciec Święty. My musimy zawsze służyć Kościołowi tak,
jak tego chce Kościół14.
Mons. Escrivá zachęcał i wspierał ile mógł te prace Álvaro na niwie soborowej. Ściśle
szanował to, co mogło być służbową tajemnicą. Natomiast wymieniali niemal co dzień
wrażenia na temat tego wszystkiego, co nie wymagało osłony dyskrecji, czyli na temat
klimatu, atmosfery, napięć i nowości, jakie rodziły się na Soborze.
Wł. ‘biały dym’ (przyp. tłum.).
Łac. ‘Módlmy się za naszego Ojca Świętego…’ (przyp. tłum.).
***
Modlitwa z Próśb (Preces) Brewiarza Rzymskiego: „Oremus pro beatissimo Papa nostro N. / Dominus
conservet eum, et vivificet eum, et beatum faciat eum in terra, et non tradat eum in animam inimicorum eius”,
por. Ps 41(40), 3 (przyp. tłum.).
****
Kard. Nicola Canali (1874-1961) (przyp. tłum.).
*****
Wł. ‘Kolacja wieczorem z Kard. Feltinem w Opus Dei, instytucji nowej dla mnie, interesującej i budującej’
(przyp. tłum.).
*
**
Jednak nie tylko Del Portillo informował Mons. Escrivę na bieżąco o losach
Vaticanum II. Trzech innych członków Opus Dei było ojcami soborowymi: Mons. Ignacio
María de Orbegozo, prałat Yauyos (Peru), Mons. Luis Sánchez-Moreno Lira, biskup
pomocniczy Chiclayo (Peru) i Mons. Cosme do Amaral, biskup pomocniczy Porto
(Portugalia).
Oprócz tego była cała rzesza biskupów, biegłych, ekspertów, teologów i kanonistów z
całego świata, którzy pracowali w auli soborowej i przychodzili do Villa Tevere, żeby
odwiedzać Mons. Escrivę, rozmawiać z nim i prosić go o opinię w konkretnych sprawach,
które w tych dniach były omawiane.
Jednak przede wszystkim był to „otwarty sobór” nawiedzany przez obserwatorów i
dziennikarzy. Strony gazet były źródłem wiadomości, pogłosek, interpretacji i
anegdotycznych plotek, jeżeli nie przecieków fragmentów tekstów soborowych. Nigdy nie
brakowało anonimowych rąk zainteresowanych tym, żeby pewne dokumenty dotarły
wcześniej na maszyny drukarskie tabloidów niż do drukarni watykańskich.
Ze swojego zaplecza w Villa Vecchia Mons. Escrivá śledził z wielką uwagą postępy
Soboru. Modlił się dużo i prosił wiele osób, żeby modliły się za te prace. W lipcu 1962 roku
napisał list do wszystkich członków Dzieła zachęcając ich do ofiarowania wszystkich godzin
codziennej pracy czy to w laboratorium, czy to przy gotowaniu w kuchni, dojeniu krowy w
oborze albo wysyłkowej sprzedaży pralek, „za szczęśliwy skutek tej wielkiej inicjatywy, jaką
jest Drugi Powszechny Sobór Watykański. Wiem, że taka jest wielka intencja naszego Ojca
Świętego i pragnę, żebyśmy również my, każdy na swoim polu, mogli mieć swój wkład
poprzez naszą modlitwę, pokutę oraz uświęconą i uświęcającą pracę […]. To jest wielka broń,
jedyny środek, jakim dysponuje Opus Dei”15.
Jednego popołudnia, w które odbywało się sesja soboru, Álvaro czuł, że jest chory i
ma gorączkę. Komisja, w której pracował, miała przyjąć ważne porozumienia, a jego
obecność była konieczna. Niemniej jednak, widać było, że jest osłabiony, bezsilny i że
powinien się położyć do łóżka. Escrivá patrzył na niego z troską i z wahaniem. Gdyby chciał
słuchać tylko głosu serca, powiedziałby mu: „natychmiast kładź się do łóżka!” Jednak ze
względu na sytuację, nie miał innego wyjścia niż zachęcać go:
– Alvarico, mój synu, myślę, że musisz iść…
Kiedy Álvaro wyszedł, Escrivá zwrócił się do Francesco Angelicchio, który przez
przypadek był świadkiem tej sceny. Jakby rozmawiając sam ze sobą, powiedział do niego:
– Czy uważasz, że nie mam współczucia dla tego człowieka…? Jednak są sprawy,
które trzeba zrobić, choćby miały nam skrócić życie… Boję się o zdrowie tego mojego syna.
Ja go potrzebuję. My go potrzebujemy… Dzieło go potrzebuje16.
Pośród tych spraw, „które trzeba zrobić, choćby miały nam skrócić życie”, według
Escrivy była też następująca: „służyć Kościołowi tak, jak Kościół chce, żeby mu służono”.
Jan XXIII mianował Escrivę konsultorem Komisji do spraw Autentycznej Interpretacji
Kodeksu Prawa Kanonicznego. Oddał Dziełu na własność tereny w Castelgandolfo. Nadał
rangę uniwersytetu temu, co do tej pory nosiło nazwę Studium Generalnego Nawarry. I
powierzył Opus Dei inicjatywę dla promocji społecznej rzymskiej dzielnicy Tiburtino w
wyniku światowej zbiórki dokonanej, kiedy Pius XII skończył osiemdziesiąt lat. W Tiburtino
miano wybudować Ośrodek ELIS (Educazione, Lavoro, Instruzione, Sport)* szkolenia
zawodowego dla młodych chłopców.
Dnia 5 marca 1960 roku ksiądz Escrivá poszedł na Watykan, wezwany na audiencję
przez Jana XXIII.
Podczas rozmowy, z łobuzerskim humorem i bardzo ekspresyjnie gestykulując, Papież
powiedział do niego:
*
Wł. ‘Edukacja, Praca, Oświata, Sport’ (przyp. tłum.).
– Za pierwszym razem, kiedy usłyszałem o Opus Dei, powiedziano mi, że jest to
instytucja imponente e che faceva molto bene*. Za drugim razem, że jest to instytucja
imponentissima e che faceva moltissimo bene**. Te słowa usłyszałem uszami, ale… miłość do
Opus Dei pozostała w moim sercu17.
Jan XXIII nie był sztywnym ani odległym papieżem. Przeciwnie – jego naturalność
otwierała drzwi zaufaniu i ułatwiała dialog. W którymś momencie rozmowy Escrivá de
Balaguer wyjaśniał Papieżowi zawiłe procedury i długie oczekiwanie, jakie musiał znosić
przez dwadzieścia lat, aż Stolica Święta udzieliła swojej zgody na to, żeby w Opus Dei byli
niekatoliccy, a nawet niechrześcijańscy „współpracownicy”. Jan XXIII, dobry znawca
wyrafinowanej biurokracji watykańskiej, śmiał się do rozpuku słuchając ożywionej
opowieści, w której ścierały się niecierpliwość Escrivy i powolna maszyneria papieskiej
Kurii. Jednak dla założyciela Opus Dei istotne było podkreślenie nowatorskiego zjawiska, że
ludzie wyznający inne religie mogą współpracować w dziele Kościoła katolickiego. Dlatego,
chociaż spotkanie odbyło się dwa lata przed rozpoczęciem soboru powszechnego, ksiądz
Escrivá powiedział Janowi XXIII:
– W naszym Dziele zawsze wszyscy ludzie, katolicy i nie tylko, znajdowali miłe
miejsce. Jak Wasza Świątobliwość widzi, nie nauczyłem się ekumenizmu od Waszej
Świątobliwości. Nauczyłem się go z Ewangelii18.
Obaj mężczyźni spotkali się ponownie na drugiej audiencji 27 czerwca 1962 roku. To
właśnie przy tej okazji Jan XXIII, mówiąc o Opus Dei, uczynił następujące cenne wyznanie:
– Monsignore, Dzieło stawia przed moimi oczami nieskończone horyzonty, których
wcześniej nie odkryłem19.
Był to komentarz o podobnym wymiarze do tego, który w innej chwili ten sam Papież
wygłosił wobec swojego sekretarza, Monsignore Lorisa Capovilli, odnosząc się również do
Dzieła: è destinata ad operare nella Chiesa su inattesi orizzonti di universale apostolato
(Opus Dei jest powołane do otwarcia w Kościele nieznanych horyzontów powszechnego
apostolstwa)20.
Zdanie jak to za jednym zamachem wymazuje wszystkie litry atramentu zużyte na
domysły, czy Jan XXIII rozumiał czy nie rozumiał zjawiska Opus Dei i czy istniała dobra czy
zła „chemia” harmonii między Papieżem Roncallim a Mons. Escrivą.
Dla tych celów bardzo wyrazista okazała się relacja, jaką sam Escrivá przedstawił na
temat swojej ostatniej audiencji u Papieża, w liście napisanym do wszystkich swoich córek i
synów:
„…Z tego spotkania syna z Ojcem zachowały się w moim umyśle i w moim sercu
wszystkie szczegóły (…). Powracam moimi wspomnieniami do tej audiencji i zachowuję z
niej nawet najmniejsze szczegóły. Nie tylko dzień i godzinę, ale również uważne i pełne
ojcowskiej życzliwości spojrzenie Papieża, łagodne gesty dłoni, pełne uczucia ciepło jego
głosu, poważną a zarazem pogodną radość odzwierciedlającą się na jego obliczu… Naprawdę
chciałbym, najukochańsze dzieci, żebyście wszystkie odczuwały tę samą radość co ja i
żebyście były ogromnie wdzięczne Papieżowi Janowi XXIII za jego dobroć i życzliwość […].
Nosi on nas wszystkich w swoim sercu. Zna nas i doskonale nas rozumie”21.
Jan XXIII zużył cztery lata na zorganizowanie Soboru. 11 października 1962 roku
udało mu się zobaczyć jego początek. Miała to być burzliwa wędrówka. Jednak tuż po
rozpoczęciu prac, kiedy trwały dopiero dwa miesiące, zgromadzenie weszło w fazę
zawieszenia, która groziła zapaścią. Chodziło zaś o to, że właśnie wówczas zdrowie Papieża
poważnie się załamało. Pogorszenie było nieodwracalne.
*
Wł. ‘potężna, która robi wiele dobrego’ (przyp. tłum.).
Wł. ‘niezwykle potężna, która robi niezwykle wiele dobrego’ (przyp. tłum.).
**
Kiedy Jan XXIII konał, ksiądz Escrivá modlił się bardzo intensywnie. W tych dniach
zmienił swój rozkład dnia, przyspieszając mszę, żeby móc ją ofiarować za jeszcze żywego
papieża…albo jako wczesnoporanną ofiarę za zmarłego Papieża, gdyby umarł w nocy22.
Po śmierci Papieża powszechna żałoba i smutek z powodu „Papieża Jana”, „Papieża
dobrego człowieka”, „prostego Papieża” pogłębiały wrażenie sieroctwa i próżni wobec sede
vacante. Stając ponad tymi wszystkimi uczuciami, niewątpliwie nieskomplikowanymi,
Josemaría Escrivá zwrócił swoją modlitwę ku nowemu konklawe. Potrzebny był Papież o
wybitnej postawie duchowej i intelektualnej. Papież zdolny do sprawowania władzy i pełen
autorytetu. Papież na miarę kryzysu, który bezlitośnie zatapiał Kościół. Ale również Papież
szczególnie obdarzony roztropnością.
Jeżeli przechodząc z jednego miejsca domu w drugie Ojciec spotykał się z jednym ze
swoich synów, nie zatrzymując się, zamiast pozdrowienia, przypominał mu: „Módl się za
konklawe!” albo „czy modlisz się dużo za nowego Papieża?”
Nie było łatwe zadanie, które oczekiwało nowego Papieża. Sobór znajdował się już w
impasie. Jednak zostało wzbudzonych tak wiele oczekiwań, że należało ustawić go na
właściwej drodze, poprowadzić go dalej i doprowadzić do jego zakończenia. Tym, czego
nowy Biskup Rzymu nie mógł przewidzieć ani odgadnąć, była gwałtowna reakcja
posoborowa, która zaszkodziła wprowadzeniu w życie samego Soboru, ani wypaczone i
błędne interpretacje tekstów soborowych. Na czele Kościoła potrzebny był wówczas człowiek
o silnym ramieniu i delikatnych dłoniach. Niewątpliwie następca Jana XXIII Giovanni
Battista Montini, Paweł VI, mógłby być tym człowiekiem, ale… Papież nie rządzi sam.
Wśród najbliższego kręgu swoich współpracowników nie zawsze znajdował klimat
zrozumienia i odwagi, który sprzyjałby tak delikatnemu zadaniu.
W pewnej chwili, za pontyfikatu Pawła VI, Mons. Escrivá tłumacząc się przed
kilkoma spośród swoich starszych synów i jakby wskazując owe komnaty bliskiego otoczenia
Papieża, powiedział im: „Zło jest wewnątrz… wewnątrz i to bardzo wysoko”23.
Josemaría Escrivá nie mógł zapominać o tym, że Paweł VI będąc jeszcze Mons.
Montinim, był „pierwszą przyjazną dłonią, którą spotkałem tutaj w Rzymie – pierwsze
przyjazne słowa w stosunku do Dzieła, jakie dały się słyszeć w Rzymie, wypowiedział
właśnie on”24
Od kiedy zaś został wybrany papieżem, dawało się wyczuć namacalne dowody
szacunku wobec Dzieła. Wielokrotnie przyjmował na długich i przyjaznych audiencjach
Mons. Escrivę. Podarował mu kielich z herbem papieskim wyrzeźbionym na kości słoniowej,
taki sam, jak kilka tygodni wcześniej dał patriarsze Konstantynopola Atenagorasowi. Przybył
do Tiburtino, aby uroczyście zainaugurować Ośrodek ELIS, który został już wybudowany i
funkcjonował, razem z obszernym akademikiem, szkołą hotelarską i przyległą parafią,
również powierzoną kapłanom z Dzieła.
Paweł VI czuł się dobrze podczas tej uroczystości. Wspominał, że przed laty, tuż po
zakończeniu drugiej wojny światowej, przechodził tą rzymską dzielnicą. Kilku uliczników
prosiło go:
– Proszę dać nam pracę! Proszę dać nam pracę!
– Co umiecie robić?
– Wszystko… No cóż… Nic.
Nie mogło być bardziej rozdzierającej odpowiedzi.
Teraz widział, jak rzeczywistością stało się zaspokojenie tamtej potrzeby. A jako że
Escrivá poprosił go o błogosławieństwo wszystkich tych, którzy znajdowali się tam, w tych
nowych budynkach, Paweł VI zaproponował mu: „benediciamo insieme”, pobłogosławmy
razem, obaj równocześnie. Ksiądz Escrivá, wzruszony tą grzecznością ze strony Papieża,
ukląkł i skłonił głowę.
Wkrótce potem, kiedy Paweł VI się żegnał, już przy wyjściu, Mons. Escrivá ponownie
ukląkł na ziemi zmoczonej deszczem, żeby ucałować papieski pierścień. Jednak Papież,
chwytając założyciela za łokcie, energicznie podniósł go i obejmując, powiedział: „Tutto,
tutto qui è Opus Dei!” Wszystko, wszystko tutaj to Opus Dei!
Jednak wyrazem szacunku, za który Escrivá dziękował najbardziej, było
zainteresowanie okazane przez Papieża, aby jak najszybciej i ostatecznie rozstrzygnąć wciąż
niezałatwioną kwestię odpowiedniej formy prawnej dla Opus Dei.
Nie chodziło o nic zbędnego ani wyjątkowego, ani o nic niemożliwego. Mons. Escrivá
spostrzegł od pierwszej chwili, że postać instytutów świeckich nie jest odpowiednia dla Opus
Dei. Ryzykuje się w ten sposób upodobnienie Dzieła do instytutów świeckich.
Przez lata przy pomocy najlepszych słów, najsolidniejszych argumentów, dobrze
wyposażony w cierpliwość, ale nie ustępując w swoim uporze, założyciel domagał się od
Stolicy Świętej wyraźnej formuły prawnej, opartej na zwyczajnym prawie Kościoła, nie zaś
na przywilejach, która gwarantowałaby świecki charakter Opus Dei, a w związku z tym,
uprawnioną autonomię każdego z jego świeckich członków do wykonywania wszelkiej
uczciwej pracy oraz wyznawania i wyrażania swoich osobistych poglądów w kwestiach
społecznych, politycznych, gospodarczych, kulturalnych, artystycznych…
Naglony tą potrzebą, 25 maja 1962 roku, napisał obszerny list do swoich córek i
synów zajmujących stanowiska kierownicze w Opus Dei. Pisał na ten temat. Robił to
dogłębnie, traktując to jako kwestię sprawiedliwości z członkami Dzieła:
„Dla mnie […] nie jest to tylko problem wierności Bożej woli, ale także
sprawiedliwości wobec was wszystkich […]. Przed przyjęciem was do Dzieła, również ze
względu na sprawiedliwość, każdemu z was wyjaśniono starannie – żeby wasza decyzja była
świadoma i dobrowolna – że nie będziecie zakonnikami ani osobami zrównanymi z
zakonnikami. Powiedziano wam, że we wszystkim zachowacie całą waszą osobowość i wasz
status zwykłych świeckich […], że przychodząc do Opus Dei nie zmienicie stanu, tylko
pozostaniecie w stanie, który mieliście do tej pory i że wasze powołanie zawodowe i wasze
obowiązki społeczne będą nadal stanowiły część Boskiego powołania, które otrzymaliście.
Jakże mógłbym teraz popełniać niegodziwość zmuszania was, abyście podążali za
odmiennym powołaniem? Nie, nie mógłbym wymagać od was tego w żaden sposób ani nawet
nie mógłbym was prosić – uciekając się do mało lojalnych argumentów gwałcących wolność
waszych sumień – żebyście odnowili wasze zobowiązanie wobec Dzieła, przyjmując
powołanie, które nie jest powołaniem, jakie otrzymaliśmy od Boga.
Ani ja nie mogę zrobić tego z wami, ani nikt nie może zrobić tego ze mną […]. To –
poza tym, że po ludzku byłaby to podłość – stanowiłoby poważne naruszenie chrześcijańskiej
moralności, wbrew pozytywnemu prawu Bożemu, a nawet przeciwko samemu prawu
naturalnemu […]. W mojej duszy jest wielkie nabożeństwo do Świętego Franciszka, do
Świętego Dominika, do Świętego Ignacego, ale nikt na świecie nie może mnie zmusić, żebym
został franciszkaninem, dominikaninem czy jezuitą. Tak jak nikt nie może mnie zmusić do
tego, żebym miał żonę, żebym się ożenił […]. W życiu duchowym ważna jest łaska Boga,
Jego wola, Jego pragnienie, które wskazują drogę i misję […]. Kto może zmienić to Boże
powołanie?”25
Przynaglany „niezwykle poważnym zobowiązaniem obrony całości naszej
duchowości, naszego świeckiego powołania i naszego statusu zwykłych wiernych”26, nie
chcąc zaś być jak te nieme psy, które nie mają odwagi szczekać, canes muti, non volentes
latrare27, Mons. Escrivá powtórzył te i inne argumenty wobec Mons. Dell’Acqua, wówczas
substytuta w Sekretariacie Stanu. Zrobił to na piśmie, w liście wysłanym z Paryża 28 oraz
twarzą w twarz, w Rzymie, z prośbą, żeby przekazano jego słowa Papieżowi. Jako że widział
bliskie niebezpieczeństwo, że w sali posiedzeń soboru członkowie instytutów świeckich
zostaną zrównani z zakonnikami, rozmawiając z Dell’Acqua, Escrivá używał najbardziej
energicznego tonu, na jaki pozwalały mu grzeczność i szacunek:
„Nie ma na ziemi autorytetu – dlatego że byłby to zamach na wolność, której Kościół
broni w swoich prawach i zamach taki jest surowo karany – który mógłby mnie zmusić do
bycia zakonnikiem albo zawarcia małżeństwa. Zgodnie z przepisami prawa kanonicznego
decyzja tego rodzaju, poza tym, że jest karana ekskomuniką, byłaby całkowicie nieważna”29
Te słowa odniosły skutek. Dnia 10 października 1964 roku podczas audiencji u Pawła
VI, Papież dał do zrozumienia księdzu Escrivie, że rozwiązanie prawne dla Dzieła może
wyjść w krótkim czasie, w którymś z właśnie opracowywanych dokumentów soborowych.
I tak też się stało. W Dekrecie o posłudze i życiu kapłanów (Presbyterorum Ordinis) z
8 grudnia 1965 roku sugerowano już, a nawet zalecano „prałatury personalne” do
„szczególnych dzieł duszpasterskich”. To była stosowna formuła. A zatem droga została
otwarta. I chociaż to Jan Paweł II, w siedemnaście lat później, erygował Opus Dei jako
prałaturę personalną, należy koniecznie powiedzieć, że „strój na miarę” został uszyty na II
Soborze Watykańskim.
Niemniej jednak, właściwe zrozumienie, że członkowie Opus Dei nie są braćmi
zakonnymi ani mniszkami, ani osobami konsekrowanymi, tylko zwykłymi chrześcijanami,
ludźmi jak wszyscy ludzie, ordinary people, przebijało się powoli.
Istnieje bardzo mało znane wydarzenie, które poza tym, że ilustruje dobre stosunki, do
jakich doszli Mons. Escrivá i ojciec Arrupe, generał Towarzystwa Jezusowego, pokazywało,
do jakiego stopnia niektórym zakonnikom trudno było zrozumieć świeckość, świecki
charakter, istotny u członków Dzieła.
Fakt ten miał miejsce 28 stycznia 1966 roku. Ojciec Arrupe był już dwukrotnie w
Villa Tevere, zaś Mons. Escrivá powrócił do Borgo Santo Spirito, Kurii Generalnej jezuitów,
również po raz drugi. Ta wymiana wizyt połączonych z obiadem i poobiednią rozmową miała
trwać przez długi czas30.
Biesiadnikami towarzyszącymi ojcu Arrupe byli ojcowie Blajot i Iparraguirre, zaś
Escrivie towarzyszyli Del Portillo i Echevarría.
W pewnej chwili Arrupe, jakby umieszczając bombę na stole, zaproponował Mons.
Escrivie:
– Monsignore, myślę, że moglibyśmy zorganizować wspólne dzieło apostolskie
jezuitów i Opus Dei.
W niewielkiej jadalni zapadła nagła cisza, wynikająca z całkowitego zaskoczenia.
Można by powiedzieć, że niemal czterdzieści lat niezrozumienia i zawiści ze strony bardzo
nielicznych, ale bardzo aktywnych jezuitów, przepełnionych wrogością wobec Opus Dei,
rozpłynęły się w tej chwili w mgnieniu oka niczym kawałek cukru w jeziorze.
Ojciec Arrupe patrzył na założyciela Opus Dei, czekając na odpowiedź. Ksiądz
Escrivá uśmiechnął się do niego. Później spoważniał. Zaczął mówić powoli, bardzo powoli:
było widać, że nie mówi tak, jakby potrzebował przemyśleć to, co ma powiedzieć, tylko tak,
żeby być lepiej zrozumianym:
– Ojcze Arrupe, dziękuję ojcu bardzo za sugestię, ale to niemożliwe. Niemożliwe,
dlatego że ojcowie muszą żyć zgodnie z pewnymi normami i pewną dyscypliną, która w
ogóle nie ma nic wspólnego z życiem członków Opus Dei. Gdybyśmy wspierali tę inicjatywę,
najbardziej prawdopodobne byłoby, że wyrządziłoby się szkodę jednej i drugiej instytucji,
dlatego że jedna i druga utraciłyby swojego ducha. Ze strony Opus Dei – gdyby musiało
przystosować się do sposobu życia zakonników, a ze strony ojców w razie konieczności
przystosowania się do świeckiego sposobu życia osób, które nie będąc światowymi, pracują i
żyją w świecie, zajmują się kwestiami doczesnymi…
Myślę, że możemy pracować w służbie Kościołowi, mocno zjednoczeni, mocno
zjednoczeni… przez Obcowanie Świętych.
W tym momencie Escrivá skoncentrował swoje głębokie spojrzenie na oczach ojca
Arrupe i energicznym, ale przyjaznym tonem zaofiarował mu „wiele pomocy” – „mojej i
wszystkich członków Dzieła, którzy zawsze! – będą się modlić i umartwiać za Towarzystwo
Jezusowe”. Następnie zakończył swoją odpowiedź porównaniem wziętym z normalnego,
codziennego życia:
– Wydaje mi się, że ojciec może to doskonale zrozumieć, jeśli powiem ojcu, że
jesteśmy dwoma braćmi, którzy mają różne zawody: jeden jest lekarzem, a drugi adwokatem.
Aby wykonywać swoją pracę, nie mogą założyć wspólnego gabinetu, dlatego że jedna
działalność zawodowa nie ma nic wspólnego z drugą31.
Paweł VI kontynuował i doprowadził do zakończenia II Sobór Watykański, który
został zamknięty 8 grudnia 1965 roku. Jedną z formalnych nowości Vaticanum II było to, że
nie zdefiniował żadnej prawdy wiary. Jego postanowienia nie miały ani charakteru definicji,
ani potępienia. Chociaż, jak każdy Sobór, potwierdzał prawdy ogłoszone przez poprzednie
sobory, jego teksty nie były „dogmatyczne”, tylko „duszpasterskie”. Dawne formuły, zwięzłe
i surowe, zredagowane jako zimne spisy artykułów wiary, zostały zastąpione piękną literacką
prozą na wzór obszernych medytacji na temat prawd i tajemnic katolicyzmu. Czy to lepiej,
czy gorzej? Jest faktem, że nic nie zostało jasno zdefiniowane, rozgraniczone, sprecyzowane,
a tym mniej nakazane czy zabronione. Wszystko zostało raczej uzależnione od dobrych
intencji i jasności świateł, przy pomocy których później każdy czytelnik zechce to
interpretować. I to właśnie tam i wówczas, podczas owej posoborowej lektury, doszło do
spłycenia przesłania, nadużyć przy wprowadzaniu w życie, zwodniczych przekładów. W
wyniku kapryśnej oryginalności wprowadzano pospieszne zmiany w liturgii. Niektórzy
dokonywali konsekracji szampanem. Inni usuwali ozdoby i święte naczynia, żeby zastąpić je
glinianym talerzem i kubkiem, najbardziej nietrwałymi elementami najuboższego
wyposażenia. Byli tacy, którzy codziennie, w zależności od natchnienia wymyślali teksty i
rubryki mszy, ktoś odprawiał mszę na ladzie sklepu mięsnego… pozując dla Paris Match.
Konfesjonały porosły pajęczyną. Natomiast pełno było najbardziej ekstrawaganckich
zbiorowych ceremonii „pojednania”, podczas których zresztą nikt nie odpuszczał nikomu jego
grzechów. Modlitwa wyszła poza swój wewnętrzny wymiar – głębię sumienia – i zamieniła
się w zwyczajne wyrażanie na zewnątrz. Utraciła swój wymiar pionowej komunikacji z
Bogiem, ograniczając się do poziomego spotkania z innymi ludźmi. Było to bez wątpienia
miłe, ale powierzchowne, niezobowiązujące i nazbyt często folklorystyczne spotkanie. W
wielu katolickich parafiach i wspólnotach sprzedawano sentymentalizm jako substytut
duchowości.
Równocześnie relatywizowano autorytet przykazań. Kwestionowano pewne punkty
moralności. Doszło do obchodzenia się bez pojęć grzechu i łaski. Wolność przeciwstawiono
prawdzie. Powstało „dojrzałe” pragnienie, żeby dokonać reinterpretacji mnóstwa dogmatów
wiary i norm moralnych, których nie uważano już za „prawdy absolutne”, tylko za „wytwory
epoki”, które niekoniecznie muszą być akceptowane przez „uwspółcześnioną” mentalność.
Wszystkie te odchylenia zdradzały literę Vaticanum II i wbijały nóż w plecy jego
ducha. Żadnego z tych błędów nie można nazwać „prawowitym dzieckiem” Soboru.
Było to źle przyswojone aggiornamento, przeżywane w nieodpowiedzialnym szale
przez osoby o wątłym życiu wewnętrznym, ale zajmujące stanowiska kierownicze, które w
bardzo krótkim czasie spowodowało straszne spustoszenia w Kościele.
Zamykano seminaria i klasztory, dlatego że wielu odchodziło, a niewielu wstępowało.
Ta sama samotność świątyń była wyraźną wskazówką nagłej słabości w życiu religijnym. A
równocześnie, co ciekawe, ognisko działalności i przyciągania przeniosło się na te przyległe
pachnące naftaliną i źle przewietrzane obszary, gdzie działali nowi „agitatorzy z zakrystii”. Z
podejrzaną częstotliwością ci aktywni osobnicy zwykle byli związani z ruchami politycznymi
na bazie marksistowskiej.
Z drugiej strony częste stało się zjawisko „zwodniczych katedr”, które kryjąc się pod
etykietką „teologii katolickiej”, propagowały zwodnicze doktryny co najmniej dwuznaczne, a
nawet heretyckie. I do tego działo się to w seminariach i na uniwersytetach kościelnych.
Tłem do tego wszystkiego był rzekomy dialog między chrześcijaństwem i
marksizmem. Dialog, w którym chrześcijanie, aby okazać swoją otwartą postawę, zaczęli brać
w nawias swoją wiarę i ostatecznie zaczęli tańczyć tak, jak im Marks zagrał.
Ucieczki zakonników i kapłanów wieszających sutannę na kołku były bolesne i dały
się odczuć. Niemniej jednak, o wiele niebezpieczniejsze było pozostawanie „wewnątrz”
Kościoła niemałej liczby duchownych, których umysł przestał już być katolicki i których
serce biło bardzo daleko od „mieszkającego w Rzymie ubranego na biało człowieka”.
A cały ten kac po wypaczonych, zniekształconych lekturach tekstów soborowych z
wyjaławiającymi skutkami tych lektur był obserwowany z nieruchomym osłupieniem przez
niektórych przestraszonych, słabych, kulejących przełożonych i pasterzy, którzy woleli raczej
nie wydawać poleceń niż narażać się na nieposłuszeństwo. Z pewnością istniał kryzys
autorytetu, wymuszony jednak wcześniejszym kryzysem posłuszeństwa.
– Stado idzie prawidłowo – mówił Escrivá przebywając w Villa Sacchetti z grupą
swoich córek – kiedy pasterze przejmują się owcami, kiedy szczują wilka psami, kiedy nie
prowadzą stada w miejsca, gdzie znajdują się zioła, które mogą spowodować zatrucie, tylko
tam, gdzie owce żywią się dobrą paszą. To samo dzieje się z duszami. Potrzebują pasterzy,
którzy nie będą niemymi psami, dlatego że psy, jeśli milczą, również są do niczego. Muszą
szczekać, podnosząc alarm.
Proszę was, żebyście modliły się dużo za Kościół, za obecnego i za przyszłego
Papieża, który będzie musiał stać się męczennikiem od pierwszego dnia. Módlcie się, żeby
chrześcijański lud miał obronę pośród tak wielu błędów i herezji…”32
Jako że sprzeciw i bunt dochodzą nawet do tego, że kwestionują słowa Papieża, Mons.
Escrivá wysłał wszystkim swoim dzieciom obszerny list nalegając, żeby „broniły od
wszelkiego możliwego ataku autorytetu Biskupa Rzymu, który może zależeć jedynie od
Boga”33.
Ta realistyczna wizja katastrofy – Kościoła zdewastowanego przez gromadę
drapieżnych księży – nie oznaczała, że ksiądz Escrivá sprzeciwiał się Soborowi albo się z nim
nie zgadzał. Myliłby się całkowicie ten, kto by tak sądził. Właśnie dla Opus Dei Vaticanum II
nie tylko nie było żadnym ciosem, ale wręcz stanowiło potwierdzenie dla Dzieła w całej
rozciągłości. Teksty soborowe są znakomitym potwierdzeniem nauczania, które Escrivá głosił
od 1928 roku – powszechnego wezwania do świętości, uświęcającej wartości pracy,
apostolstwa świeckich, wolności świeckich we wszystkich sprawach doczesnych, jedności
życia, w taki sposób, że każde działanie człowieka – sadzenie marchewki, mycie zębów albo
gra w tenisa– nasycone obecnością Boga, może być istotą modlitwy… Podczas audiencji u
Pawła VI Mons. Escrivá przypomniał Papieżowi:
– Wasza Świątobliwość mówił niedawno o uświęconej i uświęcającej pracy…
– Tak. To prawda.
– A zatem… Ojcze Święty, za mówienie tego samego wiele lat temu oskarżono mnie
przed Świętym Oficjum34.
Po zakończeniu Soboru Josemaría Escrivá nie chełpiąc się tym, chciał, żeby jego
dzieci poznały oczywisty fakt, że Kościół zatwierdził z wielkim namaszczeniem duchowość
Opus Dei:
– Musimy być zadowoleni po zakończeniu tego Soboru. Trzydzieści lat temu
niektórzy oskarżali mnie o herezję za głoszenie poglądów na temat naszego ducha, które teraz
Sobór zebrał w uroczysty sposób w konstytucji dogmatycznej De Ecclesia. Widać, że
poszliśmy naprzód, że wiele się modliliście35.
Jednak nie mówił tego tylko on. Sam Paweł VI przyznając, że Opus Dei nie jest
ludzką inicjatywą, tylko przesłaniem, misją, powołaniem o nadprzyrodzonej podstawie,
powiedział mu pewnego dnia:
– Bóg dał księdzu charyzmat, żeby przeniósł ksiądz pełnię Kościoła na ulicę36.
Podczas Vaticanum II Kościół odkrył albo raczej odkrył ponownie prawdę, która
przez siedemnaście wieków pozostawała zakryta. Świeccy nie są „chrześcijanami drugiej
kategorii” ani strategiczną longa manus hierarchii. Są dynamicznym i wędrującym „ludem
Bożym” o bardzo dużych możliwościach wpływania na społeczeństwo. „Lud Boży” nie jest
masowy ani stadny. Każdy z jego członków jest osobiście powołany do bycia świętym. To
jest jądro, to jest klucz do nauczania Soboru. I właśnie to jest nauczanie, jakie Escrivá de
Balaguer głosił od 1928 roku. Stąd plejada wysokich hierarchów wskazywała go jako
człowieka przewidującego, pioniera duchowości świeckich i prekursora Soboru. I tak
kardynałowie Poletti, Joseph Frings, Franz König, Giacomo Lercaro, Sebastiano Baggio,
Sergio Pignedoli, Marcelo González Martín, Mario Casariego…37
On sam zaś powiedział o tym dwóm dziennikarzom z Rzymu Enrico Zuppiemu i
Antonino Fugardiemu:
– Jedna z moich największych radości polegała właśnie na tym, żeby zobaczyć, jak II
Sobór Watykański ogłosił z wielką jasnością Boże powołanie świeckich. Bez jakichkolwiek
przechwałek powinienem powiedzieć, że co się tyczy naszego ducha, Sobór nie oznaczał
zaproszenia do zmiany, tylko wręcz przeciwnie, potwierdził to, co z Bożej łaski,
przeżywaliśmy i to, czego nauczaliśmy od tak wielu lat38.
Niemniej jednak, dla Kościoła były to czasy burzy, czasy dezorientacji, czasy chaosu.
Paweł VI, bijąc na trwogę, wskazał oznaki „rozkładu Kościoła”. Jeśli w duchu Mons. Escrivy
Kościół zawsze był przed i ponad Dziełem („jeżeli Dzieło nie ma służyć Kościołowi, zniszcz
je natychmiast”), w tych latach, poza tym, że był to jego pierwszy motyw, jego palące
zainteresowanie, jego panująca intencja, zmieniał się w jego nieuniknioną obsesję. W dzień i
w nocy, o każdej porze, Josemaría Escrivá był zdenerwowany, cierpiąc z powodu
nieustannych złych wiadomości, które dochodziły do niego z Kościoła.
Chociaż nie lubił pesymistycznych lamentów ani smętnych wizji, dnia 25 listopada
1970 roku, przebywając z dyrektorami z Rady Generalnej Dzieła, powiedział im tonem, w
którym było mniej ulgi niż ostrzeżenia:
– Niezwykle cierpię, moje dzieci. Przeżywamy chwilę szaleństwa. Miliony dusz czują
się zagubione. Istnieje wielkie niebezpieczeństwo, że w praktyce pozbawi się treści wszystkie
sakramenty – wszystkie, nawet chrzest – i same przykazania prawa Bożego stracą swój sens
w sumieniach39.
Nie chodziło o przejściowe cierpienia. Był to ból, który osiedlił się, znalazł dom u
Escrivy.
Trzy lata później, 14 stycznia 1973 roku, podczas roboczego spotkania z członkiniami
Asesorii Centralnej, nagle przerwał sprawę, o której mówili, żeby poprosić je:
– Módlcie się za Kościół, córki. Sytuacja jest bardzo poważna. Wydaje się, jakby
nasza Matka umierała…
Jednak natychmiast człowiek przesiąknięty nadzieją, pełen wiary, jaki istniał w
Escrivie, mówił dalej:
– Chociaż już wiecie, że Kościół nie umrze, dlatego że tak obiecał nasz Pan a Jego
słowo jest nieomylne. W każdym razie muszę wam powiedzieć, że sprawy stoją bardzo źle,
dlatego że nie byłbym dobrym ojcem ani dobrym pasterzem, gdybym wam tego nie
powiedział… Bardzo często wolę nie sprawiać wam cierpienia i samemu przeżywać ból40.
Ledwie miesiąc później, również rozmawiając poufnie ze swoimi córkami, powiedział
ponownie o jątrzącej się ranie:
– Moje córki, odczuwam wielką udrękę w duszy ze względu na Kościół, ze względu
na tę dobrą Matkę, która jest tak sponiewierana… Zdrajcy są wewnątrz…41
Od lat sześćdziesiątych, lat soborowych, do końca jego życia, był to jego głęboki ból
każdego dnia. Każda sprawa, choćby nie miała z tym nic wspólnego, przypominała mu ten żal
za Kościół. I tak, pewnego styczniowego dnia 1974, po obiedzie, przebywał w Soggiorno del
Fumo z grupą swoich synów. Architekt César Ortiz-Echagüe komentował swoje wrażenia po
wizycie na budowie w Cavabiance. W którejś chwili powiedział:
– Mogliśmy widzieć to wszystko bardzo dobrze, dlatego że jest bardzo piękny dzień.
Wydaje się, jakby była wiosna…
Mons. Escrivá słuchał przez cały czas z uwagą, ale w tym momencie wymknęła mu
się następująca myśl:
– Wiosna…! Za każdym razem, kiedy słyszę to słowo, myślę o wiośnie młodości, jaką
teraz traci Kościół42.
Przy innej okazji ksiądz Escrivá zajechał z Álvaro del Portillo do domu La
Montagnola, żeby spędzić chwilę z mieszkającymi tam niewiastami. Był 28 marca, rocznica
jego święceń kapłańskich – dzień, który w Dziele był obchodzony jako świąteczny. Dotarłszy
na podest drugiego piętra, zobaczył otwarte okno wychodzące na cortile del Cipresso, małe
wewnętrzne podwórko, gdzie sztywny i samotny rósł cyprys. Escrivá wychylił się przez okno.
Padało. Wracając do środka, powiedział coś do Del Portillo, ale bardzo cichym głosem.
Później, kiedy siedzieli już w salonie, mówił:
– Właśnie powiedziałem to Álvaro. Jestem zadowolony, że dzień jest smutny. Kiedy
Kościół tyle cierpi, wesoły dzień sprawiłby mi przykrość… Podoba mi się, że nawet przyroda
trochę płacze.
Wszystkie kobiety bardzo spoważniały. To tak, jakby została zamącona zabawa.
Natychmiast Escrivá wykonał energiczny gest radości:
– Nie myślcie jednak, że teraz będę chciał, żeby nie wyszło słońce… Niech wyjdzie i
będziemy zadowoleni! Pan mówi: servite Domino in laetitia! (Służcie Panu z weselem!)*43.
Nasilił modlitwy i umartwienia. Niczym żebrak prosił jednych i drugich o błagalne
modlitwy za Kościół, „który jest chory” i postawę nieustannej wierności Papieżowi.
Można by powiedzieć, że tym, o co prosi, jest czek in blanco na wierność nie tylko
temu Papieżowi, również temu, kto miał po nim nadejść. Zawsze przewidujący już chciał
dojrzeć wylot tunelu:
– Miłujcie Ojca Świętego, obecnego i tego, który przyjdzie później, który znajdzie
wszystko zniszczone. Miłujcie go i idźcie za nim we wszystkim, co powie, kiedy będzie to
powszechnym nauczaniem44.
Od lata 1970 roku jego zaproszenie do modlitwy za Kościół było uporczywie
powracającym refrenem. Kazał kupować tysiące różańców i rozdzielał je między
odwiedzającymi go, polecając im, żeby „zużyli je” prosząc za Kościół. On sam rzucił się do
wędrówki po całej Europie z krańca na kraniec w pielgrzymkach pokutnych po sanktuariach
maryjnych. Były to uciążliwe wyjazdy, samochodem, bez przerw na odpoczynek czy na
turystykę, a jego zdrowie było już dosyć osłabione.
Chociaż Mons. Escrivá prowadził normalne życie do dnia samej śmierci, jest faktem,
że cukrzyca – z której został nagle uleczony w 1954 roku – pozostawiła mu następstwa:
niewydolność nerkową i jakąś kardiopatię z zaburzeniami krążenia. Poza tym miał problemy
z błoną maziową w ramionach i w kolanach, zaćmę na obu oczach i podwójne widzenie, czyli
diplopię.
Żadna z tych dolegliwości nie była poważna, ale wystarczająco dokuczliwa, żeby ktoś,
kto na nie cierpiał, ograniczył swoją działalność. Ksiądz Escrivá – przeciwnie – odbył trzy
*
Ps 100(99), 2 (przyp. tłum.).
długie katechezy. W 1970 roku Meksyk. W 1972 roku Hiszpania i Portugalia. W 1974 i 1975
roku Ameryka Środkowa i Południowa. Wyczerpujący maraton niczym trasa koncertowa
piosenkarza, który musi występować godzinami dwa albo trzy razy dziennie wobec
różnorodnych tłumów w różnych miastach, nie pozwalając sobie na odpoczynek w ciągu
długich tygodni bez przerwy. Aha, i co jeszcze trudniejsze: bez kartek papieru, bez
przygotowanego wcześniej scenariusza, bez prób, bez dokładnej wiedzy, na czym będzie
polegać jego „wystąpienie”. Dlatego że jego „wystąpienie” zawsze było niespodziewane i
improwizowane.
Nazywał to czysto po hiszpańsku „skokiem na arenę i walką bez mulety”. Wyszedł ze
swojego rzymskiego zamknięcia i zaczął jeździć po świecie, mówiąc o Bogu i tylko o Bogu.
Nie były to kazania ani wiece, ani przemówienia. To szczególny gatunek, bardziej
nieformalny, bardziej improwizowany, bardziej bezpośredni i bardziej na żywo: pogawędki.
Ksiądz Escrivá odpowiadał na każde z pytań, jakie rzucano mu ze wszystkich kątów sali.
Przedstawiano mu kwestie doktrynalne i moralne. Proszono go o opinię, o radę, o receptę…
Niemniej jednak, w żadnej chwili nie przypominało to duchowego consultingu. Było to o
wiele prostsze. Chodziło o rozmowę. O rodzinną rozmowę.
A zatem niezwykłe było nie to, co mówił. Niezwykłe było natomiast, że w takich
czasach jak tamte, ktoś miał odwagę wejść na podwyższenie, zawiesić sobie na szyi
mikrofon, spojrzeć w oczy publiczności zapełniającej teatr i bach, bach, bach! – przy czym
było mu wszystko jedno, czy popadnie w łaskę, czy w niełaskę – stawiać na nogach stary
katechizm chrześcijańskiej doktryny. Odwieczne prawdy. Te, których każdy ze słuchaczy
nauczył się w dzieciństwie i które znał na pamięć. Zdumiewające jest to, że tym
wystąpieniem pod prąd człowiek, ksiądz porywał za sobą zwykłych ludzi. Tak jednak było.
Escrivá przyciągał. Escrivá łączył. Escrivá uderzał. Escrivá miał siłę przyciągania. Escrivá
poruszał sumienia. Escrivá wpływał na zmianę stylu życia. Jego nauczanie to
„chrześcijaństwo i elektryczność”.
Jednak tam, nad sceną, ksiądz Escrivá nie tyle pragnął wywołać duchowy szok u
słuchaczy, tylko nadać sygnał „lądu stałego” na światową panoramę zagubienia i katastrofy.
Publiczna i wędrowna katecheza Mons. Escrivy w ostatnich latach jego życia była
niezwykle pozytywna. W jego słowach nie było ani cienia krytyki, ani śladu goryczy. On z
nikim nie walczył. Stojąc na podwyższeniu, bez scenicznych rekwizytów poza rękami i po
męsku aragońskim głosem stwierdzał jasno i energicznie, że w Kościele wszystko, co istotne,
jest nadal „jak na początku”: przykazania, sakramenty, dogmaty… To znaczy, to, czego
strzeże i czym zarządza Kościół, nie mogąc tego zmienić ani zaciemnić, ani zmalwersować,
dlatego że otrzymał to depozyt.
Wobec miłośników aggiornamento*, którzy usiłowali zmieść wszystko, co dawne,
wznosiła się spokojna i skromna postać księdza w sutannie jako alegoria tego, co święte i jako
tama zaporowa mówiąca: stop!
Ileż razy wymykał mu się nie dający się stłumić pełen strasznego żalu okrzyk: „bolą
mnie dusze!”45. W marcu 1975 roku, trzy miesiące przed śmiercią, powiedział do swoich
synów:
– Kiedy zostałem kapłanem, Kościół Boży wydawał się mocny niczym skała, bez
jednej szczeliny. Jego zewnętrzny wygląd natychmiast ukazywał jedność. Był to blok o
cudownej sile. Teraz, jeśli popatrzymy ludzkimi oczami, wydaje się zrujnowanym
budynkiem, kupą piachu, która się rozsypuje, którą depczą, którą rozrzucają, którą niszczą…
Papież powiedział kiedyś, że Kościół niszczy się sam. Ciężkie, straszliwe słowa! Jednak to
nie może się zdarzyć, dlatego że Jezus obiecał, że Duch Święty zawsze będzie towarzyszył
Kościołowi, do końca wieków.
*
Wł. ‘uwspółcześnienia’ (przyp. tłum.).
Co my będziemy robić? Modlić się, modlić…46
Od lat, z narastającą intensywnością, ksiądz Escrivá ofiarował Bogu swoje własne
życie, „a nawet tysiąc żywotów, które bym miał!” – zwykł dodawać, jakby jednego wydawało
mu się mało – na sposób do ut des*, żeby w Kościele „został skrócony czas próby”. Nie było
to nadymana ofiara ani owoc chwili szczególnego żaru. Odnawiał to co rano ze świadomą
intencją, odprawiając mszę.
W samym dniu śmierci, o dziewiątej dwadzieścia pięć rano, przed wyjazdem
samochodem ku Villa delle Rose (Castelgandolfo), wezwał dwóch swoich synów, członków
Rady Generalnej: Giuseppe Molteniego, świeckiego, i Francisco Vivesa, kapłana.
Wytłumaczył im, że doktor Ugo Piazza, lekarz i osobisty przyjaciel Papieża, pragnie
porozmawiać z kimś z Dzieła. U tego człowieka zdiagnozowano nieodwracalnego raka i miał
przed sobą kilka miesięcy życia. Mons. Escrivá posłał ich, żeby zajęli się nim, zgodnie z jego
życzeniem. Poza tym powierzył im bardzo konkretne przesłanie, które doktor Piazza miał
przekazać Pawłowi VI, jeżeli będzie miał okazję go spotkać albo porozmawiać z nim przez
telefon:
„Że codziennie, od lat, ofiaruję Mszę Świętą za Kościół i za Papieża. Możecie go
zapewnić – dlatego, że słyszeliście, jak o tym wielokrotnie mówiłem – że ofiarowałem Panu
moje życie za Papieża, bez względu na to, kto nim będzie. Siedzimy cicho i staramy się
pracować dużo i w spokoju, choćby w Kościele niektórzy nie patrzyli na nas z sympatią”47.
Ledwie zdążył się pożegnać z Moltenim i z Vivesem, połączył się przez wewnętrzny
telefon z Carmen Ramos, główną sekretarz, która o tej porze pracowała w swoim biurze w La
Montagnola. Polecił jej to samo. Tymi samymi słowami, ale zalecając, żeby porozmawiała z
córką doktora Piazzy48.
Była to niezwykła postawa u Josemaríi Escrivy. Kiedy chciał coś powiedzieć
Papieżowi, albo do niego pisał, albo prosił o audiencję. Jednak nie używał bocznych kanałów.
Zaświadczał o tym na przykład doktor Kurzio Hruska49, dentysta Piusa XII, a także Escrivy,
który wielokrotnie ofiarowywał mu się, że porozmawia o Opus Dei z Papieżem albo przekaże
mu jakąś informację. I chociaż były to bardzo trudne czasy dla Dzieła, dlatego że niektóre
osobistości z Kurii starały się odizolować Opus Dei na bocznym torze, Mons. Escrivá nigdy
nie chciał posłużyć się tym pośrednictwem. Nigdy.
Czy Escrivá potrzebował mieć satysfakcję z powiadomienia Pawła VI, że ofiaruje za
niego swoje życie? Czy nie chodzi raczej o to, że chciał przesłać czułość tego
przyjacielskiego i podnoszącego na duchu przesłania Papieżowi, który cierpi,
przytłoczonemu, osaczonemu i samotnemu?
Jest pewne, że tego samego ranka, o 7:53, odprawiając swoją ostatnią mszę, ksiądz
Escrivá ponownie umieścił na patenie heroiczną hostię swojego własnego życia, swojej
własnej śmierci, za Papieża i za Kościół.
Ból księdza Escrivy z powodu spustoszeń w Kościele stawał się jeszcze
intensywniejszy, kiedy odprawiał mszę. Nie wahał się płakać, a nawet szlochać w obecności
Javiera Echevarríi, który znajdował się tam, żeby mu pomagać. „W pewnym wieku –
tłumaczył przy jakiejś okazji – męskie łzy palą policzki”50.
Czasami, w porze śniadania, zostawiał na boku gazetę, obejmował głowę dwiema
rękami i zaczynał się modlić. Prosił Boga o wybaczenie. Czuł się winny za ekstrawagancje
tak wielu duchownych i za zagubienie chrześcijan. Winny, „dlatego że ja się wystarczająco
nie modlę ani nie umartwiam”51. I rozmawiając w cztery oczy z Álvaro del Portillo, nalegał,
żeby pozwolił mu podwoić umartwienie ciała, „jak wcześniej”.
Jak wcześniej miało oznaczać, że wchodząc do jego pokoju po tym, jak używał
dyscypliny, znajdowaliby resztki krwi na ścianach. Pewnego dnia, prowadząc rozważanie dla
*
Łac. ‘daję, żebyś dał’ (przyp. tłum.).
członków Rady Generalnej, w półcieniu kaplicy Zesłania Ducha Świętego, uczynił im suche,
ale opisujące dramatyzm jego moralnego cierpienia, wyznanie:
– Zwykle jestem w Getsemani: podczas agonii w ogrodzie52.
Rankiem pierwszego dnia 1971 roku, spotkał się w sali posiedzeń La Montagnola z
niektórymi członkiniami Dzieła: Mercedes Morado, Marlies Kücking, Carmen Ramos i Chus
de Meer. Obecna była również Palmira Laguéns, która po tym, jak pracowała przez kilka lat
jako wykładowczyni Kolegium Rzymskiego, miała powrócić do Hiszpanii, swojego
rodzinnego kraju. Ojciec chciał z nią porozmawiać osobiście, żeby zapytać, czy woli wrócić
do Hiszpanii ostatecznie, czy też bardziej podobałoby się jej wyjechać na pewien czas, a
potem ponownie przyjechać do Rzymu. Kiedy już omówili tę sprawę, nie tracąc ani sekundy
Mons. Escrivá zaczął mówić o swojej głębokiej trosce o Kościół. Widać było, że jest zbolały.
Jednak zdobył siły skąd się dało, żeby zachęcić swoje córki do modlitwy. W pewnej chwili
zaskoczył je następującym wyznaniem:
– Módlcie się również, żebym ja był dobry, wierny i wesoły i… żebym się uśmiechał!
Mniej więcej od dwóch lat z trudem przychodzi mi się uśmiechać. Teraz, goląc się, patrzę w
lustro i nie poznaję siebie. Mówię sobie: „Josemaría, nie jesteś ten sam. Byłeś jowialny!…”
Pozbawili mnie uśmiechu. A ja nigdy nie byłem smutnym człowiekiem ani nigdy nie miałem
ponurej twarzy… Otóż nie wyobrażacie sobie, moje córki, ile to kosztuje! Bardzo boli
widzieć tych, których się miłuje i którzy równocześnie niekiedy budzą odrazę! Nie
wyobrażacie sobie, co to znaczy odczuwać w sercu równocześnie miłość i odrazę. Módlcie
się, módlcie się, proście wiele za Kościół!53
Tak, był jowialny i pełen dobrego humoru, cieszył się piosenkami, śmiał się z
dowcipów, umiał również płatać sympatyczne żarty. Jednak w owych latach dreszczy,
niewierności i buntu wewnątrz Kościoła, na skutek cierpienia w milczeniu stracił ochotę na
uśmiech. Niekiedy nawet wiele kosztowało go, żeby się przezwyciężyć. Pewnego dnia musiał
przyjąć jakąś wizytę. Był poważny. Surowy grymas na wargach. Wydłużona twarz. Później,
na spotkaniu, mówił swoim synom:
– Tego ranka tak bardzo prosiłem Pana, żeby sprawił, abym się uśmiechnął, że teraz…
mógłbym nawet ryknąć śmiechem!54
Na wiosnę 1971 roku rozmawiając jeszcze raz o Kościele, o tej wielkiej obsesji, która
zaatakowała jego duszę, oświadczył w obecności małej grupy kobiet z Dzieła:
– Nie przeszkadza mi powiedzieć wam, że jestem teraz bardzo pogodny. Jednak kilka
lat temu, kiedy już widać było, że nadchodzi cała ta hekatomba na Kościół święty, nie
mogłem przystąpić do ołtarza nie płacząc jak dziecko. Miałem problemy z oczami i musiałem
iść do okulisty. Nigdy nie byłem płaczliwy, ale to były bardzo słodkie łzy palące oczy –
dawał mi je Bóg.
Później, nawiązując do wyrażenia – clama, ne cesses! – które usłyszał poprzedniego
lata w Premeno, chociaż bez opowiadania o tamtym wydarzeniu, dodał:
– Teraz już nie płaczę, ale od 6 sierpnia 1970 roku krzyczałem na całe gardło, z
pełnym przekonaniem, że Bóg tego chce. Mówię również wam: krzyczcie na całe gardło,
módlcie się, wołajcie z głębi waszych serc!55
Był przekonany, że „powrócą wody do swojego łożyska”, dlatego że „Pan nie
przegrywa bitew”. Jego diagnoza nie była smutna ani nie wypływała z rezygnacji. Wznosiła
się ku ufności. Josemaría Escrivá wiedział, że ponad ludźmi „jest Duch Święty, który rządzi
Kościołem Bożym”56.
Modlił się, płakał, umartwiał się, ofiarował swoje życie, odczuwał na swoich barkach
ciężar wielkiej znieważonej miłości. To był jego ból.
To było jego rozdarcie. Jednak był pewien, że „zbliża się kres wszystkich tych
cierpień, które znosi Kościół; jako że po nocy nadchodzi świt ze wspaniałym słonecznym
światłem”57.
Niekiedy, z półprzymkniętymi oczami, jakby patrząc w przyszłość, mówił bardzo
powoli, smakując słowa: „Ten psalm zakończy chwała… tak, zakończy chwała*”58. To był
toast na cześć nadziei.
Nawiązanie do odmawiania doksologii Chwała Ojcu na zakończenie każdego psalmu w modlitwie
brewiarzowej (przyp. tłum.).
*
ROZDZIAŁ XIX
Świetlisty zmierzch. „Zaśpiewasz mi ją bez łez”. Jaskrawe słońce. „Nawet czarnego
krawata!” Wystraszeni Epikur, Kant i Sartre. W rękach Tego zupełnie Innego. „ żyję, bo już
nie ja żyję ”. Człowiek umrze i o tym wie. Domek z kart. „Przejdę przez szyk obronny i
graniczne progi!”. Z oczami pożyczonymi od Boga. Podtrzymując następcę. „Chcę patrzeć Ci
twarzą w twarz”. Są natychmiastowe, ale nie nagłe śmierci. „Stary, wydaje mi się, że jest za
późno”. Ostatnie szaleństwo. Gotowy do drogi. „Modlitwę odmówiwszy, na koń wsiadał”.
Salonik wachlarzy. „Javi, nie czuję się dobrze”. „Ja odpuszczam tobie”. More nobilium. Ktoś
zaśpiewał „Aprite le finestre…” Laudatio księdza Álvaro. …Weseli się jak olbrzym, co drogę
przebiega.
Ktoś zaciągnął jedną z zasłon z niebieskiego płótna, żeby przytłumić ostre światło,
jaskrawe słońce, wchodzące przez okna. Była połowa dnia i połowa miesiąca marca 1957
roku. W galleria del Fumo grupa młodych mężczyzn – dziesięciu, dwunastu – rozmawiało
popijając kawę. Ojciec był z nimi. Właśnie zjedli obiad. Za chwilę każdy miał wrócić do
swojej pracy. Odbywała się pogawędka.
Nieformalna rozmowa bez zobowiązań dzisiaj nie przyniosła żadnego tematu o
szczególnym znaczeniu. Mówiono o wszystkim i o niczym.
Być może ten sam człowiek, który wstał, żeby zaciągnąć zasłony, wykazał się
inicjatywą polegającą na puszczeniu płyty, płyty Nilli Pizzi, zwyciężczyni festiwalu w San
Remo*. W tempie allegretto vivace zabrzmiały pierwsze takty piosenki. Był to popularny,
pełen wdzięku, wesoły, wpadający w uszy utwór, nawet dosyć złożony melodycznie. Mniej
więcej wszyscy znali tę muzykę. Natomiast Escrivie bardzo się podobała. Skupił się na niej,
od kiedy pierwszy raz ją usłyszał:
Aprite le finestre al nuovo sole:
è primavera, è primavera.
Lasciate entrare un poco d’aria pura…
„Otwórzcie okna nowemu słońcu: jest wiosna. Pozwólcie, żeby weszło trochę
czystego powietrza o zapachu kwitnących ogrodów i łąk. To wiosna, święto miłości!”
Już wtedy Mons. Escrivá zaskoczył tych, którzy z nim przebywali, mówiąc im:
– Chciałbym usłyszeć tę piosenkę, kiedy będę umierał.
Ksiądz Escrivá rzadko używał czasownika morir. Kiedy to robił, używał o wiele
surowszej hiszpańskiej formy, z jej głębokim ładunkiem zwrotnym: morirse**. Kiedy mówił o
swojej własnej śmierci, nie wydawało się, żeby wyobrażał ją sobie jako coś szybkiego,
nagłego, co spadnie na niego jak grom z jasnego nieba, tylko jako powolny, męczący proces,
ciężką chwilę. Można by powiedzieć, że przeczuwał ból odchodzenia. Być może dlatego nie
mówił, „kiedy umrę” tylko „kiedy będę umierał”. Wyobrażał sobie śmierć jako oderwanie.
Jako mocne i bolesne działanie – agon, walkę***. Walkę, która będzie od niego wymagać
Właśc. Adionilla Negrini Pizzi, ur. 1919 (przyp. tłum.).
Różnica trudna do oddania w języku polskim. Morir to po prostu ‘umrzeć’, czasownik zwrotny morirse
oznacza w zasadzie to samo, chociaż bardziej zwraca uwagę na samą czynność umierania, na człowieka który
umiera, jest też bardziej ekspresyjny (przyp. tłum.).
***
Autorka używa tutaj wyrazu agonía, pochodzącego od greckiego αγωνια (za pośrednictwem łaciny) i
oznaczającego po polsku ‘walka’ oraz ‘agonia, konanie, walka przedśmiertna’ (przyp. tłum.).
*
**
pokonania oporu. Ostateczną bitwę, do której zawsze się ćwiczył, „dlatego że, jak mówił,
chodzi o wygranie ostatniej bitwy”.
Obecnie, siedząc w fotelu, niemal plecami do ciągu okien galleria, słuchał tej piosenki
i momentami podśpiewywał po włosku:
Już się otworzyła pierwsza czerwona róża.
To wiosna, to wiosna!
Powróciła również pierwsza jaskółka
i lata po przejrzystym niebie.
Przybywa zapowiedzieć piękną pogodę.
Zakochani chłopcy i dziewczęta,
otwórzcie okna nowemu słońcu
na nadzieję, na marzenia…
To wiosna, święto miłości!
Patrzył po twarzach znajdujących się tam, w galleria del Fumo, osób. Álvaro del
Portillo, Javier Echevarría, Joaquín Alonso, Julián Herranz, Giuseppe Molteni, Dick Rieman,
Bernardo Fernández Ardavín, Severino Monzó… Tutaj się zatrzymał.
Severino był wysokim i krzepkim młodzieńcem. Kapłan, doktor ekonomii i prawa
kanonicznego, a poza tym wszystkim, bardzo dobry śpiewak. Ojciec uśmiechnął się do niego
łobuzersko i jakby wyznaczając appuntamento, spotkanie na bardzo odległy dzień, powiedział
do niego:
– Zaśpiewasz mi ją… bez łez1.
Bez łez. Przy niejednej okazji mówił swoim dzieciom, że kiedy umrze, nie chce
„nawet czarnego krawata”2. A jeśli podobała mu się ta wiosenna piosenka, to dlatego, że
sugerowała radość młodzieży, która idzie z miłością na spotkanie. Piosenka mówiła wprost o
spotkaniu: la luna già ha fissato appuntamento*. W tym kierunku szedł jego zmysł śmierci.
Miało to być pełne namiętności spotkanie dwojga zakochanych.
– Niedawno, kiedy żegnałem się z pewnym młodym małżeństwem, wyrwało mi się:
„Módlcie się za mnie, żebym był dobrym synem Bożym i żebym był wesoły do śmierci…
chociaż umieranie jest dla nas jak wesele” (…). Nie pragniemy śmierci, ale kiedy powiedzą
nam ecce sponsus venit, exite obviam ei!** – ‘Wyjdź, bo nadchodzi oblubieniec, który cię
szuka’ – poprosimy o wstawiennictwo Najświętszej Maryi Panny w tych strasznych chwilach
oddzielenia ciała od duszy – niezwykle bolesnych, dlatego że dusza jest uczyniona po to, żeby
była złączona z ciałem – i wyjdziemy radośnie na spotkanie Tego, który był miłością naszego
życia!3
Było jasne, że Josemaría Escrivá odczuwa śmierć jako wesele.
Dlatego przychodziły mu na myśl następujące słowa z Ewangelii: „Pan młody idzie,
wyjdźcie mu na spotkanie!”, gdzie opisywane jest właśnie wesele. Zaś ukazywała to jasno ta
sama popularna Nilli Pizzi. Josemaría, będący tak wielkim miłośnikiem śpiewania „pieśni o
ludzkiej miłości na sposób Boski” zapewne niejeden raz odmawiał swoją modlitwę bawiąc się
tymi strofami. Wydawały się banalne, ale wykazywały zdumiewającą zbieżność z
najpiękniejszą księgą o miłości, jaką kiedykolwiek napisano – z Pieśnią nad Pieśniami.
Rzeczywiście włoska piosenka opisuje nadejście dobrej pogody, kwitnące łąki,
srebrzyste noce, nowe świecące słońce, zapach ogrodów, lot wiosennych gołębi
zwiastujących piękną pogodę… I natarczywie zaprasza: aprite le finestre! – otwórzcie okna,
żeby weszła miłość.
*
Wł. ‘księżyc naznaczył już spotkanie’ (przyp. tłum.).
Łac. ‘Pan młody idzie, wyjdźcie mu na spotkanie!’ – Mt 25, 6 (przyp. tłum.).
**
Natomiast w Pieśni nad pieśniami czytamy: „Ukochany mój! Oto on! Oto nadchodzi!
Biegnie przez góry, skacze po pagórkach. Umiłowany mój podobny do gazeli, do młodego
jelenia. Oto stoi za naszym murem, patrzy przez okno (…). Miły mój odzywa się i mówi do
mnie: «Powstań, przyjaciółko ma, piękna ma, i pójdź! Bo oto minęła już zima, deszcz ustał i
przeszedł. Na ziemi widać już kwiaty, nadszedł czas przycinania winnic, i głos synogarlicy
już słychać w naszej krainie (…) Powstań, przyjaciółko ma, piękna ma, i pójdź. Gołąbko ma,
ukryta w zagłębieniach skały, w szczelinach przepaści, ukaż mi swą twarz, daj mi usłyszeć
twój głos…»”*.
Z pewnością jest to wezwanie, spotkanie, appuntamento na miłosne spotkanie.
Dla chrześcijanina życie nie jest dziwaczną przestrzenią między nicością a nicością, a
śmierć nie jest nieubłaganym ciosem obracającym wniwecz życie. Dla chrzseścijanina vita
mutatur, non tollitur, życie się zmienia, ale się nie kończy. Nie ma tragicznego sensu śmierci
z tego samego powodu, dla którego nie ma tragicznego sensu życia.
Co nadaje hart chrześcijaninowi? Co umacnia go, żeby znosić ciosy, cięcia i uderzenia
życia? Co ostatecznie wyróżnia go spośród innych ludzi? Niewątpliwie nadzieja.
Chrześcijanin to człowiek, który ma nadzieję. Ma po drugiej stronie życia wszystkie
autentyczne dobra – dobra bez kodu kreskowego i daty przydatności do spożycia. I w tamtym
kierunku wędruje. Ostatecznie zatem chrześcijanin to człowiek, który podąża na spotkanie. A
jego życie to „życie w przygotowaniu” do tej końcowej stacji.
Jednakże istotne jest stwierdzenie, że nadzieja chrześcijanina to nie nostalgia za
utraconym rajem. To pewność, że gdyby obiecane niebiosa nie były prawdziwe, Bóg
okazałby się oszustem. O tę pewność zaś – trwalszą niż diamentowe mury – rozbijają się
tchórzostwo, niepokoje, lęki.
Epikur usiłował wyśmiać ten strach przed śmiercią przy pomocy podchwytliwej gry
słów: „Póki my jesteśmy, nie ma śmierci, a kiedy jest śmierć, nie ma nas”.
Kant, żeby przezwyciężyć strach wyobrażania sobie, że jest „pogrążony w mrocznym
grobie”, oparł się na idei, że trup już nie jest „nim”. Jeśli wychodzi się z tego założenia, nie
ma sensu jakiekolwiek rozmyślanie odnoszące się do kogoś, kogo „już nie ma”.
Natomiast Sartre wolał wpatrywać się w brzydotę cmentarzy albo w życie zmarłego
jak w album wspomnień dla żywych: „Być martwym to być zastawem żywych”. A także:
„Życie martwe to takie życie, którego stróżem staje się Ten Inny”.
W odróżnieniu od Epikura, Kanta czy Sartre’a największy ignorant, biedak i bezradny
spośród chrześcijan może spać spokojnie, z wdziękiem kogoś, kto ma niezbitą odpowiedź na
tę wielką zagadkę, na wielką „czarną dziurę” bez powrotu. Odpowiedź na wielką tajemnicę
śmierci. Oto ona: śmierć nie jest czymś, co się zdarza, jest kimś, kto przychodzi.
Wszyscy, każdy w swoim czasie, będziemy albo byliśmy tym kimś, kto przychodzi.
Kimś, kto przychodzi na spotkanie. Kimś, kto wreszcie, dostaje się pod opiekę Tego Innego…
zupełnie Innego Boga… Boga, ktory poręcza swoją „obietnicę przyszłej nieśmiertelności”,
Boga, który gwarantuje „nadzieję szczęśliwego zmartwychwstania”. Stąd najśmielsze i
najwspanialsze spośród chrześcijańskich wyzwań – odważyć się nie tylko na wiarę w
nieśmiertelność dusz, ale mieć także nadzieję na zmartwychwstanie ciał. Z łatwością
zapomina się, że zenitem, wspaniałym osiągnięciem chrześcijaństwa nie jest pokonany
Ukrzyżowany, tylko wskrzeszony Zwycięzca.
Ta nadzieja pulsowała również od starożytności w głębi duszy ludu żydowskiego. Z
żywiołową plastycznością wyraża to psalm: et exultabunt ossa humiliata, niech się radują
kości, któreś skruszył!**
W miesiącu sierpniu 1941 roku Josemaría Escrivá głosił rekolekcje w kaplicy
akademika przy ulicy Diego de León w Madrycie, dla grupy młodych dziewcząt. Wśród nich
*
Pnp 2, 8-14 (przyp. tłum.).
Ps 51(50), 10 (przyp. tłum.).
**
były Encarnita Ortega i Nisa González Guzmán. Ponad trzydzieści lat później Encarnita
pamiętała dosłownie fragmenty pewnego rozważania, które ją zaskoczyło. Nigdy nie słyszała,
żeby ktoś mówił w ten sposób o śmierci:
– Śmierć dla chrześcijanina, dla osoby z Opus Dei nigdy nie jest nagłą śmiercią. Nagła
jest rzecz, której się ktoś nie spodziewa, a my stale szukamy Boga i na Niego czekamy. Nagła
śmierć wygląda tak, jakby Pan zaskoczył nas z tyłu i, odwracając się, znaleźlibyśmy się w
Jego ramionach4.
Idea umierania nie przerażała Escrivy, nie wzbudzała w nim strachu. Przyjmował ją
już nie tyle z pogodą, co z radością.
Pewnego grudniowego dnia 1965 roku poszedł z Álvaro del Portillo do Villa
Sacchetti. Chciał zobaczyć, jak wygląda komplet ozdób liturgicznych – na msze za zmarłych
– haftowanych przez Mercedes Anglés. Chodziło o delikatną pracę. O przeniesienie na nowy
czarny jedwab wielokolorowych kwiatów ze starej chusty manilskiej, którą podarowano im
kilka lat wcześniej*. Widząc to żartował, że mimo, iż jest to zestaw „pogrzebowy”, będzie tak
„ukwiecony i umajony”. I natychmiast powiedział:
– Jest bardzo ładny. Poza tym musi być taki wesoły. Dla nas śmierć to nie smutek5.
Również kiedy murarze budowali jeszcze na różnych poziomach pod podłogą Villa
Tevere to, co miało być „kryptą” – kaplicą mającą kryć różne mogiły – ksiądz Escrivá
powiedział architektom, żeby ozdobili ją „wesołymi ozdobami, niewzbudzającymi strachu!”
Zasugerował im umieszczenie alegorycznych postaci pokoju, radości, płodności,
nieśmiertelności… I pomalowanie ich na delikatne kolory i złocone pasy ożywiające
atmosferę tego pomieszczenia, gdzie miała być możliwość przebywania i modlitwy z
przyjemnością, bez niepokoju. Tymczasem niczym refren powtarzał, że „my, chrześcijanie,
nie umieramy, przeprowadzamy się”
Żeby zobaczyć, jak idą prace, pewnego dnia zszedł do tej krypty z niektórymi ze
swoich najmłodszych synów, studentów Kolegium Rzymskiego.
W ośrodku, na poziomie ziemi, znajdowała się prostokątna powierzchnia pokrywająca
otwór, w którym miał być jego własny grób. Zbliżył się. Popatrzył na ten otwór. Ku
zdumieniu towarzyszących mu osób podwinął sutannę i zaczął skakać po cementowej
pokrywie:
– Korzystajcie teraz! Później, kiedy już tam będę, nie pozwolą wam tego robić… A ja
również skorzystam z możliwości poskakania i poruszania się, skoro teraz mogę. Na
siedzenie zupełnie cichutko będę miał dużo czasu!6
Dnia 5 grudnia 1968 roku Josemaría Escrivá przybył w odwiedziny do Marisy
Tordelli, młodej Włoszki, mężatki i matki dwójki bardzo małych dzieci, która była poważnie
chora. Marisa poprosiła o przyjęcie do Opus Dei kilka miesięcy wcześniej. Jednak Ojciec
chciał ją poznać i zanieść jej kilka słów otuchy i umocnienia. Poprosił tych, którzy byli w
pokoju, żeby zostawiono ich na chwilę samych.
Marisa powiedziała mu:
– Ojcze, jestem spokojna. Mam wielkie zaufanie do tego, że Pan będzie wspomagał
mnie do ostatniej chwili. Myślę dużo o moich dzieciach – są takie malutkie!… Jednak
powierzyłam Maryi misję, żeby się o nie troszczyła, kiedy mnie już nie będzie…
Josemaría Escrivá, zgodnie ze swoim zwyczajem obcowania z kobietami, zostawił
otwarte drzwi do pokoju. W ten sposób ci, którzy byli na zewnątrz, słyszeli odgłosy płynnej,
ożywionej rozmowy. Dziwili się, dlatego że od czasu do czasu dochodziły do nich radosne
wybuchy śmiechu.
Mąż Marisy, bardzo zbolały, bardzo przygnębiony, podszedł do Mons. Escrivy, kiedy
zobaczył, jak ten wychodzi z pokoju na korytarz.
Koloru czarnego używano w liturgii w Wielki Piątek oraz niemal we wszystkich mszach za zmarłych (przyp.
tłum.).
*
– Pewnie pytałeś samego siebie, o czym rozmawiam z twoją żoną, kiedy tak bardzo
się śmialiśmy… Powiedzieć ci?… Rozmawialiśmy o śmierci!7
To bliskie obcowanie ze śmiercią nie było u księdza Escrivy późnym, starczym i
pełnym rezygnacji osiągnięciem. Tak było zawsze. Miał bardzo zakorzenione pragnienie
wieczności i był bardzo świadomy swojej doczesności.
Na nadprożu jednych z drzwi jego pokoju do pracy znajdowała się starohiszpańska
inskrypcja, która codziennie przypominała mu o tym podwójnym napięciu między tym, co
doczesne, a tym, co wieczne: „O, jak niewiele to, co tutaj. O, jak wiele to, co tam”.
Nocami, kiedy już leżał, odmawiał modlitwę, którą sam ułożył. Była to prosta
akceptacja śmierci. Odmawiał ją za każdym razem z nowym sensem, jakby była to ostatnia
okazja:
„Panie, ileż razy mi wybaczałeś! Panie, nie uciekam się do Twojej sprawiedliwości,
tylko do Twojego miłosierdzia. Wybaczałeś mi tyle razy!
Daj mi dobrą śmierć, kiedy Ty zechcesz, jak Ty zechcesz, gdzie Ty zechcesz… nawet
teraz, jeśli Ty zechcesz! Jednak jeśli może być, daj mi spatium verae poenitentiae, czas
prawdziwego nawrócenia, żebym miał trochę czasu, aby Cię więcej miłować! Pozwól mi
wymazać z mojego życia resztki złości. Spraw, abym mógł wyeliminować ten ślad większą
miłością do Boga”8.
„Trochę czasu, aby Cię więcej miłować”. Tak, pragnął żyć, żyć, żeby wysilać się
pracując dla Boga i dla ludzi. Często mówił swoim bliskim, że „jest czymś nieekonomicznym
umrzeć młodo”.
12 października 1968 roku Mons. Escrivá przebywał w Madrycie, w akademiku
imienia Francisco de Zurbarána z około dwustoma studentkami. Jedna z nich Pepa, bardzo
zapalona, powiedziała mu właśnie, że „dla ludzi należy robić, co się da, należy oddawać się
całkowicie, należy się zabijać!” Tam, w wielkiej auli, Josemaría Escrivá zwrócił się szybko w
kierunku, skąd dochodził głos. Kiedy już go zlokalizował, odpowiedział z wielką energią:
– Zabijać się…? Nie! Należy żyć! Należy żyć! Nie zgadzam się z tym, że śmierć jest
rozwiązaniem. Mam już wiele lat i nie pragnę umrzeć. Chociaż, kiedy Pan zechce, wyjdę Mu
z zachwytem na spotkanie: in domum Domini ibimus! dzięki Jego miłosierdziu pójdziemy do
domu Pana.
Następnie łagodząc ton głosu, zaimprowizował niespodziewany monolog na temat
życia i śmierci:
– Módlcie się, żebym był zadowolony również w godzinie śmierci. Żeby ci, którzy
mnie otaczają, zobaczyli, jak się uśmiecham. Tak samo, jak zawsze ja widziałem, że
uśmiechają się moje dzieci w godzinie śmierci, wiedząc, że vita mutatur, non tollitur, że to
nic innego niż przeprowadzka, odejście od tych ziemskich spraw, żeby iść ku Miłości.
Miłości, która nie zdradza, która nasyca nie nasycając, która jest Słońcem, która jest pełną
harmonią, która jest zachwytem, która jest Miłością nad miłościami.
W takim razie, Ojcze, czy Ojciec ma ochotę umrzeć? Nie ma mowy! Byłoby to wbrew
duchowi Opus Dei. Czterdzieści lat nauczam, że nie pragniemy śmierci. Pragnienie śmierci to
tchórzostwo. Musimy pragnąć żyć, żeby pracować dla naszego Pana i żeby chcieć dobrze dla
wszystkich dusz […]. W czasach Świętej Teresy zakochani – zarówno mistycy, jak i ci,
którzy opiewali ludzką miłość – mieli zwyczaj wydawania okrzyków, żeby okazać
intensywność swojej miłości: umieram, bo nie umieram*. I słynny tekst , który z pewnością
znacie, mówił:
Przybądź śmierci tak niespodzianie,
żebym twego przyjścia nie odczuł,
*
Św. Teresa od Jezusa, Tęsknota za życiem wiecznym (przyp. tłum.).
by przyjemność z umierania
nie przywróciła mi życia*.
Ja nie zgadzam się z tym sposobem myślenia i mówię coś przeciwnego: żyję, bo już
nie ja żyję, bo Chrystus żyje we mnie.
Niech Chrystus żyje we mnie, moje córki. Jeśli w jakikolwiek sposób chcecie
wyświadczyć mi dobro, proście Pana, żeby żył we mnie Chrystus. Obym, nawet będąc stary,
żył wiele lat, żeby miłować wszystkie dusze, wszystkie stworzenia, żeby udowadniać
czynami, że nigdy nie będę chował urazy do nikogo. Żyć i pracować! Lata się nie liczą –
zawsze jesteśmy młodzi9.
Ta wypowiedź nie była słowną żonglerką, tylko wynikiem długiego procesu
dojrzewania duchowego. Przeszedł od Teresy od Jezusa do Pawła z Tarsu. Od wyszarpanego,
wątłego umieram, bo już nie umieram do budzącego się, pulsującego żyję, bo już nie ja żyję .
Dla Josemaríi kwestią było nie życie ani śmierć, ani nawet wyżycie się ani
uśmiercenie. On wskazywał ku o wiele bardziej świetlistym tarasom: być przeżywanym przez
Tego Innego… przyjmowanym, zamieszkiwanym i rządzonym przez Tego Innego. Zaś kiedy
już ktoś znajdzie się na tym poziomie, kiedy czyjeś „ja” zostanie już całkowicie opróżnione,
aby umieścić tam „Ty” Drugiego, wszystko jedno: żyć czy umierać!
Ileż razy usiłowano zdefiniować człowieka? Od „politycznego zwierzęcia”
Arystotelesa po „zbyteczną namiętność” Sartre’a – katalog definicji jest tyleż obszerny, co
niesatysfakcjonujący. Jednak pośród tych wszystkich definicji była jedna bardzo sugestywna,
która po uwagach na temat rozumu i woli, dodawała tę prawdziwie ludzką cechę: „Człowiek
jest jedyną istotą, która wie o tym, że umrze”. Rzeczywiście w tych ostatnich kilku słowach
znajdowała się cecha wyróżniająca. Dlatego że również byk na arenie zginie. Także lis
prześladowany przez psią sforę zginie. I mewa, wyczerpana w swoim ostatnim rajdzie po
skałach, zginie. Jednak ani byk, ani lis, ani mewa o tym nie wiedzą. Natomiast człowiek,
chociaż nie wie, jak i kiedy, od bardzo wczesnego wieku, wie z pewnością, że pewnego dnia
umrze.
Nie jest natomiast kaprysem kojarzenie „używania rozumu”, „zdrowego rozsądku” z
powszechnym poczuciem śmierci** – przekonaniem, że każdy musi umrzeć. W związku z tym
wtedy można naprawdę powiedzieć o dziecku, że „już rozumuje jak człowiek”, kiedy zna
pojęcie śmierci jako coś, co musi się przydarzyć również jemu, jako coś, co go dotyka, jako
coś, co podąża z nim.
Dzieci obecnej cywilizacji obrazu ze względu na łatwy dostęp do filmów wideo, kina i
telewizji poznają to pojęcie śmierci nazbyt wcześnie. Niewątpliwie z tego samego powodu,
przyswoiwszy tę wiadomość niczym gorzki oścień, bardzo wcześnie wprawiają się w
używanie rozumu. Wiedzą, że „życie jest dramatem” o wiele wcześniej niż wiedzieli to ich
dziadkowie i ich rodzice. I to znamię przedwcześnie postarza te dzieci, ćwiartuje je
wydzierając im przedwcześnie pierwotną niewinność.
Jednak inaczej było w latach 1902-1913, a tym mniej w spokojnej wiejskiej scenerii
Barbastro i Fonz, gdzie minęło dzieciństwo Josemaríi Escrivy. Dla ówczesnego dziecka
normalne było wówczas życie przez dość długi czas w szczęśliwej nieświadomości, bez
znajomości cierpienia i bólu.
Niemniej jednak, Josemaría przeżył trzy straszne i przedwczesne doświadczenia –
cudze, ale bardzo bliskie – śmierci. W ciągu trzech lat umarły kolejno jego trzy małe siostry.
Rosario umarła w wieku dziewięciu miesięcy – 11 lipca 1910 roku. Josemaría miał
wówczas osiem lat.
Anonim z XVII wieku (przyp. tłum.).
W tekście hiszpańskim występuje tutaj gra słów: sentido común ‘zdrowy rozsądek’ i común sentido
‘powszechne odczucie’ (przyp. tłum.).
*
**
10 lipca 1912 roku umarła w wieku pięciu lat Lolita. Josemaría miał już dziesięć lat.
W kolejnym roku, 6 października 1913 roku, zmarła Asunción, Chon, w wieku ośmiu
lat.
Z największą konsternacją odbijającą się w jego oczach mały chłopiec Josemaría
widział, jak z jego domu wynoszono jedną po drugiej trzy małe białe trumienki.
Umierały od najmłodszej do najstarszej, jak gdyby śmierć wstępowała na tragiczne,
nieubłagane schody, stopień po stopniu, żadnego nie omijając. Dlatego z obdartą do żywego
dziecięcą logiką Josemaría rzucił pewnego dnia swojej matce: „Następnym razem moja
kolej”.
Josemaría był już „istotą, która wie o tym, że umrze”.
Przychodzą tu na myśl owe wersy Miguela Hernándeza:
Codziennie mniej stworzenia / co dzień więcej korzenia, / które spod swych stóp słyszy
własny grób10.
Ta pewność nie uczyniła Josemaríi Escrivy ponurym, ale kazała mu dojrzeć.
Niewątpliwie cierpiał.
Pewnego popołudnia Carmen, jego starsza siostra grała z przyjaciółkami w karty. Po
zakończeniu partyjki z wielką ostrożnością zbudowano domek z kart.
Dziewczęta zachowywały się bardzo spokojnie, wstrzymując oddech, żeby nie
naruszyć równowagi, kiedy do pokoiku wszedł Josemaría. Zbliżył się do stołu. Położył rękę
na kartach i bach! szybkim uderzeniem zburzył domek.
– Ale… dlaczego tak robisz?
Josemaría nie był brutalnym ani wścibskim chłopakiem. Wahał się przez chwilę,
zanim odpowiedział. Kiedy to zrobił, jego głos był na tyle po męsku poważny, jak jest to
możliwe u dziecka:
– To samo robi Bóg z ludźmi. Budujesz domek, a kiedy jest prawie ukończony, Bóg ci
go rozrzuca11.
Z tego właśnie powodu, że „człowiek jest jedyną istotą, która wie o tym, że umrze”,
człowiek będzie bardziej sobą, a tym samym będzie bardziej ludzki, im bardziej będzie
świadomy tego, że jego życie zakończy „ostateczne spotkanie”.
Człowiek lekkomyślny rzadko zastanawia się nad tym, że ma umrzeć. Roztropny żyje
wiedząc o tym. Natomiast najbardziej roztropny, święty, robi ze swojego życia długie
przygotowanie do śmierci: jakby magisterium, doktorat dojrzałości na czas, kiedy będzie
trzeba… zacząć życie wieczne.
Święty postępuje zdecydowanie naprzód nie tracąc czasu i bez strachu, nie schodząc z
drogi ku progowi swojej ostateczności12: „nie zerwę kwiatów, przed dzikim zwierzem nie
uczuję trwogi, przejdę przez szyk obronny i graniczne progi!”13
Dla świętego nie istnieje „nagła śmierć”, z tego samego powodu, z którego nie istnieje
„zaimprowizowana śmierć”. Święty zawsze ma spakowane walizki na ostatnią podróż. On
również nie zna dnia ani godziny jak wszyscy. Jednak począwszy od pewnej chwili zaczyna
mieć przeczucia, ulotne światła, niejasne przebłyski jasności i ciemności. Wnika w coś, co
zmierzcha i w coś, co świta. Świetlisty zmierzch, gdzie trzeba przymknąć oczy, prawie je
zamknąć, dlatego że tak wiele światła oślepia. Wówczas pragnie nie widzieć niczego albo
widzieć tylko… oczami pożyczonymi od Boga.
Czy Josemaría Escrivá wyczuwał, że zbliża się do końca?
Wydaje się, że tak. Rozmawiając ze swoimi córkami, zaczął wplatać pewne aluzje do
swojej własnej śmierci:
– Przed laty nie mówiłem tych rzeczy, ale teraz Bogu podoba się, żebym tak mówił…
Muszę być przygotowany, żeby Go usłyszeć, kiedy mnie zawoła14.
Innym razem przebywał ze swoimi synami na spotkaniu o charakterze rodzinnym:
– Ja nie jestem potrzebny. Będę wam mógł więcej pomagać z nieba. Wy wiecie to
lepiej niż ja: nie jestem potrzebny15.
Za każdym razem, coraz częściej, wskazywał tego, kto ma być jego następcą:
– Kiedy umrę, moje dzieci, mocno, mocno miłujcie Ojca, bez względu na to, kto nim
będzie, choćby przychodziły wam do głowy myśli, że nie jest dostatecznie święty ani
inteligentny albo tysiąc innych myśli, które mogą wam przyjść do głowy i które musicie
natychmiast odrzucić, dlatego że są złe (…). Miłujcie go mocno, moje dzieci, dlatego że
bardzo ciężko nieść na sobie ten ciężar!16
W tym samym sensie mówił swoim dzieciom:
– W tym błogosławionym Rzymie, kiedy opowiadają mi o jakiejś instytucji, która po
śmierci założyciela albo założycielki, doznaje pewnego rodzaju trzęsienia ziemi…
Zapewniam was, że w Dziele nie będzie żadnego trzęsienia ziemi. Co do tego mam
pewność17.
W ostatnich latach życia Mons. Escrivy Carmen Ramos była generalnym sekretarzem
dla kobiet z Opus Dei na całym świecie. Była przyzwyczajona załatwiać z Ojcem codziennie
sprawy związane z zarządzaniem Dziełem zarówno na piśmie, jak i osobiście albo za
pośrednictwem wewnętrznego telefonu. Zwykle zapisywała w swoim podręcznym kalendarzu
wskazówki, które Josemaría Escrivá przekazywał jej do każdej konkretnej sprawy. Jednak
pod wpływem kobiecej intuicji, od października 1974 roku do czerwca 1975 roku zapisywała
dosłownie wszystko, co mówił Ojciec, zwłaszcza kiedy rozmawiali przez telefon.
Na widok tych szybkich notatek Carmen miała sobie później zdać sprawę z tego, że w
ostatnich dziewięciu miesiącach swojego życia Josemaría Escrivá nie ograniczał się do
skąpych użytkowych, roboczych przekazów, ale dodawał kilka bardziej osobistych słów.
Prosił o modlitwy za Kościół, pytał, jak się czują wszystkie kobiety żyjące pod tym samym
dachem w sąsiednich domach La Montagnola i Villa Sacchetti. Mówił to, czego nie zwykł
mówić twarzą w twarz: „Bardzo was kocham, moja córko…!”, czuł potrzebę „dziękowania
wam za to, jak się o mnie troszczycie” i zawsze, nie opuszczając nawet jednego razu, przed
odłożeniem słuchawki, jego głos brzmiał wyraźnie i serdecznie, kiedy żegnał się pełnym
otuchy: „Moja córko, niech ci Bóg błogosławi!”18
Było to przeczucie zmierzchu. Escrivá zaczął powolutku się żegnać. Pierwszego dnia
1975 roku, który miał być rokiem jego śmierci, Josemaría Escrivá spędzał świąteczną chwilę
ze swoimi synami z Rady Generalnej w sali komisji. Było widać, że jest bardzo radosny. W
pewnej chwili poprosił, żeby przyniesiono im szampana właśnie tam, żeby wznieść
noworoczny toast.
Zachęcił swoich synów, żeby przyłączali się „codziennie do mojej mszy, ale z większą
siłą niż przedtem!” I tytułem wyjaśnienia dodawał: „Dlatego że w tym roku, który teraz się
zaczyna, będę o wiele bardziej złączony z Panem niż kiedykolwiek”. Nikt z tych, którzy w
tym pokoju wznieśli swój kieliszek szampana, nie mógł sobie wyobrazić proroczego zasięgu,
jaki miały mieć te słowa19.
Pod koniec tego samego miesiąca, 29 stycznia, ksiądz Escrivá wyruszył w podróż do
Wenezueli, żeby odbyć swoją trzecią publiczną katechezę w Ameryce. Wyczerpał swoje siły,
był bardzo zmęczony, a jego wzrok od dawna stawał się coraz słabszy. Dawał sobie radę
lewym okiem, ale prawym ledwie dostrzegał zarysy cienia i światło jako coś rażącego.
Wiedziało o tym bardzo niewiele osób. Nie dlatego że Escrivá usiłował to ukryć, tylko
dlatego że się nie skarżył, chodził z wdziękiem, starał się używać ciemnych okularów, żeby
wychodzić na słoneczne miejsca, zaś w domu, kiedy musiał wchodzić na schody albo z nich
schodzić, wymyślił, że Javier będzie szedł przed nim a Álvaro za nim.
Ta trzecia podróż kaznodziejska do Ameryki szła mu z trudem. Nie był chory. Po
prostu dawały się odczuć 73 lata życia pełnego wysiłku, bardzo wymagającego, bardzo
wyniszczającego. Jednak raz jeszcze jego dusza ciągnęła za sobą ciało.
Kiedy mieli już wychodzić, poinformowano ich z lotniska, że z powodu mgły i braku
widoczności lot będzie opóźniony.
Escrivá przebywał z Del Portillo w jadalni Villa Vecchia. Zawołał Carmen Ramos i
Marlies Kücking. Chwilę z nimi rozmawiał. Nie mógł ukryć pogorszenia swojego stanu
fizycznego. Ton jego głosu był cichy, matowy i jakby popękany. Wyznał im:
– Moje córki, nie mam już w ogóle ochoty, żadnej chęci, żeby odbyć tę podróż. Jadę
tam, do Ameryki kolejny raz dlatego, że wyraźnie Bóg tego chce… Ale nie mam siły jechać.
Jadę również z miłości do moich dzieci i utożsamiam się z wolą Bożą, ale gdyby nie o to
chodziło, nie przedsięwziąłbym tej podróży.
Mówiąc Escrivá trzymał w rękach kieliszek wody, w której rozpuszczało się
lekarstwo. Podając je Del Portillo, powiedział:
– Álvaro, mój synu, zobacz, czy to się już rozpuściło, bo ja nie widzę dobrze…
– To dlatego że jest bardzo pochmurny dzień, Ojcze, a tutaj jest bardzo mało światła…
Ale nie, jeszcze się nie rozpuściło20.
Widział bardzo mało. Była to owa zaćma zdiagnozowana w Mediolanie przez doktora
Romagnolego. Co ciekawe Mons. Escrivá wybrał jako hasło, jako motyw przewodni swojej
modlitwy na ostatni rok życia słowa z Ewangelii: Domine, ut videam!, Panie, żebym
przejrzał! To te same słowa, którymi, będąc chłopcem, zwracał się do Boga, dlatego że
potrzebował „zobaczyć”, czego od niego pragnie.
Teraz nie prosił już o możliwość zobaczenia woli Bożej, tylko samego Boga. I
odmieniał hojnie ten czasownik: „Żeby przejrzał, żebyśmy przejrzeli, żeby przejrzeli!”
Przy jakiejś okazji, modląc się w kaplicy, ze spojrzeniem utkwionym w krucyfiks
stojący na ołtarzu, rzucił głośno bolesny lament:
– Nie widzę Cię! Nie mogę Cię zobaczyć, mój Chrystusie!21
Przeczytał bardzo dokładnie, wypracował, wymodlił psalmy z Psałterza Dawidowego.
Z jednego z nich, numer 27(26) – tibi dixit cor meum…, o Tobie mówi moje serce: „Szukaj
Jego oblicza! Szukam, o Panie, Twojego oblicza; swego oblicza nie zakrywaj przede mną” –
wziął słowa vultum tuum, Domine, requiram i powtarzał je, smakując bez przerwy
przynajmniej od grudnia 1973 roku. Josemaría przekładał je z naglącą siłą: „Szukam Twego
oblicza, Panie, chcę Cię zobaczyć twarzą w twarz!” A czasami, nawet podczas obiadu,
wymykało mu się niepowstrzymane: „Panie, chcę Cię objąć!”22
To poszukiwanie Bożego oblicza bez osłonek, bez pojęć pośrednich, w bezpośrednim
uścisku miało rytm burzliwego crescendo w jego duszy:
– Ci, którzy się miłują, starają się widzieć. Zakochani mają oczy tylko dla swojej
miłości. Czy nie jest logiczne, że tak się dzieje? Ludzkie serce odczuwa te nakazy.
Skłamałbym, gdybym zaprzeczył, że tak bardzo porusza mnie staranie, aby kontemplować
oblicze Jezusa Chrystusa. Vultum tuum, Domine, requiram. Będę szukał, Panie, Twojego
oblicza. Lubię zamknąć oczy i myśleć, że kiedy Bóg zechce, nadejdzie chwila, w której będę
mógł Go zobaczyć, nie jak w zwierciadle, niejasno… tylko twarzą w twarz*23. Zamknąć oczy i
myśleć (…), że będę mógł Go zobaczyć.
To świetlisty zmierzch, w którym coraz bardziej i bardziej zapala się światło, w miarę
jak zamiera stary dzień.
W innej chwili, zwierzając się otwarcie, a zarazem łagodnie, tak, jak otwiera się
bochen chleba, mówił niektórym ze swoich dzieci:
*
Por. 1 Kor 13, 12 (przyp. tłum.).
– Nie zdołałem się nauczyć, nie zdołałem. Mam pragnienie zobaczenia Jezusa
Chrystusa, poznania Jego oblicza. Mam głód spotkania mojego Boga… Wczoraj zapisywałem
sobie coś, co przeczytałem, recytując to mnóstwo razy: et ostende faciem tuam et salvi
erimus*, spraw, żebym ujrzał Twoją twarz, Twoje oblicze; a ja jestem już w Niebie, już
jestem zbawiony, już jestem bezpieczny!24
To tak, jakby przylgnęło do niego upodobanie, którego ani nie mógł, ani nie chciał
odstraszyć:
– Wielokrotnie, kiedy sam odmawiam modlitwę, odmawiam ją… krzycząc, choćby
była to modlitwa myślna. Mam głód poznania oblicza Jezusa Chrystusa! Ale… poczekajmy.
Ta chwila nadejdzie25.
Ta niecierpliwość, ten pośpiech, żeby rzucić się w ramiona Tego zupełnie Innego nie
były kwestią ostatniej godziny. Josemaría czuł obejmujący uścisk Bożej miłości, od kiedy był
wyrostkiem. I w ten sposób żył zawsze: „przyjmowany, zamieszkiwany, rządzony przez Tego
Innego”.
Cudowne było to, że z upływem czasu miłość ta nie została wykrzywiona, nie
zaśniedziała ani nie zwiędła. Utrzymywał ją czystą, smakowitą, gwałtowną, jak kiedy był
młody. Tak jak kiedy w Burgos, w 1938 roku, napisał ten zuchwały i zachwycający 111 punkt
Drogi, który u tak wielu kobiet i mężczyzn musiał wzbudzać zazdrość:
„Wywołała mój uśmiech twoja modlitwa... niecierpliwa. — Mówiłeś Panu: «Nie chcę
zestarzeć się, Jezu... Musiałbym zbyt długo czekać, by Cię ujrzeć! Wtedy, być może, nie
miałbym już serca tak płonącego, jak teraz. Wydaje mi się, że w starości to zbyt późno. A
zjednoczenie z Tobą teraz byłoby szlachetniejsze, gdyż kocham Cię Miłością młodzieńczą!»”.
Chodziło o to, że ponad czterdzieści lat wcześniej Josemaría żył już z rozdarciem
„otwartego serca”, pragnąc „mocniejszego zjednoczenia” i przeczuwając, że całe życie będzie
„za długim czekaniem, żeby Cię zobaczyć”.
Już od tego czasu miał hojne i weselne poczucie śmierci.
Podczas zbiorowej katechezy, którą prowadził w Hiszpanii i Portugalii w 1972 roku,
mówił wielokrotnie, że zostają mu „do spełnienia trzy szaleństwa”. Jednak wyjaśniając je,
mówił tylko o dwóch, które wówczas były już spełnione i niemal dobiegały końca – jedno z
nich to Cavabianca, siedziba Rzymskiego Kolegium Świętego Krzyża, ośrodek wyższych
studiów, do którego mieli przybywać mężczyźni z Opus Dei ze wszystkich krajów. Natomiast
drugie to sanktuarium Torreciudad, w pobliżu Pirenejów koło Hueski, wybudowane w
oparciu o środki zebrane na zasadzie „niewiele od wielu”. Bardziej niż jakieś wielomilionowe
dotacje był to wielki stos osobistych wkładów, anonimowej jałmużny i datków pochodzących
z ofiarnej oszczędności licznych rodzin. Oczywiście Mons. Escrivá wspierał i wzbudzał całą
tę hojność.
A zatem, kiedy przebywał pewnego dnia w Portugalii, jeden z jego synów
pochodzących z tego kraju zapytał go:
– Ojcze, zawsze mówi nam ojciec o trzech szaleństwach, ale znamy tylko dwa:
Cavabianca i Torreciudad. Jakie jest to trzecie?
Ksiądz Escrivá wbił swój wzrok w pytającego go chłopaka i żeby pozbawić
dramatyzmu to, co miał powiedzieć, uśmiechnął się:
– Umrzeć we właściwym czasie! Dlatego że nadejdzie chwila, w której będę tutaj
przeszkadzał26.
Założyciel Opus Dei zdawał się wyczuwać, że odejdzie z tego świata nie
zobaczywszy, jak Dzieło otrzymuje prawną formę prałatury. I że przeszkody, zastrzeżenia,
niekończące się procedury i opóźnienia miały zostać rozstrzygnięte „szybciej, więcej i lepiej”,
kiedy jego nie będzie już tutaj na ziemi: „Z nieba będę mógł wam lepiej pomagać”27.
*
Ps 80(79), 20 (przyp. tłum.).
Jednak poza tym, kiedy mówił o tym, żeby „umrzeć we właściwym czasie”, kreślił
pragnienie, żeby przyszła na niego godzina, kiedy będzie jak owoce w odpowiedniej porze,
„dojrzały do nieba”.
I jeszcze jedna cecha owego „we właściwym czasie”. Josemaría Escrivá nie chciał
przedłużać swojego życia uciążliwą starością albo długą chorobą sprawiającą cierpienie
osobom z otoczenia. Mówił to wielokrotnie: „Chciałbym umrzeć nie sprawiając kłopotu”.
Kiedy Josemaría był młodym kapłanem i pisał owe punkty Drogi, które w przypływie
dobrego humoru nazywał „małe kobzy”*, już ukazywał, jak wiele może kosztować pozostanie
na koniec życia „na mieliźnie” na łożu długotrwałej choroby: „Mówisz o “bohaterskiej”
śmierci. Czy nie uważasz, że bardziej “bohaterskie” jest umrzeć niepostrzeżenie w porządnym
łóżku, jako zwykły obywatel... ale umrzeć na chorobę, która nazywa się Miłość?”28
Rozumiał i akceptował, że ta „normalność” śmierci w łóżku jest czymś najbardziej
zgodnym z duchowością Opus Dei, która nie żąda od swoich ludzi ani powołania
męczenników, ani powołania herosów. Jednak on wolałby szybką śmierć. W miarę
możliwości podczas zajęć. Przy pracy. Przy robocie. Powiedział to w następujący sposób
swoim synom pewnego majowego dnia 1960 roku:
– Proszę Boga, żebym mógł się sam ubierać do ostatniego dnia. Rozsądniejsze jest –
również dla ducha Opus Dei – żebym umarł w spokoju, w łóżku, jak dobry obywatel…
Jednak ja wolałbym umrzeć gotowy do drogi, nawet w butach**!29
I tak miało być. Josemaría miał przeżyć swój ostatni dzień aktywnie od wczesnego
rana, intensywnie, z zegarkiem w ręku, bez przerw… I umarł, jak tego pragnął: na stojąco, w
butach, w pokoju do pracy – gotowy do drogi.
Tego ostatniego dnia, 26 czerwca 1975 roku, wstał bardzo wcześnie, jak zawsze.
Ubrał nową sutannę, dlatego że zamierzał wyjść z domu. Modlił się przez pół godziny, jak to
miał w zwyczaju każdego ranka. Tego dnia i każdego innego pasowały do niego słowa z
Pieśni o Cydzie: Modlitwę odmówiwszy, na koń wsiadał***. To był początek jego zajęć.
O godzinie 7.53 odprawił mszę świętą ku czci Najświętszej Maryi Panny w swojej
kaplicy przed przepięknym retabulum z kararyjskiego marmuru przedstawiającym Trójcę
Przenajświętszą. Do mszy służył mu Javier Echevarría. Po dziękczynieniu skromne śniadanie
z Álvaro i Javierem i przeglądanie prasy. Rozmawiał ze swoimi synami Francisco Vivesem i
Giuseppe Moltenim i polecił im, żeby odwiedzili doktora Ugo Piazzę, lekarza Pawła VI.
O 9.35 wyjechał z Del Portillo i Echevarríą w kierunku Castelgandolfo. Samochód
prowadził Javier Cotelo. Chociaż było wcześnie, na szosie zaczynało już przypiekać.
Odmówili jedną część różańca. Później prowadzili swobodną rozmowę: Cotelo opowiadał o
„wyczynach” kilku swoich siostrzeńców, którzy właśnie odwiedzili Rzym.
O 10.30 dotarli do Villa delle Rose. Ojciec chciał się pożegnać ze swoimi córkami –
absolwentkami z bardzo różnych krajów, które odbywały studia w Rzymskim Kolegium
Najświętszej Maryi Panny – dlatego że miał przewidzianą podróż do Asturii za dwa dni.
Kiedy z nimi przebywał, powiedział im:
– Miałem wielką ochotę przyjechać. Wykorzystujemy te ostatnie godziny pobytu w
Rzymie, żeby zakończyć nasze zaległe sprawy. A zatem dla innych już mnie nie ma – jestem
tylko dla was.
Określenie gaiticas ‘małe kobzy’ w stosunku do krótkich fiszek zawierających notatki, z których później
powstały poszczególne punkty Drogi pochodziło stąd, że Św. Josemaría rozwijał zawarte w nich myśli, dzięki
czemu zaczynały brzmieć jak kobza, gdy ktoś wydobywa z niej dźwięk naciskając jej miechy (przyp. tłum.).
**
Nawiązanie do hiszpańskiego idiomu estar con las botas puestas ‘być gotowym do drogi, być przygotowanym
na coś’, dosł. ‘mieć włożone buty’ (przyp. tłum.).
***
Hiszp. ‘odmówiwszy modlitwę, na koń wsiadał’ (dokładny cytat: La oraçión fecha, luego caualgaua). Pieśń
o Cydzie (Cantar de Mio Cid), hiszpański epos rycerski (chanson de geste), powstały około 1200 roku, napisany
głównie czternastozgłoskowcem i szesnastozgłoskowcem, opisujący ostatnie lata życia hiszpańskiego rycerza
Rodrigo Díaza de Vivar. Pierwszy zabytek literatury hiszpańskiej (przyp. tłum.).
*
Zdania, które wydawały się trywialne, jednak które w zdumiewający sposób
pozwalają na ponowną lekturę, słowo po słowie, w świetle niespodziewanego rozwiązania,
jakie przyniosły fakty tego samego ranka.
W Villa delle Rose, w Soggiorno, który nazywano „Salonikiem wachlarzy”, zebrali się
na krótkie spotkanie. Księdzu Escrivie podobało się, jak została urządzona ta sala: bez
żadnego luksusu, miała dystyngowaną a zarazem bardzo rodzinną atmosferę.
Mówił im, że wszyscy ochrzczeni powinni mieć „kapłańską duszę”: nieść Boga
ludziom i prowadzić ludzi do Boga. Jakby się obudził tego ranka z ową ideą-siłą niedającą mu
spokoju, również tutaj nalegał na miłość i wierność Kościołowi i Papieżowi, „bez względu na
to, kto nim będzie”. Następnie prosił, żeby opowiedziały mu o różnych sprawach.
Spontanicznie zabrały głos Heidi z Austrii, Chagüina z Meksyku, Isabel z Chile, Adriana i
Giovanna z Włoch, Anita z Brazylii, Michiko z Japonii, Memé z Hiszpanii, Liz ze Stanów
Zjednoczonych, Anna, która przekazała mu wiadomości o apostolstwie Opus Dei w Kenii…
– Zawsze mówię to samo: że macie przed sobą wiele pracy!
Minęło około dwudziestu minut, kiedy Josemaría Escrivá poczuł się
niedysponowany…
Z Álvaro i Javierem zszedł do pokoju dla kapłana – niewielkiego gabinetu do pracy.
Odpoczął trochę i kiedy wydawało mu się, że lepiej się czuje, wstał zdecydowany, żeby
odjechać. Nalegano, żeby został więcej czasu, aż będzie się dobrze czuł. Odmówił. Chociaż
tego nie powiedział, chciał postąpić tak, jak zawsze radził swoim synom-kapłanom – żeby
przebywali w kobiecych ośrodkach Dzieła tylko przez czas niezbędny do sprawowania
posługi kapłańskiej.
Już przy wyjściu wskazał Chus de Meer i Elisie Luque kilka materialnych
drobiazgów, które należy poprawić w tym pokoju dla kapłana, gdzie właśnie przebywał.
Później spędził chwilę w kaplicy, żeby pożegnać się z Panem.
W garażu, spoglądając na Chus, na Elisę, na Conchitę i na Vale, które wyszły, żeby
ich pożegnać, powiedział im z sympatią: „Wybaczcie mi, córki, kłopot, który wam
sprawiłem!”
Samochód ruszył. Javier Cotelo prowadził szybko, żeby jak najprędzej dojechać do
Rzymu. Ojciec poprosił go, żeby zawiózł ich do domu per breviorem, najkrótszą drogą.
Podczas powrotu Josemaría Escrivá nie okazywał słabości – było widać, że jest zmęczony, ale
pogodny. Nawet trochę radosny, zadowolony.
Mówił niewiele. Rozmowa była przypadkowa i przerywana. W chwilach ciszy – z całą
pewnością – Josemaría kontynuował swoje „dziękczynienie” za mszę, którą odprawił tego
ranka. To był jego zwyczaj. Poczynając od dwunastej, miał zwyczaj nastawiać się
wewnętrznie na mszę następnego dnia.
Brakowało trzech minut do dwunastej, kiedy samochód zatrzymał się w garażu Villa
Tevere.
Jak zawsze, kiedy wchodzili do domu albo z niego wychodzili, szli najpierw
pozdrowić Pana w kaplicy Trójcy Przenajświętszej. Tam ksiądz Escrivá wbił prawe kolano w
podłogę, w powolnym, pełnym czci przyklęknięciu w taki sposób, że w jednej chwili modliło
się całe ciało i cała dusza. Patrzył w kierunku tabernakulum, które było colomba, „gołębiem
eucharystycznym”, cenną złotniczą pracą. Czy wiedział, że to jego ostatnia wizyta u Jezusa
Chrystusa pod osłoną Eucharystii? Bardzo szybko, niewiele minut później, mieli się spotkać
twarzą w twarz. Josemaría miał wreszcie poznać to oblicze – vultum tuum, Domine… –
którego szukał w dzień i w nocy z obsesją zakochanego.
Drewnianą windą wjechali do gabinetu Álvaro, który był miejscem, gdzie Escrivá
pracował. To zdumiewające. Ten człowiek czuł się źle, bardzo źle, ale nie poszedł do swojego
pokoju, żeby położyć się na łóżku i odpocząć ani do pokoju, gdzie mogliby mu podać
jakikolwiek chłodny napój albo przekąskę. Nie. Ut iumentum, jak ten osiołek roboczy, który
tak bardzo mu się podobał, powracał do kieratu, powracał do stołu do pracy… Jednak tuż po
przejściu przez drzwi zawołał:
– Javi!
Javier Echevarría został z tyłu zamykając windę.
Ojciec z wielkim wysiłkiem zawołał ponownie:
– Javi!… Nie czuję się dobrze.
Natychmiast upadł na podłogę.
Przez okna wchodziło ostre południowe słońce.
Z czystego rzymskiego nieba spadł angelus.
Álvaro del Portillo zdał sobie sprawę z powagi sytuacji i kiedy podtrzymywał Ojca w
ramionach, udzielił mu rozgrzeszenia. Kreśląc w powietrzu znak Krzyża przypomniał, że
właśnie tego samego dnia, 26 czerwca 1944 roku, jako świeżo wyświęcony kapłan, wysłuchał
spowiedzi Ojca. To był pierwszy raz, kiedy udzielił komuś rozgrzeszenia. Ileż razy od tego
czasu, przez trzydzieści jeden lat, wykonywał ten sam gest i wypowiadał słowa: ego te
absolvo a peccatis tuis…!*
Wkrótce później udzielił Ojcu sakramentu ostatniego namaszczenia. Przy
nieskończonej liczbie okazji ksiądz Escrivá błagał go z wielką siłą: „Kiedy będę umierał, nie
pozbawiajcie mnie tego skarbu!”30
Przez półtorej godziny, w owym pokoju do pracy księdza Álvaro, rozgrywała się
tytaniczna walka połączona z masażem serca, sztucznym oddychaniem, zastrzykami, tlenem,
elektrokardiogramami… Nad ciałem księdza Escrivy de Balaguer rozciągniętym na podłodze,
zmieniali się w tym wysiłku różni jego synowie – Dan Cummings, Fernando Valenciano,
Umberto Farri, Giuseppe Molteni (Peppino) oraz lekarze José Luis Soria (Joe) i Juan Manuel
Verdaguer – również członkowie Dzieła.
Javier Echevarría wchodził i wychodził nosząc jakieś przedmioty potrzebne do
pomocy lekarskiej. Później oddalał się o kilka kroków. Jego spojrzenie skrzyżowało się ze
spojrzeniem Álvaro. Javier zaczął żałośnie płakać.
Joe Soria ukląkł na podłodze, obok ciała Mons. Escrivy. Pochylił się tak bardzo, że aż
otarł się o jego twarz. Podniósł mu jedną z powiek. Później drugą. Źrenice Ojca
charakteryzowały się mydriasis (rozszerzeniem), były martwe, nie zwężały się, nie reagowały
na bodziec światła wchodzącego przez okno.
Dookoła cisza stawała się coraz bardziej nabrzmiała. W duchu wszyscy się modlili.
Joe Soria powiedział cicho:
– Brak odruchu źrenicowego…
Z policzkiem przyklejonym do policzka Ojca zaglądał w głąb jego oczu, żeby
zobaczyć, czy snuje się w nich jeszcze nić życia. Być może na myśl przyszedł mu fragment
psalmu 13(12): „Oświeć moje oczy, bym nie zasnął w śmierci”31.
Po upływie długiego czasu Joe Soria miał wciąż zachowywać niezwykle żywe
wrażenie tego badania: „To było jak nurkowanie w głąb Ojca”32.
Kiedy pozostali nalegali, żeby pobudzić serce księdza Escrivy do bicia, Del Portillo
zadzwonił do Carmen Ramos. Polecił jej, żeby wszystkie mieszkanki La Montagnola i Villa
Sacchetti poszły do różnych kaplic domu i modliły się „w bardzo pilnej intencji”.
Álvaro zawsze widział, że w trudnych sytuacjach założyciel „opierał się” ze
szczególnym zaufaniem na modlitwie swoich córek, devoto femineo sexo**, „dlatego że one,
kiedy chcą, więcej się modlą… i więcej mogą”. W związku z tym nawet przez chwilę się nie
wahał i w tej potwornej chwili uciekł się do nich. Jednak patrząc po ludzku, nie było już
*
Łac. ‘ja odpuszczam tobie grzechy’ (przyp. tłum.).
Łac. ‘pobożnej płci niewieściej’, określenie wzięte z liturgii godzin (przyp. tłum.).
**
niczego do zrobienia. Kiedy Josemaría Escrivá upadł na podłogę, stało się tak dlatego, że
upadło jego serce.
Zaczęła się teraz szybka, milcząca i efektywna krzątanina, która obejmowała
czynności od poinformowania Papieża za pośrednictwem kardynała Villota po szukanie
drewnianej deski, żeby przenieść zwłoki Josemaríi Escrivy do kaplicy Najświętszej Maryi
Panny, Królowej Pokoju. Álvaro del Portillo zdjął mu relikwiarz z lignum crucis*, który
Ojciec nosił na szyi. Bez fałszywej skromności i bez napuszonego namaszczenia, z całą
prostotą, powiedział przebywającym tam osobom:
– Dopóki nie zostanie wybrany następca Ojca, ja będę nosił to lignum crucis.
Następnie, nie mogąc powstrzymać płaczu, zdjął mu buty.
Carlos Cardona był świadkiem tej sceny i przypomniał sobie wówczas pełną wdzięku
postać Ojca pełnego życia, mówiącego do nich następujące słowa: „ja proszę Boga, żebym
mógł się ubierać sam do ostatniego dnia […]. Tak, jak mi się będzie podobało, z butami
włącznie!”
Javier Echevarría opróżnił kieszenie sutanny Ojca: mały kalendarzyk, krzyżyk,
różaniec, chusteczka, gwizdek, który podarowały mu dziewczęta z klubu maturzystek…
Carlos Cardona, Julián Herranz i Javier Echevarría przebrali go w kapłańskie szaty:
humerał, koronkową albę, cingulum, stułę i ornat.
Tymczasem Jesús Álvarez Gazapo zajął się zakupem trumny, przygotowaniem grobu
w krypcie i powiadomieniem swojego przyjaciela, rzeźbiarza, żeby zdjął maskę z twarzy i z
dłoni założyciela.
Po zakończeniu tych prac wyszli wszyscy z wyjątkiem Álvaro i Javiera. Wówczas do
kaplicy Najświętszej Maryi Panny, Królowej Pokoju, weszło wiele kobiet z Dzieła: Carmen
Ramos, Marisa Vaquero, Marlies Kücking, Blanca Fontán, María Dolores Mazuecos i
Conchita Areta. One oczyściły twarz Ojca, zebrały resztki gipsu z maski, uczesały go… Nie
mogły robić żadnej z tych rzeczy, dopóki żył. Użyły toaletowego zestawu, który ktoś
podarował księdzu Escrivie przed laty. Jednak on oddał ten zestaw swoim córkom z tą samą
wymówką co zwykle: „nie potrzebuję go… poza tym, co ja zrobię z tymi luksusami?” 33
Świeżo przyniesionymi mieczykami i czerwonymi różami ozdobiły katafalk. Ciało
Mons. Escrivy leżało rozciągnięte na białym prześcieradle i żałobnym płótnie, na podłodze:
more nobilium, mówiono w Rzymie, zgodnie ze zwyczajem szlachetnych mężów, którzy w
chwili śmierci uniżali się, upokarzali i nie chcieli być wynoszeni na katafalku.
Niezwłocznie zaczęto odprawiać msze corpore insepulto**, które następowały jedna
po drugiej przez całe to popołudnie, noc i następny dzień, aż do mszy pogrzebowej.
Kiedy Radio Watykańskie poinformowało oficjalnie o zgonie założyciela Opus Dei,
rezydencja przy ulicy Bruno Buozzi 75 nie dawała rady spokojnemu, ale nieustającemu
napływowi ludzi przybywających, żeby się modlić.
Josemaría Escrivá – genuit filios et filias – miał córki i synów swojego ducha
rozsianych na obu półkulach. Przez radio, przez telefon, telegraficznie, nawet teleksem
wiadomość wędrowała szybko. Zaś tam, dokąd docierała, wbijała swój podwójny oścień
konsternacji i bólu. We Francji, Niemczech i Austrii dowiedziano się szybko. Natomiast z
powodu „opóźnień i przeładowania linii” Irlandia, Australia, Argentyna, Urugwaj i Paragwaj
dowiedziały się o tym z wielogodzinnym opóźnieniem. Hiszpania, jako „pierworodna córa”
Opus Dei otrzymała wiadomość za pośrednictwem bezpośredniej i szybkiej rozmowy Del
Portillo z konsyliariuszem Florencio Sánchezem Bellą.
Około czwartej po południu, w kaplicy ośrodka La Masada w Torreciudad, pewien
młody, wysoki i silny kapłan klęczał na klęczniku w ostatniej ławce. Spędził tam sporo czasu.
*
Łac. ‘drzewo Krzyża świętego’ (przyp. tłum.).
Łac. ‘w obecności niepogrzebanego ciała’ (przyp. tłum.).
**
Chwilami modlił się. Chwilami płakał. Chwilami puszczał wodze swoich myśli,
przypominając sobie piękne rzymskie czasy, dei belli tempi romani…
Na drodze tych wspomnień pojawiła się nale owa piosenka Nilli Pizzi Aprite le
finestre, która tak wiele spraw sugerowała Ojcu. I owo jego pragnienie: „Chciałbym słyszeć tę
piosenkę, kiedy będę umierał”.
Severino Monzó wiedział w owej chwili tylko jedno: Ojciec umarł nagle. Nie był
chory. A zatem nie miał czasu na… umieranie.
Wiedział, że dla Ojca nie istniały już zegarki ani kalendarze, dlatego że przekroczył
granicę, od której zaczyna życie wieczne.
Pochodzący z hiszpańskiego wybrzeża Morza Śródziemnego, impulsywny i
sentymentalny, Severino podniósł podbródek, jakby rzucając wyzwanie powietrzu, i
pomyślał: „dlaczego nie?” W kilka minut później na gramofonie w salonie ośrodka La
Masada zabrzmiała muzyka katarynki, dźwięk dzwoneczków i głos Nilli Pizzi:
Aprite le finestre al nuovo sole:
è primavera, è primavera.
Lasciate entrare un poco d’aria pura…
Ksiądz Monzó pogodnie wspominał z całą wyrazistością scenę słonecznego,
wiosennego popołudnia na galleria del Fumo. To tak, jakby to oglądał … Zasłony z płótna w
kolorze niebieskiego francuskiego sera. Dym papierosowy krążący w niewiarygodny sposób
pod światło słońca w kolorze pigwy. Ojciec, wybijający wesoły rytm głową i czubkiem buta,
podczas gdy rozbrzmiewała muzyka Aprite le finestre… A później ów łobuzerski uśmiech
poczciwego współudziału, jakby przenoszący go w bardzo odległy dzień:
– Ty mi ją zaśpiewasz…
I Severino zaczął śpiewać, delikatnie, w takt ciągle obracającej się płyty. Słodka a
zarazem gorzka melodia rozbrzmiewała między ciemnymi zarysami jego skroni, błonami
bębenkowymi, szczękami, podniebieniem… aż w gardle zrobiła mu się gula. Po zakończeniu
strofy: „zakochane dziewczęta i zakochani chłopcy, otwórzcie okna nowemu słońcu…” nie
mógł śpiewać dalej i jego śpiew przeszedł w szloch.
Puścił płytę jeszcze raz i jeszcze raz. Podobało mu się bardzo w ten sposób„opłakiwać
swój ból”. Tak, Ojciec popatrzył na niego i powiedział: „Ty mi ją zaśpiewasz”. Jednak dodał
coś jeszcze… co? co?
Stopniowo zarysowywały mu się kontury wspomnienia… Dokładne, dosłowne zdanie
brzmiało: „Ty mi ją zaśpiewasz… bez łez”.
Grzbietem dłoni, jak kiedy był młodym chłopakiem, Severino osuszył wielkie łzy
ześlizgujące mu się po policzkach. Nie zrobił tego przez wzgląd na tę bzdurę, że „mężczyźni
nie płaczą”. Zrobił to dlatego, że rozumiał, że jeśli temu bólowi i tej pustce, i temu
osieroceniu, i temu uszczerbkowi w duszy, stawi czoła „bez łez”, wówczas od tego dnia na
przyszłość już nigdy nie będzie miał powodu, poważnego powodu, żeby płakać.
Następnego dnia, od świtu, Álvaro del Portillo trwał obok spoczywającego ciała Ojca.
Ruszał się tylko po to, żeby pożegnać niektórych kardynałów i biskupów przychodzących na
modlitwę34.
W połowie poranka wstał z bocznej ławki, gdzie się znajdował. Udał się do środka
nawy Najświętszej Maryi Panny, Królowej Pokoju. Ukląkł obok głowy założyciela, pochylił
się, jakby miał go pocałować, ale nie zrobił tego. Oparł swoje czoło na czole Josemaríi
Escrivy i tak pozostał przez kilka chwil. Niezwykle intensywnych chwil. Prosił go, „żebym
był wiernym wykonawcą Twojego umysłu”. Prosił go na to nieznane dotąd interregnum
żałoby i wakatu stanowiska, „żebym umiał dbać o Dzieło tak, jak Ty byś o nie dbał”. Właśnie
został zamknięty okres założycielski Opus Dei. Escrivá de Balaguer pozostawił Dzieło
ukończone, tak, jak Bóg pozwolił mu je zrozumieć. Tak miało być kontynuowane po wsze
czasy. Zadaniem tych, którzy mieli nadejść po założycielu, było tylko zachowywanie, obrona
i przekazywanie w całości tego ducha, tego charakteru, tego stylu życia, którym jest Opus
Dei. Nie trzeba niczego wymyślać, niczego poprawiać, niczego zmieniać.
Teraz, czując pod skórą marmurowy chłód czoła Ojca, odważył się poprosić ze
śmiałością o szczególny przekaz, przelanie, zarażenie, żeby myśleć, chcieć, działać ad
mentem Patris, zgodnie z umysłem samego Ojca.
Następnie wstał, wziął trzy czerwone róże z jednego z bukietów i położył je na
stopach założyciela.
Przypomniało mu się stare, a przy tym zawsze niezwykle świeże wspomnienie.
Minęło od tego czasu wiele lat. Był młodym chłopakiem, studentem inżynierii. W dniu, kiedy
definitywnie wstępował do Opus Dei, modlił się w swoim wnętrzu „dobrowolnie i na zawsze,
ze wszystkich moich sił i całym moim uczuciem…”. Ojciec po wysłuchaniu jego zobowiązań
do wierności, ukląkł i ucałował mu stopy. Jakże pragnął od tego czasu odwzajemnić Ojcu
tamten pocałunek! Jednak nigdy nie podejrzewał, że będzie musiał czekać do dnia jego
śmierci.
Na usta Álvaro del Portillo spłynęły słowa Świętego Pawła. Nie stało się tak
przypadkiem. Przez długą chwilę słowa te wybierało jego serce. Wziął głos z Pisma, żeby
ułożyć hołd, pochwałę, laudatio*, której nigdy nie mógł poświęcić Ojcu za życia, dlatego że
ten by mu na to nie pozwolił: Quam speciosi pedes evangelizantium pacem, evangelizantium
bonum!35 Jak piękne stopy tych, którzy zwiastują dobrą nowinę!
Była to wspaniała pochwała apostoła, który spędził swoje życie nieustannie i obficie
rozsiewając w powietrze ziarna dobrego przykładu i zdrowej nauki, przynoszące obfite plony.
Była to szlachetna pochwała, o tradycji wieków i tysiącleci, dlatego że Paweł z Tarsu,
pisząc te słowa, zanurzył swoje pióro Nowego Testamentu w tym, co już powiedzieli Izajasz i
Nahum, prorocy Starego Testamentu: „O jak są pełne wdzięku na górach nogi zwiastuna
radosnej nowiny”36.
Była to mądra pochwała, starannie wyselekcjonowana. Święty Paweł w tym samym
rozdziale, zapytawszy: „czy może nie słyszeli?” [przesłania Apostoła – przyp. B. J.],
odpowiadał także tym razem przy pomocy pożyczonej elokwencji, wspomagając się
starożytnym psalmem Króla Dawida:
„Po całej ziemi rozszedł się ich głos, aż na krańce świata ich słowa”37.
Była to również mądra pochwała postawy tego człowieka o wielkiej zdolności
komunikowania się, tego łamacza archetypów, schematów i form, który rozpowszechniał na
pięciu kontynentach stare a zarazem nowe przesłanie Ewangelii, podawane w szlachetnym
naczyniu Opus Dei.
Álvaro del Portillo klęczał dalej przy ciele zmarłego odmawiając swoją bezgłośną
laudatio. Właśnie po dojściu do tego punktu psalm Dawida dokonał sugestywnego zwrotu: Et
ipse tamquam sponsus procedens de thalamo suo38. I […] wychodzi jak oblubieniec ze swej
komnaty…
O tym zawsze marzył Josemaría. „Umrzeć dla nas to jak iść na wesele”, „kiedy nam
powiedzą, wyjdź, bo nadchodzi Oblubieniec, który po ciebie przychodzi […], wyjdziemy
radośni na spotkanie Tego, kto był miłością naszego życia”, „zjednoczenie z Tobą teraz
byłoby szlachetniejsze, gdyż kocham Cię Miłością młodzieńczą!” Oblubieńcze zjednoczenie.
Święto miłości.
Psalm mówi dalej: exultavit ut gigas ad currendam viam.
*
Łac. ‘mowa pochwalna’ (przyp. tłum.).
Álvaro pamiętał, jak bardzo Escrivá lubił ten werset o olbrzymie i z jaką żywością
recytował go, wybijając jego dźwięczną łacińską kadencję: „Weseli się jak olbrzym, co drogę
przebiega”.
Takim widział go zawsze – jako olbrzyma. Ut gigas…
Jako przewidującego olbrzyma, z wybiegającymi naprzód wskazówkami zegarka,
niewspółczesnego w stosunku do ludzi swojego wieku.
Jako nonkonformistycznego olbrzyma, wbrew modom myślenia, pod prąd społecznej
bezwładności, na przekór stadnym przeszkodom.
Jako olbrzyma przecierającego nieodkryte szlaki, dziewicze źródła, nieuprawiane pola.
Jako olbrzyma o potężnej wierze, kóry dlatego że umiał zobaczyć to, co niewidzialne,
odważył się zrobić to, co niemożliwe.
Jako olbrzyma objaśniającego sny, niezmiernie ambitne sny, wobec których
najśmielsza muskulatura zawsze okazywała się niewystarczająca.
Jako olbrzyma cierpiącego na brak miłości, na gorzką zawiść, na szyderstwo, na
zazdrość… A jednak szczęśliwego.
Jako pokornego olbrzyma, z uporem oddalającego się od wszelkiej próżnej chwały.
Jako olbrzyma o tak bardzo zakochanym i czuwającym sercu – cor meum vigilat!* –
które nigdy nie zasypiało.
Jako olbrzyma, patriarchę niezwykle licznego potomstwa – tysięcy córek i synów,
propagującego swojego ducha po całym świecie.
Zobaczył go ponownie teraz… Również olbrzyma. Rozciągniętego na podłodze, z tym
zagadkowym spokojem zmarłych, na który trzeba bardzo długo patrzeć, żeby przekonać się,
że nie jest udawany. Spoczywał pogodnie niczym wojownik, który z odwagą wydał swoją
ostatnią bitwę. Ozdobiony godnością. Uwieńczony łaską. Jego dusza, pozbawiona całej tej
maszynerii i wszystkich tych kartonów, wylądowała już pewnie na oceanicznej plaży o
oślepiającej jasności…
Jednak było coś niewiarygodnego, coś, co zbijało z tropu w tym spokoju Escrivy. Nie
został stworzony, żeby spoczywać nieruchomo. Należał do tej rasy ludzi, którzy nie rodzą się
na kamieniu, wyprostowani jak maszty, sterczący niby pulsujące credo. Do tej rasy ludzi,
którzy żyją i umierają stojąc. Stojąc, dlatego że ich dzień na odpoczynek nie ma nocy. Stojąc,
dlatego że nie ma bólu ani rany, które rzuciłyby ich na ziemię.
Álvaro zakończył swoją laudatio w milczeniu. Myślał, że tam, w niebie, tak jak na
ziemi, ksiądz Escrivá nie będzie umiał być statycznym świętym, świętym z założonymi
rękami. I że szybko, bardzo szybko, być może już, „wychodzi jak oblubieniec ze swej
komnaty, weseli się jak olbrzym, co drogę przebiega”.
Álvaro wzniósł swoje niezwykle pogodne i błękitne spojrzenie. Spotkał się z oczami
Javiera, zaczerwienionymi i zmniejszonymi od płaczu oczami wyglądającymi jak dwa drżące
zające. Uśmiechał się do niego delikatnie. I bez słów, przekazał mu natychmiast wiadomość o
niezachwianej pewności: „W Dziele nic się nie stanie. Nic. Nie będzie zamieszania ani
sieroctwa, ani pustki… dlatego że Ojciec niczym patriarchowie starożytnych rodów, nie tylko
zrodził córki i synów… zrodził synów zdolnych być Ojcami. Natomiast on sam będzie na
zawsze Ojcem wszystkich synów i Ojcem wszystkich ojców”.
3 kwietnia 1994. „El Soto” (Madryt)
*
Łac. ‘serce me czuwa’, Pnp 5,2 (przyp. tłum.).
PRZYPISY
Rozdział XVII
Dane do opracowania tego rozdziału mógł dostarczyć tylko ktoś, kto mieszkał z Josemaríą
Escrivą podczas letnich miesięcy, w okresie, o jakim tu mowa. I tak właśnie było. Autorka
dziękuje Mons. Javierowi Echevarría za ogromną pomoc, jaką dały jej jego relacje
bezpośrednie, pisemne i wypowiedzi nagrane na taśmę magnetofonową. Również za jego
hojne poświęcenie czasu, zebranie materiałów i wysiłek pamięci, żeby odpowiedzieć na
koniecznie wyczerpujące listy pytań. Dzięki temu niezwykle cennemu wkładowi można było
zrekonstruować dziewięć nieopisanych do tej pory okresów życia Escrivy de Balaguer –
letnie miesiące dziewięciu lat od 1965 do 1973 roku.
2
Josemaría Escrivá nigdy nie chciał spowiadać członków Dzieła: „żeby nie wiązać sobie
rąk”, mawiał. Chodziło mu o to, że tajemnica sakramentalnej spowiedzi ogromnie by go
krępowała ograniczając jego wolność wypowiedzi podczas kierowania Opus Dei, głoszenia
kazań, wydawania wskazań związanych z zarządzaniem, i tak dalej, w każdym wypadku, w
którym decyzje te dotykałyby w konieczny sposób osób, których głębię poznał za
pośrednictwem sakramentu spowiedzi.
3
Idąc dalej za tym samym poglądem, w którego wyniku założyciel Opus Dei nie spowiadał
członków Dzieła, nie robią tego również zwykle kapłani zajmujący w Opus Dei funkcje
zarządzające, w stosunku do osób, nad którymi mają formalną władzę.
4
Álvaro del Portillo, w rozmowie z Cesare Cavalleri (op. cit.), odnosząc się do Josemaríi
Escrivy de Balaguer mówi: „Nigdy nie pozostawał w łóżku dłużej niż to przewidział ani
nigdy nie dosypiał po obiedzie”, str. 56, oraz „nigdy nie lubił oddawać się długiej sjeście, do
tego stopnia, że zarządził, aby członkowie Dzieła nie korzystali z nije, chyba że lekarz zaleci
inaczej”, str. 62.
5
List Mons. Álvaro del Portillo, z 28 listopada 1982 r., 28.
6
Homilia Pawła VI w Fatimie (Portugalia), 13 maja 1967 r.
7
Por. Josemaría Escrivá de Balaguer, Różaniec Święty.
8
Relacja ustna Maríi José Monterde dla autorki, razem z pisemnym i nagranym na taśmę
magnetofonową materiałem, jaki udostępnił Mons. Echevarría, są głównymi źródłami
informacyjnymi od bezpośrednich świadków do rekonstrukcji letnich miesięcy w 1968 i 1969
roku.
9
AGP, RHF 20166, str. 1101.
10
Konsyliariusz lub wikariusz regionalny reprezentuje prawnie Ojca w określonym kraju lub
na terytorium, gdzie Opus Dei pracuje w stabilny sposób.
11
Zaakceptowano ten pojazd do długich podróży Mons. Escrivy, który zjeździł Europę
wzdłuż i wszerz. Ten Mercedes miał siedem lub osiem lat, kiedy otrzymał go ksiądz Escrivá.
Służył jeszcze przez dwanaście lat: od 5 maja 1969 roku do 16 czerwca 1981 roku. W tym
pojeździe Josemaría Escrivá odbył swoją ostatnią podróż 26 czerwca 1975 roku: RzymCastelgandolfo-Rzym. Jest przechowywany w wybudowanym w tym celu garażu w
Cavabianca (Rzym).
12
W 1950 roku, kiedy Kościołem rządził Papież Pius XII, Stolica Święta przyznała Mons.
Josmearíi Escrivie – jako założycielowi Opus Dei – władzę do wprowadzania zmian w
Codex, w celu adaptowania go do potrzeb praktycznego życia instytucji.
13
Relacja ustna Maríi José Monterde dla autorki. Decyzja, żeby hiszpański był językiem
Opus Dei, została przyjęta na Kongresie Generalnym w 1956 roku na wniosek różnych
1
niehiszpańskojęzycznych uczestników kongresu, żeby wówczas i w przyszłości członkowie
Dzieła na całym świecie mogli czytać i rozumieć bez tłumaczeń pisma Założyciela. Escrivá
zgodził się na to, ale chciał, żeby użyto określenia „język kastylijski”, a nie „język
hiszpański”.
14
Ibidem.
15
Ibidem.
16
Ibidem.
17
Ibidem.
18
Ibidem.
19
Ibidem.
20
Ibidem.
21
Świadectwo Fernando Valenciano Polacka (AGP, RHF T-05362).
22
Iz 58, 1.
23
Świadectwo Begoñi Álvarez Iráizoz (AGP, RHF T-04694), której Josemaría Escrivá
opowiedział o tym w Rzymie.
24
Przemówienie Pawła VI z 20 czerwca 1973 roku. Insegnamenti di Paolo VI, XI Tip. Pol.
Vaticana 1973.
Rozdział XVIII
Św. Leon Wielki, Homilia 82, 1 na dzień Apostołów Piotra i Pawła. Tekst polski za: Św.
Leon Wielki, Mowy, przełożył, wstępem i objaśnieniami opatrzył Ksiądz Biskup Kazimierz
Tomczak, Księgarnia Św. Wojciecha, Poznań-Warszawa-Lublin 1958, tom XXIV serii: Pisma
Ojców Kościoła w polskim tłumaczeniu, str. 389.
2
Josemaría Escrivá de Balaguer, Wierność Kościołowi, homilia z 4 czerwca 1972 roku, 28 w
książce: Kochać Kościół, Księgarnia Świętego Jacka, Katowice 1994.
3
Świadectwo Encarnación Ortegi Pardo (AGP, RHF T-05074), Begoñi Álvarez Iráizoz
(AGP, RHF T-04861), Marlies Kücking i Mercedes Morado Garcíi (AGP, RHF T-07902).
4
AGP, RHF 21158, str. 216-217. Świadectwo Begoñi Álvarez Iráizoz (AGP, RHF T-04861).
5
Świadectwo Miguela Ángela Madurgi Lacalle (AGP, RHF T-03340). Por. Artículos del
Postulador, 643.
6
Josemaría Escrivá de Balaguer, Wierność Kościołowi, homilia z 4 czerwca 1972 roku, 30,
op. cit.
7
Listy z 9 stycznia 1932 roku, 20 i z 24 października 1965 roku, 73.
8
Mons. Álvaro del Portillo. Spotkanie. AGP, RHF 21165, str. 852.
9
AGP, RHF 20577, str. 47-55. Artículos del Postulador, 647.
10
Spotkanie ze studentkami ISSA (Instytutu Studiów Wyższych będącego częścią
Uniwersytetu Nawarry zajmującego się kształceniem asystentek zarządu – management
assistants). AGP, RHF 21154, str. 86.
11
AGP, RHF 20057, str. 65.
12
AGP, RHF 20075, str. 17.
13
AGP, RHF 20580, str. 16.
14
Artículos del Postulador, 209.
15
AGP, RHF, EF-620712-1.
16
Świadectwo Mons. Francesco Angelicchio (AGP, RHF T-3322).
17
AGP, RHF, 20075, str. 18-19; 20162, str. 385-386.
18
AGP, RHF, 21503, przypis 266. Por. Rozmowy…, 46. Wywiad przeprowadzony przez
Jacques’a Guillaume-Brulona w Le Figaro, Paryż, 16 maja 1966 roku. Również w
1
Rozmowach, 22. Wywiad przeprowadzony przez Pedro Rodrígueza w Palabra, Madryt,
październik 1967. Por. Peter Berglar, Opus Dei, wydawnictwo Rialp, Madryt, 1987, str. 246.
Oraz Ana Sastre, Tiempo de Caminar, wydawnictwo Rialp, Madryt, 1989, str. 457.
19
Świadectwo Carmen Mazzuchelli, hrabiny Ruidoms (AGP, RHF T-05052).
20
List Mons. Lorisa Capovilli, arcybiskupa Mesembrii i prałata Loreto do Jego
Świątobliwości Pawła VI z 24 czerwca 1978 roku.
21
AGP, RHF, EF-620712-1.
22
Świadectwo Marlies Kücking.
23
Świadectwo Mons. Césara Ortiz-Echagüe (AGP, RHF T-04694).
24
AGP, RHF 20115, str. 47.
25
List z 25 maja 1962 roku, 33-35.
26
Ibidem, 26.
27
Iz 56, 10.
28
Mons. Escrivá de Balaguer napisał do Mons. Dell’Acqua, substytuta Sekretariatu Stanu,
długi i jasny list, prosząc jeszcze raz o odpowiednią formułę prawną dla Opus Dei. List ten
został napisany w Paryżu i datowany 15 sierpnia 1964 roku. (AGP, RHF, EF-640815 T-2).
29
Pisemna relacja Mons. Javiera Echevarríi dla autorki.
30
Ktoś o dużej wyobraźni włożył w usta ojca Arrupe zdanie: „Tak, mówią, że tutaj w Rzymie
mieszka założyciel Opus Dei”, jakby dając do zrozumienia, że nie widzieli się osobiście.
Rzeczywistość była zupełnie odmienna. W 1965 roku Arrupe został mianowany przełożonym
generalnym Towarzystwa Jezusowego, zastępując ojca Janssensa. Od tego czasu, do 1970
roku między Escrivą a Arrupe doszło do dwunastu długich spotkań. Większość z nich z
obiadem i z poobiednią rozmową. W Villa Tevere: 12 września 1965, 8 grudnia 1965, 22
grudnia 1966, 28 lutego 1968 i 27 marca 1969. W Borgo Santo Spirito: 10 października 1965,
28 stycznia 1966, 23 listopada 1966, 11 listopada 1967, 14 grudnia 1968, 19 stycznia 1970 i
16 marca 1970 roku.
31
Pisemna relacja Mons. Javiera Echevarríi dla autorki.
32
Świadectwo Marlies Kücking.
33
List z 14 lutego 1974 roku.
34
AGP, RHF 21503.
35
AGP, RHF 21144, str. 73.
36
Świadectwo Mons. Enrique Pelacha i Feliú (AGP, RHF 07678).
37
Por. między innymi: kardynał J. Frings, Für die Menschen bestellt, Erinnerungen des
Alterzbischofs von Köln, J. P. Bachem Verlag, Kolonia 1973, str. 149-150; kardynał
Sebastiano Baggio, Avvenire, Mediolan, 26 lipca 1975 roku; kardynał Sergio Pignedoli, Il
Veltro, Rzym XIX (1975), 3-4; kardynał Marcelo González Martín, Los domingos de ABC,
Madryt, 24 sierpnia 1975 roku; kardynał Franz König, Corriere della Sera, Mediolan, 9
listopada 1975 roku; kardynał Mario Casariego, homilia wygłoszona w kościele przy
Montealegre w Barcelonie i przedrukowany w L’Osservatore Romano (Watykan), 14-15 lipca
1975 roku; kardynał Poletti, Dekret wprowadzający sprawę beatyfikacji i kanonizacji
Josemaríi Escrivy de Balaguer, Rivista Diocesana di Roma, marzec-kwiecień 1981 roku.
38
Por. Rozmowy z prałatem Escrivá, Księgarnia Św. Jacka, Katowice 1993, 72. Wywiad dla
Enrico Zuppiego i Antonino Fugardiego, opublikowany w L’Osservatore della Domenica
(Watykan), w trzech częściach: 19 i 26 maja oraz 2 czerwca 1968 roku.
39
Artículos del Postulador, 217.
40
Świadectwo Begoñi Álvarez Iráizoz (AGP, RHF T-04861). Świadectwa Marlies Kücking i
Mercedes Morado Garcíi (AGP, RHF T-07902).
41
Świadectwo Marlies Kücking i Mercedes Morado Garcíi (AGP, RHF T-07902).
42
Świadectwo Mons. Césara Ortiz-Echagüe (AGP, RHF T-04694).
Świadectwo Begoñi Álvarez Iráizoz (AGP, RHF T-04861).
AGP, RHF 21162.
45
Świadectwo Marlies Kücking.
46
AGP, RHF 21164, 28 marca.
47
List Mons. Álvaro del Portillo z 29 czerwca 1975 roku, str. 35. Pisemna relacja Mons.
Javiera Echevarríi dla autorki.
48
Świadectwo Carmen Ramos.
49
Świadectwo doktora Kurzio Hruski (AGP, RHF T-15732).
50
AGP, RHF 21166, str. 155-159.
51
Świadectwo Begoñi Álvarez Iráizoz (AGP, RHF T-04861).
52
Świadectwo Carlosa Cardony Pescadora (AGP, RHF T-06138).
53
Świadectwa Mercedes Morado Garcíi (AGP, RHF T-07902) i Marlies Kücking. Por.
świadectwo Carlosa Cardony Pescadora (AGP, RHF T-06138).
54
Relacja ustna Ernesto Juliá Díaza.
55
Świadectwo Begoñi Álvarez Iráizoz (AGP, RHF T-04861).
56
Por. świadectwa Mercedes Morado Garcíi (AGP, RHF T-07902), Marlies Kücking i Begoñi
Álvarez Iráizoz (AGP, RHF T-04861).
57
Świadectwo Begoñi Álvarez Iráizoz (AGP, RHF T-04861).
58
Świadectwo Marlies Kücking.
43
44
Rozdział XIX
Relacja ustna Severino Monzó dla autorki. Por. AGP, RHF T-07823.
Świadectwo Marlies Kücking.
3
AGP, RHF 21156, str. 51-52.
4
Świadectwo Encarnación Ortegi Pardo (AGP, RHF T-05074).
5
Świadectwo Marlies Kücking.
6
Relacja ustna Mons. José Luisa Illanesa dla autorki. Por. świadectwo Encarnación Ortegi
Pardo (AGP, RHF T-05074).
7
Świadectwo Marlies Kücking.
8
AGP, RHF 21175, str. 523-524.
9
AGP, RHF 21157, str. 1092-1094.
10
Miguel Hernández, El niño yuntero.
11
Świadectwo Maríi del Carmen Otal Martí, baronowej Valdolivos (AGP, RHF T-05080).
12
Rzeczy ostateczne to według wiary katolickiej wydarzenia, przez które musi przejść każdy
człowiek na koniec swojego ziemskiego życia: śmierć, sąd Boży szczegółowy, sąd
ostateczny, niebo albo piekło. Niektóre dusze są poddawane przejściowemu, nie ostatecznemu
stanowi oczyszczenia w czyśćcu.
13
Święty Jan od Krzyża, Pieśń duchowa, 3, tłum. O. Bernard Smyrak OCD, w: Św. Jan od
Krzyża, Dzieła, Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 1998.
14
Świadectwo Mercedes Morado Garcíi (AGP, RHF T-07902).
15
Por. Artículos del Postulador, 992.
16
Mons. Álvaro del Portillo, list z 30 września 1975 roku, 36.
17
Por. Artículos del Postulador, 989.
18
Świadectwo Carmen Ramos.
19
Mons. Álvaro del Portillo. Por. AGP, RHF 21165, str. 36-37, a także por. świadectwo
Marlies Kücking.
20
Świadectwo Carmen Ramos.
1
2
Ustna relacja Ernesto Juliá Díaza.
Mons. Álvaro del Portillo. AGP, RHF 21175, str. 37.
23
AGP, RHF 21164, str. 673-674.
24
Ibidem.
25
Ibidem.
26
AGP, RHF 20166, str. 213.
27
List z 29 listopada 1975 roku, str. 37.
28
Droga, 743.
29
Świadectwo Carlosa Cardony Pescadora (AGP, RHF T-06138).
30
Por. Álvaro del Portillo, O Założycielu Opus Dei. Rozmowa z biskupem Álvaro del Portillo
przeprowadzona przez Cesare Cavalleri, tłum. Iwona Wesołowska, Wydawnictwo Księży
Marianów, Warszawa 2004, str. 273.
31
Por. Ps 12, 4-5.
32
Usłyszane przez autorkę od José Luisa Sorii w El Brezo (Palencia), w sierpniu 1975 roku.
33
Ustna relacja Marlies Kücking dla autorki.
34
Zgodnie z relacją Mons. Álvaro del Portillo dla Cesare Cavalleri (op. cit.) do katafalku
umieszczonego przy ulicy Bruno Buozziego 75 przybyli między innymi Mons. Benelli,
przedstawiciel Jego Świątobliwości Pawłowi VI, kardynałowie Wright, Ottaviani, Rossi,
Seper, Baggio, Garrone,. Philippe, Oddi, Guerri, Palazzini, Traglia, Violardo, Casariego.
Wymienia się również arcybiskupa Travię i polskiego biskupa Deskura. W mszy pogrzebowej
z 28 czerwca 1975 roku, odprawionej w kościele Świętego Eugeniusza w Rzymie,
uczestniczyli niektórzy spośród już wymienionych oraz kardynałowie Fürstenberg i Aponte,
„wraz z wieloma innymi biskupami, prałatami, kapłanami oraz przełożonymi zakonów i
kongregacji”, str. 287. Pośród tych ostatnich wymienia się przełożonego generalnego
Towarzystwa Jezusowego oraz „liczne zakonnice – wiele z nich z krewnymi należącymi do
Dzieła – i zakonnicy”, str. 283.
35
Rz 10, 15.
36
Iz 52, 7; Na 1, 15.
37
Rz 10, 18; Ps 19(18), 5.
38
Ps 19(18), 6.
21
22
Download