rozdział xiv - Ostatnia Szuflada

advertisement
ROZDZIAŁ XIV
Lot sokoła. „Między świętą a świętym…”. Pięć cech samotnego wróbla. Jak złodziej. „Tyś
moim”. Prawdziwe obliczanie wieku Ojca. Zoologia mistyczna. „Widzę, ale nie patrzę”. Brwi
markizy. Dobry antyklerykał. „Dobrze mi go traktujcie!” „Niech nikt we mnie nie
pozostanie”. Escrivá i kobiety. Grobowa cisza. „Wasza Wysokość, proszę uklęknąć…”
Z zapieczętowanymi ustami.
Podczas pierwszych odwiedzin w starym domu w Molinoviejo, na końcowym
zakręcie długiego korytarza – surowe belki z ciemnego drewna i podłogi z czerwonawych
płytek – być może ktoś, wskazując jedną ze ścian, pokazuje nowemu przybyszowi: „…A tutaj
jest słynny napis coraz wyżej od padołów wzlatując. Zostało to napisane w pierwszych latach,
idąc za wskazówkami Ojca”.
Jest to gobelin sporządzony ze starego materiału o ochrowych i złoconych odcieniach,
pośrodku którego znajduje się sokół*. Na obrzeżu tkaniny znajduje się historia, która równie
dobrze może wydawać się łowiecką opowieścią: „Coraz wyżej od padołów, wzlatując,
chwyciłem połów”. To wersety z utworu Lot miłości Świętego Jana od Krzyża. Cała strofa
brzmi, jak następuje:
Miłości rączymi pióry, / Nadzieją gnany do góry, / Coraz wyżej od padołów, /
Wzlatując, chwyciłem połów**.
Postać sokoła zainspirowała zakonnika mistyka z Fontiveros do napisania
naładowanych symboliką wersetów i notatek na temat życia kontemplacyjnego. Również dla
Josemaríi Escrivy to porównanie do sokoła i innych miejskich ptaków, które ważą się na
śmiałą przygodę, aby wzbić się do lotu, włącznie z orłem, który spogląda w słońce1, okazały
się w najwyższym stopniu sugestywne, dlatego że Opus Dei buduje swoją duchowość na
kontemplacji i na działaniu, na modlitwie i na pracy, jako całkowitą jedność, jako ciągłość
bez pęknięć.
Jednakże wracając do sokoła i Świętego Jana od Krzyża, wśród jego tekstów znajduje
się glosa dotycząca jednego z Dawidowych wersetów. Zwykły pojedynczy werset, którego
wiele osób nie zauważa, który jednakże dla niego jest punktem wyjścia do przepięknej
refleksji o pewnym wspaniałym gatunku „wróbla”. Święty Jan zatrzymuje się faktycznie na
wersecie 8 psalmu 102(101): Vigilavi, et factus sum sicut passer solitarius in tecto. Tłumaczy
to następująco: „Nie spałem, i stałem się jak wróbel sam jeden na dachu”. Jakby powiedział:
„Otworzyłem oczy swego umysłu i znalazłem się ponad wszelkimi poznaniami naturalnymi,
samotny i bez nich; na dachu, czyli ponad wszystkimi rzeczami tej ziemi” 2. Następnie
przechodzi od wyliczania i opisywania pięciu właściwości samotnego ptaka. Wskazują one
pięć warunków kontemplacji, życia w bliskości z Bogiem. Jednakże równocześnie jest to pięć
autentycznych cech każdego prawdziwego celibatu miłości, pojmowanego jako dobrowolne
wyrzeczenie się innych miłości, włącznie z miłością własną, żeby zdobyć niezależne skrzydła
człowieka wolnego jak celibatariusz – zasięg lotu, jaki daje potężna wolność. A zatem
wyrzeczenie się i wolność jako inżynieria duszy, żeby osiągnąć najwznioślejsze szczyty
Bożej miłości. Wyrzeczenie, które nie jest biedowaniem, tylko błogosławionym ubóstwem w
duchu. Wyrzeczenie, które jest obnażeniem i pustką, ,zdolnością wydawania odgłosów w celu
rozkosznego słuchania muzyki ciszą przepojonej, samotności wypełnionej dźwiękiem. I
wolność, która nie daje się pochwycić żadną nicią czy przywiązaniem, która nie wiąże się
W oryginale neblí, czyli jedna z odmian sokoła wędrownego (Falco peregrinus, var. calidus) (przyp. tłum.).
Przekład Lucjana Siemieńskiego w: Pieśń mistycznej miłości. Zebrał i wytłumaczył Lucjan Siemieński, Lwów
1877, str. 95 (przyp. tłum.).
*
**
żadną pętlą ani grudką błota przylepioną do skrzydeł, dlatego że świadomie wybrała lot w
kierunku blasku zorzy rumianego*.
Zaś te właściwości samotnego ptaka są następujące:
Pierwsza polega na tym, że spoczywa on zwykle na najwyższych miejscach. Zawsze
powyżej podłogi. Zawsze obcując z Bogiem. Zawsze w poszukiwaniu szczytowej
perspektywy tego, co nadprzyrodzone. Zawsze rzucając wyzwanie lotowi koszącemu,
kurzemu i lękliwemu. „Nie trzepocz skrzydłami niczym kura – radził Święty Josemaría
Escrivá w Drodze – skoro możesz wzbić się wysoko jak orzeł”**.
Druga – ma zawsze dziobek zwrócony w tę stronę, skąd przychodzi powiew. Uwaga i
uczucia zwrócone tam, gdzie wieje Duch. W każdej chwili uważa na to, co Bóg chce
powiedzieć, wskazać, zasugerować, dać albo na to, o co Bóg chce poprosić.
Trzecia polega na tym, że przebywa zwykle sam i nie dopuszcza innego ptaka blisko
siebie, natomiast jeżeli jakiś ptak przysiada u jego boku, on natychmiast odlatuje, wzbija się
do lotu. Ptak chce być samotny, w oddaleniu od wszystkich rzeczy, wyzuty ze wszystkiego,
dlatego że nie chce niczego, tylko tej samotności w Bogu.
Czwarta własność polega na tym, że śpiewa głosem pełnym słodyczy. A zatem cichym
i nasyconym miłym zapachem głosem, in odorem suavitatis, niczym ziarna kadzidła, które
spalają się stopniowo, bez wielkich kłębów dymu, powoli, wznosi się do Boga w swoim
łagodnym śpiewie, ani donośnym, ani krzykliwym – w zwykłej pieśni małego ptaka. Śpiewa
głosem pełnym słodyczy, dlatego że nie robi tego, żeby być słyszanym i oklaskiwanym przez
ludzi. Nie pragnie zwracać niczyjej uwagi. Jego widzem i jego słuchaczem jest jedynie Bóg. I
najlepiej rozmawia mu się z Bogiem bez wielkich hałasów, bez wielu słów. Bóg jak nikt inny
rozumie tę słodką mowę, którą wypowiada się tylko sercem. A wówczas, kiedy pojawia się
muzyka ciszą przepojona, rozkosz przynosi samotność wypełniona dźwiękiem, uczta, co moc i
miłość daje na zmianę.
Wreszcie piąta cecha polega na tym, że samotny ptak na swoich piórach nie ma
określonego koloru. Nie ma żadnego koloru szczególnego uczucia ani do innych, ani do
samego siebie. Nie chodzi o to, że nikogo nie kocha. Chodzi o to, że kocha wszystkich bez
różnicy, bez wyjątku i bez wyróżniania specjalnym kolorem. Rozdziela swoją miłość hojnie,
bez szczególnego traktowania, bez wyróżniania, nie dając się ponieść szarpnięciom
zmysłowości albo podziwu, albo sympatii czy bez żadnego szczegółowego rozważania rzeczy
tak wyższych, jak i niższych.
I doszedłszy do tego miejsca, Jan od Krzyża podsumowuje w oszczędnym i nagłym
zdaniu, dlaczego tak jest i dlaczego samotny, wolny ptak, pozbawiony bogactw i pragnień, a
także wolny od skłonności i przywiązań, zachowuje się w ten sposób: gdyż to, co posiada, to
przepaść wiedzy Bożej3.
Josemaría Escrivá bez wątpienia znał te właściwości samotnego ptaka, tak sugestywne
dla rozważań o kapłańskim celibacie. Przy jakiejś okazji mówił o tej kapłańskiej „samotności
w towarzystwie”:
– Nigdy nie jesteśmy samotni. Niektórzy mówią: kapłani to ludzie bez miłości… A to
nieprawda! Jesteśmy pełni miłości, ogromnie pełni miłości do Pana. Kapłan nie potrzebuje
innej miłości. Mówią również: są samotni!… A to nieprawda! Mamy więcej towarzystwa niż
ktokolwiek, mnóstwo towarzystwa, dlatego że Pan nigdy nie zostawia nas samych. Jesteśmy
rozkochani w Miłości, w Twórcy Miłości! (…). Codziennie rano wznosimy w naszych
dłoniach Świętą Hostię, wznosimy Kielich nad ołtarzem i mówimy per ipsum, et cum ipso, et
in ipso, przez moją Miłość, z moją Miłością i w mojej Miłości. Jesteśmy rozkochani!4
Jako rozkochanie opisywał swoją decyzję o zostaniu kapłanem. Był chłopakiem
mającym inne marzenia i inne pragnienia. Wówczas, w 1917 czy w 1918 roku, kiedy szedł
*
Święty Jan od Krzyża, Pieśń duchowa, 15 (przyp. tłum.).
Święty Josemaría Escrivá, Droga, 7 (przyp. tłum.).
**
pewnego śnieżnego zimowego dnia ulicami Logroño, wzruszyły go – w niezwykły i głęboki
sposób – ślady stóp na śniegu: stóp kogoś, kto, mimo zimna, szedł boso… z miłości do Jezusa
Chrystusa:
– Nie zamierzałem zostać kapłanem, ale Jezus przyszedł do mojej duszy tak, jak
przychodzi miłość: sicut fur, jak złodziej, w najbardziej niespodziewanym momencie.
Powiedział: tyś moim, meus es tu! Sprawił, że odczułem owo wołanie Izajasza: ego redemi te,
et vocavi te nomine tuo, meus es tu! Nie lękaj się, bo cię wykupiłem, wezwałem cię po
imieniu; tyś moim! Były to oznaki Miłości5.
Z taką prostotą Mons. Escrivá ogłaszał prawdę i zakrywał tajemnicę. Człowiek, który
nieoczekiwanie poczuł się „poznany” przez Boga w nowy, całkowity i radykalny sposób,
jakiego nigdy wcześniej sobie nie wyobrażał. Zaś Bóg – Wielki Poeta, który nazywając
rzeczy, przeliterował ich istotę i powiedział, czym są – wezwał człowieka jego prawdziwym
imieniem, tym, które w przyszłości miało określić jego wędrówkę i jego misję. „wezwałem
cię po imieniu; tyś moim!” Tyś moim… Nowym, osobistym, niezbywalnym imieniem. Tyś
moim… Imieniem, które może być wymówione tylko przez samego Boga. Boga, który
przejmuje inicjatywę i wzywa, i posiada. Tyś moim… Imieniem położonym niczym pieczęć
na sercu człowieka.
Za każdym razem kiedy Josemaría wspominał te słowa Izajasza, przychodziły mu na
usta „smak słodyczy i miodu”. Działo się tak dlatego, że dzięki tym słowom był brany przez
Boga „na zawsze, na zawsze”.
Swoje kapłaństwo pojmował i odczuwał jako miłość. Jako miłość, a nie jako kroczenie
po pustyni poświęceń i wyrzeczeń, a w o wiele mniejszym stopniu jako „kościelną karierę”.
Jako miłość żądającą całego serca. Całkowicie. We wszystkim.
Przy każdej okazji, bez względu na to, co mówiono, reagował jak zakochany.
Minęło wiele lat, od kiedy został wyświęcony na kapłana w 1925 roku. Rozmawiając
pewnego lutowego dnia w 1960 roku z grupą swoich synów – filozofów i teologów – o
wolności jako o czymś mającym przewagę nad wiedzą, zaskoczył ich następującą refleksją:
– Zawsze serce idzie dalej niż rozum. Rozum pozostaje z tyłu. Ktoś z filozofów
powie: a co z nihil volitum nisi praecognitum, „czego nie poznasz, tego nie zapragniesz”?
Nawet tutaj! A jeżeli nie, to jak zechcecie wytłumaczyć „miłość od pierwszego wejrzenia”,
tylko przy powierzchownej znajomości?6
Innym razem, w Aula Magna, sali konferencyjnej Villa Tevere, podczas spotkania ze
studentkami przybyłymi do Rzymu z różnych stron świata, żeby spędzić u boku Papieża
święta wielkanocne. Głos zabrała pewna dziewczyna z Argentyny. Wyjaśniła Ojcu, że
poprzedniej nocy jasno zobaczyła swoje powołanie do całkowitego oddania i poprosiła o
przyjęcie do Dzieła. Następnie zadała Mons. Escrivie śmiałe pytanie:
– Ojcze, jak mogę być „ostatnia we wszystkim, a pierwsza w miłości”?
Escrivá rozpoznał te słowa, które on sam napisał w Drodze przed wielu laty*.
Przeszedł szybko po podwyższeniu, w kierunku kąta, skąd dochodził głos. Szedł z
uśmiechem, z czułością, ze wzruszeniem. Szedł lekko, jakby popychany niepohamowaną
nadzieją:
– Córko…! Czy to prawda? Czy to prawda, że Pan udziela ci łaski pragnienia
przejścia niepostrzeżenie, pragnienia służby wszystkim, bycia ostatnią we wszystkim? Czy to
prawda, moja córko?… A zatem ty od dzisiejszego wieczoru, a ja od wielu lat, mamy Miłość,
która nasyca bez nasycenia, która napełnia w pełni. Ty i ja, pierwsi w miłości! I niech nikt nas
nie pokona!7
*
Por. Droga, 430 (przyp. tłum.).
Pod koniec lat sześćdziesiątych Mons. Escrivá przyjął pewnego ranka młodą parę,
która była w Rzymie w podróży poślubnej. Na zakończenie wizyty świeżo poślubiona
małżonka powiedziała do Mercedes Morado:
– Opowiedziałam Ojcu, że na początku w ogóle, ale to w ogóle! nie kochałam tego,
który obecnie jest moim mężem. Zakochałam się obcując z nim. A teraz kocham go jak
szalona!
Później Mercedes i Marlies Kücking załatwiały jakąś sprawę z Mons. Escrivą.
Widziały, że był szczególnie wzruszony. Odnosząc się do tej świeżo zaślubionej pary, która
właśnie u niego była, powiedział:
– Widzieliście te turkaweczki? Jakaż to lekcja, moje córki! Jakaż to lekcja dla nas, dla
naszego obcowania z Jezusem Chrystusem! Tak, jak tych dwoje na siebie patrzy, jak tych
dwoje do siebie mówi, jak tych dwoje się kocha, tak my musimy patrzeć na Pana i mówić do
Pana, i kochać Pana. Wzbudzili we mnie dobrą zazdrość!8
Przekroczył już siedemdziesiątkę, a kiedy mówił o „swojej Miłości”, widać było, jak
rozpala go młodzieńczy ogień:
– Rozpocznijcie od aktów strzelistych, a później przyjdzie taka kontemplacja, jakiej
sobie nie wyobrażacie… Jak zakochani, którzy niestrudzenie powtarzają „bardzo cię
kocham”… Później, po upływie czasu miłość być może się starzeje. Natomiast nasza Miłość
jest zawsze młoda. Nigdy nie przemija. Poszukajcie człowieka w moim wieku, który mówiłby
o miłości tak, jak ja! Zapewne nie znajdziecie takich wielu.
Jest to miłość wykuta z niezmiernych wyrzeczeń i radości, z nieoczekiwanych
policzków i obelg, ze świetlistej ciemności i z nieprzekraczalnego zaufania. Cóż jeszcze!
Kiedy ktoś zatrzymuje się, żeby się zastanowić, nadchodzi chwila rozpoznania prawdy w tym,
co napisałem przed tak wielu laty, kiedy byłem młody i nie umiałem kochać bardziej niż
teraz: Miłość… wiele warta jest miłość!”9
Młodzieńczy zapał, który się nie starzeje. Setki razy mówił: „przy tej Miłości nigdy
nie będę mógł się zestarzeć”.
Liczył swój wiek latami miłości do Boga. Pewnego styczniowego dnia 1965 roku
szykował się do pobłogosławienia pierwszego linotypu małej drukarni w Villa Tevere. Kiedy
Javier Echevarría pomagał mu się przebrać w rokietę, Mons. Escrivá powiedział obecnym:
– Ojciec jest stary. Mam już sześćdziesiąt trzy lata!
I natychmiast poprawił się gwałtownie:
– Nie! Jestem młody! Mam tylko niewiele więcej niż trzydzieści lat – te, które służę
Naszemu Panu Jezusowi Chrystusowi10.
Josemaría, od kiedy był młodym dwudziestoletnim kapłanem, prosił Boga, żeby dał
mu roztropność i powagę osiemdziesięciolatka do lepszego wykonywania swojego trudnego
zadania. Czując się niedoświadczonym i niedojrzałym do stania się „drugim Chrystusem”,
pragnął, jako daru, pogody i stateczności, których nabywa się dopiero na starość. Już w
swoich Zapiskach wewnętrznych z 1931 roku – mając zaledwie 29 lat – pisał ze wspaniałą
ufnością: „Jezu, spraw, żebym przeżywał naszą Mszę, żebym sprawował Najświętszą Ofiarę
ze spokojem, powagą i statecznością starego kapłana; choćby nadeszła noc ciemna, niech nie
zabraknie mi światła, kiedy jestem drugim Chrystusem”11.
Później, po upływie czasu, żartował ze swoimi dziećmi, dokonując „prawdziwych
obliczeń wieku Ojca”. I tak, 6 lutego 1967 roku na spotkaniu z grupą kobiet z Dzieła,
powiedział im:
– Jestem o wiele starszy niż sobie wyobrażacie.
Kobiety przybrały na twarzy wyraz zakłopotania, dlatego że niecały miesiąc wcześniej
obchodziły jego sześćdziesiąte piąte urodziny. Mons. Escrivá uśmiechnął się, jakby z góry
zwyciężył w obliczu wyzwania:
– Policzymy? Poproszę długopis i papier… Macie papier?
Mary ofiarowała swój kieszonkowy kalendarzyk. Escrivá zrobił szybkie zapiski,
komentując:
– …Osiemdziesiąt lat, jak prosiłem o to Pana!… Sześćdziesiąt pięć na zewnątrz…
Dwa tysiące, mniej więcej (w przypadku wielkich liczb nie ma to znaczenia), jako alter
Christus, dlatego że wszyscy jesteśmy drugimi Chrystusami. Wszyscy możemy i powinniśmy
być święci… Wszyscy12.
Na kartce kalendarzyka pozostał następujący zapis:
wewnątrz
na zewnątrz
alter Chrystus
W sumie
80
65
2000
2145
6.02.67
To 2000 lat kogoś, kto czuł się „drugim Chrystusem” plus 65 lat wieku fizycznego
(jak mówił, „na zewnątrz”) plus słynne „80 lat powagi”, które nosił, niczym pion, „ w
środku”.
„Osiemdziesiąt lat powagi”, żeby miarkować jego porywczy temperament i jego
gorącą żywotność. Ta powaga, u człowieka z natury spontanicznego, sympatycznego,
wylewnego i wspaniale obdarowanego, żeby nawiązywać kontakty, przekładała się na
wymuszoną rezerwę, na pełen refleksji umiar, na jak najbardziej dobrowolne schodzenie na
drugi plan, kiedy musiał obcować z kobietami. Postanowił to bardzo zdecydowanie, kiedy był
bardzo młody. Jak sam wyznał, „Bóg sprawił, żebym to zrozumiał”.
Nie utrzymywał listownej korespondencji z kobietami. Nie uczestniczył w
uroczystościach ani w przyjęciach, na których mógłby się znaleźć w sytuacji konieczności
prowadzenia rozmowy sam na sam z jakąś damą. Nigdy nie zostawał sam z kobietą ani starą,
ani młodą. Aby słuchać ich spowiedzi, używał konfesjonału z oddzielającą kratką. Zaś jeżeli
musiał spowiadać chorą, zostawiał otwarte drzwi pokoju. Kiedy miał przebywać ze swoimi
córkami, prosił, żeby towarzyszył mu inny kapłan.
Pewnego razu, przebywając z liczną grupą swoich córek, powiedział im, że kocha je
„sercem ojca i matki”. A później wytłumaczył towarzyszącym mu dwóm kapłanom:
– Ta moja ojcowska nieograniczona miłość do moich córek jest prawdą. Mówię im o
tym, kiedy są razem na spotkaniu… Jednakże nigdy nie przychodzi mi do głowy powtarzać te
słowa jednej z nich, żeby nie dawać nawet dalekiej podstawy czułostkowości – ani z mojej
strony, ani ze strony słuchającej mnie córki13.
Przyjął jako swoje doświadczenie Świętej Teresy od Jezusa: „Między świętą a
świętym mur kamienny nietknięty”. I właśnie dlatego że umiał kochać i dlatego że czuł się w
środku normalnym i prawidłowo uformowanym człowiekiem, ujarzmiał swoją wrażliwość i
kontrolował swoje uczucia, zamykając serce „na cztery spustyów (to taki modismo)”.
Jednakże to nie zamieniało go w człowieka pozbawionego miłości. U Mons. Escrivy
kapłański celibat nie był jarzmem niszczącym jego męskość ani mniej lub bardziej
uduchowionym uwzniośleniem jego uczuć. Był radosną, bogatą rzeczywistością. „Radosną
afirmacją miłości”, jak zwykł mówić w celu wyjaśnienia, że czyste serce nie jest sercem
sfrustrowanym, powstrzymywanym, wysuszonym i pozbawionym krwi, tylko sercem
zrealizowanym, pełnym i tryskającym „Miłością, która nasyca nie nasycając”.
Mons. Escrivá w pełni odpowiadał temu przypadkowi człowieka, który teolog Felliere
określał jako „mistyczne zwierzę” – jedyne zwierzę zdolne do Bożej miłości.
Mówił o celibacie jako o „najcenniejszym klejnocie w koronie Kościoła”. Nie jako o
stanie kawalerskim bez zobowiązań, ale jako o zobowiązaniu do gorącego oddania Bogu,
którego „miłość jest zazdrosna, który nie chce się dzielić”, Bogu, który pragnie być kochany
ex toto corde, z całego serca.
Jest to czymś naturalnym. Między kapłaństwem a celibatem może istnieć tylko
świetlista i bohaterska logika, której dynamiczną siłą jest miłość. W przeciwnym wypadku
byłaby to jałowa i daremna kastracja, bezpłodna i gorzka samotność.
Pewnego dnia 1971 roku, po obiedzie, Luigi Tirelli opowiadał mu anegdoty o Checco,
innym członku Dzieła mieszkającym w Weronie i mającym tam wielu przyjaciół kapłanów.
Mons. Escrivá słuchał z wielkim zainteresowaniem potakując głową i wtrącając krótkie
komentarze na temat wagi takiego kapłańskiego obcowania. Nagle zakrzyknął:
– Powiedzcie tym kapłanom, żeby mieli Przyjaciela… i przyjaciół Przyjaciela! Dzięki
temu nie będą nigdy samotni14.
Ze względu na tę Miłość troszczył się czujnie o czystość wszystkich swoich zmysłów i
władz. „Widzę – mówił – ale nie patrzę na to, na co nie muszę patrzeć”. I szczerze dodawał:
„W moim wieku – kończył właśnie pięćdziesiątkę – muszę się starać, żeby nie odwracać się
za każdym razem, kiedy widzę przechodzącą ładną kobietę”15.
Pewnego dnia podczas spotkania Jim, członek Dzieła, mieszkający i pracujący w
Kenii, mówił o pewnym kenijskim profesorze, który mimo czarnej skóry i ciemnych włosów,
miał jasne brwi. Wówczas Mons. Escrivá opowiedział obecnym, że na początku lat
trzydziestych wiele czasu spędzał w Hiszpanii z pewnym małżeństwem, markizą i markizem
de Guevara, którymi opiekował się duchowo. Przy różnych okazjach jadał u nich obiady.
Pewien młody malarz namalował portret markizy i wspomniał, jako o niezwykłej rzadkości,
że ta kobieta miała „każdą brew innego koloru”. Słysząc to, Mons. Escriva uświadomił sobie,
że mimo, iż był bardzo uważnym, ani trochę nieroztrzepanym obserwatorem, nigdy nie
zwrócił uwagi na ten szczegół.
– Nie zwróciłem uwagi… dlatego że nigdy nie przyglądałem się jej oczom.
Rozmawiali dalej o innych sprawach na tym samym spotkaniu. W którymś momencie
pewien Meksykanin opowiadał o Chrystusie czczonym w Montefalco, w stanie Morelos.
Mons. Escrivá, zwracając się do niego, powiedział:
– Obcuj z Nim, patrz Mu w twarz, przyjrzyj się Jego… brwiom! Tak, jak się patrzy na
umiłowaną osobę16.
Kapłan na sto procent i kapłan dwadzieścia cztery godziny na dobę – również we śnie
i podczas bezsennego czuwania – a jednak w Josemaríi Escrivie był wyraźny instynkt
odrzucenia klerykalizmu. Nie miał oporów, żeby ku zdziwieniu wielu osób mówić, że jest
„antyklerykałem… ale dobrym antyklerykałem”.
Rzeczywiście nauczał swoich synów kapłanów – z pozycji kogoś, kto żył tak od
zawsze – że duchowni nie powinni „sterować” świeckimi ani pozwalać sobie usługiwać, ani
przypisywać sobie przywilejów, ani organizować apostolstwa świeckich, ani mieszać się w
ich świeckie, zawodowe czy społeczne działania, ani usiłować być przyprawą do wszystkich
potraw, ani wykorzystywać swojego kapłańskiego stanu, żeby wymigiwać się od
obywatelskich obowiązków albo uzyskiwać stanowiska, synekury i wygodne sytuacje, ani
inspirować w swoim otoczeniu grupek „sterowanych osób” albo admiratorów ich nauczania.
Kapłani nie powinni kreować się na przywódców niczego ani nikogo ani nie powinni udawać
niezastąpionych w każdym zadaniu i w każdym miejscu.
Wpajał swoim dzieciom dwie postawy, których on sam był wyraźnym wzorcem: „Nie
przyszedłem, aby Mi służono, lecz aby służyć”17 oraz „Zrobić i zniknąć, żeby błyszczał tylko
Jezus!”18.
Ostrzegał ich również – sam był w awangardzie, najpierw tak robił, a później nauczał
– przed nieuchwytną i eteryczną pokusą czucia się „właścicielami dusz” osób, którymi
opiekowali się duchowo. Jest to jedno z najdelikatniejszych przywiązań utrudniających
wyrzeczenia serca celibatariusza – niewinny i ufny wstęp do tej ciemnej i burzliwej epopei,
której autentyczna nazwa brzmi „pożądliwość duszy”.
Zgodnie z aragońskim zwyczajem w słownictwie Mons. Escrivy funkcjonowało
stosowanie zaimka „mnie, mi”, który zwykł wtrącać w czuły i ojcowski sposób mówiąc
swoim dzieciom: „żebyście mi spełniali Normy!”, „żebyście mi spali tyle godzin, ile jest
przewidziane”, „żebyście mi byli wierni!”, „żebyście mi się troszczyli o tę moją córkę!”, i tak
dalej. W ten sposób rozpoczynał też listy do swoich dzieci pisząc „niech mi Cię strzeże
Jezus” albo jeśli chodziło o ogólne posłanie do wszystkich członków Dzieła: „Niech mi Jezus
strzeże moje córki i moich synów!” Jednakże w tym słowie nie było próby przywłaszczenia,
tylko podkreślenie bliskości. Tak, jak odnosząc się do Jezusa Chrystusa w Eucharystii, radził
kapłanom: „Dobrze mi Go traktujcie!” Był to po prostu poufały i potoczny zaimek. Czy
jednak trzeba mówić, kto tutaj był Posiadaczem, a kto posiadanym?
To inne określenie, powtarzane tak często: „żebyście mi byli wierni!”, słyszane z jego
ust i w otaczającym je kontekście, nie było w żaden sposób żądaniem wierności wobec jego
osoby, tylko wierności Bożemu powołaniu – Bogu, w pierwszej i ostatecznej, czyli w jedynej
instancji. Tak rozumieli to wszyscy. Tak rozumieli to zawsze.
Carlos Cardona pamięta, jak pewnego dnia w latach pięćdziesiątych, między 1955 a
1957 rokiem, Ojciec mówił im o wierności: „W związku z tym opowiadał nam, że otrzymał
list od jednego z członków Dzieła, który nie chciał wytrwać i który poprosił o odejście z
Dzieła. W tym liście pisał Ojcu, że mimo takiego postanowienia, bardzo go kocha… Ojciec
skomentował to z wyrazem głębokiego smutku: «Byłoby lepiej, gdyby mniej kochał mnie, a
bardziej Jezusa Chrystusa!»”19.
Taki był właściwy sens: „żebyście mi byli wierni!”.
W 1954 roku, tam, w Villa Tevere, Mons. Escrivá podszedł na chwilę, żeby zobaczyć
końcówkę prac budowlanych kaplicy poświęconej Sercu Maryi. Obserwował z
przyjemnością, z radością, jak dobrze została wykończona kropielnica na wodę święconą.
Natychmiast powiedział otaczającym go córkom:
– Robotnikowi, który wykonał tę pracę, wypłaćcie porządną gratyfikację i powiedzcie,
że jest prawdziwym artystą!
Tak zrobiły. Robotnik, zaskoczony, odpowiedział:
– Och, dla Monsignore zrobiłbym wszystko…!
Opowiedziały o tym Mons. Escrivie, myśląc, że się ucieszy. Jednakże jego gwałtowna
reakcja była zupełnie różna:
– Jaka szkoda! Jaka szkoda… że robi to dla mnie a nie dla Boga!20
Taki był również właściwy sens „traktujcie mi Go dobrze!”
Uwagę Begoñi Álvarez Iráizoz zwróciło, jako niezwykły fakt, następujące
wydarzenie, pozornie błahe, nieznaczące.
Pewne hiszpańskie małżeństwo Luis María i Flora de Ybarra przejeżdżali przez Rzym
i odwiedzili Mons. Escrivę, który przyjął ich w Villa delle Rose, w Castelgandolfo. Wchodząc
do kaplicy, żeby zgodnie ze zwyczajem pozdrowić Pana w tabernakulum, Ojciec wziął wodę
święconą koniuszkami palców i uprzejmie podał ją Florze. Już z wyciągniętą ręką wyjaśnił:
– Poza moją matką nigdy nie uczyniłem tego w stosunku do żadnej kobiety21.
Nie lubił, żeby całowano go w rękę i zawsze, kiedy mógł, unikał tego, chowając obie
ręce w fałdach sutanny. Przy jakiejś okazji, podczas spaceru przez galleria della Madonna,
wiele spośród mieszkanek Villa Sacchetti podeszło, żeby się z nim przywitać. Jedna z nich
Carmen María Segovia powiedziała do niego:
– Ojcze, chcę ucałować dłoń ojca.
– Proszę, ucałuj dłoń Naszego Pana Boga!
I wyciągając z kieszeni mały krucyfiks, ucałował przebite dłonie:
– Widzisz, jakie to proste?… Ja robię to często… Ty też to zrób!22
Ta postawa, na pewien sposób szorstka, była tylko wierną odpowiedzią na poruszenie
ducha, jakim doświadczył go Bóg, głęboko i mocno, wiele lat wcześniej. W 1939 roku, po
zakończeniu hiszpańskiej wojny domowej, Josemaría Escrivá był pierwszym kapłanem albo
jednym z pierwszych, którzy weszli do Madrytu… Przyjechał wojskową ciężarówką, w
sutannie. Mieszkańcy Madrytu wyszli na ulice wiwatując i oklaskując koniec wojny. Po
trzech latach przymusowego i bardzo wrogiego antyreligijnego laicyzmu, odkrywając
kapłana, rzucali się do niego, żeby ucałować mu dłonie. Ksiądz Escrivá, poruszony, a nawet
wzruszony tym namacalnym dowodem „głodu Boga”, odczuł w tej samej chwili wewnętrzny
wymóg starania się, żeby nikt nie przywiązywał się do niego ani nie splatał z nim samym:
– Zrozumiałem z jasnością: że nikt nie powinien we mnie pozostawać! Wyjąłem z
kieszeni duży krucyfiks, który nosiłem… nazywałem go moją „bronią”… I wyciągnąłem go
do ludzi, żeby całowali Jezusa Chrystusa a nie mnie… Ta prostota intencji jest konieczna w
apostolstwie: prowadzić dusze do Boga, nigdy nie zgadzając się na to, żeby zatrzymywały się
w nas albo rozpraszały przez nas… Inne działanie byłoby świętokradzką kradzieżą23.
Niemniej jednak, świadomy wartości i wielkości charyzmatu kapłaństwa, 28 marca
1974 roku, w rocznicę swoich święceń prezbiteratu, Mons. Escrivá udał się, żeby pozdrowić
swoje córki z La Montagnola wyciągając ręce ku nim, trzymając dłonie w górze i pozwalając
je całować. Nie jak ktoś, kto domaga się hołdu dla swojej osoby, ale jak ktoś, kto okazuje listy
uwierzytelniające Bożego upodobania:
– Dzisiaj tak, dzisiaj jest dzień, w którym możecie całować moje dłonie, dlatego że to
one otrzymały święcenia kapłańskie24.
W Escrivie nie było ani niechęci, ani uprzedzeń, ani, tym mniej, strachu przed
kobietami. Chodziło o zdecydowane i umiarkowane praktykowanie roztropności, które
uważał za najwłaściwsze od kiedy, 14 lutego 1930 roku, dowiedział się – z jasnością i
pewnością przesłania założycielskiego – że z woli Bożej w Opus Dei znajdą się również
kobiety.
W stosownym czasie, ale bardzo wcześnie, Pan kazał mu zrozumieć, że jako kapłan i
jako człowiek, powinien zachować szczególną dbałość w obcowaniu z wszystkimi kobietami,
włącznie z własnymi córkami. Jego córkami, których twarzy i imion jeszcze nie znał, dlatego
że dopiero miały przybyć.
Tego samego nauczył w przyszłości kapłanów z Dzieła. Aby nie dawać podstaw do
spoufalania się, do uczuciowości albo czułostkowości w wykonywaniu swoich zadań
kapłańskich, kapłani mieli pozostawać w ośrodkach dla kobiet tylko przez czas niezbędny do
odprawiania mszy, spowiadania, głoszenia Słowa Bożego albo prowadzenia jakichś środków
formacyjnych.
Ci, którzy mieszkali blisko księdza Escrivy, słyszeli, jak mówił, właśnie, kiedy
opowiadał o nieocenionym darze celibatu:
– Wolę, żeby jedna z moich córek umarła nie przyjmując ostatnich sakramentów niż
żeby jakiś kapłan z Dzieła przebywał o minutę dłużej niż to konieczne, w jakimś ośrodku
moich córek. Mam całkowitą pewność, że w takim wypadku, ta moja córka, którą wezwałby
Pan, poszłaby do nieba, dlatego że wszystkie są doskonale przygotowane. Natomiast gdyby
kapłani przestali spełniać tę normę, istniałoby ryzyko osłabienia ich posługi, a także
zaprzestania formacji sióstr z Dzieła z konieczną dojrzałością i niezależnością25.
26 czerwca 1975 roku, w ostatnim dniu swojego ziemskiego życia, Mons. Escrivá
poczuł się nagle niedysponowany, kiedy przebywał w kobiecym ośrodku Opus Dei w
Castelgandolfo. Zakończył spotkanie przed czasem. Odzyskał trochę siły w pokoiku dla
kapłana. I nie pozostając tam dłużej, wrócił samochodem do Rzymu, stawiając czoła upałowi.
Żył roztropnością, którą doradzał, z heroiczną ścisłością. Tuż po wejściu do domu, do Villa
Vecchia, padł martwy na podłogę.
Inną kwestią, którą szczególnie podkreślał, była władza odpuszczania grzechów i
tkwiąca w tej władzy tajemnica spowiedzi sakramentalnej, która idzie dużo dalej niż
tajemnica naturalna albo tajemnica służbowa, i która pieczętuje niezniszczalnym lakiem wargi
kapłana aż do jego śmierci. Z mocy tej hermetycznej pieczęci kapłan staje się niczym
bezpieczny sejf dla sumień, które mu zaufały, nienaruszalna kasa pancerna intymnych spraw
duszy, które są przed nim otwierane w spowiedzi. Jest to wiążąca tajemnica, która będzie
towarzyszyć spowiednikowi… aż po grób.
Wśród notatek sporządzonych przez Javiera Echevarríę, który dwadzieścia pięć lat żył
w Rzymie, u boku Mons. Escrivy de Balaguer, niektóre odnoszą się do tej kwestii, istotnej
kwestii, onus et honor, ciężaru i zaszczytu, tajemnicy spowiedzi. W sierpniu 1955 roku Javier
Echevarría słyszał, jak Mons. Escrivá mówił:
„Wszyscy doświadczaliśmy bardzo wielkiej radości, kiedy mieliśmy jakieś
zmartwienie i mogliśmy otworzyć duszę przed dobrze przygotowanym przyjacielem, który
wysłuchał nas przyjaźnie i udzielił rady. Zaufaliśmy mu, pewni, że nie powie o tym, co nas
martwiło, dlatego że okazaliśmy mu zaufanie, otwierając przed nim nasze serce. Oprócz tego,
jako że jest przyjacielem posiadającym dobrą doktrynę, wie, że ma obowiązek zachować tę
naturalną tajemnicę. A zatem, jeśli przydarzy nam się coś takiego z dobrym przyjacielem na
ziemi, pomyślcie, jaki pokój i jaką radość przyniesie nam zwierzenie się Przyjacielowi w
spowiedzi, dlatego że Jezus Chrystus rozumie nas, pomaga nam, rozwiązuje nasze problemy,
a na dodatek odpuszcza nam grzechy. Tajemnica naszego zwierzenia podczas spowiedzi jest
jeszcze bardziej bezwzględna. Pozostaje między Nim a osobą, która mówi. Po tysiąckroć
błogosławiona tajemnica spowiedzi! Zapewniam was, że wszyscy kapłani świata strzegą jej
gorliwie i miłują ją, dlatego że tego chce Bóg (…). Dobrze jest myśleć, że najcięższe kary,
jakie nałożył Kościół dla tego, kto ją pogwałci, są czymś bardzo sprawiedliwym. Mnie
osobiście te kary, bardziej niż do strachu, prowadzą do jeszcze staranniejszej troski o
wszystko, co odnosi się do spowiedzi, dlatego że każą mi myśleć, iż Pan zechciał, żebyśmy
byli tak delikatni w naszym sposobie postępowania, żeby nawet z daleka nie otrzeć się o to,
co usłyszeliśmy podczas spowiedzi”26.
Z innej notatki, z 1964 roku, na temat obowiązku zachowania tajemnicy, który ciąży w
sumieniu na spowiedniku:
„Stolica Święta na niektóre osoby pracujące w określonych kongregacjach i przy
pewnych sprawach nakłada przysięgę dochowania tajemnicy tak poważną, że nie mogą nawet
okazać, że wiedzą coś na temat, którym się zajmowały nawet ictu oculi, nawet ruchem oczu! I
jest to logiczne, dlatego że w inny sposób można by wyrządzić wielką szkodę Kościołowi i
duszom.
A jednak jeszcze poważniejsza, jeszcze bardziej całkowita, powinna być tajemnica,
jaką zachowujemy my, kapłani, w sprawie tego, co usłyszeliśmy w konfesjonale. Jakaż to
radość dla kapłanów wiedzieć, że są depozytariuszami Chrystusowego przebaczenia! I jakaż
to radość potwierdzić, że dzięki ich całkowitemu milczeniu dają wiele pokoju duszom! Kiedy
będziecie odpuszczać grzechy podczas spowiedzi, pomyślcie, że całkowite milczenie, z jakim
Chrystus przyjmuje ciężar grzechów całej ludzkości, znajduje swoją kontynuację w tej
tajemnicy spowiedzi, która jest dowodem Bożego miłosierdzia (…). Wszystko, co przechodzi
przez spowiedź, pozostaje zakryte – na zawsze! – pewnym i potężnym kamieniem Bożego
przebaczenia”27.
Zaś w 1970 roku, w rozmowie z grupą swoich synów kapłanów mówił:
– Bóg zechciał – i tak zarządza Kościół – żeby kapłan jak najgorliwiej dochowywał
tajemnicy. Nie mówił nawet pośrednio o tym, co usłyszał. Nie myślał ponownie o tym, co mu
powiedzieliśmy. Miłujmy ze wszystkich naszych sił tajemnicę spowiedzi, która chroni
penitentów nawet psychicznie!28
Przy wielu innych okazjach, odnosząc się do „dominującej pasji do spowiadania i
kierowania duszami”, która, obok „przepowiadania i podawania zdrowej nauki”, powinna bić
w sercu każdego kapłana, rozważa wspaniałą gwarancję tajemnicy spowiedzi:
– Jakiegoż pokoju i radości doświadcza się w duszy. Odważę się powiedzieć, że
dotyka się miłosierdzia Boga, również poprzez tajemnicę spowiedzi, która jest całkowita i
potwierdza, że Pan mówi nam: przebaczyłem ci, twój grzech idzie w całkowite
zapomnienie29.
Pewnego dnia bardzo znana osoba z wysokiej klasy społecznej, królewskiej krwi,
odwiedziła Mons. Escrivę w Rzymie. W określonym momencie rozmowy gość przybrał
poważną, wzniosłą minę. Ściszył głos i mówiąc do Mons. Escrivy per ty ze swojej
królewskiej pozycji powiedział:
– Chcę ci coś opowiedzieć w sekrecie…
Escrivá przerwał mu delikatnie, ale energicznie:
– Wasza Wysokość, proszę uklęknąć i się wyspowiadać, dlatego że to jest największy
sekret, o jaki może mnie Wasza Wysokość prosić. Jeśli chodzi o pozostałe sprawy, Wasza
Wysokość rozmawia z kapłanem i człowiekiem honoru i to powinno Waszej Wysokości
wystarczyć. Zapewniam Waszą Wysokość, że to, co mówi mi się w zaufaniu, ze względu na
chrześcijańską moralność, zachowuję ściśle w mojej duszy. Zachowanie takie nic mnie nie
kosztuje, dlatego że poza tym, iż jest to obowiązek, wymaga tego ode mnie uczciwość, którą
staram się zawsze żyć30.
Takie zachowanie nic go nie kosztowało, dlatego że kapłaństwo – przeżywane jako
nieustanne nie wobec samego siebie – umocniło i zahartowało jego wolę.
Takie zachowanie nic go nie kosztowało, dlatego że celibat w sercu nakazywał mu
stałe usuwanie z siebie cudzych wspaniałości i nędz, które z jego uszu spowiednika,
przechodziły do białego oceanu zapomnienia, nie zatrzymując się nawet na chwilę w jego
świadomości.
Takie zachowanie nic go nie kosztowało, dlatego że spoczął, niczym samotny sokół,
na najwyższym miejscu i miał zawsze dziobek zwrócony w tę stronę, skąd przychodził powiew,
nie potrzebował zatem innego wytchnienia niż Bóg jego tajemnic, Bóg samotności
wypełnionej dźwiękiem, Bóg muzyki ciszą przepojonej.
Takie zachowanie nic go nie kosztowało, dlatego że – ponieważ miał duszę i wargi
zapieczętowane pieczęcią najwspanialszej Miłości – każde wydarzenie tutaj nisko było
niewiele znaczącym drobiazgiem, który nie mógł mu przeszkodzić ani go rozproszyć, ani go
oślepić, gdyż to, co posiadał, to przepaść wiedzy Bożej. Jeśli chodzi o resztę spraw… był
człowiekiem oddanym, wolnym i pozbawionym przywiązań.
ROZDZIAŁ XV
Bez bagaży. Walkie-talkie Santiago. Full time bez zegarka. Jego pokój. Skrawek czerwonej
świecy. Stos „licznych drobiazgów”. „Bóg nie żąda od nas więcej!” Nie mając głosu, żeby
powiedzieć „jestem ubogi”. Okradają robotnika. Kałamarz i żyletka. W cudzych butach.
Podróż, dokąd się da. Ksiądz, który nie bierze pieniędzy. „Czarni” w sutannach. Szafa
Monsignore. Trzech nietykalnych. W domu ze szkła. Bez planowania przyszłości. Okrutna
wątpliwość. Żyć w problemie albo żyć w tajemnicy.
To szeroka rozpiętość skrzydeł sokoła pozwala mu wzbijać się do lotu i osiągać dużą
wysokość. Natomiast lekkość korpusu, lekkość ciała, usunięcie wszelkiego zbytecznego
ciężaru stanowiącego balast nadaje żywość, sprawność, zwinność i delikatność jego
ewolucjom w powietrzu.
Przenosząc to na ascezę człowieka, na jego wyniesienie duchowe, skrzydła
stanowiłyby obowiązki życia polegającego na dobrowolnym oddaniu, natomiast
zmniejszonym ciałem pozbawionym bezwładnego ciężaru byłoby ubóstwo, ubóstwo
poszukiwane w sposób dobrowolny, wyrzeczenie się dóbr, wyzwolenie od samego siebie.
Escrivá de Balaguer doświadczał tego od bardzo wczesnych lat. Ubóstwo jako
wspaniałe postanowienie, żeby nawet mając, nie posiadać, było tym, co dawało wolność jego
impulsowi do wznoszenia się ponad przyziemne sprawy. To właśnie ubóstwo, nie jako status
społeczny, tylko jako życiowa postawa, osłabiało i zmniejszało ciężar własnego „ja”. To
ubóstwo przecinało nawet najcieńszą fastrygę przywiązania do tego całego złomu, który
nazywamy „dobrami tej ziemi”.
To oderwanie od przywiązań ma wiele wspólnego z rozwiązaniem więzów, z
wyzwolonym sercem celibatariusza, swobodnym, wyładowanym, Dlatego Mons. Escrivá,
kiedy mówił do tego, kto chciał być apostołem, podkreślał te dwa konieczne wymiary:
czystość i ubóstwo. Dwie mocne cnoty, dwie surowe cnoty, dwie potężne cnoty, dwie bojowe
cnoty, które nie muszą walczyć przeciwko żadnemu obcemu, tylko przeciwko własnemu
tyranowi jakiego każdy człowiek nosi w sobie. A także dwie cnoty, które mają wprost
zagwarantowaną ostateczną szczęśliwość: „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga
oglądać będą… błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo
niebieskie”1.
W jednym z punktów Kuźni Mons. Escrivá zapisał jako własne następujące
pragnienie: „żyć i umrzeć ubogim, choćbym miał do dyspozycji miliony”2.
To realistyczny zamiar, dlatego że Josemaría zwykle musi zachowywać się jak ktoś,
kto zarządza dobrami: środkami materialnymi, nieruchomościami, sprzętami, narzędziami do
prowadzenia i rozprzestrzeniania Opus Dei na całym świecie.
Fakt, że przez wiele czasu był ubogi pod każdym względem. Brakowało mu żywności,
odzieży i obuwia, książek, kieszonkowego, własnego domu… Jest również faktem, że
działalność Dzieła na nowym punkcie na mapie zawsze rozpoczynała się z całkowicie
bezlitosnym brakiem środków – „jak zakłopotani żebracy”, w głodzie i chłodzie, pozbawieni
wszelkich wygód. Jednak to były, musiały być, sytuacje tymczasowe. Właściwa świecka
kondycja członków Dzieła powodowała, że każdy zarabiał na własne utrzymanie przy
pomocy swojego zajęcia i swojej pracy. I zarówno Mons. Escrivá, jak i jego dzieci, zawsze
mieli do dyspozycji środki wystarczające, żeby wieść życie „pełne prostoty i umiarkowania”3,
prowadząc swoją działalność zawodową i społeczną zgodnie ze swoim osobistym
zaszeregowaniem społecznym.
Dlatego wypowiedziawszy pragnienie, żeby „żyć i umrzeć ubogim”, dodawał,
„choćbym miał do dyspozycji miliony”. W tym wyraża się ubóstwo, dobrowolne, a nie
przymusowe, przeżywane w Opus Dei. Ubóstwo, które nie jest biedowaniem ani żebractwem,
ani biedą, ani niewypłacalnością. Ubóstwo, które zamiast na nie mieć, polega na życiu w
oderwaniu od dóbr, z lekkim bagażem, przez korzystanie z rzeczy bez uważania ich za
własne, przy obywaniu się bez tego, co zbyteczne, bez skarg, kiedy brakowało tego, co
potrzebne, przy wybieraniu dla siebie to, co najgorsze, bez nabierania wygodnickich
nawyków, bez pozwalania sobie na kaprysy, bez przywiązywania się do tego, czego używa
się na co dzień, bez względu na to, czy chodzi o zegarek, koszulę, samochód, pokój, zdjęcie
bliskiej osoby…
W marcu 1950 roku z okazji srebrnego jubileuszu kapłaństwa Josemaríi Escrivie
podarowano zegarek. Podobał mu się i zaczął go używać z wielkim upodobaniem. Jednak po
krótkim czasie już go nie nosił.
– Podobał mi się tak bardzo, że zacząłem się do niego przywiązywać. Oddałem go.
Jak to mówią, „zdechł pies, znikła wścieklizna”4.
Nie miał zwyczaju nosić ze sobą pióra. To, którego używał, znajdowało się w pokoju,
gdzie pracował, i tam zostawiał je jako „należące” do tego pokoju. Może to się wydawać
nieznaczącym drobiazgiem, ale za każdym razem, kiedy Mons. Escrivá przebywał w innym
miejscu i potrzebował coś napisać – jakąś notatkę, kilka liter pod spodem listu, uwagę na
temat jakiegoś planu architektów, dedykację do takiej czy innej książki, musiał prosić, żeby
ktoś pożyczył mu pióro5. Charakter pisma Mons. Escrivy był zdecydowany i duży i nie
każdym piórem pisało mu się łatwo. Zrezygnować z własnego charakteru pisma było
niewątpliwie najsubtelniejszym elementem owego pragnienia, by „żyć ubogim”, którego
największa wytworność polegała na tym, żeby… przejść niepostrzeżenie.
Świadomy wyższości człowieka nad rzeczami, Mons. Escrivá realizował swoją
wewnętrzną wolność bez dziwactw czy ekstrawagancji, bez zwracania na siebie uwagi,
poprzez ciągłe wyrzekanie się, pozbywanie się, nieposiadanie. Były to jakby drobne ruchy
pędzla, które ostatecznie tworzyły obraz rzeczywistej rezygnacji, prawdziwego ubóstwa.
Można by naliczyć setki, tysiące historyjek, w każdym wypadku wychodząc od obserwacji
kogoś trzeciego.
Pewnego dnia jego brat Santiago podarował mu walkie-talkie. Myślał dużo nad tym,
jaki prezent mógłby być dla niego pożyteczny. To urządzenie rzeczywiście mogło okazać się
bardzo praktyczne dla Josemaríi, żeby komunikować się na odległość w Villa Tevere…
Escrivá przyjął je z wdzięcznością, cieszył się patrząc, jak działa, i obchodził się z nim bardzo
uroczyście do chwili, kiedy Santiago poszedł przekonany, że trafił, kupując przedmiot,
którego jego brat będzie używał na co dzień. Jednakże tego samego dnia walkie-talkie trafiło
w ręce kobiet z Dzieła mieszkających w La Montagnola6.
Tak robił ze wszystkim, co dawano mu w prezencie. Nigdy niczego sobie nie
zostawiał. Co roku na święto Trzech Króli (we Włoszech zwane również Befana) prezentem
dla Mons. Escrivy był zwykle niewielki kalendarzyk. I raz czy drugi przyjmował
„niespodziankę”, jakby stanowiła jakąś nowość. Wcześnie jednak pozbywał się kalendarzyka
stosowanego do tej pory. Zawsze pojawiał się ktoś sprytny, komu udawało się zdobyć
kalendarzyk Ojca, bo dobrze doceniał jego przyszłą wartość „relikwii”.
Zawsze znajdował dobry powód, żeby uchylić się od przyjęcia podarunku. Jeśli
chodziło o zestaw szczotek i grzebień, odmawiał mówiąc: „To jest zbyt wspaniałe, żebym
tego używał”8. Jeśli były to domowe pantofle, nie przyjmował ich dlatego że „te, które mam,
wyglądają jeszcze bardzo dobrze”. Kiedy chodziło o sweter – „ten, który noszę, musi jeszcze
wiele posłużyć… czy może chcecie, żebym przestał żyć w ubóstwie?” Jeśli był to kolorowy
telewizor, podarunek od jego córek z Niemiec, w 1975 roku – „Ojciec bardzo się cieszył,
wiedząc, że z telewizora będą korzystać jego córki w Rzymie”9.
Naprawdę był to rodzaj delikatnej walki między kobietami, usiłującymi odgadnąć,
jaka rzecz może ucieszyć Ojca, a Mons. Escrivą pozbywającym się prezentu tak, żeby nie
poczuły się rozczarowane. Po upływie pewnego czasu zrozumiały, że przyjmuje tylko te
przedmioty, które można poświęcić kultowi Bożemu w dowolnym miejscu: ornaty, haftowane
palki, kielichy, puszki… Tak, tutaj wszelkie wydatki wydawały mu się czymś drobnym
Mężczyźni rozwiązali tę kwestię dając mu co roku kalendarz, a jako „szczyt luksusu”
dokładając ołówek lub czerwony długopis. Ale kobiety nalegały, próbowały przy każdej
okazji. Któregoś razu wydawało im się, że zdołały przezwyciężyć jego opór. Wydawało im
się… I tak w 1974 roku, kiedy upadła inicjatywy ramki na zdjęcia w kształcie tryptyku,
zdecydowały się podarować mu zegarek na stół do pracy. Miał zastąpić stojący tam
zazwyczaj tani zegarek będący handlową reklamówką. Jako że słyszały, jak mówił, iż
podczas swoich katechetycznych podróży po Europie i Ameryce, często pytał: „która to
godzina będzie w Rzymie? co też robią teraz moje dzieci?”, zdecydowały, że upominkiem od
wróżki Befany będzie „zegar uniwersalny” ze strefami czasowymi, równocześnie pokazujący
godzinę w różnych miastach świata, gdzie pracuje Dzieło.
Zegarek zajął swoje miejsce na stole w pokoju do pracy księdza Álvaro del Portillo,
którego Mons. Escrivá używał, dlatego że był to dobrze oświetlony pokój niewymagający, jak
jego własny, zapalania światła elektrycznego w ciągu dnia. Jednak zanim minął tydzień,
ksiądz Javier Echevarría zadzwonił do Carmen Ramos i Marlies Kücking i wręczył im
pudełko, które rozpoznały jako futerał „zegara uniwersalnego”. Ich zaskoczenie było wielkie,
kiedy otworzyły pudełko i przekonały się, że zegar jest w środku. Myślały, że ksiądz Javier
się pomylił:
– Księże Javier, to jest zegarek, który podarowałyśmy Ojcu…
– Tak, wiem o tym. Ale co ja mogę zrobić? Ojciec rezygnuje ze wszystkiego, co
bardzo mu się podoba. A to bardzo mu się podoba…10.
W swojej sypialni Mons. Escrivá miał to, co niezbędne, i przedmioty te były skromnej
jakości. Drewniane, niewyściełane krzesło. Wiklinowy kosz, wybarwiony sokiem z orzecha i
polakierowany. Podłoga była wykonana z biało-niebieskich płytek w kształcie rombu. Poza
tym było to miejsce przechodnie, niewygodne ze względu na dwoje używanych drzwi, i bez
okna. U stóp łóżka, jako dywanik, leżał kawałek wykładziny w kolorze bordowym,
wielokrotnie zszywanej, kiedy się wystrzępiła. Przy jakiejś okazji, również w związku ze
świętem Trzech Króli, jego córki podarowały mu mały futrzany dywanik bardzo dobrej
jakości. Kiedy Mons. Escrivá otworzył paczkę i zobaczył go, okazał im swoją wdzięczność.
Później, bez udawania, powiedział:
– Nie gniewajcie się, ale nigdy nie będę tego używał. Dobre rzeczy powinny być dla
Pana. Mnie wystarcza, i to aż nadto, wykładzina, którą mam11.
W grudniu 1967 roku spędzał kilka dni w Castelgandolfo, w „domu nad jeziorem”, w
oddzielnej, ale przylegającej do Villa delle Rose strefie. Tuż przed wyjazdem do Rzymu
zajrzał do domu swoich córek. Dom był już udekorowany na Święta Bożego Narodzenia. Z
jednej z ozdób znajdujących się w korytarzu wziął skrawek czerwonej świecy z gałązką
ostrokrzewu i powiedział robiąc łobuzerską minę: „To sobie zabieram!”
Po przyjeździe do Villa Tevere w Rzymie umieścił tę niewielką ozdobę na stole do
pracy i trzymał ją tam przez wiele dni. Pewnego ranka, po załatwieniu wielu spraw, udał się
do galleria del Fumo, do salonu, gdzie umieszczono presepio, szopkę. W ręku niósł skrawek
świecy i ostrokrzew. Nachylił się ku figurkom Najświętszej Maryi Panny i Dzieciątka i
zostawił tam ozdobę mówiąc cicho:
– Matko moja, przynoszę Ci tutaj… jedyną rzecz, jaką mam12.
To był jego sposób na życie w ubóstwie – bez podkreślania niedostatku, raczej
poprzez wyrzeczenie.
Przez całe swoje życie ćwiczył się w nauce, aby umieć nie mieć, nawet mając. Nie
byłoby rzeczą ścisłą powiedzieć, że Escrivá nie miał. Bardziej prawdziwe byłoby
powiedzenie, że Escrivá nie posiadał. Nie chciał czuć się panem ani właścicielem niczego,
dlatego dbał o rzeczy, jakby otrzymał je w depozycie i musiał przekazać w nienaruszonym
stanie innym, którzy przyjdą po nim. Dlatego nie pisał po książkach, nie niszczył odzieży,
otwierał i zamykał drzwi nie z niedbałością kogoś chodzącego po swoim domu, lecz z
delikatnością, tego który przebywa u kogoś innego… Chociaż nie była to jedyna przyczyna
tej troski. Chodziło również, a nawet przede wszystkim o to, że miał w wielkim
poszanowaniu wartość małych rzeczy. „Dusze wielkie – pisał w Drodze – bardzo zwracają
uwagę na małe rzeczy”13. Dla niego nie były to nigdy błahostki. Podczas dnia wprawiał się
zbierając stos „licznych drobiazgów” w postaci małych szczegółów oznaczających życie
całkowicie skupione na Bogu, odbywające się „w obecności Boga”. Dobrze rozumiał, że
zwykły chrześcijanin rzadko ma okazję odgrywać ważną rolę w wielkiej epopei. Natomiast
to, co niewielkie, „bez blasku i bez wartości” zawsze leży w zasięgu ręki. Nie należy tego
lekceważyć. Każdy drobiazg jest okazją: Doszedł do tego, że powiedział: „Zmyliłeś drogę,
jeśli pogardzasz małymi rzeczami”14. Zaś w takim bogactwie tkwił heroizm: „Wytrwałość w
rzeczach małych z Miłości to heroiczność”15. To był jego surowiec do przemieniania
„codziennej prozy w jedenastozgłoskowiec, w poezję heroiczną”, aby przekraczać to, co
nieznaczące, wytwarzając istotę wieczności.
Pewnego bardzo słonecznego czerwcowego dnia 1956 roku przechadzał się z
Carlosem Cardoną tam i z powrotem korytarzem trzeciego piętra w Villa Tevere. Udzielał mu
ścisłych wskazówek, żeby opracował doktrynalny artykuł na temat pracy jako istocie
powołania do świętości w Opus Dei. Carlos stenografował szybko w swoim notesie
spacerując u jego boku. Nagle Mons. Escrivá zatrzymał się. Wskazał okna, przez które bardzo
obficie wchodziły promienie słońca.
– Należałoby spuścić te żaluzje. Słońce może zniszczyć wszystko w środku…
Cardona w pośpiechu rzucił się do spuszczania żaluzji, nie zamocowawszy wcześniej
skrzydeł okiennic, ryzykując przy tym, że będą uderzać o ściany. Jednak Ojciec rzucił się
żywo i podtrzymał je zapobiegając uderzeniu. Później, z tą samą powagą i z tym samym
zainteresowaniem, z jakimi dyktował mu artykuł na temat teologii pracy, powiedział,
towarzysząc słowom czynem:
– Mój synu, przed otwarciem okna, należy zamknąć okiennice. Należy zrobić to małe
umartwienie… W umyśle odmawia się akt strzelisty… I to wszystko, o co prosi nas Bóg! Nie
prosi nas o nic więcej!16
Iluż synów uczył prostej „sztuki” prawidłowego zamykania drzwi, „wraz z
wewnętrznym odmawianiem kilku słów miłości do Pana!” Ileż razy musiał wskazywać, że
jakiś obraz jest przekrzywiony, że w jakimś miejscu jest przepalona żarówka, żeby przy
froterowaniu froterką uważać na cokoliki, bo w tamtym rogu już odpadła farba…! Nie
chodziło o manie. Chodziło o ład. O ubóstwo. O zwracanie uwagi na drobiazgi. O to, że nie
czuł się właścicielem. O bardzo żywą świadomość, że „tam, w tych drobiazgach oczekuje na
nas Bóg”17. A przy jakiejś okazji, po zwróceniu uwagi na ten czy inny malutki drobiazg,
następował sympatyczny uśmiech i słowa: „wybacz, moja córko, że jestem taki czepialski!”18
Wielokrotnie mówił o tym, że „jeśli drzwi, to dlaczego są otwarte? jeśli są otwarte, to
po co drzwi?” cierpliwie tłumacząc – rok po roku tak wielu młodych ludzi przewijało się
przez te rzymskie domy Villa Tevere! – coś tak oczywistego jak to, że „drzwi umieszcza się
po to, żeby je otwierać, kiedy jest taka potrzeba i potem zamykać je ponownie. Ich zadaniem
jest być zamkniętymi. Gdyby było inaczej, w całym domu zrobilibyśmy łuki, które są o wiele
tańsze”19.
Pewnego dnia 1972 roku Mons. Escrivá udał się do drukarni z dwoma kapłanami z
Anglii i Irlandii. Stamtąd zamierzali pójść do Paramenti, długiego korytarza, wzdłuż ścian
którego ciągnęły się gabloty, gdzie przechowywano liturgiczne paramenty o pewnej wartości
czy to ze względu na jakość haftów, czy to ze względu na wiek tkanin. Poprosił Helenę
Serrano, żeby zapaliła im światła w gablotach:
– Później możesz odejść, sami je pogasimy.
Helena zapaliła wszystkie światła i wychodząc zamknęła drzwi tak szybko, że klamka
się nie zatrzasnęła. Escrivá zawołał ją i cicho, tak, żeby tylko ona go słyszała, powiedział:
– Gdybyś zrobiła to z miłości do Boga, na pewno zamknęłabyś je dobrze20.
Czy to nagana? Wprost przeciwnie! To zachęta do przekraczania tego, co banalne, do
odkrywania cennej podstawy – istoty miłości do Boga, która może tkwić w prostym i
mechanicznym ruchu zamykania drzwi.
Ubóstwo, którym żył i którego nauczał Josemaría Escrivá, miało dwie inne
interesujące konotacje. Było to ubóstwo świeckie, zwykłych ludzi, którzy na zewnątrz niczym
nie różnią się od pozostałych współobywateli. W związku z tym nie może być to obłudne
ubóstwo ani niechlujna bieda, ani pretensjonalne biedowanie. Nie powinno zwracać uwagi.
Musi być okazywane z godnością, z dostosowaniem do poziomu życia społecznego i
zawodowego danej osoby, zgodnie z czasami, z modami, z wynalazkami technicznymi i do
tego, z pewnym śladem elegancji. Ma to być, żeby użyć słów Mons. Escrivy, „ubóstwo bez
głosu, żeby mówić jestem ubogi”.
Z drugiej strony nie ma to być ubóstwo zbiorowe, tylko ściśle osobiste. Każdy ocenia
swoje potrzeby, nabywa środki materialne, jakich potrzebuje, i ich używa, starając się
przedłużyć ich trwałość i dobry stan. Kontroluje swoje wydatki. Zapewnia sobie dochody z
pracy, które utrzymają nie tylko jego, ale również pomogą realizować apostolskie zadania
Opus Dei. A równocześnie każdy osobiście kontroluje swoją własność albo swoje panowanie
nad rzeczami, których używa. Wszystko to zostało ujęte przez Mons. Escrivę w formule
bardzo prostej do zrozumienia, obowiązującej dla wszystkich chrześcijan, ordinary people,
normalnych i zwykłych ludzi powołanych do świętości w konkurencyjnej i wolnej dynamice
rozwijającego się świata: „powinniście postępować tak, jak postępowałby ojciec albo matka
ubogiej wielodzietnej rodziny”.
To jasne i jednoznaczne kryterium. „Ten ojciec lub ta matka rodziny przeżywają
ubóstwo w godny sposób, niepostrzeżenie. I robią rachunki, żeby oszczędzić na tym czy na
tamtym. Być może, kiedy zbliża się lato, zastanawiają się: jeżeli zrobię ten wydatek, narażam
wczasy albo buty dla dzieci…”21. I w ten sposób pokazywał im gwiazdozbiór sprytnych
pomysłów, żeby wykorzystywać resztki żywności, papiery i sznurki z opakowania, z
fragmentów starej tapicerki zrobić ładny proporzec na ścianę, oszczędzać kupując w
fabrykach i w hurtowniach, inwestować domową siłę roboczą w renowację starego mebla
nabytego na Porta Portese* za kilka lirów, który zdezynfekowany i odmalowany okazywał się
użyteczny i ozdobny…
Nieustannie zwracał uwagę na tysiące drobiazgów związanych z prowadzeniem domu.
Pewnego dnia będąc przejazdem w Paryżu, kiedy jego dzieci z Francji zaproponowały mu
wodę mineralną z importu, powiedział: „Na przyszłość starajcie się kupować krajowe
produkty, bo są tańsze. Poza tym w ten sposób będziecie mogli zwracać butelki… i
zaoszczędzicie trochę franków!”22
Innym razem działo się to w Kolonii (Niemcy). Josemaría napisał kilka pocztówek,
żeby wysłać je w różne miejsca. Chciał, żeby ta skierowana do jego córek w Rzymie została
podpisana przez wszystkie kobiety obecne w Kolonii, w ośrodku Eigelstein, i żeby została
wysłana w zamkniętej kopercie. Jednak na pocztówce był już naklejony znaczek. Wówczas,
chociaż chodziło o niewielką wartość paru monet, osobiście próbował go odkleić. Następnie,
Rzymski targ odbywający się na Zatybrzu, między Porta Portese a Stazione Trastevere, w niedziele od
wczesnego rana do około godziny 13, gdzie sprzedawana jest głównie nowa i używana odzież (przyp. tłum.).
*
zwracając się do Giorgia, innego swojego syna, kapłana, obecnego tam wówczas, powiedział
żartem: „Dalej, synu, jesteś lekarzem, więc dokończ tę operację chirurgiczną!”23
Innym razem chodziło o zwykłą uwagę wypowiedzianą przy przechodzeniu przez
jadalnię, z której chwilę wcześniej korzystali mieszkańcy Casa del Vicolo w Rzymie. Tym,
którzy mu towarzyszyli, powiedział: „Powiedzcie moim dzieciom, żeby nabierały sobie tyle
jedzenia, ile wydaje im się, że zjedzą. Konieczność wylewania tego wszystkiego wina i
marnowania tego cukru jest autentycznym brakiem ubóstwa”. Rzeczywiście, w wielu
szklankach została resztka wina, a w wielu filiżankach po kawie resztki cukru, który nie
został starannie zamieszany24.
Ze swej strony Mons. Escrivá oszczędzał do granic możliwości. Na przykład, na stole
roboczym miał zielone pudełko, w którym przechowywał niewielkie prostokątne kawałki
papieru. Były to fragmenty otrzymywanych kopert, które wykorzystywał na notatki, do
robienia fiszek, do zapisywania zdań, których używał później w swoim przepowiadaniu albo
w swoich pismach. Przy jakiejś okazji powiedział: „Tak, dobrze wykorzystuję papier: piszę
po jednej i po drugiej stronie… a nie robię tego po bokach, bo nie mogę”25.
I nie było to skąpstwo, jak najdalsze od jego naturalnej hojności i wielkoduszności.
Tysiące razy nalegał, żeby osobom wykonującym prace w ośrodkach Dzieła płacono
punktualnie dobre wynagrodzenie, żeby we wskazane święta sprawiano jakiś drobny
materialny podarunek dla nich i dla ich rodzin, żeby od czasu do czasu wynagradzano je
hojnym napiwkiem, „choćbyśmy odejmowali sobie z tego, czego potrzebujemy”.
Pod koniec lat czterdziestych, podczas strasznej powojennej drożyzny, otrzymał w
Rzymie list od Ramóna Montalata. Ten jego syn miał wówczas pod opieką prace budowlane
w Molinoviejo (Hiszpania). Między innymi Ramón opowiedział mu, co przydarzyło się
właśnie jednemu z robotników pracujących przy tej budowie: „Przez długi czas oszczędzał,
ile się dało. Chciał, żeby jego żona mogła urodzić w klinice, i chciał kupić jej kołyskę i
wyprawkę dla noworodka. Kiedy powiadomiono go, że zbliża się godzina porodu, udał się do
Madrytu. Kiedy się tam znalazł, nie mógł oprzeć się pokusie wstąpienia do baru, gdzie
spotykali się jego znajomi, żeby pochwalić się trochę i pokazać kapitał, jaki zgromadził
dzięki wysiłkom i wyrzeczeniom. Kiedy wychodził z baru, ukradziono mu wszystko, co miał
przy sobie…”
Jak to się mówi, odwrotną pocztą przybył do Madrytu z Rzymu malarz Fernando
Delapuente, członek Opus Dei, który równocześnie kierował pracami w Molinoviejo i Villa
Tevere. Przywiózł wiadomość od Ojca dla Ramóna Montalata i Jesúsa Alberto Cagigala,
którzy opiekowali się pracami w Molinoviejo. Temu robotnikowi należało wypłacić
wszystkie pieniądze, które mu skradziono i coś jeszcze, tyle, ile się da, jako prezent z okazji
urodzin dziecka26.
Otwierając dłoń, żeby napełnić radością życie innych, równocześnie umiał ją zamykać
wobec zbędnego marnotrawstwa:
– Jesteśmy wielkimi przyjaciółmi czystego powietrza, czystej wody i nie
potrzebujemy do niczego ciemności. Robimy wszystko w pełnym świetle. Jednak wkładajcie
miłość do Boga w zakręcanie kranów i oszczędzanie prądu. W tych wielkich domach, jeśli
każdy zostawi światło zapalone o pięć minut dłużej niż potrzeba, to, tamto, jeszcze jedno i
jeszcze jedno przysporzy wydatku na prąd odpowiadającego miesięcznemu zużyciu prądu
przez małą rodzinę27.
I tylekroć przechodząc przez hall zwracał się do znajdujących się tam osób, wskazując
im zapalone lampy:
– Albo ta na schodach, albo ta w hallu, ale obie naraz – nie28.
Natomiast uczył ich „marnować” światło dla Pana: napełniać światłem kaplice
podczas uroczystości liturgicznych albo zapalać wszystkie światła na korytarzach i w
pokojach domu, przez które musiał przejść kapłan niosący komunię do pokoju chorego albo
ucząc, „żeby dało się odczuć święta” dzięki bogactwu w kulcie, dbałości o osobisty strój,
większemu staraniu o smaczne jedzenie, radości otoczenia…
Na wiosnę 1955 roku pewnego dnia rozmawiał ze swoimi dziećmi wspominając
finansowe trudności Opus Dei w pierwszych latach jego istnienia:
W ciągu tych dwudziestu sześciu lat przy wielu okazjach nie miałem niczego,
absolutnie niczego i nie miałem żadnych perspektyw na zdobycie czegokolwiek… Brakowało
nam najpotrzebniejszych rzeczy. Ale jaka to była radość! Dlatego że wiedzieliśmy, że skoro
szukamy Królestwa Bożego i jego sprawiedliwości, reszta zostanie nam dodana. Niech moje
dzieci, starając się, żeby niczego nie brakowało, będą radosne, jeśli pewnego razu czegoś im
zabraknie!29
Tak, w ciągu wielu lat nie miał nic. „Nigdy niczego nie miał. Podróżował z
kałamarzem pełnym wody święconej i żyletką”, oświadczyła Regina Quiroga, kapucyńska
tercjarka, która poznała Josemaríę Escrivę w 1938 roku, kiedy głosił rekolekcje kapłańskie w
Vitorii. Ta zakonnica, jak również María Loyola Larrañaga i María Elvira Vergara, z tej
samej wspólnoty, zaświadczyły w swoim czasie, że „codziennie wypijał na śniadanie po
prostu łyk kawy z mlekiem” albo że „miał tylko jedną sutannę i przy jakiejś okazji dał nam ją,
żebyśmy mu ją zszyły. Była cała połatana. Starałyśmy się mu ją naprawić jak najlepiej i jak
najszybciej, dlatego że został w swoim pokoju czekając, aż skończymy…”30
Również w tych latach, a nawet wcześniej, w 1936 roku, na Pedro Casciaro zrobiły
wrażenie „nienaganność, czystość, nawet wytworność” zewnętrznego wyglądu księdza
Josemaríi Escrivy. „Później zdałem sobie stopniowo sprawę, że zawsze nosi tę samą sutannę,
owszem bardzo dobrze wyszczotkowaną, bardzo czystą […]. Obserwowałem też, że podczas
odprawiania Mszy świętej, przyklękał nie tylko powoli i z pewnym niesamowitym
skupieniem, ale w taki sposób, że prawa stopa pozostawała ukryta pod sutanną i albą.
Naturalnie starał się, żeby nie było widać podeszew jego butów. Chodziło o to, że chociaż te
buty były bardzo czyste i błyszczące, pilnie potrzebowały pary zelówek albo jeszcze lepiej
wymiany na nowe. Zużycie obuwia nie było niczym dziwnym, biorąc pod uwagę długie
wędrówki, które Josemaría Escrivá odbywał – niemal nie korzystając z tramwajów – z
jednego krańca Madrytu na drugi: z ulicy Świętej Elżbiety [Santa Isabel] na ulicę Ferraz, z
dzielnicy Salamanca do Vallecas”31.
Być może ze wstydu Pedro Casciaro nie powiedział tego, że te stare buty jakiś czas
wcześniej wyrzucił student z akademika przy ulicy Ferraz. I że w czasie hiszpańskiej wojny
domowej niedożywiony, pozbawiony pieniędzy i odzieży, z wyjątkiem tej na grzbiecie, a
niekiedy mając prawie czterdzieści stopni gorączki, Escrivá przeszedł cały Półwysep
Iberyjski, żeby odwiedzać i opiekować się duchowo swoimi dziećmi rozproszonymi po
różnych frontach wojny i szpitalach wojskowych32.
Przy pewnej okazji, jak pewnego razu w Utrera, zająwszy się osobą, która go
potrzebowała, podszedł do okienka na stacji kolejowej i położył przed kasjerem wszystkie
miedziaki, które miał przy sobie:
– Jadę w kierunku Burgos. Dokąd mogę dojechać z tymi pieniędzmi?
– Sprawdźmy… Ma ksiądz na bilet do Salamanki.
Został nawet bez pieniędzy na jedzenie. A resztę podróży odbył, jak się dało.
Wspominając to i inne podobne wydarzenia, mówił po latach:
– Nie szczędziliśmy niczego: ani miłości, ani poświęcenia, ani pieniędzy, żeby
uratować jedną duszę. I wierzę, że Pan nie będzie nam tego wypominał. Przeciwnie, położy to
na wadze po stronie dobra i będzie to dobre złoto, ale ciężkie jak ołów, dlatego że oznacza
wielką wartość miłości33.
W chwilach największej biedy, w owych chwilach „braku jakichkolwiek perspektyw
na zdobycie czegokolwiek”, kiedy było mu wszystko jedno, czy coś kosztuje dwadzieścia,
czy osiemdziesiąt, dlatego że nie miał absolutnie nic i musiał wybierać między obiadem a
kolacją, albo kiedy głęboką zimą, w Burgos, mieli tylko jeden podkoszulek, który nosili na
zmianę we czterech, nagle przyszły mu na myśl słowa psalmu: iacta super Dominum curam
tuam, et ipse te enutriet, zrzuć swą troskę na Pana, a On cię podtrzyma34. Słowa te były
niczym błysk światła, który sprawił, że dostrzegł, iż Bóg jest Ojcem, który nie pozwala się
prześcignąć w hojności. W tej samej chwili, zważywszy, że nic nie miał, wspaniałym aktem
wiary i nadziei postanowił zrezygnować z jedynej rzeczy, którą mógł otrzymać: ze
stypendiów mszalnych i pieniędzy za głoszenie kazań. Było to w 1938 roku. W przyszłości i
do końca swojego życia nigdy „nie inkasował pieniędzy” za sprawowanie swojej posługi
kapłańskiej35.
Doświadczył tego, że „zrzucając swą troskę na Pana”, zrzekając się tego, co na
pierwszy rzut oka mogło się wydawać ulgą, „rozwiązaniem”, w rzeczywistości zrzekał się
„kłopotu” i przerzucał go na Boga, „który zawsze może więcej”! To synowskie, a przez to
pełne ufności i zaufania, oddanie dawało mu pokój i radość. Pozbawiło go wszelkiego
niepokoju i wszelkiej niepewności, kazało mu przeżywać każdą teraźniejszą chwilę ze
zdumiewającą wolnością ducha. O takim sposobie – nie teoretycznym, tylko przeżywanym
naprawdę – pojmowania Opatrzności Bożej mówił po latach, w 1973 roku, podczas spotkania
ze swoimi dziećmi w Barcelonie:
– Nie mieliśmy nic. Czasami, przy wielu potrzebach, miałem policzone pesety, a
nawet centymy – dokładnie tyle, ile w danej chwili było potrzeba. Wówczas tego nie
rozumiałem, ale teraz rozumiem to dobrze i widzę, że jest to niezwykle wyraźny dowód
działania Bożej Opatrzności. Gdyby Dzieło Boże powstało za pieniądze ludzi… w niewielkim
stopniu byłoby Dziełem Boga!36.
Encarnación Ortega wspomina, że „kiedy w latach 1942-1944 przybywał do willi przy
ulicy Jorge Manrique, a następnie do akademika przy ulicy Zurbarána w Madrycie, kiedy
odchodził, prosił nas o jedną pesetę,… dlatego że nie miał w ogóle pieniędzy na powrotny
tramwaj”37.
I nawet kiedy Dzieło rozszerzało się na pięć kontynentów, miał dla siebie tylko tyle,
ile było trzeba, to, co było ściśle niezbędne: starą sutannę, którą wyrzucono w 1964 roku po
tym, jak służyła przez dwadzieścia lat dzień po dniu, i drugą nowszą i wyglądającą lepiej,
żeby wychodzić na ulicę albo przyjmować wizyty. Stara sutanna „miała tyle łat, że ciężko
było zgadnąć, gdzie jest oryginalny materiał”38.
Przy pewnej okazji jeden z jego synów, widząc, że przyjechał do Portugalii w tak
zniszczonym stroju, nie mógł się powstrzymać od pełnego zdumienia okrzyku:
– Ależ Ojcze! Przecież ta sutanna ma różne odcienie czerni…!
I tak było. Sutanna miała różne odcienie czerni. Zaś Escrivá, rozbawiony, uspokajając
rozmówcę, wyjaśnił:
– Założyłem ją na drogę, ale nie martw się, synu, zaraz się przebiorę i będę bardzo
elegancki39.
Nie przywiązywał wagi do tego dobrowolnego braku. Natomiast owszem zajmował
się starannym szczotkowaniem, przyszyciem odpadającego guzika albo przekazaniem sutanny
do administracji, żeby ją wyczyszczono i wyprasowano nadając jej w miarę dobry wygląd.
Pewnego dnia poprosił jedną ze swoich córek o przysługę. Pokazując im kartonik
zapałek z rodzaju tych, które się wydziera, żeby je zapalić, powiedział:
– Posłuchaj, czy możesz zrobić dla nas, dla Álvaro i dla mnie, rodzaj książeczki o
podobnych wymiarach, z karteczkami z filcu… Moja matka miała podobną, bardzo
praktyczną, do noszenia w podróży igieł i szpilek. Dlatego że chcemy móc sobie szyć, kiedy
wyjeżdżamy40.
Był bardzo schludny i staranny, jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny. „Ubóstwo – zwykł
mówić – nie kłóci się z czystością, z braniem prysznica więcej niż raz dziennie, jeśli jest
gorąco, przez wzgląd na innych, ani z używaniem wody kolońskiej z rodzaju tych świeżych,
pachnących tylko czystością. Najlepszy zapach mężczyzny to… brak zapachu!”41
Escrivá de Balaguer musiał łączyć swoje życie polegające na zamknięciu i pracy w
domu z silnym wymiarem społecznym, dlatego że chociaż nie uczestniczył w koktajlach ani
przyjęciach, będąc generalnym przewodniczącym Opus Dei, na co dzień musiał przyjmować
wizyty albo gości, wobec których powinien był występować godnie ubrany. Fakt, że nie miał
więcej odzieży niż tylko „na zmianę”, zmuszał go do żmudnych zabiegów związanych z
przebieraniem się kilka razy dziennie. Wprawne i spostrzegawcze oko fotografa – Heleny
Serrano – dostrzegło to staranie i zapamiętało je:
– Widziałam, jak Ojciec przechodzi hallem Villa Vecchia. Szedł w kierunku jadalni,
niewątpliwie na śniadanie. Miał na sobie starą sutannę. Pół godziny później potrzebowałam
się z nim skonsultować w sprawie pracy w drukarni. Zadzwoniłam do salki Mapas i ksiądz
Ernesto Juliá, który odebrał mój telefon, powiedział mi: „Ojciec poszedł do swojego pokoju
się przebrać, bo zaraz ma się odbyć wizyta. Idź do wejścia salotto* La Montagnola i kiedy
będzie tamtędy przechodził, zapytaj o to, czego potrzebujesz”. Poszłam tam i po chwili
przyszedł Ojciec, ubrany w dobrą sutannę, o rzymskim kroju. Powiedział mi, że po
skończeniu wizyty sam nas zawiadomi, żebyśmy mogli spokojnie omówić sprawę, którą
chciałyśmy z nim skonsultować. Nim minęło pół godziny, zawołał nas do jadalni w Villa.
Poszłyśmy ja i jeszcze jedna osoba z materiałem do pracy, przy którym miałyśmy trudności.
Kiedy się tam znalazłyśmy, zdałam sobie sprawę, że Ojciec ponownie zmienił sutannę. Teraz
znowu miał na sobie tę starą, do noszenia po domu42.
Pewnego razu Mons. Escrivá powiedział, że widząc wnętrze szafy swojego syna,
byłby w stanie odgadnąć, jaka jest jego dusza. On zawsze zostawiał swoją szafę nie
zamykając jej na klucz, żeby jego córki mogły tam położyć czyste zmiany bielizny. Była to
jeszcze jedna oznaka, że wszystko w jego życiu osobistym rozwija się bez schowków,
zastrzeżeń, zakamarków, sekretów, niczym w domu ze szkła.
Kiedy trzeba było opróżnić tę szafę po jego śmierci, Carmen Ramos i inna kobieta z
Dzieła, która pomagała jej w tym zadaniu, były zdumione. Ojciec naprawdę żył używając
niezbędnego minimum. Co było w środku? Na wieszakach wisiały sutanna, sweter z dzianiny,
stara sukienna peleryna, którą przed laty podarował mu jakiś żołnierz, i pumpy, które nosił
pod sutanną, buty, bielizna, trochę skarpetek, kilka koszul bez kołnierzyka. W małych
pudełkach, ułożonych jedno na drugim w doskonałym porządku było trochę białych koloratek
i kieszonkowych chusteczek. Czarny wełniany szalik. Skórzany bicz, którego używał jako
dyscypliny. I przybornik krawiecki, którego używał do przyszywania guzików43. Do
starannego zebrania i przechowywania tego wszystkiego wystarczało pięć-sześć minut.
Skromny ekwipunek odzieżowy. Nic więcej i niczego w nadmiarze. To dosłownie sens
owych wersów Antonio Machado**:
A gdy w bezkresną podróż wypłynąć mi się zdarzy, / zanim odejdzie okręt, by nie
powrócić już, / dojrzycie, że na pokład wstępuję bez bagaży, / samotny, prawie nagi – jak ci
synowie mórz.
W każdym chrześcijańskim życiu, które naprawdę próbuje być „naśladowaniem
Chrystusa” albo, żeby wyrazić to lepiej, „przedłużeniem Chrystusa” – byciem drugim
Chrystusem, Chrystusem raz jeszcze – ma bardzo wielką wartość owo dobrowolne nie mieć,
rzeczy, dóbr, pieniędzy, narzędzi, odzieży, rozrywek, wygód materialnych, mogąc je mieć. To
rozmyślne wyrzeczenie się własności i użytkowania jest kosztowne i wartościowe. Jednakże
Wł. ‘salon’ (przyp. tłum.).
Antonio Machado Ruiz (1875-1939), hiszpański poeta, członek tak zwanego poetyckiego Pokolenia ’98. Cytat
pochodzi z I wiersza Retrato [Portret] z uznawanego za najważniejsze dzieło poety cyklu Campos de Castilla
[Pola Kastylii], w: A. Machado, Poezje, wybór, przekład, wstęp i komentarze Janusz Strasburger, Wydawnictwo
Krytyki Artystycznej Miniatura, Kraków 2005, str. 31 (przyp. tłum.).
*
**
jest jeszcze bardziej wywyższone i głębsze ubóstwo tego, kto nieustannie wyrzeka się tego, co
zawsze ma przy sobie: intymności, czasu i projektu życiowego, które podróżują z
człowiekiem. Pozbawianie siebie tych trzech niematerialnych rzeczy jest z pewnością
obnażaniem własnego „ja” aż do występu w najskromniejszej roli: wyrzeczenia samego
siebie.
Te trzy cechy „ubóstwa duchem” były rejestrowane również w życiu codziennym
Josemaríi Escrivy w naturalny sposób, który nawet nie zwracał uwagi.
I tak: wyrzeczenie się intymności.
Wiadomo, że jedna z korzyści bycia bogatym polega na pilnowaniu i chronieniu
swojej prywatności, swojego wewnętrznego prawa, swojego życia za zamkniętymi drzwiami.
Za wyjątkiem sytuacji, kiedy ktoś rozmyślnie się odkrywa. W przeciwieństwie do niego ubogi
zawsze jest odsłonięty. A zatem Mons. Escrivá prowadził swoje życie codzienne pośród wielu
osób w różnym wieku, różnych kultur, różnego pochodzenia i ras, z którymi spotykał się na
korytarzach, na spotkaniach, na spacerach, podczas rozmów i rozważań. Z nimi odbywał
święta i dzielił przykrości. Uczestniczył – jak jeden spośród nich w praktykach
pobożnościowych w kaplicy albo w projekcji filmu. Odbywał w ich towarzystwie intensywne
posiedzenia robocze. Współpracował z tymi i z tamtymi przy projektowaniu prac
budowlanych. Wskazywał i ukierunkowywał ich apostolstwo, udzielał im środków
formacyjnych, szedł z jakąś grupą na spacer po mieście albo towarzyszył im przez długie
chwile w ich pokoju, kiedy byli chorzy… I nie tylko dostosowywał się ze ścisłą
punktualnością do ogólnego harmonogramu domu, ale w każdej chwili każdy z tych, którzy
mieszkali z nim pod tym samym dachem – bez względu na to, czy było to sześć czy ponad
dwieście osób – mógł wiedzieć, „gdzie jest Ojciec” i „co teraz robi”. Nie miał chwil ani
miejsc, żeby wypoczywać, pozostawać sam na sam ze swoimi sprawami albo po prostu
rozluźnić mięśnie, jak ktoś, kto wie, że jest oglądany i obserwowany przez cały czas jako
„wzorcowy przykład”. Mons. Escrivá musiał taki być i jako taki się prezentować w każdym
momencie i we wszelkich okolicznościach – bez ochronnego półcienia na drzemkę, na
ziewnięcie albo na łzy. I jeszcze na poziomie bardziej ukrytym, na poziomie spraw sumienia:
całą głębię swojego życia wewnętrznego składał co tydzień albo codziennie w ręce swojego
spowiednika i powiernika Álvaro del Portillo. Natomiast w ręce Javiera Echevarríi – jeden i
drugi byli jego custodes (stróżami) – oddawał wszystkie wielkie i drobne kwestie dotykające
jego fizyczności i jego życia domowego od stwierdzenia, że z powodu wysięku w stawie
bolały go łokcie albo że nie mógł spać przez całą noc, aż po prośbę o szklankę wody, kiedy
cukrzyca wywoływała u niego nieznośne pragnienie. Wszystko, bez względu na to, czy
chodziło o ból zębów, czy też o najbardziej wzniosłe porywy ducha, Mons. Escrivá dzielił się
tym, ogłaszał to, pozbawiał to prywatności, wystawiał to na wierzch, żeby nie mieć „życia
prywatnego”.
Tak samo było z rezygnacją z czasu.
Naród żydowski, świadomy bycia narodem wybranym i depozytariuszem przymierza
z Bogiem, żył w ciągłym i długotrwałym Adwencie, między obietnicą uczynioną dawnym
ojcom a nadzieją, którą miał zaspokoić Mesjasz. Dla nich teraźniejszość miała ledwie wartość
granicy, nieuchwytnej i ulotnej, między wczoraj a jutro. Chrześcijaństwo nadaje dojrzałość i
wypełnia pełnię czasów. Chrystus to „dzisiaj”. Upragnione i ostateczne „dzisiaj”. Z Nim
rozpoczynają się nowe czasy. On jest alfą i omegą. Chrystus nadaje każdemu „dzisiaj” jedyną
i niepowtarzalną wartość. Poczynając od Chrystusa to „dzisiaj” jest przynoszącą zasługę,
korzystną okazją. Dzisiaj to termin wykonania prac. Dzisiaj to dzień zbawienia. Dzisiaj to
czas marszu, dopóki jest światło. Kto chce Go naśladować, powinien wziąć swój krzyż na
każdy dzień. Kto czegoś potrzebuje, powinien prosić o swoją porcję na każdy dzień: chleba
naszego powszedniego daj nam dzisiaj. Z pewnością z Chrystusem nie ma już powodu do
tęsknoty, nie ma jednak również marginesu dla pełnego troski gromadzenia, dla oszczędzania,
które stara się o zaopatrzenie na przyszłość: dosyć ma dzień swojej biedy*.
Escrivá de Balaguer przedstawił w bardzo prostym zdaniu to, co niewątpliwie było
odkryciem najbardziej autentycznego „chrześcijańskiego egzystencjalizmu”: „Postępuj
dobrze „teraz”, a nie myśl o „wczoraj”, które już przeminęło, ani nie troszcz się o „jutro”,
gdyż nie wiesz, czy do niego dożyjesz”44. Jednakże, poza podkreślaniem egzystencjalnego
znaczenia „dzisiaj” jako rzeczywistego pola czasu do dyspozycji, stosował to ujęcie do
każdego chwilowego fragmentu tego „dzisiaj”. Zachęcał do intensywnego przeżywania hodie
et nunc, „dziś i teraz”. Bardzo właściwe dla niego, dla języka jego walki duchowej było
dynamiczne i konkretne wyrażenie nunc coepi! teraz zaczynam!
Dla autentycznego biedaka „dzisiaj” to jego skibka szansy. Chwila obecna
przeżywana sub specie aeternitatis, w perspektywie wieczności, jako okazja i narzędzie do
„fabrykowania” wieczności. Mons. Escrivá chciwie wypełniał czas, wykorzystując w pełni
„sześćdziesiąt minut na godzinę i sześćdziesiąt sekund na minutę”. Dlatego nie potrzebował
zegarka: „po jednej pracy wykonuję drugą, po jednej sprawie – następną” i tak, aż chce
umrzeć, „wyciśnięty jak cytryna”.
Nie potrzebował zegarka, bo oddawał się swojej misji full time**. Najważniejsze było
zawsze to, co robił w danej chwili. Żył z pogodną chciwością „dziś i teraz”.
Jego walka o wykorzenienie błędów i nabranie cnót charakteryzowała się
intensywnym tempem, drobnymi celami, pojedynczymi potyczkami, konkretnymi
rozliczeniami, codzienną analizą. Delikatną i przenikliwą analizą, która powtarzała się pilnie
przy wstawaniu rano, w południe, po południu i wieczorem. Niczym wojownik, który
troszczy się o swoją broń i dokonuje jej przeglądu, niczym żeglarz, który czujnie sprawdza
kierunek swojej łodzi, niczym sprzedawczyni kasztanów z Zatybrza, która każdego
popołudnia przelicza swoje miedziaki. Świadomy, że ma tylko „dzisiaj”, żeby wygrać tę
„najpiękniejszą wojnę miłości”, pulcherrimum charitatis bellum.
Pewnego wiosennego dnia 1960 roku, rozmawiając z grupą swoich dzieci w Villa
Tevere, powiedział im:
– Nie mam czasu, żeby myśleć o sobie samym. Zawsze myślę o innych i o Jezusie
Chrystusie… A przez Niego o innych i o sobie. Rachunek sumienia w południe jest
następujący: „Jezu, kocham Cię”. I do przodu, spełniając jakieś konkretne drobne
postanowienie. Nie mam czasu! A kiedy nadchodzi noc: „Panie, przecież nie myślałem o
sobie przez cały dzień!”45
Był ubogi w czas. Chciał takim być. Rozpoczynał każde nowe dzisiaj, nie pocieszając
się wczorajszymi wysiłkami i nie zatrzymując się na jutrzejszej nadziei. Dzisiaj. Na bieżąco i
z tym, co na sobie. Bez bagaży. W marszu. Intensywnie krocząc przez dzisiaj. Nie
dysponował planningiem ani czasem na wypoczynek ani „funduszem emerytalnym” na dzień
jutrzejszy. Nie pozwalał sobie na żyrowanie przyszłości ani nie zaciągał długów w stosunku
do przyszłości, która do niego nie należała. Pracował dzisiaj. Decydował dzisiaj. Modlił się
dzisiaj. Miłował dzisiaj. Jutro to „powiedzenie ludzi, którzy się poddają”46. To kryjówka
tchórzy. To materac leniwych. To wybieg wyrachowanych. To luz bogatych.
Przy jakiejś okazji niektórzy mężczyźni z Dzieła chcieli podarować Escrivie organizer
kieszonkowy w rodzaju tych, które składają się i rozkładają w formie harmonijki. Wyjaśnili
mu „korzyści z możliwości oglądania wszystkich miesięcy w roku”. Mons. Escrivá odmówił
przyjęcia podarku:
– Dzieci, ja nie potrzebuję planowania. Moje życie jest w rękach Boga. Nie mogę
kalkulować niczym strateg… Żyję dzisiaj i teraz. I wiem, że tempus breve est: czas, żeby
miłować Boga, jest krótki47.
*
Mt 6, 34 (przyp. tłum.).
Ang. ‘na pełny etat’ (przyp. tłum.).
**
Czym jest ostatecznie dawanie życia, jeśli nie dawaniem czasu, w którym odbywa się
to życie?
I tak oto, na koniec, trzecia cecha tego istotnego ubóstwa: wyrzeczenie się projektu.
Josemaría Escrivá był oderwany nawet od tej Bożej inwestytury, tej misji
powołaniowej, którą Bóg powierzył mu 2 października 1928 – czynienia Opus Dei na
świecie.
Przynajmniej dwukrotnie – raz, 22 czerwca 1933 roku, w kościele Najświętszej Maryi
Panny Nieustającej Pomocy w Madrycie, a drugi raz we wrześniu 1941 roku, w kolegiacie w
Granja de San Ildefonso*, miejscowości w prowincji Segowia, Mons. Escrivá odczuwał
pokusę, moralne zalęknienie, intelektualną niepewność, „okrutną wątpliwość”, że Dzieło
może być jego wynalazkiem, złudzeniem jego wyobraźni, przy którego pomocy niechcący
oszukuje i tumani innych. W tych dwóch chwilach zareagował tak samo: stanął bezpośrednio
przed Bogiem ze szczerością i z pokorą, prosząc Go, nalegając na Niego: „Panie, jeżeli Dzieło
nie jest po to, żeby Ci służyć, żeby służyć Twojemu Kościołowi, zniszcz je! Spraw, żeby
natychmiast zostało zniszczone!”48 Za jednym i za drugim razem natychmiastową
odpowiedzią było niewypowiedziane uczucie spokoju i radości jako potwierdzenie, że to nie
jest „jego dzieło”, tylko Dzieło Boże.
Od tego czasu odczuwał niezmąconą pewność, którą wyrażał zgrabnym
powiedzeniem: „Niebiosa upierają się przy tym, żeby Dzieło zostało dokonane”. A
równocześnie niezmącona ufność w odniesieniu do przyszłości Opus Dei. Mons. Escrivá
wiedział, że Dzieło „wyjdzie” takie, jak zechce Bóg, kiedy zechce Bóg, w miejscach i przy
udziale osób, które Bóg wybierze.
Jemu przypadło „włożenie całej pieczeni do piecyka”, oddanie całej duszy i całego
życia temu staraniu. Zajęcie się wszystkim bez przejmowania się czymkolwiek. Nie czuł się
ani bohaterem, ani menedżerem, ani twórcą, a tym mniej właścicielem. Nie czuł się nawet
założycielem. „Ja nie jestem założycielem niczego!” Ileż razy powtarzał to, dodając, że jest
tylko „głuchym i nieudolnym narzędziem”.
I nie chodziło o przejście niepostrzeżenie ze względu na elegancką pokorę. Nie.
Escrivá był pewien, że fundament Dzieła nie jest ani genialnym pomysłem, ani impulsem
śmiałości, ani upartym wysiłkiem. Zawsze wiedział, że Dzieło istnieje jako Boża inicjatywa.
Jemu przypadło tylko ujrzenie go, wcielenie go w życie, ożywienie go i przekazanie go
innym. Nie czuł się na siłach, żeby zapewnić sukces czegoś, co byłoby jego wymysłem.
Natomiast, jakże potężną gwarancją była wiedza, że poręczycielem jest Bóg!
Na jednej ze stronic świadectwa, które sporządził i podpisał doktor Carlo Faelli, który
towarzyszył Mons. Escrivie jako lekarz od 1946 roku i zajmował się nim do jego śmierci w
1975 roku, pojawiła się nagle następująca, pełna ekspresji, notatka:
„Mówił niewiele o sobie samym, a jeżeli już, to tylko jako o narzędziu Boga do
czynienia Dzieła. Nigdy nie nadawał ważności swoim własnym sprawom. Z elegancją
przechodził nad nimi do porządku dziennego. Nie interesowały go. Nigdy nie chlubił się
swoją pozycją (jako założyciel i generalny przewodniczący Opus Dei). Mawiał, niby żartem:
„Ja jestem księdzem!” Mówiłem mu, że przede mną nie musi się upokarzać, ale sądzę, że nie
przejmował się moją uwagą. Mogę zapewnić, że miał wyostrzone poczucie humoru”49.
To prawda, że istnieje silne pokrewieństwo między poczuciem humoru a
autentycznym ubóstwem ducha. Mons. Escrivá nie przydawał sobie ważności, nie chełpił się,
nie pysznił. Czuł się narzędziem. Stąd jego całkowite oddanie i jego całkowite oderwanie od
„projektu”. Projektu, który był racją bytu jego własnego życia, ale który go przekraczał.
Real Sitio de La Granja de San Ildefonso, miejscowość znana również jako San Ildefonso albo La Granja,
położona w Kastylii, około 80 kilometrów na północ od Madrytu, słynna ze względu na Pałac Królewski – letnią
rezydencję hiszpańskich królów wybudowaną w XVIII wieku przez Filipa V Hiszpańskiego – i Królewską
Fabrykę Szkła (obecnie muzeum) (przyp. tłum.).
*
Koleje życia Josemaríi Escrivy odpowiadają wyłącznie powołaniu, poleceniu
realizacji Opus Dei, aby służyć Kościołowi. I do tego ograniczał się całkowicie i zawsze.
Na jego horyzoncie rozwoju nie było mieć więcej, tylko być lepszym. Z jego optyki
gotowości, „aby służyć, służyć”, „być dla…”, to być lepszym przekładało się na być lepszym
narzędziem. Reszta była mu obojętna.
Josemaría zapisał swoje życie na współrzędnych bycia, a nie posiadania. Dzięki temu
poruszał się w kategorii tajemnicy, która dotyczy istnienia, nie zaś problemu, który dotyka
posiadania.
Zwykle ludzie są zadowoleni z tego, czym są, niespokojni zaś, nerwowi, zatroskani i
nigdy niesyci tego, co posiadają. Powinno być odwrotnie, ale tak nie jest.
Pragnienie bycia lepszym albo bycia w pełniejszy i wierniejszy sposób tym, czym
powinno się być, zanurza człowieka w czystym, fascynującym i spokojnym świecie
tajemnicy. Natomiast dążenie do posiadania więcej, ryzykowna walka o zdobywanie i
nabywanie własności materialnej albo urządzeń dających wygodę, pogrąża człowieka w
niepewnym, krętym i niepokojącym labiryncie problemu.
Dla pełnego pożądliwości mieć, nie mieć, otrzymać, zatrzymać albo przestać mieć
wszystko stanowi problem! Natomiast dla tego, kto zdecydował się „żyć i umrzeć ubogim”,
za jednym zamachem wszystkie te problemy zapadają się pod ziemię. Wychodząc od tego
postanowienia zachowawczy egoizm otwiera swoje sakiewki na szczodry datek.
Poszukiwanie gwarancji zamienia się w pełne ufności oddanie. Dążenie do wygody
przekształca się we wznoszącą dynamikę wymagającej ascezy. Następuje pogodna wędrówka
po obszarach tajemnicy. Człowiek jest bardziej intensywnie człowiekiem. Żyje w wolności.
Z pozycji tego ubogiego, pełnego gotowości i dobrowolnego „wyrzeczenia” kogoś,
kto zrzucił swe troski i niepokoje na Boga – iacta curam tuam super Dominum – Mons.
Escrivá nigdy nie był zatroskany ani, tym mniej, zaniepokojony, dniem jutrzejszym. „Ja się
nie przejmuję, tylko zajmuję”, mawiał często. Chodzi o to, że rzeczywiście żył bez bagaży jak
ci, którzy się nie osiedlają, nie zapuszczają korzeni, nie nabierają wielkopańskich manier, nie
mają na tej ziemi „stałego zamieszkania”. Żyją na bieżąco, z tym, co na grzbiecie. Z
niewielką sakwą tych, którzy są w drodze. Z lekkim wyposażeniem tych, którzy ani nie
prowadzą interesów, ani się nie procesują, ani nie zajmują się kalkulacjami nad
możliwościami obrony. Z niewielkim balastem tych, którzy zawsze są gotowi pochwycić
impuls, uderzyć skrzydłami i wzlecieć.
W przejściu lub w przelocie: przechodzień, wędrowiec, podróżny… viator*.
*
Łac. ‘wędrowiec’ (przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ XVI
Glina i łaska. Bóg nie gra w kości. „Jeśli Ty nie potrzebujesz mojego honoru…” Litanie
ubóstwa. Sześćdziesiąt ryknięć. Kreska i wybuch śmiechu. Parszywy osiołek. Kompleks
wyższości. „Jestem początkujący”. „A, a, a… nie umiem mówić”. „Brudna szmata, śmieć”.
„Bóg jest moim generałem”. Rozmowa z Pawłem VI. Ani święty, ani diabeł. Doktorat dla
osiołka. Z czołem przy ziemi. „Ukryć się i zniknąć”. „Nie chcę być biskupem”. Stróże
Escrivy. „Álvaro nie daruje mi ani razu”. „Nie jestem rzeką, która nie może się cofnąć”.
„Przychodzę, żebyście mi przebaczyli”. Wysiłek fotografa. „Opowiedzieć o tym, Álvaro?”
„Doktorze, proszę to zrobić, proszę to zrobić…!” Podwójne obywatelstwo. Godność markiza
de Peralta. Grób nieznanych żołnierzy. „Jestem niczym,… ale jestem założycielem”. Stary
pożółkły papier. „Jako notariusz potwierdzam…” „Czy poprowadziłbyś dalej Dzieło?”
Gaworzące dziecko. „Ja przeszkadzam”. Z klamrami w duszy. Spowiednicy Escrivy. Na
obiedzie z Ojcem Arrupe. Glina na naczynia.
Pytanie bezładne i poruszające, pytanie śmiałe i bezradne, pytanie będące kluczem do
wszelkich zagadek, pytanie wywołujące bezsenność i samotność, pierwsze i ostatnie pytanie
filozofa, naukowca, artysty było i będzie zawsze takie samo: czym jest człowiek?
Myśli zamieniają się w bezmiar oceanu, poszukując trafnej odpowiedzi. Niemniej
jednak, odpowiedź na to pytanie znajduje się od tysięcy lat na pierwszej stronie Biblii. Jednak
odpowiedź ta jest tak pełna prostoty i szczerości, że wiele pokoleń ludzkich przechodzi do
porządku dziennego nad tą opowieścią Księgi Rodzaju nie mogąc się otrząsnąć z zaskoczenia.
W tym miejscu zostaje nam przekazana wiadomość, że człowiek jest równocześnie
cielesny i duchowy, że jest wytworem ziemi i stworzeniem Bożym, produktem gliny i
produktem Boga. Albo jeszcze jaśniej: wilgotną ziemią ożywioną, „uduchowioną” na obraz i
podobieństwo Boga.
W tym podwójnym równaniu gromadzi się niezgłębione napięcie człowieka: gliny
zaproszonej do ubóstwienia.
Kiedy wiadomo z całkowitą pewnością, że pochodzenie i przyszłość, kolebka i grób to
nieuchronnie proch, ziemia, popiół, można ulec smutkowi i popaść w otchłań melancholii.
Przeciwnie, kiedy po omacku wyczuwa się, że jest jakiś Eden rozkoszy, gdzie łatwo jest „być
jak bogowie”, można oszaleć w przepaści próżności i pychy. Między obydwoma krańcami
rozsądna droga polegałaby na śmiałości „bycia jak Bóg”, ale… przez dążenie do
podobieństwa, próbę zarażenia się, pracę nad naśladowaniem, poszukiwanie podobieństwa.
Podobieństwa, a nie identyczności. I nie jest czymś zbytecznym przypomnienie, że tam, gdzie
stwierdza się podobieństwo, równocześnie wskazuje się różnicę. Dlatego obok pokornego
realizmu polegającego na świadomości, że jest się prochem i popiołem, terra et cinis,
potrzebny jest inny, śmielszy realizm, polegający na utożsamieniu się z obrazem Boga, imago
Dei. To pasjonująca i tajemnicza gra gliny i łaski. Czym zaś innym jest człowiek, jak nie
„gliną obdarzoną łaską”?
Mędrzec wie, że nie ma chaosu ani przypadku. Ład i prawa fizyczne rządzą kosmosem
i „Bóg nie gra w kości”1. Jednakże święty wie więcej: człowiek nie jest „zbędną
namiętnością”2, w jego wnętrzu pulsuje pragnienie nieskończoności i zwraca się ku
horyzontowi nieskończoności. Bóg nie bawi się również figurkami z terakoty. Człowiek,
każdy osobny człowiek jest „gliną obdarzoną łaską”, ale „obdarzoną łaską”… w wolności.
Ten, kto rozpościera łuk swojego życia na tych współrzędnych łaski i wolności, nie
traci sił ani nie upada na duchu, kiedy wyczuwa kruchość swojego ciała z gliny, ale także nie
nadyma się ani nie puszy, kiedy pojmuje zasługę swoich osiągnięć albo wybitny charakter
swojej misji. Będąc obdarzonym łaską, jest wdzięczny. Zaś będąc pokornym, uczynionym z
ziemi*, ma siebie w niewielkim albo w żadnym poważaniu, ucieka od wywyższającej
karykatury i mierzy samego siebie elastyczną miarą dobrego poczucia humoru.
Być może dlatego nie ma smutnej świętości. Podobnie jak nie ma dumnej świętości.
Święci to mili, weseli, prości, pozbawieni zadęcia ludzie bez upodobania do tragedii.
Bardziej skłonni do uśmiechu niż do grymasów, będący bardziej miłośnikami swobodnej
konwersacji niż napuszonego mądrzenia się. Święci są ludźmi, którzy w oderwaniu od swojej
czci, zamienili poczucie honoru w poczucie humoru.
Gleba, ziemia, glina, grunt – pokora i dobry humor mają ze sobą tak wiele wspólnego!
Rok tysiąc dziewięćset czterdziesty drugi. Josemaría Escrivá znajdował się pod
obstrzałem nadmiernych oskarżeń, gadaniny, obelg i oszczerstw. Atakowały ze wszystkich
stron. Rozpoczęło się coś palącego i okrutnego, co on nazywał „sprzeciwem dobrych”.
Pewnej nocy, w akademiku przy ulicy Diego de León, Josemaría Escrivá czuwający i
niespokojny z powodu tych wszystkich złośliwych ataków, udał się do niewielkiej kaplicy.
Tam, w samotności, klęcząc przed Tabernakulum, płakał niczym osaczony człowiek, który
nie może się bronić. Szlochał, nie troszcząc się o ocieranie łez, spływających mu po
policzkach. Po chwili, z siłą niezwykłej odwagi, stanął twarzą w twarz z Jezusem
Chrystusem:
– Panie, jeśli Ty nie potrzebujesz mojego honoru, dlaczego ja mam go pragnąć? **
Po jakimś czasie wyznał: „Bardzo wiele mnie to kosztowało, dlatego że jestem pełen
pychy i strasznie leciały mi łzy… Od tego czasu nic mnie nie obchodzi to wszystko!”3
Tej nocy, oderwawszy się od wszelkiego szacunku dla samego siebie – „jeśli Ty nie
potrzebujesz mojego honoru, dlaczego ja mam go pragnąć?” – przekroczył próg autentycznej
wolności. Nie musiał bać się niczego, dlatego że nie miał nic do stracenia. Pozbawił tę sprawę
dramatyzmu. Dokonał pokornego przejścia od honoru do humoru: „Nic mnie nie obchodzi to
wszystko!” I umacniając się w jedynym szacunku, jaki ma sens, szacunku dla tego, co Boskie,
pozostawił za sobą, daleko za sobą, ludzki szacunek. Przede wszystkim – dla samego siebie.
Powtarzał często niczym naturalny refren rodzaj litanii pokory: „Nic nie jestem wart,
nic nie mam, nic nie mogę, nic nie wiem, jestem niczym… niczym!”4 Kiedy jego dzieci
przyszły złożyć mu życzenia w dniu jego urodzin, bardzo oswojony z obrazem osiołka,
jucznego zwierzęcia o szorstkiej sierści, powiedział im: „Sześćdziesiąt lat, Josemaría:
sześćdziesiąt ryknięć!”5. A także: „Narysowałem kreskę pod tymi wszystkimi latami i
wyszedł mi… wybuch śmiechu!”6
Od początków swojego kapłaństwa uważał się za „parszywego osiołka”. W jego
zeszytach zapisków wewnętrznych jego sumienia, już w latach trzydziestych, pojawiały się
często litery „p. o.”, skrót od „parszywego osiołka”***, dlatego że takim widział się przed
Bogiem – sparszywiałym, a podobało mu się być podobnym do pokornego i pracowitego
osiołka, który niczego nie wymagał i do wszystkiego się przystosowywał.
Niekiedy, umiarkowanie wzruszony, wspominał ów wewnętrzny głos, kiedy wyraźnie
usłyszał: „osiołek był moim tronem chwały w Jeruzalem”. Nie odnosząc się w żaden sposób
do tego przeżycia, mówił:
– Widzicie? Jezus zadowala się biednym zwierzęciem jako tronem. Nie wiem, jak
was, ale mnie nie upokarza uznawanie się w oczach Pana za osiołka7.
Pewnego dnia Joaquín Mestre, kanonik katedry w Walencji i wieloletni sekretarz
Mons. Marcelino Olaechea, poprosił Escrivę o jego portret.
– Ależ tak, oczywiście, z wielką przyjemnością. Już ci go daję.
W oryginale hiszpańskim jest tu wykorzystana zbieżność wyrazów agraciado ‘obdarzony łaską’ i agradecer
‘być wdzięcznym dziękować’ (por. gracias ‘dziękuję’) oraz humilde ‘pokorny’ i humus ‘ziemia’ (przyp. tłum.).
**
Por. Kuźnia, 803 (przyp. tłum.).
***
W oryginale b. s. = burrito sarnoso (przyp. tłum.).
*
Josemaría poszedł do przyległego pokoju. Po chwili wrócił niosąc w ręku niewielką
figurkę osiołka z kutego żelaza. Podał ją swojemu rozmówcy:
– Weź. Tutaj masz mój portret. To ja – osiołek. I obym zawsze był osiołkiem Boga,
Jego narzędziem pracy i pokoju8.
Ostatnim razem, kiedy był w Torreciudad, w maju 1975 roku, uśmiechnął się
odkrywając w niewielkiej kaplicy płaskorzeźbę osła, zwykle niedostrzeganego, należącego do
sceny „ucieczka do Egiptu”. Zbliżył się lekko i ucałował go, mówiąc:
– Witaj, bracie!9
Również w swoim gabinecie, w Rzymie, miał prostą i popularną rzeźbę Świętego
Antoniego Opata, patrona zwierząt domowych. Pół żartem, pół serio obchodził co roku jego
święto, jakby chodziło o święto jego własnego patrona.
Już pod koniec życia, podczas krótkiego pobytu w Madrycie, przebywał ze swoimi
trzema czy czterema synami, którzy opowiadali mu różne rzeczy. Jeden z nich Francisco
García Labrado, siedząc bardzo blisko niego, usłyszał wyraźnie, jak Escrivá wymruczał
kilkakrotnie bardzo cicho słowa psalmu 73(72): ut iumentum factus sum apud te!*10
Taka była jego głęboka medytacja. Tutaj znajdowały się dwa końce łuku: ut
iumentum… apud te; „jak juczne zwierzę”, ale „przed Tobą”. To było połączenie gliny i łaski.
Śmiała tyczka do skoków z poziomu szczerego „kompleksu niższości” do „prawidłowego
ubóstwienia”.
Któregoś dnia 1968 roku, w Rzymie, pewna włoska studentka zapytała go:
– Ojcze, jak można pogodzić pokorę z pionową postawą i kompleksem wyższości,
jakich chrześcijanin potrzebuje, żeby poruszyć świat?
– Posłuchaj, moja córko, mam trzy doktoraty… i jestem stary… a w takim razie muszę
coś wiedzieć. Jednakże kiedy staję przed Bogiem, przyznaję, że jestem osiołkiem. Wobec
Boga nie wiem nic, nie jestem nic wart, nic nie mogę… Natomiast On jest Najwyższą
Mądrością i Mocą… i jest moim Ojcem! Bez Niego mam wielki „kompleks niższości”.
Natomiast z Nim, z Jego pomocą mogę wszystko! Jestem Jego dzieckiem i mam Jego
Mądrość, Jego Potęgę. I mówię ze Świętym Pawłem: omnia possum in eo qui me confortat,
wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia**.
Mam ten „kompleks niższości”, żeby służyć z miłości do Boga, żeby służyć innym
niepostrzeżenie, nie dając odczuć tej służby i tego trudu. „Kompleks wyższości” to
najoczywistszy przejaw pokory – bez Boga nie mogę zrobić nic, z Nim mogę wszystko, co
jest piękne, olśniewające, wielkie…!”11
Nie udawał, miał o sobie niskie mniemanie. Uważał się za „niezdatne, ślepe i głuche
narzędzie”, „grzesznika żyjącego wśród świętych”, „bardzo wielkiego głupca, który nie
opanował lekcji wykładanych mu przez Boga”, „początkującego”, „gaworzące dziecko,
„zero”, „nic… nicość!”
Pewnego wieczoru 1957 roku oglądał w telewizji słynnego naukowca, który z wielką
naturalnością przedstawiał stos książek, owoc wielu lat pracy. Następnego dnia Mons. Escrivá
mówił swoim dzieciom: „Widząc tego tak prostego starca, poczułem się bardzo zawstydzony
przed Bogiem, dlatego że ja, mając od tylu lat powołanie, nie mogę powiedzieć tego samego:
nie mogę przedstawić ukończonych takich czy innych dzieł. Nie dokonałem niczego. Nie
wiem nic. Jestem na etapie abecadła życia duchowego. Czuję się początkującym”12.
Nawet kiedy docierały do niego ciągłe odgłosy, że jego pisma mają wielką siłę, a jego
nauczanie porusza i pociąga za sobą, naprawdę odczuwał tę niezdolność. José Ramón
Madurga wspominał, że pewnego dnia 1941 roku, w Madrycie, zaskoczył Ojca z otwartym
kieszonkowym kalendarzykiem w ręku, czytającego albo robiącego notatki. José Ramón
zrobił gest, jakby chciał zajrzeć do kalendarzyka. Wówczas Escrivá pokazał mu coś, co było
*
Byłem przed Tobą jak juczne zwierzę (przyp. tłum.).
Flp 4, 13 (przyp. tłum.).
**
tam zapisane. Było to zdanie proroka Jeremiasza, dowodzącego Bogu, że nie umie
przepowiadać, że jest niczym dziecko, które ma trudności z wysławianiem się.
– Posłuchaj, czytaj: A, a, a, Domine Deus! ecce nescio loqui quia puer ego sum! Ja
również to mówię: „A, a, a, Panie, nie umiem mówić, dlatego że jestem dzieckiem”.
Przyzwyczajam się do wypowiadania tych słów jako aktu strzelistego, żeby się przygotować
przed głoszeniem kazania albo przed rozmową13.
Ze względu na tę świadomość, że jest narzędziem, które ma ustanowić kontakt między
innymi ludźmi a Bogiem, rozmyślnie pragnął nie rozpraszać innych, nie przeszkadzać im,
„zrobić swoje i zniknąć”.
W 1948 roku głosił rekolekcje dla pracujących, w Molinoviejo. Dostrzegał, że
uczestnicy są pełni entuzjazmu. Przewidując, że na zakończenie, kiedy zapadnie cisza, może
nastąpić eksplozja zachwytów i pochwał dla jego osoby, znalazł sposób, żeby znaleźć się na
uboczu. Wezwał na stronę dyrektora rekolekcji, wykładowcę prawa cywilnego, Amadeo de
Fuenmayor i powiedział mu:
– Amadeo, kiedy skończę ostatnią naukę, pozostań ze wszystkimi w kaplicy. Daj mi
kilka minut czasu, żeby samochód mógł ruszyć i żebym wyjechał do Madrytu. Nie odmawiaj
końcowego aktu strzelistego, dopóki nie usłyszysz pracującego silnika!14
Pędzel, którym artysta maluje swój obraz, koperta, w której ktoś wysyła list z
wiadomością, błoto, którym posługuje się cudotwórca, żeby przywrócić wzrok ślepemu – za
to właśnie się uważał. I za nic więcej.
W 1964 roku po pobycie w Pampelunie, podczas którego prowadził niezwykle
skuteczne nauczanie dla wielu osób, mówił, jak napełniały go wstydem objawy uczuć, jakich
doznawał: „Obnosili mnie niczym figurę Świętego Rocha!” I dodawał: „Później
dowiedziałem się, że było wiele nawróceń, spowiedzi ludzi zaniedbanych duchowo… I
przypomniałem sobie o błocie, którym Pan otworzył oczy ślepemu w Ewangelii…”15
Natomiast rodezyjskiej dziennikarce Lynden Parry Upton, która usilnie pragnęła
podziękować mu za nawrócenie na katolicyzm i odkrycie powołania do Opus Dei
odpowiedział nie zastanawiając się długo:
– Wszyscy musimy dziękować Panu za tak wiele rzeczy! Nie mnie. Bóg pisze list i
wkłada go do koperty. List wyciąga się z koperty… a kopertę wyrzuca się do śmieci16.
Przy bardzo licznych okazjach miał powtarzać, że w Dziele on sam jest tylko
„nieznaczącym narzędziem”, które Bóg zechciał wybrać, „żeby było widać, że Dzieło
pochodzi od Niego”.
Tak oświadczył 2 października 1971 roku odmawiając głośno swoją modlitwę w
obecności członków Rady Generalnej Opus Dei w przyćmionym świetle pięknego witraża
przedstawiającego Zesłanie Ducha Świętego na grupę kobiet i mężczyzn, pierwszych
chrześcijan. Lekko zwrócony w kierunku tabernakulum mówił cichym głosem, wyłuskując na
gorąco, na żywo słowa, tak, jak wypływały one z jego serca:
– Dziękuję Ci, Panie, za Twoją nieustanną opiekę i za to, że rzeczywiście zechciałeś
niejednokrotnie interweniować w bardzo wyraźny sposób – nie prosiłem o to, nie zasługuję na
to! – żeby nie było żadnej wątpliwości, że Dzieło jest Twoje, tylko Twoje i całkowicie
Twoje17.
Mówił to więcej razy w jeszcze wyraźniejszy sposób i z pewnością kogoś w pełni
przekonanego:
– Jestem brudną szmatą, jestem śmieciem i Bóg wybrał mnie, żeby było widać, że
Dzieło pochodzi od Niego18.
I każdego „2 października”, kiedy jego dzieci składały mu życzenia z okazji rocznicy
założenia Opus Dei, żeby oddalić od siebie jakiekolwiek uznanie dla swoich własnych zasług,
odpowiadał im, oddając pochwałę melodyjną psalmodią włoskiej sentencji:
„Il sangue del soldato fa grande il capitano!”
On rozumiał to w następujący sposób: „Krew żołnierza czyni wielkim kapitana”.
U podstaw ucinał wszelkie wychwalanie jego osoby. Jeżeli mówili mu, że jacyś
goście po kilku chwilach przebywania z nim odchodzili bardzo pokrzepieni, natychmiast
odpowiadał im: „Oczywiście! Są osobami dobrymi, bardzo dobrymi ludźmi i wszystko, co
się im podaje, zamieniają w dobre wino. Natomiast, gdyby byli oni źli, nawet wino z
Godów w Kanie Galilejskiej, zamieniliby w ocet”19.
Po zakończeniu wizyt widziano, że był wyraźnie pod wrażeniem: „Jacy dobrzy ludzie!
Pan udziela mi ciągłych lekcji! Wciąż się uczę!”
Pewnego dnia 1973 roku miał więcej wizyt niż zwykle. Daleki od okazywania
zmęczenia dawał odczuć swój podziw i wdzięczność:
– Jakże dobrzy są ci wszyscy, którzy przychodzą! A tak wiele kosztuje bycie dobrym!
Bycie dość dobrym oznacza tak wielką walkę! Widzę, że jestem jak Pigmej, bardzo malutki,
obok nich wszystkich20.
Pewnego popołudnia, w Villa Sacchetti, Giuseppina Bertolucci czytała głośno list, w
którym rodzina opowiedziała jej, jak zadowoleni wrócili wszyscy po pobycie w Rzymie u
Ojca. Kiedy dotarła do akapitu zawierającego pochwały – „za każdym razem, kiedy sobie
przypominają, oczy zaczynają im błyszczeć (gli occhi lucidi)” – Mons. Escrivá nie chciał
dalej słuchać i sam przeskoczył na koniec listu:
– Dobrze, dobrze… „ściskam Cię bardzo mocno”… i zmieńmy temat!21
Inna z jego córek zaczęła opowiadać mu, że rozmawiała z kardynałem Casariego i
podczas rozmowy hierarcha powiedział do niej:
– Proszę się modlić, żebym był w połowie tak święty jak Mons. Escrivá.
Ojciec natychmiast, energicznie uciął opowieść:
– Nie, moja córko! Nie słuchaj go w tej kwestii!22
Powróciwszy pewnego dnia z Watykanu, po swoim ostatnim spotkaniu z Pawłem VI,
Mons. Escrivá przyszedł do domu bardzo poważny, ze zbolałym wyrazem twarzy. Álvaro del
Portillo zauważył, że coś się stało. Zapytał go, ale uszanował milczenie Ojca. Dopiero po
pewnym czasie ten opowiedział mu co się stało. W trakcie rozmowy Paweł VI przerwał nagle
wydając okrzyk:
– Ksiądz jest świętym!
Odpowiedź Escrivy była spontanicznym, szczerym, żywym protestem:
– Tutaj, na ziemi, jest tylko jeden święty: Ojciec Święty. Wszyscy pozostali jesteśmy
grzesznikami.
Ten komentarz Papieża przytłoczył go i napełnił jego duszę smutkiem23.
Z pozycji swojego pokornego realizmu w każdej chwili czuł się bardzo daleki od
ubóstwienia, do którego dążył. Wiedział, że jest człowiekiem walczącym z odwagą i bez
rutyny, w nieustającym „teraz zaczynam” (używał wyrażenia nunc coepi). Jednak właśnie
dlatego że zawsze podejmował nową walkę, nigdy nie tracił czasu na zadowolenie z siebie
samego.
Pewien argentyński generał odwiedził go z żoną w Villa Tevere jednego z
październikowych dni 1964 roku. W pewnym momencie spotkania Escrivá uczynił wobec
nich następujące wyznanie:
– Nocami, na trybunie mojego pokoju do pracy, skąd widzę tabernakulum w kaplicy,
mówię Panu, który jest moim generałem: „Jestem żołnierzem, Twoim małym żołnierzem, w
tej pokojowej wojnie. A jako żołnierz, w dniu dzisiejszym walczyłem, ale… Josemaría nie
jest zadowolony z Josemaríi”24.
Ta sama autentyczna pokora chroniła go od wszelkiego zagubienia. Nie pogrążała go
obraza ani nie wbijała go w pychę pochwała. Miał zdrową świadomość tego, kim jest, nie
cierpiąc nigdy na coś, co zwą „kryzysem tożsamości”.
W lipcu 1950 roku, mówiąc o dobrych i złych komentarzach, jakie od pewnego czasu
krążyły na temat jego osoby, stwierdzał:
– Jedni mówili, że jestem świętym, a to nieprawda, dlatego że jestem grzesznikiem.
Inni mówili, że jestem diabłem i też nie mieli racji, dlatego że jestem dzieckiem Bożym25.
25 lutego 1947 roku, kiedy mieszkali jeszcze w mieszkaniu przy placu Città Leonina,
Radio Watykańskie podało wiadomość o Decretum laudis dla Opus Dei. Escrivie udało się
pożyczyć odbiornik radiowy. Chciał usłyszeć tę informację u boku swoich córek Encarnity
Ortegi, Julii Bustillo, Rosalíi López, Dory Calvo i Dory del Hoyo, jedynych kobiet z Dzieła,
które mieszkały wówczas w Rzymie. Spiker nie szczędził hołdów dla postaci i trudu
założyciela Opus Dei. Escrivá, który nie spodziewał się takiej lawiny pochwał, skulił się w
sobie bardzo milczący, z opuszczoną głową, z półprzymkniętymi oczami… Nie zwracał
uwagi na głos spikera. Wydawał się nieobecny. Intensywnie się modlił26.
W następnym roku w Madrycie odbywały się dwie uroczystości ważne w życiu Opus
Dei. Postawa Josemaríi Escrivy również była postawą kogoś, kto pragnie przejść
niepostrzeżenie, bez stawania się ośrodkiem zainteresowania. I tak Aurora Bel zapamiętała
szczegół, że podczas otwarcia procesu beatyfikacyjnego Isidoro Zorzano, argentyńskiego
inżyniera i jednego z pierwszych członków Dzieła – Ojciec usiadł na ławkach dla
publiczności i Mons. Leopoldo Eijo y Garay, patriarcha Indii Zachodnich i biskup Madrytu-Alcalá musiał nalegać, żeby przesiadł się wyżej, na podwyższenie, obok niego27.
Tak samo w 1948 roku Mercedes Morado widziała, jak podczas ceremonii święceń
kapłańskich wielu członków Opus Dei, która odbyła się w Madrycie, w kościele pod
wezwaniem Ducha Świętego, Escrivá de Balaguer, kryjąc swoje oczy za ciemnymi
okularami, dyskretnie wszedł bocznymi drzwiami i usiadł w ukrytym miejscu prezbiterium28.
Jednak jeszcze trudniej o pokorę, kiedy jest się głównym bohaterem imprezy
wyrażającej uznanie. Niemniej jednak, takie wrażenie zachował profesor Carlos Sánchez del
Río, świadek uroczystości nadania Escrivie doktoratu honoris causa przez Uniwersytet w
Saragossie, w 1960 roku: „Był bardzo pokorny. Widziałem, że się wzruszył, kiedy nadaliśmy
mu doktorat honoris causa. Dziękował za przyjaźń, równocześnie przyjmując gorący hołd
oddawany jego osobie trochę jakby wbrew własnej woli, jakby musiał go przyjmować ze
względu na okoliczności niezależne od jego własnych zasług”29.
Profesor Sánchez del Río nie wiedział, że już po powrocie do Rzymu Josemaría
Escrivá wziął pierścień – oznakę doktoratu honoris causa i ze szczególnym poczuciem
humoru zaskakującym dla wszystkich z wyjątkiem jego samego, umieścił go, niczym
ozdobny postronek, na uchu jednego z osiołków znajdujących się w jego pokoju do pracy.
Nie było to lekceważenie. Było to wyrzeczenie. Uśmiechnięty symbol niewielkiej wagi, jaką
przywiązywał do zaszczytów. Ściśle rzecz biorąc, ukłon honoru w stronę humoru.
W październiku 1960 roku z okazji prawnego erygowania Uniwersytetu w Nawarze,
który założył sam Escrivá, w Pampelunie odbyły się różne uroczystości publiczne.
Dziennikarza Joaquína Estebana Perrukę uderzyła postawa Mons. Escrivy, którą oglądał z
bardzo bliska. Pamięta, kiedy wywoływany przez tłum, musiał wyjść na balkon ratusza. Na
dole ludzie wiwatowali na jego cześć i bili brawo: „Ojciec – pisze ów dziennikarz –
pozostawał przez cały czas głęboko skupiony, jakby te oklaski go nie dotyczyły”30.
Pewnego dnia 1955 roku, w Rzymie, dwie kobiety z Dzieła udały się w odwiedziny do
prałata Pedro Altabelli, który doceniając wartość i zasięg, jaki miało mieć Opus Dei w
Kościele powszechnym, powiedział im z mocą przepowiedni:
– Zapewniam was, że nadejdzie dzień, w którym imię Josemaríi Escrivy de Balaguer
będzie rozbrzmiewać w najdalszym zakątku ziemi.
Po powrocie do Villa Tevere opowiedziały o tym Ojcu. Escrivá wysłuchał je w
milczeniu. Następnie, w postawie „pokornego realizmu”, wygłosił następującą uwagę:
– To prawda. Ksiądz Pedro się nie myli. Tak będzie… Dlatego właśnie codziennie,
rozciągnięty na ziemi, z czołem na podłodze, odmawiam psalm Miserere31.
Mons. Escrivá przebywał w Madrycie w kwietniu 1970 roku i mieszkał w domu przy
ulicy Diego de León. Pewnego ranka wszedł do jadalni, żeby towarzyszyć swoim dzieciom
podczas śniadania. Zwrócił wówczas uwagę na niektóre dekoracyjne detale tego
pomieszczenia. Lampa, pamiętał ją bardzo dobrze, została kupiona na początku lat
czterdziestych, „pochodziła z sali bilardowej i, jako że cała była wykonana z brązu i bardzo
dużo ważyła, moja matka, za każdym razem, kiedy ją widziała, bała się, że może na nas
spaść”. Następnie zauważył, że umieścili niewielkie postumenty ze złoconego drewna pod
zestawem składającym się z zegara i ozdobnych świeczników znajdujących się na kominku.
On sam zasugerował to podczas poprzedniej wizyty:
– Wyszło wam bardzo dobrze. Dzięki temu są lepiej widoczne. W życiu świeckim
również ludzie potrzebują pewnego piedestału, żeby było lepiej widać ich wartości. Natomiast
ja zawsze ukrywałem się i znikałem… „Trzeba, żeby On wzrastał a ja żebym się umniejszał”.
Nawet w taki sposób…!”32
Josemaría Escrivá od zawsze dążył do tego dobrowolnego ukrycia, tak sprzecznego z
naturalnym pragnieniem każdego człowieka, żeby się wybić, wyróżnić, zyskać prestiż i
społeczne uznanie. Istnieje jego list, już z początku lat trzydziestych, w którym oświadczał
wikariuszowi generalnemu diecezji madryckiej: „Coraz wyraźniej widzę, że moją rolą jest
ukryć się i zniknąć”33.
Ponad czterdzieści lat później wyraził to identycznymi słowami w przeddzień 28
marca 1975 roku, dnia swojego złotego jubileuszu kapłaństwa: „Pragnę przeżyć ten jubileusz
zgodnie ze zwykłą normą mojego normalnego zachowania: moją rzeczą jest ukryć się i
zniknąć, żeby tylko Jezus błyszczał”.
Tak, jego „normalne zachowanie”.
Co roku Opus Dei daje Kościołowi nową partię kapłanów wybranych i
przygotowanych z szeregów pracujących świeckich z różnych krajów. Jednakże Escrivá
zazwyczaj nie uczestniczył w uroczystościach tych święceń. Zostawał w domu modląc się.
Kiedy pytano go o przyczynę nieobecności odpowiadał z przekonaniem: „Moją rzeczą jest
ukryć się i zniknąć”.
Nie były to tylko słowa. Był to zamierzony styl życia. Nawet wiedząc, że nigdy nie
może zabraknąć osób mylących „ukrywanie się” z „tajniactwem”, Escrivá przez prawie
trzydzieści lat zamknięcia w Rzymie wymykał się publicznemu rozgłosowi, żeby pracować z
większą skutecznością.
W początkach Opus Dei wiele rozsądnych i dobrze nastawionych osób doradzało mu,
żeby dla osiągnięcia większych wpływów i bycia lepiej słyszalnym, postarał się o jakąś
uniwersytecką katedrę albo jakiś honorowy piedestał, żeby nie być „zwyczajnym księdzem”.
Josemaría odpowiadał niezmiennie: „Jeśli ograniczę się do bycia stuprocentowym kapłanem,
będzie wielu innych stuprocentowych kapłanów, będzie wielu dobrych katolików, którzy
zostaną wykładowcami, urzędnikami albo rolnikami – mężczyzn i kobiet – którzy będą
wiernie służyć Kościołowi jako stuprocentowi chrześcijanie”34.
Również w tych pierwszych latach, kiedy musiał dać początkowy impuls nowo
założonemu Opus Dei, mieszkał w Madrycie jako kapłan spoza diecezji. Pragnął znaleźć
sposób inkardynowania do diecezji madryckiej – między innymi po to, żeby rozwinąć
działalność formacyjną pierwszych powołań. Ktoś umożliwił mu spotkanie z księdzem Pedro
Povedą*, założycielem Instytucji Terezjańskiej i sekretarzem Patriarchy Indii Zachodnich jako
Św. Pedro Poveda (1874-1936), hiszpański kapłan, męczennik za wiarę, zamordowany na początku
hiszpańskiej wojny domowej, beatyfikowany w 1993 r., kanonizowany w 2003 r. przez Jana Pawła II w
Madrycie razem z czworgiem innych hiszpańskich błogosławionych (przyp. tłum.).
*
bardzo dobrze ustosunkowaną osobą, która może rozwiązać jego problem. Poveda i Escrivá
odbyli następującą rozmowę:
– Mógłby ksiądz pomyśleć o stanowisku honorowego kapelana pałacowego…
– A co to jest?
– Otóż ubierałby się ksiądz mniej więcej tak jak ja i otrzymywał pewne dochody…
– Księże Pedro, ale czy daje mi to prawo inkardynowania do diecezji madryckiej?
– Nie, takiego prawa nie daje.
– W takim razie, w ogóle mnie to nie interesuje!35
Księdza Pedro Povedę zdumiała i wprawiła w podziw taka reakcja. W owych czasach
dla wielu kapłanów przynależność do duchowieństwa domu królewskiego była bardzo
cenionym zaszczytem, ale Josemaría Escrivá odrzucił ją, tylko dlatego że nie była tym, czego
poszukiwał do realizacji swojego zadania.
W wyniku tej rozmowy między Povedą a Escrivą nawiązała się niezwykle trwała
przyjaźń, której nie przerwała nawet śmierć.
W tych samych latach, przy innej okazji, ksiądz Cruz Laplana, biskup Cuenki i
krewny Escrivy zaoferował mu kanonię w katedrze w mieście Cuenca. Josemaría nie przyjął
tej propozycji. Porzucenie Madrytu i przeniesienie się do Cuenki, kiedy Opus Dei miało
zacząć się rozprzestrzeniać, byłoby utrudnianiem założycielskiej misji, do której powołał go
Bóg36.
Tak samo 11 lutego 1933 roku otwarcie odrzucił interesującą propozycję, którą złożył
mu Ángel Herrera Oria, świeżo mianowany przewodniczącym hiszpańskiej Akcji Katolickiej.
Mianowicie zaproponował on księdzu Escrivie, żeby został dyrektorem domu konsyliariusza
Akcji Katolickiej, gdzie Herrera zamierzał „zebrać samą elitę diecezjalnego duchowieństwa
hiszpańskiego”. Poza apostolskim wpływem, jaki mógłby wywierać na tych kapłanów, było
już widać, że to stanowisko może być – i rzeczywiście było – bezpośrednią trampoliną do
biskupstwa.
– Proszę zauważyć, księże Josemaría, że w tym domu zbiorę najlepszych kapłanów z
Hiszpanii i proponuję księdzu, żeby był ksiądz ich dyrektorem…
– Nie, nie. Jestem wdzięczny, ale nie przyjmuję. Muszę iść dalej drogą, na którą
powołał mnie Bóg. Poza tym nie przyjmuję tej propozycji z tego samego powodu, o którym
pan powiedział – dlatego że w tym domu zgromadzą się najlepsi kapłani z Hiszpanii. Jest zaś
oczywiste, że ja się nie nadaję, żeby nimi kierować37.
Mówiono – na jakiejż to podstawie? – że Escrivá chciał być biskupem. Jednak, istnieją
wyraźne dane pokazujące wprost coś zupełnie przeciwnego – jak starał się, żeby nie zostać
biskupem. I tak, po hiszpańskiej wojnie domowej, kiedy poświęcał dużą część swojego czasu
na głoszenie rekolekcji dla biskupów z różnych diecezji, jego kapłański prestiż narastał z dnia
na dzień. Bez wątpienia docierało do niego wiele komentarzy na temat wcale nieodległej
ewentualności wyświęcenia go na biskupa. W tej sytuacji poprosił o „zielone światło”
swojego spowiednika (wówczas był nim jeszcze José María García Lahiguera*), pragnąc
„uczynić ślub, aby nigdy nie zaakceptować brzemienia czy też godności biskupstwa”. Jednak
García Lahiguera odpowiedział, że mu na to nie pozwoli, jeśli wcześniej nie uzyska
pozwolenia biskupa Madrytu. Zdecydowany w swoim postanowieniu, Escrivá przedstawił tę
kwestię biskupowi Leopoldo Eijo y Garay. Rozmawiał z nim 19 marca 1941 roku. Następnie
sporządził notatkę na temat tej rozmowy z hierarchą. W notatce tej można przeczytać:
„Ksiądz Biskup nie udzielił mi pozwolenia. Naprawdę mnie tym zmartwił”38.
Sługa Boży José María García Lahiguera (1903-1989), wykładowca seminarium duchownego w Madrycie,
biskup pomocniczy Madrytu, ordynariusz Huelvy (1964-1969) i Walencji (1969-1978), założyciel
kontemplacyjnego Zgromadzenia Sióstr Oblatek Chrystusa Kapłana (1938). W 1995 roku rozpoczął się jego
proces kanonizacyjny (przyp. tłum.).
*
W latach pięćdziesiątych przyznano mu cenne odznaczenie świeckie. Podczas
spotkania z synami z Opus Dei, jeden z nich, zawodowy żołnierz, pogratulował mu
otrzymanego krzyża. Escrivá uśmięchnął się, ale nie zmarnował okazji, żeby wszystko
pozostało jasne:
– Mój synu, dla was, wojskowych, odznaczenia są czymś interesującym…
Wyrazistym i sympatycznym gestem wskazał na piersiach na sutannie
wyimaginowane insygnia, jakby chlubił się kolekcją medali, orderów i wielkich krzyży.
– Jednak dla mnie – nie. Mnie, a wiem też, że w głębi również ciebie, interesuje tylko
jeden krzyż – Święty Krzyż39.
Nie chciał zaszczytów, nie szukał pomników, nie lubił pochwał. Z żywością objaśniał,
że najgorsze, co może się przydarzyć człowiekowi, to otrzymywać tylko pochwały. Natomiast
żył upomnieniami i dziękował za nie.
Musiał „naciskać” na Stolicę Świętą, żeby nie pozbawiano go „braterskiego
upomnienia” – zasadniczego środka formacyjnego, do którego mają prawo wszyscy w Opus
Dei. W Watykanie powiedziano mu, że zgodnie ze sprawdzonym zwyczajem „przełożony nie
może być upominany przez podwładnych”. Jednakże Mons. Escrivá nalegał, że nie chce być
pozbawiony tej pomocy, którą tak bardzo ceni. Wreszcie zaaprobowano postać custodes czy
też admonitores*, żyjących u jego boku i ostrzegających lub upominających go przy pomocy
uwag, jakie uznają za stosowne. Przez wiele lat funkcję tę pełnili Álvaro del Portillo i Javier
Echevarría.
Dziękował za siłę ducha, jaką musieli wkładać ci, którzy wygłaszali te osobiste uwagi,
żeby stał się lepszy albo poprawił jakąś konkretną kwestię w swoim zachowaniu. Następująco
mówił o tym pewnego dnia grupie kobiet z Dzieła:
„Mnie również robią uwagi i przyjmuję je ze spuszczoną głową. Jeśli któregoś razu
uważam, że nie mają racji, prostuję to… po czym dostrzegam, że to ja się mylę”40.
Podczas budowy w Villa Tevere pewnego dnia rozmawiał z wieloma swoimi córkami,
pokazując im postęp robót. Towarzyszył im Álvaro del Portillo. W pewnej określonej chwili
Ojciec zatrzymał się i wspierając się na poręczy rusztowania wyznał im następującą rzecz:
– Dzisaj Álvaro mnie upomniał. I wiele mnie kosztowało przyjęcie tego upomnienia.
Tak wiele, że na chwilę poszedłem do kaplicy, a kiedy tam się znalazłem, powiedziałem:
„Panie, to Álvaro ma rację a nie ja”. Ale zaraz potem dodałem: „Nie, Panie, tym razem ja
mam rację… Álvaro nie daruje mi ani razu… a to nie wydaje się miłością, tylko
okrucieństwem”. A później: „Dziękuję, Panie, że postawiłeś przy mnie mojego syna Álvaro,
który tak bardzo mnie miłuje, że… nie daruje mi ani razu!”
Zwrócił się ku Del Portillo, który słuchał w milczeniu pozostając w tyle. Mons.
Escrivá uśmiechnął się do niego i powiedział:
– Álvaro, mój synu, niech ci Bóg błogosławi!41
Encarnita Ortega pamięta, jak słyszała, kiedy mówił, że z pewnością wiele kosztuje go
bycie upominanym „przede wszystkim, kiedy mają rację w tym, co mi mówią”, ale że
„odczuwając ten wewnętrzny opór, jeśli jestem sam, mówię na głos: zawsze mają rację!
Zawsze mają rację…!”42
Poprawiał się błyskawicznie: „Nie jestem rzeką, która nie może płynąć wstecz…
Tylko głupcy i uparciuchy nie zmieniają zdania, kiedy pojawiają się nowe informacje”43.
I robił to nie tylko błyskawicznie. Można by powiedzieć, że cieszyło go, kiedy inni
zmuszali go do zmiany zdania albo przyznanie, że w tej czy innej sprawie się myli.
Stwierdzał, niczym ktoś, kto dobrze tego doświadczył: „Zapewniam was, że poprawianie się
pozbawia duszę cierpkości”44.
*
Łac. custos ‘opiekun, stróż’ – por. Angelus Custos; admonitor ‘upominający, karcący’ (przyp. tłum.).
Nie przejmował się tym, że traci na wartości w oczach innych albo ryzykuje
zmniejszeniem swojego autorytetu, prosząc o przebaczenie, kiedy zdał sobie sprawę, że nie
postąpił dobrze albo dał się ponieść pierwszemu impulsowi swojego mocnego temperamentu.
Pewnego dnia 1946 roku, w połowie poranka, w Madrycie, poszedł do administracji
akademika przy ulicy Diego de León. Rzucały się w oczy pewne szczegóły świadczące o
niechlujnym bałaganie: szafa z półotwartymi drzwiami, inna z powywracaną zawartością,
zakupy z targu wciąż w koszach i paczkach, nieschowane do spiżarni, w zmywaku stos
brudnych talerzy i filiżanek… Nie wyglądało to na dom Opus Dei. Escrivá odczuł niesmak.
Wezwał dyrektorkę, ale, jak się zdaje, nie było jej. Przyszła Flor Cano, inna członkini Dzieła i
to na nią spadł „grad” protestów Ojca:
– Tak nie może być! Tak nie może być…! Gdzie jest wasze odczuwanie Bożej
obecności w pracy?… Musicie przeżywać wszystko z większym poczuciem
odpowiedzialności!
Nie zdając sobie sprawy Mons. Escrivá podnosił i zaostrzał ton głosu. Nagle zatrzymał
się i na chwilę zamilkł.
Zaraz potem, zupełnie innym tonem powiedział:
– Panie… przebacz mi! I ty, moja córko, również mi przebacz.
– Ależ Ojcze, proszę…, przecież ma Ojciec całkowitą rację!
– Tak, mam, dlatego że to, co ci mówię, to prawda… ale nie powinienem ci tego
mówić tym tonem. A zatem, przebacz mi, moja córko45.
Innym razem, w Rzymie, przez interkom energicznie upominał członka Dzieła Ernesto
Juliá za odłożenie na później ważnej pracy. Ernesto nie protestował ani się nie tłumaczył. Po
chwili ktoś powiedział Escrivie, że Ernesto Juliá nie może mieć żadnego pojęcia o tej
sprawie, dlatego że nie jemu została zlecona. Natychmiast, bez zwłoki, Ojciec ponownie
zadzwonił do Ernesto i poprosił go, żeby przyszedł do tego miejsca w domu, gdzie łączą się
budynki Casa del Vicolo i Villa Vecchia.
Kiedy Ernesto Juliá przyszedł na miejsce, znajdował się tam już Mons. Escrivá.
Otworzył ramiona jakby otwierając serce, gościnnie, na oścież. I z szerokim uśmiechem
pełnym miłości powiedział mu:
– Mój synu, proszę cię o przebaczenie i zwracam ci honor!46
Bolało go, że ktoś będzie odczuwał żal, i pospiesznie opatrywał ranę, którą, nawet
niechcący, mógł spowodować. Dlatego był szybki i hojny, jeśli chodzi o poprawianie się i
proszenie o przebaczenie.
Również w Rzymie, pewnego styczniowego dnia 1955 roku, kiedy kilku studentów
Kolegium Rzymskiego rozmawiało z Ojcem, w przechodniej części Villa Tevere, pojawił się
tam Fernando Acaso. Escrivá zapytał go, czy przywiózł już meble, które miały być
umieszczone w pobliżu schodów. Fernando zaczął udzielać wymijającej wypowiedzi, nie
wyjaśniając, czy meble już są w domu, czy ich nie ma. Ojciec zapytał wprost:
– Ale przywiozłeś je? Tak czy nie?
– Nie, Ojcze.
Escrivá, w nawiązaniu do tego wydarzenia, mówił tym, którzy się tam znajdowali, że
powinni być „zawsze szczerzy i bezpośredni, nie bojąc się niczego ani nikogo” i „nie
tłumaczyć się, dlatego że nikt was nie oskarża!”
Na to przyszedł Álvaro del Portillo. Właśnie szukał Fernando Acaso. Zatrzymał się
przy grupie. Pozdrowił wszystkich i zwracając się do Fernando powiedział mu:
– Fernando, kiedy zechcesz, możesz odebrać meble, dlatego że już są pieniądze w
banku.
Ojciec zdał sobie wówczas sprawę, jaka była przyczyna wymijających wyjaśnień
Fernando. Natychmiast, na miejscu, w obecności wszystkich, poprosił go o wybaczenie:
– Wybacz mi, synu, że nie zwracałem uwagi na twoje argumenty… Widzę już, że
byłeś całkowicie niewinny. Twoją postawą dałeś mi wspaniałą lekcję pokory… Niech ci Bóg
błogosławi!47
Latem tego samego 1955 roku Josemaría Escrivá wyjechał do Hiszpanii i pewnego
dnia przybył do Molinoviejo, żeby spędzić tam czas z liczną grupą swoich synów, która
odbywała tam kurs formacyjny i odpoczywała.
Kilka osób znajdowało się przy drzwiach domu, w zewnętrznej części wychodzącej na
sosnowy zagajnik. Escrivá spojrzał na Rafaela Caamaño, niedawno przybyłego z Włoch,
gdzie studiował przez trzy lata budowę okrętów i, jakby coś sobie nagle przypominając,
uczynił znak, żeby odszedł on od grupy i udał się z nim do kamiennej fontanny, która
znajdowała się tam blisko, wśród drzew. Z nimi szedł również Javier Echevarría. Kiedy
znaleźli się razem we trzech, Escrivá powiedział do Caamaño:
– Rafael, mój synu, muszę cię prosić o wybaczenie, dlatego że mogłem cię zgorszyć
tamtym razem, kiedy nie dałem jałmużny temu żebrakowi… Muszę ci powiedzieć, że takie
zachowanie nie należy do mojego ducha. Chociaż nigdy nie noszę przy sobie pieniędzy,
mogłem, powinienem był polecić któremuś z was, żebyście dali kilka monet temu biednemu
człowiekowi… Wiesz już, że Ojciec nie postąpił dobrze i teraz prosi cię, żebyś mu
przebaczył.
Rafael nie odpowiedział ani jednym słowem. Był zaskoczony i zmieszany. Nie mógł
sobie przypomnieć, o jakim zdarzeniu mówi Ojciec. Dopiero później, zastanawiając się
wielokrotnie nad tą sprawą, zdołał wyłowić w pamięci fakt tak nieznaczący, że nawet dobrze
sobie go nie przypominał. Rzeczywiście, wiele miesięcy wcześniej, być może rok wcześniej,
towarzyszył Escrivie razem z innymi dwoma członkami Dzieła w przejażdżce samochodowej
po okolicach Rzymu. W jednym z castelli* zatrzymali się w barze, żeby wypić kawę. Kiedy
tam przebywali, podszedł do nich żebrak prosząc o jałmużnę. Niejasnym gestem pokazali mu,
że nie mają albo że nie zamierzają mu dać… Wspominając to obecnie Caamaño zdał sobie
sprawę z delikatnego sumienia Escrivy i z tego, jak tak banalne wydarzenie, tak częste w
ludzkiej wędrówce, zadrasnęło wrażliwość Ojca, nie znikając z jego umysłu niczym moralny
dług, z którego powodu odczuwał nieodwołalną konieczność wynagrodzenia: „Musiałem ci
powiedzieć, że… Ojciec nie postąpił dobrze”48.
Jakże mogło tak nie być, skoro wiele lat wcześniej Escrivá uczynił swoim kryterium i
zamiarem, żeby „nie wydać nawet pięciu groszy, jeżeli żebrak, który by się znalazł na moim
miejscu, nie mógłby ich wydać!”49
Pewnego dnia, w Villa Tevere, wszedł do sali map, która wówczas pełniła rolę biura
Sekretariatu Generalnego Dzieła. Zwrócił się do dwóch lub trzech osób, które tam pracowały
i upomniał je w związku z kilkoma błędami koncepcyjnymi, które popełnili w jakimś
dokumencie dotyczącym zarządzania. Nie chodziło o kwestię literackiej estetyki, tylko o fakt,
że mówiąc jedną rzecz zamiast innej, wyrażało się źle właściwą duchowość Opus Dei. Mons.
Escrivá, ukazawszy im energicznym tonem przyszły zasięg, jaki mogłyby wywołać te
pomyłki, wyszedł z pokoju.
Po chwili wrócił. Na twarzy miał wyraz łagodnego zadowolenia.
– Moje dzieci, właśnie wyspowiadałem się u księdza Álvaro, dlatego że musiałem
wam powiedzieć to, co powiedziałem wam wcześniej, ale nie musiałem wam tego mówić w
ten sposób. A zatem poszedłem, żeby Pan mi wybaczył… i teraz przychodzę, żebyście wy mi
wybaczyli50.
Innym razem szedł w pośpiechu przez korytarz. Jedna z jego córek, która wówczas się
tam znajdowała, usiłowała go zatrzymać, pytając o coś bardzo błahego zupełnie nie w porę.
Escrivá, niemal nie zatrzymując się, odpowiedział wzruszając ramionami:
*
Wł. ‘zamków’ (przyp. tłum.).
– A ja wiem!… Zapytaj Álvaro!
Później, tego samego dnia, dziewczyna ta sprzątała jakieś rzeczy w hallu Villa
Vecchia. Przechodzili tamtędy księża Escrivá i Del Portillo. Zatrzymali się przy niej na
chwilę:
– Przebacz mi, moja córko, za to, jak ci wcześniej odpowiedziałem. Wy, którzy ze
mną mieszkacie, musicie tyle znosić…!51
Rzuca się w oczy to, że Escrivá miał żywiołowy i mocny charakter, ale jest również
prawdą, że walczył o utrzymanie go w ryzach. Wymagał od siebie nawet w bardzo
niewielkich drobiazgach, zachowując bardzo delikatne sumienie, bardzo wyczulone na
skruchę i na natychmiastowe zadośćuczynienie. Z tą samą naturalnością, z jaką oddychał,
przeżywał tę tajemniczą grę gliny i łaski – gliny obdarzonej łaską, reagując w oparciu o
wolność.
Gotowość do poprawy stała się u niego niemal instynktownym odruchem. Na dodatek,
postępował w ten sam sposób przy decyzjach dotyczących zarządzania Dziełem. Nie
przeszkadzało mu poprawiać się i zmieniać tego, co było już postanowione, po uzyskaniu
nowej informacji. Zawsze wysłuchiwał więcej niż jednej opinii, przed osądzaniem
postępowania osoby albo przyjęciem jakiegoś rozwiązania, traktując to jako normę
roztropności: „Należy wysłuchać wszystkich dzwonów – zwykł był mówić – i jeśli to
możliwe, poznać dzwonnika”. Natomiast w swoim kieszonkowym kalendarzyku miał
zapisane zdanie z Ewangelii według Świętego Jana, które co roku przepisywał na nowo przy
zmianie kalendarzyka: numquid lex nostra iudicat hominem, nisi prius audierit ab ipso? (J 7,
51). Rozmyślał nad tym zdaniem. Praktykował je. I zalecał innym: „Czy Prawo nasze potępia
człowieka, zanim go wpierw przesłucha?”52
Również poprawiał lub zmieniał swoją postawę, żeby wyświadczyć komuś przysługę.
Tak zdarzyło się w 1970 roku na madryckim lotnisku Barajas. Escrivá przesiadał się w drodze
z Rzymu do Meksyku. W strefie lotów międzynarodowych było mnóstwo reporterów
polujących na ujęcia założyciela Opus Dei z ukrycia. Eduardo Cáliz, fotograf gazety Nuevo
Diario, nie zdołał „złapać” go obiektywem aparatu. Wreszcie, jako że był wysokim i dobrze
zbudowanym mężczyzną, udało mu się przebić między tymi, którzy otaczali Mons. Escrivę.
Wówczas wypalił do niego z tupetem i bez ogródek:
– Niech ksiądz pozwoli zrobić sobie kilka zdjęć…!
Ksiądz Escrivá szedł lekkim krokiem. Usłyszawszy go odpowiedział prosto z mostu:
– Posłuchaj… ja nie jestem Concha Piquer*! Ja jestem biednym człowiekiem…!
Rozdrażniony wykrętem reporter odpowiedział z pewnym lekceważeniem:
– Mnie w głębi jest wszystko jedno…
Escrivá szedł dalej swoim tempem, nie zamierzając się zatrzymać. Fotograf nalegał:
– Ale muszę wykonywać moją pracę. To chleb dla moich dzieci.
Wówczas Escrivá zatrzymał się natychmiast. Zwrócił się w kierunku Eduardo Cáliza.
Wbił w niego intensywne spojrzenie i uśmiechnął się do niego, jakby spotkał starego
przyjaciela:
– Jeśli musisz wykonywać twoją pracę, żeby zarabiać na chleb dla twoich dzieci,
zostanę tutaj pozując… aż mi powiesz: wystarczy!53
Mało znany odcień pokory Mons. Escrivy polegał na jego dobrowolnym poddaniu w
sprawach pozornie błahych wobec Álvaro del Portillo, który był, żeby tak powiedzieć, kimś,
kto „troszczył się” o jego duszę. Chociaż jako założyciel i przewodniczący generalny Opus
Dei, Escrivá był zwierzchnikiem Del Portillo, istnieją dowody, że w sprawach o charakterze
osobistym, słuchał go bez najmniejszego wahania. Więcej – widać w nim było pełne
zdecydowanie poszukiwania w aprobacie albo odmowie księdza Álvaro „znakomitej okazji,
Pseudonim artystyczny, właśc. Concepción Piquer López (1908-1990), znana hiszpańska piosenkarka i aktorka
(przyp. tłum.).
*
żeby móc być posłusznym”. Można by powiedzieć, że chciał zanurzyć najmniejszy ze swoich
dobrowolnych gestów w zasłudze posłuszeństwa, którego pragnął bez narzucania mu go przez
kogokolwiek.
Zdarzyło się to pewnego dnia w drukarni po obejrzeniu różnych krojów czcionek i
formatu druku do drukowania pewnego tekstu. Zamiast zadecydować samodzielnie (jako tak
wielki miłośnik szybkości) zalecił:
– To wygląda dobrze, ale nie róbcie tego jeszcze. Zaczekajcie, aż wróci ksiądz Álvaro,
który jest poza domem, żeby on również wyraził swoją opinię54.
Innego dnia miało to miejsce po przyjściu do jadalni na śniadanie. Od zawsze jego
śniadanie stanowiła bułka i filiżanka kawy z mlekiem – ani zimnej, ani gorącej, bez cukru.
Jednak tym razem zobaczył w naczyniu na stole sadzone jajka, przygotowane dla niego i dla
Del Portillo. Natychmiast polecił, żeby zabrano je ze stołu mówiąc, „że mogą je podać na
śniadanie komuś innemu, bo my nie będziemy ich jedli”. Jednakże kiedy Rosalía, która
obsługiwała jadalnię, powiedziała mu, że „zamówił je ksiądz Álvaro”, zmienił zdanie i
natychmiast się zgodził55.
9 stycznia 1968 roku, w dniu swoich urodzin, rano odbywał krótkie spotkanie z
kobietami z La Montagnola. Towarzyszył mu ksiądz Del Portillo. Żywo rozmawiali. Nagle
Escrivá zatrzymał się patrząc na nie i przewracając oczami. Z pewnym tonem poufałości w
głosie oznajmił im:
– Moje córki, opowiem wam coś, bo widzę, że wszystkie jesteście pełnoletnie. Chodzi
o to, żebyście modliły się w pewnej intencji.
Twarze kobiet obecnych w owym soggiorno ożywiły się z ciekawością i z
zainteresowaniem. Dała się odczuć wyczekująca cisza. Mons. Escrivá zwrócił głowę w
kierunku księdza Del Portillo i zapytał go:
– Álvaro, opowiedzieć o tym?
– Ojcze, lepiej nie…
– Nie opowiadać tego?
– Ojcze, sądzę, że nie…
– W takim razie nic z tego, moje córki… Dowiecie się w swoim czasie… A teraz
ofiarujecie Panu tę niewielką ciekawostkę56.
Były to bardzo drobne szczegóły i zawsze wychodziła z niego inicjatywa „pragnienia
podporządkowania się”. Dzięki temu przyjmował przepisywane mu lekarstwa nie pytając, o
jaki produkt chodzi, jaka jest jego farmakologiczna nazwa ani do czego służy. Tak samo
również, choćby nie spał już od przedświtu, skoro zalecono mu więcej wypoczywać –
zwłaszcza w ostatnich latach – nie wstawał z łóżka, dopóki Javier Echevarría, drugi z jego
opiekunów, nie zawiadomił go, że to już pora. Również jeśli znajdował się na spotkaniu i
Echevarría zalecił mu, że należy kończyć, dlatego że czekają takie czy inne prace,
bezzwłocznie wstawał i kończył rozmowę na tym punkcie, bez względu na to, jak interesujące
było to, o czym mówiono.
Pewnego dnia w okresie Świąt Bożego Narodzenia w 1961 roku ksiądz Escrivá
przebywał chwilę wcześniej z kilkoma ze swoich córek w prasowalni Villa Sacchetti. Kiedy
wychodził i był już na galleria della Madonna, podeszła do niego Helena Serrano i
powiedziała:
– Ojcze, skoro ojciec już tu jest, może ojciec wstąpi na chwilę zobaczyć szopkę, jaką
zorganizowaliśmy w drukarni?
Ojciec zwrócił się do Álvaro i Javiera i zapytał ich:
– Mogę iść?
Wobec przyzwalającego gestu obu uśmiechnął się z zadowoleniem:
– Chodźmy!57
Taką uległość okazywał nie tylko w stosunku do swoich custodes. Ulegał również do
nieprawdopodobnego stopnia dobrowolnie rezygnując z najmniejszej skargi i najsłabszego
protestu, kiedy oddawał się w ręce lekarzy. Pozwalał się traktować, jakby był niewrażliwą
plasteliną. Będąc pod wielkim wrażeniem, opowiadał o tym doktor Kurzio Hruska – znany
rzymski dentysta, protestant, który w swoim gabinecie pod numerem 10 przy ulicy Carducci
w Rzymie przyjmował wiele razy Escrivę:
„Kiedy było to możliwe, wolał, żebym go przyjął jak najwcześniej rano, żeby móc
później pracować bez przerwy w ciągu dnia, nawet kiedy wiedział, że po zabiegach będzie
bardzo wymęczony.
Zawsze wcześniej przychodził na wizytę. A jeśli przyjmowałem go po ustalonej
godzinie, zawsze wchodził do gabinetu z tym samym dobrym humorem. Nie lubił kazać
czekać innym, „dlatego że – jak mi mówił – bardzo szanuję pańską pracę”.
Mons. Escrivá jako pacjent był bardzo zdyscyplinowanym, pokornym człowiekiem.
Podziwiałem to, dlatego że nierzadko spotyka się takich ludzi – pokorny w każdym swoim
geście. Pokorny, mimo jego straszliwej energii i dynamizmu. To ciekawe: po pierwsze,
patrzył na ciebie, głęboko cię badał. Można by powiedzieć, że nieomal prześwietlał cię na
wylot. Natomiast później zamieniał się w uległego „rekruta”. Wszystko, co mówiłem czy
robiłem, wydawało mu się słuszne. To stanowiło dla mnie trudność zważywszy na jego
problemy z uzębieniem.
Czasami mówiłem mu:
– Jeśli będzie księdza bolało, proszę mi powiedzieć.
A ponieważ się nie skarżył, przerywałem zabieg z pewnym zaskoczeniem:
– Wolę, żeby mi ksiądz wszystko powiedział i żeby ksiądz nie cierpiał bólu… dlatego
że to niemożliwe, żeby właśnie teraz księdza nie bolało!
Moje zabiegi medyczne nie zawsze były „sympatyczne”. Niekiedy musiałem mu
mówić:
– Trzeba zrobić zastrzyk.
A on odpowiadał:
– Panie doktorze, proszę zrobić, proszę zrobić! (Dottore, faccia, faccia!)
A ja: faccia, faccia…!
Musiałem wykonywać mu w ustach ciężkie, poważne, bolesne prace. I pytałem go:
– Come può resistere?*
– Człowiek musi przywyknąć do wszystkiego.
Choćbym wbijał mu hak w dziąsła, przyjmowałby to. Myślę, że mógłbym go
ukrzyżować i wytrzymałby to (…). Jako człowiek i jako pacjent był pokorny, niezwykle
pokorny, ale nie pokorą małoduszną albo dokuczliwą. Chodzi o to, że… on zawsze był
zadowolony, zrównoważony, wesoły, pogodny. Czuł się dzieckiem Bożym. „Dio mi guarirà”
(Bóg mnie uleczy), mawiał. To zaś sprawiało, że nie przejmował się swoim ciałem, swoimi
dolegliwościami, swoją chorobą”58.
Mons. Escrivá nie mylił pokory z małodusznością które prowadzi niektórych do
lękliwej rezygnacji z praw obywatelskich, a tym mniej z tchórzostwem, które prowadzi
innych do niespełniania swoich obowiązków. Jego pokora umiała być nieustraszona, kiedy z
całkowitą wolnością realizował podwójne obywatelstwo: obywatelstwo ziemskie i
obywatelstwo niebieskie.
Niekiedy łatwiej jest ustąpić niż zrealizować jakieś prawo. Josemaría Escrivá
doświadczył tego do głębi, kiedy w 1968 roku zdecydował się odzyskać szlachecki tytuł
markiza de Peralta, należący do jego przodków w linii prostej od wielu wieków. Zrobił to w
wyłącznym celu przekazania go swojemu młodszemu bratu Santiago i jego potomkom.
*
Wł. ‘Jak ksiądz może to wytrzymać?’ (przyp. tłum.).
Zgodnie ze sprawiedliwością chciał w jakiś sposób odwdzięczyć się im za osobistą i
materialną pomoc, jaką świadczyli w drodze Dzieła od pierwszej chwili i to kosztem
niewielkiego rodzinnego majątku, który przypadłby Santiago i jego synom.
Chociaż nie zamierzał robić użytku z tego herbu, z całą pewnością wiedział, iż będzie
krytykowany i potępiany przez tych, którzy widzieli za taką decyzją postawę światowej
próżności albo arystokratycznej pychy.
Rozważał to powoli w swojej osobistej modlitwie. Omawiał to z różnymi osobami z
Dzieła i spoza Dzieła. Prosił o radę kardynała Dell’Acqua, kardynała Marellę, kardynała
Larraonę, kardynała Antoniuttiego, kardynała Bueno y Monreal, arcybiskupa Madrytu
Casimiro Morcillo… Powiadomił o tym watykański Sekretariat Stanu. Wszyscy uznali, że to
bardzo dobrze. Jeśli chodzi o stronę świecką, miał korzystne orzeczenie Rady Państwa* i
Deputacji do Spraw Grandów Hiszpanii**. Niektórzy z zapytanych jak kardynał Larraona,
znakomity kanonista, argumentowali, że z punktu widzenia w pełni świeckiej mentalności
Opus Dei, nie tylko miał takie prawo, ale wręcz obowiązek:
– Dla księdza to obowiązek. Zawsze uczył ksiądz swoje dzieci, żeby spełniały
wszystkie świeckie zobowiązania i korzystały ze wszystkich swoich praw jako obywatele. W
związku z tym, gdyby ksiądz tego nie zrobił, dałby ksiądz zły przykład59.
Z tego samego względu jak po ukończeniu studiów uzyskał po kolei akademickie
tytuły swoich dwóch doktoratów – z prawa i teologii – miał pełne prawo przywrócenia tytułu
wynikającego z pochodzenia jego rodziny. Gdyby tego nie zrobił, kobiety i mężczyźni z Opus
Dei w swoim wysiłku naśladowania postępowania założyciela, odmawialiby w przyszłości
świeckich przymiotów, do których posiadaliby pełne prawo, w ten sposób szkodliwie
uchybiając świeckiej istocie swojego powołania.
Jednakże Escrivá de Balaguer nie mylił się przypuszczając, że ożywią się plotkarskie
języki i że zostanie podany na srebrnej tacy nowy powód do obrażania go.
Rzeczywiście, wraz z wydarzeniem dotyczącym tytułu markiza nasiliły się polemiki
odciskające się w jadowity sposób w tekstach drukowanych w gazetach. W tych dniach,
przebywając pewnego razu sam na sam z Álvaro del Portillo, Josemaría Escrivá powiedział
mu:
– Mój synu, jakże często trudniej jest zrealizować jakieś prawo niż spełnić
obowiązek!60
Nigdy nie używał tytułu. Jak najszybciej przekazał go swojemu bratu Santiago – to on
miał być markizem de Peralta. Josemaría nie przywiązując do tej sprawy większej wagi,
chociaż gazety zużyły na nią niepotrzebnie wiele wiader drukarskiej farby.
Przy jakiejś okazji podarowano mu stary gobelin z czerwonego aksamitu, który w
środkowej części w wyróżniający się sposób miał wyhaftowany herb rodziny, do której
należał. Ktoś zasugerował założycielowi zastąpienie tego emblematu jego własnym herbem.
Escrivá zdecydowanie odmówił i nie zastanawiając się dwa razy zaproponował, żeby zamiast
herbu umieszczono wyhaftowane litery składające się na napis: Iesus Christus, Deus,
Homo***. I dodał:
– Tak bardzo się cieszę, że to robię!61
Podczas podróży do Madrytu, w kwietniu 1969 roku, odwiedził po raz pierwszy
kryptę akademika przy ulicy Diego de León. W pojedynczych skrzyniach, po bokach ołtarza,
jego dzieci umieściły doczesne szczątki don José Escrivy i doñi Dolores Albás, rodziców
założyciela Opus Dei.
Escrivá wytłumaczył towarzyszącym mu osobom:
Consejo de Estado, najwyższy hiszpański organ doradczy rządu (przyp. tłum.).
Diputación Permanente y Consejo de la Grandeza de España, organizacja zrzeszająca grandów, czyli
najwyższą grupę hiszpańskiej szlachty (przyp. tłum.).
***
Łac. ‘Jezus Chrystus, Bóg, Człowiek’ (przyp. tłum.).
*
**
– Pozwoliłem, żebyście przynieśli tutaj szczątki moich rodziców, myśląc o tym, że
mogą reprezentować rodziców wszystkich moich dzieci. Odgrywają rolę „nieznanego
żołnierza”, który jest pochowany w tak wielu monumentach wystawionych dla osób
poległych podczas wojny.
Nie miał zamiaru lekceważyć swoich rodziców, ale nie chciał też, żeby oddawano im
hołd, w którym nie uczestniczyliby rodzice pozostałych. Przy tej samej okazji, jakby
ustanawiając zwyczaj, dodał:
– Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po dotarciu do tej krypty, była modlitwa za
rodziców, żywych i umarłych, wszystkich członków Dzieła62.
Escrivá de Balaguer był człowiekiem obdarzonym atrakcyjnym profilem przywódcy,
który przyciągał naśladownictwo wiele tysięcy osób. Naśladownictwo zawsze indywidualne,
nigdy zaś stadne. Naśladownictwo, które poza zwykłym przylgnięciem do nauczania,
pociągało za sobą naśladownictwo pewnego stylu życia. Kiedy śledzi się jego przeżywanie
pokory przez Josemaríę, rodzi się pytanie: jak zachowywał się wobec swojej godności
założyciela, jak ją przyjmował, jak z niej korzystał… nie przestając być pokornym?
Nawet będąc bardzo młodym kapłanem Josemaría Escrivá w naturalny sposób zgadzał
się, że nazywano go „Ojcem”. Niemniej jednak, nie lubił, kiedy nazywano go „założycielem”.
Był przekonany, że nim jest. I że ten charyzmat – który do niego przyszedł, a którego nie
poszukiwał – daleki od nadawania mu przywilejów, wiązał go głęboką, intensywną i
nieustającą odpowiedzialnością przed Bogiem i przed ludźmi. W tym, co dotykało
kształtowania i krystalizacji ducha Opus Dei, do niego należało słowo nie tyle decydujące i
ostateczne, co jedyne mające Boże przyzwolenie. W związku z tym w tych sprawach ani nie
rozdzielał zadań, ani nie delegował ich na nikogo. Osobiście przyjmował na siebie ten ciężar.
Tylko on ujrzał Dzieło w całości i kompletne, zaplanowane w czasie, w taki sposób, w jaki
powinno zaistnieć. Na to rozumienie, na tę poprzedzającą i całkowitą wizję odpowiedział
całym swoim życiem. I miał odpowiadać w sposób niezwykle wierny – instrumentalną
wiernością, której nakaz otrzymał wraz z powołaniem. Nic nie odciągało go od jego misji. W
tym był niewzruszony. Bez niezdecydowania. Bez słabości. Bez wahania. Bez ulegania. Bez
ustępstw. Bez utraty kierunku. Z pewnością, zdecydowaniem i śmiałością kogoś, kto nie
potrzebuje wierzyć, dlatego że widział to, co ma robić, i sposób, w jaki ma to robić. Można by
powiedzieć, że Escrivá był w równym stopniu założycielem, co „twórcą z przekonania”.
W niektórych kwestiach, włącznie z formą prawną Dzieła, którego prawnokanoniczne
rozwiązanie nie zależało wyłącznie od niego, był w stanie czekać tyle, ile było trzeba, i znosić
w niewygodzie przeciwności polegające na „siedzeniu w poczekalni”, rozmaitych zabiegach i
niezrozumieniu niż przyjąć niezadowalające rozwiązanie, niż osłabić coś, co dotykało samego
rdzenia Opus Dei. Robił tak dlatego że był przekonany, iż nie jest ani twórcą, ani wynalazcą,
ani projektantem, a tylko wykonawcą. I tak, kiedy traktowano go jak założyciela, odpowiadał:
„Cóż… moje dzieci nazywają mnie fundatorem Opus Dei i rzeczywiście nim jestem, ale
jestem fundatorem bez fundamentu. Fundamentem jest tylko Chrystus. Kiedy On przyjdzie po
mnie, natychmiast będzie widać, że w ogóle nie jestem potrzebny. Jestem założycielem, który
nie jest potrzebny”63.
Nie czuł się niezbędny. Mocno wierzył, że Dzieło jest zamysłem Boga, Dziełem
Bożym, które uda się również bez niego. Niekiedy zaś mówił o sobie samym, że jest
„przeszkodą”.
W starym dokumencie, bez daty, pożółkłym z upływem czasu, napisanym jego ręką i
podpisanym „wojennym imieniem” Mariano – jednym z jego imion chrzestnych, którego
zaczął używać podczas hiszpańskiej wojny domowej – można było przeczytać następujące
kategoryczne wyznanie:
„W Dziele Bożym jestem tylko przeszkodą.
Mariano”
Dopisek mówi:
„W takim razie proszę sobie wyobrazić, kim jestem ja. Álvaro”64.
24 września 1968 roku, podczas wieczornego spotkania w Rzymie, po przypomnieniu
niektórych wydarzeń z początków Opus Dei, Josemaría Escrivá wyjaśnił:
– Początki były bardzo trudne. Wam, mężczyznom, udało się przy pierwszej próbie,
chociaż niektórzy odeszli nawet bez pożegnania. A ja spędzałem wiele godzin przed
tabernakulum na modlitwie. Teraz modlę się wszędzie, ale wówczas uważałem, że jeśli nie
jestem blisko tabernakulum, to się nie modlę… Dlatego kiedy jadę do Hiszpanii i widzę
wspaniały rozwój Dzieła, namacalnie stwierdzam, że to Bóg sprawił to wszystko, dlatego że
mnie ukazał tylko moją niemoc65.
Innego dnia, na wiosnę 1967 roku, kiedy przebywał w Pozoalbero (Hiszpania), jeden z
jego synów – Manuel Pedreño, opowiedział mu zabawną anegdotkę o sewilskim chłopcu,
który mówił: „Jak będę duży, chcę zostać panem z Opus Dei, żeby mieszkać w domu
Dzieła”*.
Escrivá opowiadał wówczas, jak 2 października 1928 roku, w dniu założenia Opus
Dei, myślał, że zważywszy, iż Dzieło ma być dla zwykłych chrześcijan, którzy mają stawać
się święci pozostając każdy w swoim własnym stanie, zajęciu lub zawodzie, bez wyrywania
kogokolwiek z jego miejsca, każdy będzie mieszkał we własnym domu. Jednakże wkrótce
później Bóg ukazywał mu potrzebę wspólnego zamieszkiwania części osób, które miały
zajmować się zadaniami formacyjnymi i dziełami korporacyjnymi związanymi z
apostolstwem Opus Dei.
Zwracając się do innego członka Dzieła spośród tych, którzy przebywali z nim w owej
chwili – Florentino Péreza-Embida – i odnosząc się do swojego własnego doświadczenia
założyciela powiedział mu:
– Pan postępuje tak, jak dobrzy nauczyciele. Najpierw daje ogólną wizję, wizję
zbiorczą. Później podaje szczegóły… O tych sprawach tutaj dowiecie się w jakichś
pięćdziesięciu procentach. Pozostałych pięćdziesięciu procent poznacie w niebie… Wszystko
pochodzi od Boga. Nic nie pochodzi ode mnie. Miejcie na uwadze, że Bóg przemówił nawet
przez oślicę! Przypomnijcie sobie o oślicy Balaama**66.
Na miesiąc przed śmiercią, kiedy w maju 1975 roku nawiedził w diecezji Barbastro
(Hiszpania) już prawie ukończone sanktuarium w Torreciudad, ponownie wyraził tę
niewzruszoną pewność, że Dzieło było „przesłaniem” Boskim, nie zaś ludzką fundacją.
Zwiedzając, przechodzili obok ołtarza na wolnym powietrzu, gdzie umieszczono dzwon,
który dla osób z Opus Dei ma wartość historycznej relikwii. 2 października 1928 roku był to
jeden z dzwonów, które wówczas znajdowały się i dzwoniły na dzwonnicy kościoła pod
wezwaniem Najświętszej Maryi Panny Królowej Aniołów, przy ulicy Bravo Murillo w
Madrycie. Escrivá de Balaguer usłyszał dzwonienie tych dzwonów znajdując się w sporej
odległości – w klasztorze ojców misjonarzy przy ulicy García de Paredes, w tej samej chwili,
w której ujrzał Dzieło.
Álvaro del Portillo zatrzymał się i podchodząc do płyty, na której wyjaśniano
przyczynę, dla której ten dzwon się tam znajduje, przeczytał głośno, tłumacząc z łaciny
pierwsze zdania tekstu:
„Rankiem, 2 października 1928 roku, kiedy dzwonił ten i inne dzwony madryckiej
świątyni Najświętszej Maryi Panny Królowej Aniołów, i wznosiły swoje dźwięki pochwały,
Mons. Josemaría Escrivá de Balaguer przyjął w swoim sercu i umyśle ziarno Opus Dei…”
Trudny do oddania humor językowy dotyczy tutaj wymowy i słownictwa charakterystycznych dla łatwo
rozpoznawalnego przez Hiszpanów dialektu andaluzyjskiego. Można to porównać do sytuacji, gdyby w języku
polskim podobna wypowiedź została wygłoszona gwarą góralską bądź śląską (przyp. tłum.).
**
Por. Lb 22, 1-35 (przyp. tłum.).
*
Po dojściu do tego punktu Mons. Escrivá, który słuchał z uwagą i w milczeniu,
zwrócił się w kierunku tych, którzy mu towarzyszyli. Nie podnosząc głosu, ale z energią,
powiedział do nich:
– Nazywam się Escrivá… Zaś escrivá lub escribá znaczy to samo co „notariusz”…* A
zatem jako „notariusz” potwierdzam to, co przed chwilą usłyszeliście67.
Wiedząc, że jest tylko odbiorcą i przekaźnikiem przesłania „starego i nowego jak
Ewangelia” – powszechnego wezwania do świętości dla wszystkich mężczyzn i kobiet we
wszelkich okolicznościach, w każdym czasie i w każdym miejscu – bardzo wcześnie
zrozumiał, że każdy z członków Dzieła może i powinien „czynić Opus Dei w świecie, będąc
samemu Opus Dei”. Z tego względu, a także dlatego, że nie czuł się potrzebny, już w 1931
roku, mając zaledwie 29 lat, kiedy Dzieło było jeszcze w powijakach, był już gotowy
„przekazać pałeczkę” innym. W tym roku, kiedy w Hiszpanii nasiliło się gwałtowne
prześladowanie religijne, które przerodziło się w zabójstwa kapłanów i profanacje,
plądrowanie i palenie kościołów i klasztorów, ksiądz Escrivá zapytał jednego ze swoich
synów, siedemnastoletniego chłopaka, świeżo przybyłego do Opus Dei:
– Czy poprowadziłbyś dalej Dzieło, jeśli mnie zabiją?
W kilka lat później, w 1936 roku, tuż przed wybuchem hiszpańskiej wojny domowej,
kiedy Ojciec znajdował się w akademiku przy ulicy Ferraz w Madrycie, zawołał kilku
młodych z Opus Dei. Kazał im przychodzić pojedynczo do jadalni. A kiedy już się tam
znaleźli, pytał ich:
– Gdybym teraz umarł z jakiegokolwiek powodu, czy poprowadziłbyś dalej Dzieło?
– Tak, Ojcze.
– Przyrzekasz mi to?
– Tak, Ojcze. Przyrzekam to Ojcu z całą miłością.
Czterdzieści lat później przypomniał to wyraźnie Álvaro del Portillo, który był jednym
z tych młodzieńców, na których już wtedy opierał się Escrivá, żeby „przekazać im pałeczkę”,
polecenie „czynienia Opus Dei”68.
Mimo to Ojciec miał żywą świadomość, że otrzymał charyzmat założycielski, któremu
był całkowicie oddany. Dopóki żył, etap założycielski pozostawał otwarty. Musiał
„wsłuchiwać się” na wypadek, gdyby Bóg zechciał pozwolić mu zrozumieć nowe szczegóły i
odcienie. Mówił o tym w następujący sposób podczas spotkania z osobami z Kolegium
Rzymskiego, 23 kwietnia 1959 roku:
– Wciąż żyję, a to oznacza, że Dzieło jest młode i jeszcze pozostają sprawy, zwyczaje,
drobiazgi, które musimy zrobić… A wy musicie mi pomagać. Etap założycielski zakończy
się, kiedy mnie pochowacie. Do tego czasu wszyscy jesteście współzałożycielami. Wszystko
jest ukończone. Zaś duch Dzieła nie jest narysowany, tylko wyrzeźbiony! Natomiast kiedy
tylko będziecie tak dobrzy i miłosierni, żeby sprawić mi pogrzeb, etap założycielski zostanie
zamknięty. Być może będziecie musieli na to czekać dwadzieścia cztery lata i wyprowadzać
mnie na wózku na słońce. Być może umrę tej nocy… i oby Bóg przyjął mnie w swoim
miłosierdziu i w swojej miłości69.
Poza tym Escrivá nie uważał się za człowieka szczególnie uduchowionego ani za wzór
do naśladowania, ani tym mniej za świętego. Wyrażenia jak „biedny człowiek”, „stara
szmata”, „łachman”, „ubogi grzesznik, który żyje między świętymi” i inne, które były już
tutaj cytowane, nie znikały z jego ust.
Rozmawiał w Rzymie z grupą swoich synów:
– Przyozdabiam się waszym codziennym oddaniem, moje dzieci, i dzięki temu mam
pewien „autorytet”, żeby rozmawiać z Naszym Panem. To jest moje pełnomocnictwo – wasze
oddanie! (…). Dzieci mojej duszy, nie wiem, jak mam śmiałość nazywać się Ojcem
*
Aluzja do hiszp. escriba ‘skryba’ (przyp. tłum.).
niektórych stworzeń tak bardzo oddanych Bogu. Od lat mam wrażenie, że żyję między
świętymi… Panie, jakież dzieci dałeś mnie, mnie, który jestem grzesznikiem!70
W ostatnim okresie swojego życia, 27 marca 1975 roku, w przeddzień „złotego
jubileuszu kapłaństwa”, odmawiając głośno modlitwę, przyznawał, że uważa się za małego,
niedoświadczonego, niezręcznego… jak małe dziecko:
– Po pięćdziesięciu latach jestem jak gaworzące dziecko. Zaczynam, zaczynam na
nowo każdego dnia. I tak do końca dni, które mi pozostają – zawsze zaczynam od nowa. Pan
chce, żeby w ten sposób, w żadnym z nas nie było powodu do pychy ani do głupiej
próżności71.
Zaś następnego dnia po przypomnieniu całego tego intensywnie przeżytego czasu i
„podziękowaniu Naszemu Panu za za ten niezmierzony, wielki ogrom łask, opatrznościowych
działań, miłości… batów, które również są miłością i działaniem opatrznościowym”
rozmawiał chwilę ze swoimi córkami. Chciał oddramatyzować to, co zdołał wycierpieć, a nie
było tego mało. Jego słowa były słowami pokornego człowieka, który nie chełpi się
bohaterskim życiem ani nie żali się na własne cierpienia. Mówił im ze spokojem:
– Przekonajcie się, że nie ma na świecie nikogo tak szczęśliwego jak my i że
większość przeciwności sami wyszukujemy, sami wymyślamy. Nie mają znaczenia, nie są
istotne… Mówię wam to ja po tym, jak podkreśliłem te pięćdziesiąt lat kreską, dodałem i
wyszedł mi wybuch śmiechu – śmiechu, w którym przebaczam wszystko i proszę o
przebaczenie Boga. Przebaczam wszystko… i proszę o przebaczenie Boga!72
„Kreska… i wybuch śmiechu” Wyrażenie podobne do innego, które zwykł
wypowiadać w dniach jubileuszu: „Tyle lat, tyle ryknięć”. Takie było prawdziwe poczucie
humoru – poczucie humoru pokornego człowieka, który śmieje się z siebie samego.
Tak jak robił w latach trzydziestych, również później, w 1940 roku, po zakończeniu
hiszpańskiej wojny domowej z jej wszystkimi niebezpieczeństwami, pytał niektórych ze
swoich synów, czy będą dalej prowadzić Dzieło w przypadku, gdyby jego zabrakło. Na ich
odpowiedzi – zmieszane i przenikliwe odpowiadał im żywo: „Tylko tego brakowało! Ładny
interes byście zrobili, gdybyście zamiast iść za Panem, szli za tym biednym człowiekiem!”
I w miarę upływu czasu podkreślał niejednokrotnie: „Nie interesuje mnie, żebyście
miłowali mnie, tylko żebyście miłowali Boga i byli Mu wierni”73.
Staranie, żeby nie być przedmiotem podziwu ani niezastąpionym elementem w
wędrówce Dzieła doprowadziły go szybko do myślenia o swoim następcy, do modlitwy za
swojego następcę i do szykowania drogi dla swojego następcy. Wielokrotnie w zdecydowany
sposób mówił swoim synom, członkom Rady Generalnej: „Tego, kto przyjdzie po mnie,
musicie szczególnie miłować i czcić”. A także: „Kiedy w tym błogosławionym Rzymie
opowiadają mi o jakiejś instytucji, która po śmierci założyciela lub założycielki (…)
przechodzi rodzaj trzęsienia ziemi, zapewniam was, że w Dziele nie będzie żadnego trzęsienia
ziemi. Jestem pewien”. Później, odnosząc się do tego, kto go zastąpi, dodawał: „Musicie już
go miłować, bo będzie zarządzał lepiej niż ja”74.
Przy innej okazji, 27 grudnia 1973 roku, wyjawił szczerze:
– Nie interesuje mnie bycie tyranem. Interesuje mnie, żeby w dniu kiedy umrę,
wszystko odbywało się tak samo, jakbym dalej żył. A jeśli nie, to znaczy, że straciłem czas75.
Świadomość, że nie jest niezbędny nabierała w nim stopniowo konkretnych kształtów.
19 marca 1975 roku w Rzymie, mimo protestów swoich dzieci, powiedział:
– Ja nie jestem potrzebny. Będę mógł wam więcej pomagać z nieba. Z pewnością
będziecie umieli to robić lepiej niż ja. Ja nie jestem potrzebny76.
Inny przekrój, inne spojrzenie na pokorę Josemaríi Escrivy to owo „ciągłe zaczynanie
i rozpoczynanie na nowo”, w którym samego siebie postrzegał jako „gaworzące dziecko”.
Stanowiło to przeciwieństwo wszelkiego gorzkiego i urażonego posmaku i zarazem
wszelkiego mądrzenia się. W życiu Josemaríi ten dynamizm „maluczkich”, który zawsze z
nadzieją otwierał pierwszą stronę elementarza, przeplatał się z ciągłym ruchem stanowiącym
powrót do niewinności, do czystości duszy. Powrót, który on odbywał jako „drogę syna
marnotrawnego powracającego do domu ojca” drogami skruchy, żalu i spowiedzi. Drogami
pokornymi i mocno przetartymi, bardzo wydeptanymi, bardzo często uczęszczanymi przez
Escrivę.
Akty skruchy, żalu i wynagradzające były niczym muzyka w tle, na sklepieniu jego
sumienia. On nazywał je „klamrami” – żelaznymi elementami, jakimi łączy się pęknięty
ceramiczny wyrób, żeby mógł nadal służyć. Siebie samego porównywał do starego glinianego
naczynia „z gliny kiepskiej jakości”, które niekiedy się zarysowuje, pęka i potrzebuje pomocy
dobrego druciarza.
Od zawsze Josemaría Escrivá dobrowolnie poszukiwał podporządkowania ocenie i
radzie stałego spowiednika. Przynajmniej ze swej strony starał się utrzymać tę niezmienność,
tę stałość, kiedy tylko pozwalały na to okoliczności.
Kiedy mając piętnaście lat, zobaczył w Logroño owe ślady bosych stóp na śniegu,
które zaznaczyły się w jego duszy niczym smagnięcie batem, niczym pierwsze świadome
wezwanie wymagania Boga, udał się pod kierownictwo duchowe ojca karmelity José
Miguela, który właśnie zostawił te ślady. Zakonnik ten sugerował mu, aby został karmelitą
bosym.
Młody Josemaría po rozważeniu tego w swojej osobistej medytacji zrozumiał, że nie
tego żąda od niego Bóg. Jednak jako że chciał pozostawać do dyspozycji wobec wymogów
powołania, którego jeszcze się nie domyślał, które zaledwie przeczuwał, zdecydował się
zostać kapłanem.
Kiedy powiadomił o tym swojego ojca, ten skontaktował go z opatem kolegiaty w
Logroño Antolínem Oñate, żeby go ukierunkował, i z Albino Pajaresem, kapłanem
ordynariatu polowego, który udzielał mu duchowego i intelektualnego przygotowania.
Niemniej jednak Josemaría powierzył kierownictwo swojej duszy w tym czasie Ciriaco
Garrido Lázaro, kanonikowi kolegiaty.
W latach jego studiów w seminarium duchownym w Saragossie pomagali mu rektor
José López Sierra, Mons. Miguel de los Santos Díaz Gómara, Antonio Moreno i sam kardynał
Soldevila*.
Tuż po wyświęceniu Josemaríi na kapłana, w 1926 roku, swoimi radami prowadził go
José Pou de Foxá, którego zawsze wspominał jako „wiernego, szlachetnego i dobrego
przyjaciela”.
Po przeniesieniu się do Madrytu udał się pod duchowe kierownictwo jezuity Valentína
Sáncheza Ruiza. Ta znajomość rozpoczęła się w 1930 roku. Musiał ją przerwać z powodu
dwóch zdarzeń niezależnych od jego woli. Pierwszy raz w 1932 roku, kiedy hiszpański
republikański rząd nakazał wygnanie jezuitów. Escrivá udał się wówczas do konfesjonału
Ojca Postiusa, klaretyna. Drugi raz, podczas wojny domowej, która zmusiła kapłanów do
ucieczki albo do ukrywania się. Ukryty w poselstwie Hondurasu ksiądz Escrivá co tydzień
spowiadał się u księdza Recaredo Ventosy, który również schronił się pod skrzydłami
immunitetu tej placówki dyplomatycznej.
Po przejściu przez Pireneje – w ryzykownej ucieczce – do tak zwanej „strefy
narodowej”, podczas swojego pobytu w Vitorii miał za spowiednika księdza Ángela
Sagarmínagę.
W 1938 roku i do końca hiszpańskiej wojny domowej mieszkał stale w Burgos, w
hotelu Sabadell. Najpierw udał się do księdza Saturnino Martíneza, bardzo pobożnego
kapłana, który był jednak słabego zdrowia i nie mógł go stale przyjmować. Wówczas zwrócił
*
Juan Soldevila y Romero (1843-1923), biskup Tarazony, administrator apostolski Tudeli i arcybiskup
Saragossy, kardynał. Zamordowany w terrorystycznym zamachu przypisywanym anarchistycznej grupie Los
Solidarios (przyp. tłum.).
się do klaretyna Francisco de Borja Lópeza Péreza, dla którego zawsze zachowywał
wdzięczność i uznanie. I tak, na początku lat czterdziestych, ten zakonnik odwiedzał go w
Madrycie, w akademiku przy ulicy Diego de León. Były to czasy ciężkiej powojennej biedy,
ale Escrivá bez wahania podarował mu grubą pelerynę, jedyną, jaką miał, żeby używał jej on
sam i inni członkowie zakonu.
Już po zamieszkaniu w Madrycie, w kwietniu 1939 roku, poszukiwał i w końcu
odnalazł swojego dawnego spowiednika, jezuitę Valentína Sáncheza. Właśnie ten człowiek,
pytając któregoś dnia Escrivę: „jak idzie to Boże dzieło?” niechcący potwierdził nazwę Opus
Dei, które jeszcze nie nazywało się w żaden sposób. Wówczas Josemaría mówił o nim jako o
„Dziele” albo „Dziele Bożym”. Ksiądz Escrivá rozważając słowa Ojca Sáncheza – „to Boże
dzieło” – powiedział do siebie: „w porządku: Dzieło Boże… Opus Dei!”
Ponownie przyjął jego kierownictwo duchowe do jesieni 1940 roku, kiedy poczuł się
moralnie zobowiązany do jego zaprzestania.
Co się stało? Zawiódł zasadniczy czynnik – zaufanie.
Álvaro del Portillo, jedyny świadek dwóch ostatnich rozmów, jakie Josemaría Escrivá
odbył z tym kapłanem, przedstawił następującą relację:
„W 1940 roku Ojciec, wobec nacisków biskupa Madrytu (Leopoldo Eijo y Garay),
przygotował dokumenty w celu aprobaty diecezjalnej Dzieła. W części odnoszącej się do
ducha Opus Dei przedstawił drogę ascezy, którą Pan go prowadził. To znaczy, że w tych
dokumentach odbijało się jego własne życie wewnętrzne. Dlatego uznał za właściwe, aby
Ojciec Sánchez je poznał i wręczył mu je. Nasz Założyciel zawsze odróżniał to, co dotyczyło
Opus Dei – czyli sprawy nie należące do kompetencji jego kierowników duchowych – od
tego, co odnosiło się do jego życia duchowego. Dlatego nie zamierzał prosić Ojca Sáncheza o
opinię na temat Opus Dei, ale wyłącznie na temat jego życia wewnętrznego. O ile sobie
przypominam, spotkanie, podczas którego przekazał mu te dokumenty, miało miejsce we
wrześniu 1940 roku.
Kilka tygodni później ponownie towarzyszyłem naszemu Założycielowi w spotkaniu z
jego kierownikiem duchowym. Tym razem Ojciec Sánchez, który do tej pory zawsze zachęcał
go, aby był wierny charyzmatowi założycielskiemu, zwrócił się do niego w dość ostrym tonie
mówiąc, że Stolica Święta nigdy nie zaaprobuje Dzieła. Na poparcie swojego przekonania
przytoczył numery kanonów Kodeksu Prawa Kanonicznego, po czym zwrócił mu dokumenty
i pożegnał się z nim.
W czasie tego spotkania Ojciec cierpiał w sposób niewymowny, ale nie utracił
spokoju. Ograniczył się do wyrażenia swojej ufności co do tego, że Dzieło – ponieważ jest
Boże – Bóg sam poprowadzi do właściwego portu. Dodał także, łagodnie i szczerze, że nie
może się u niego dłużej spowiadać, ponieważ stracił do niego zaufanie.
Wydaje mi się oczywiste, że Ojciec Sánchez znajdował się pod mocnym naciskiem –
prawie przymusem – ze strony innych osób. To tłumaczy tak radykalną i zdecydowaną
zmianę. Były to czasy, w których już rozpętało się gwałtowne prześladowanie przeciwko
Dziełu.
Spisałem numery kanonów, które Ojciec Sánchez nam wymienił. Od razu po powrocie
do domu wraz z Ojcem sprawdziliśmy te kanony i zdaliśmy sobie sprawę, że były wybrane
przypadkowo i nie miały nic wspólnego z naszą sprawą”77.
Mimo wszystko stosunki między Ojcem Sánchezem Ruizem a Escrivą były nadal
dobre. Założyciel Opus Dei zachowywał wobec niego wdzięczność za dobro, jakie tamten
wcześniej wyświadczył jego duszy, dlatego że wymagał od niego i traktował go z surowością.
Ksiądz Escrivá odwiedzał go w domu formacyjnym, jaki jezuici mieli w madryckiej dzielnicy
Chamartín, na północy miasta, w ogromnej odległości od Atocha, obszaru, gdzie mieszkał.
Zwykle pokonywał tę drogę pieszo. Niejednokrotnie Ojciec Sánchez kazał mu długo czekać,
zanim go przyjął, nawet kilka godzin.
Po upływie wielu lat, kiedy ksiądz Escrivá mieszkał w Rzymie, podczas obiadu z
ojcem Arrupe, generałem Towarzystwa Jezusowego, w Kurii Generalnej przy Borgo Santo
Spiritu, założyciel Opus Dei poświęcił pochwalne i wdzięczne wspomnienie Ojcu
Valentínowi Sánchezowi, który wówczas już nie żył, i przypomniał owe wędrówki z
Patronatu Świętej Elżbiety na Chamartín oraz jak niekiedy, po wędrówce i oczekiwaniu,
wychodził jakiś brat, żeby mu oznajmić: „Dzisiaj Ojciec Sánchez nie będzie mógł księdza
przyjąć”. Wspominał to z dobrym humorem, nawet żartobliwie i oczywiście bez
najmniejszego śladu skargi czy drażliwości.
– Zawsze uważałem, że to dobry sposób formowania mojej duszy. W ten sposób
przyzwyczajałem się do tego, żeby dostosowywać się do okoliczności innych osób i
eliminować niecierpliwość bez jakiegokolwiek wzburzenia.
W tym momencie stary braciszek, który usługiwał do stołu, niespodziewanie wtrącił
się do rozmowy:
– No proszę! Przecież ja to wiem…! To ja musiałem zanosić tak nieprzyjemną
wiadomość po tym, jak ksiądz czekał godzinę lub dwie. Doskonale pamiętam, że coś takiego
zdarzyło się nie raz i nie dwa razy, tylko wielokrotnie78.
Tymczasem od owej jesieni 1940 roku, kiedy ksiądz Josemaría Escrivá poczuł się
zmuszony zrezygnować ze spowiedzi u Ojca Valentína Sáncheza Ruiza, wziął na
spowiednika José Maríę García Lahiguerę, który w owym czasie był ojcem duchownym
madryckiego seminarium. Od pierwszej chwili objawił mu swój przyszły zamiar korzystania
z kierownictwa duchowego jakiegoś kapłana z Dzieła, „kiedy pierwsi zostaną wyświęceni”. I
tak zrobił w cztery lata później, 26 czerwca 1944 roku, w następnym dniu po wyświęceniu na
prezbiterów inżynierów Del Portillo, Múzquiza i Hernándeza de Garnica.
Escrivá, który mieszkał w akademiku przy ulicy Diego de León, udał się do innego
ośrodka Opus Dei, przy ulicy Villanueva. Tam przebywał Álvaro del Portillo, spędzając swój
pierwszy dzień jako kapłan.
– Álvaro, mój synu, czy wysłuchałeś już jakiejś spowiedzi?
– Nie, Ojcze…
– W takim razie wysłuchasz mojej, dlatego że chcę odbyć u ciebie spowiedź
generalną! Chodźmy do kaplicy…
Z całkowitą pokorą oddał się w ręce kogoś, kto był synem jego ducha, młodszym niż
on sam i nie miał żadnego kapłańskiego doświadczenia. W przyszłości, już do końca życia
zawsze spowiadał się u Álvaro. Dokładnie co niedzielę. A dosyć często robił to jeszcze w
jakiś dzień powszedni.
Czasami, w wielkie święto, opowiadał swoim dzieciom:
– Ja już uczciłem dzisiejsze święto. Chcecie wiedzieć jak? Zawołałem księdza Álvaro
i wyspowiadałem się. To dobry sposób na obchodzenie świąt!79
Podczas swojej ostatniej wizyty w sanktuarium Torreciudad – które nie było jeszcze
otwarte dla publicznego kultu – zapytał architekta Césara Ortiz-Echagüe:
– César, czy krypty konfesjonałów są już wykończone?
– Tak, Ojcze. Czy chce je Ojciec teraz zobaczyć?
– Tutaj będzie wiele spowiedzi. Tego właśnie oczekuję od Maryi – niezwykle obfitych
łask, żeby poruszać liczne dusze do głębokiego nawrócenia. Zaś jako że zawsze lubiłem
dawać przykład a jutro czas na moją spowiedź, jeśli jest gotowy jakiś konfesjonał… sprawi
mi wielką radość zainaugurowanie go!
I w ten właśnie sposób w rzeczywistości odbyła się inauguracja sanktuarium
Torreciudad. Z całą prostotą i bez żadnej pompy: klęczący człowiek oskarżający się o
grzechy80.
Ta ciągła potrzeba uzyskiwania przebaczenia była najbardziej wyrazistym „testem”
jego sumienia grzesznika, człowieka, który wiedział o sobie, że jest „stworzeniem z gliny a
zarazem stworzeniem Bożym”, całkowicie wolnym połączeniem gliny i łaski.
Przy licznych okazjach mówił, że „wciąż powraca” jako syn marnotrawny, „dlatego że
dzięki temu moje nędze nie oddalają mnie od Boga – przywracają mnie do Niego jako
syna”81.
I powtarzał jak refren po hiszpańsku albo po łacinie krótkie zdania z Pisma Świętego,
które poruszały jego serce: „Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham”* albo „nie
gardzisz, Boże, sercem pokornym i skruszonym”**… Były to akty skruchy, „dzięki którym
nie przegrywa się nawet przegranych bitew”82. Drogi powrotu kruchej gliny do siły łaski. Te
„klamry” na duszy, które nie upokarzały Escrivy, dlatego że „w oczach Boga lśniły niczym
odznaczenia”83.
Artyście Manuelowi Caballero rzeźbiącemu wizerunek Chrystusa ukrzyżowanego,
który miał być umieszczony w Villa Tevere, w galleria degli Uffici, polecał:
– Ty, mój synu, co rano, przed rozpoczęciem tej pracy, odmów Credo i poproś Pana,
żeby ta rzeźba wzbudzała u osób, które będą na nią patrzeć, przynajmniej akt strzelisty i żeby
Ojciec na jej widok zdołał powiedzieć z całej duszy: Domine, Tu omnia nosti; Tu scis quia
amo te (Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham)84.
„Kocham Cię”. W 1972 roku jego synowie z Portugalii podarowali mu starą wazę
wykonaną z ludowej ceramiki, bardzo zużytą i naprawianą u podstawy wieloma klamrami.
Wzruszyła ona Escrivę. Pamiętał, że już w 1928 roku miał na stole do pracy prosty talerz z
ceramiki z Talavery z dobrze widocznymi klamrami, który ożywiał w nim Bożą obecność,
świadomość własnej nędzy i ból miłości. Mówiąc o tej portugalskiej wazie dopuścił refleksje,
które wywołało w nim to stare i wyszczerbione naczynie:
– To prosta rzecz, ale mnie wprawiła w zachwyt, bo było widać, że wiele jej używano
i że pękła – musiała to być wielodzietna rodzina – i założyli na nią klamry, żeby używać jej
dalej. Poza tym jako ozdobę napisano na niej i pozostało to po wypaleniu: amo-te, amo-te,
amo-te***…
Wydawało mi się, że to ja jestem tą wazą. Odmówiłem modlitwę przy pomocy tej
starej skorupy, dlatego że ja też tak siebie widzę – niczym glinianą wazę, popękaną i
odrutowaną, i lubię powtarzać Panu: mimo moich klamer tak bardzo Cię kocham! Możemy
kochać Pana również, kiedy jesteśmy popękani, moje dzieci85.
Krucha glina. Tak siebie widział. Tak się czuł. „Jestem glinianym garnkiem, skorupą,
która łatwo pęka, pokrywa się klamrami, naprawianymi miejscami. Myślę sobie: Josemaría,
gdyby inni cię znali, odeszliby od ciebie ze wstrętem, dlatego że wszędzie masz pełno
zamków błyskawicznych!”86
Jednak równocześnie jest to glina obdarzona łaską, nędza zaproszona do ubóstwienia.
„Widać, że Bóg tak samo jak powoduje dojrzewanie wina, powoduje dojrzewanie dusz tak
nędznych jak moja (…). Mówię Mu podczas Mszy: Panie, żebyś pozwolił widzieć siebie
poprzez moją nędzę!”87 Tak, to pokorna „przyśpiewka o nędzy”, ale to również przyśpiewka
pełna nadziei człowieka, imago Dei****, który ośmiela się, będąc niemal niczym, ukazywać
Boga, którego nosi wewnątrz.
W ostatni Wielki Czwartek jego życia, 27 marca 1975 roku, odmawiał głośno swoją
osobistą modlitwę. Była to modlitwa spontaniczna, wibrująca, głęboko przeżywana.
Modlitwa, która docierała, głęboka i gorąca, z jego serca do ust bez filtrów i aparatów
J 21, 17 (przyp. tłum.).
Ps 51 (50), 19 (przyp. tłum.).
***
Port. ‘kocham cię, kocham cię, kocham cię’ (przyp. tłum.).
****
Łac. ‘obraz Boży’ (przyp. tłum.).
*
**
intelektualnego laboratorium. W pewnej chwili z oczami utkwionymi w otwarte tabernakulum
powiedział:
„Uwielbiam Ojca, Syna, Ducha Świętego, jedynego Boga. Nie rozumiem tego cudu
Trójcy, ale Ty umieściłeś w mojej duszy pragnienie wiary. Wierzę! Chcę wierzyć jak
najmocniej. Mam nadzieję! Chcę mieć jak największą nadzieję. Kocham! Chcę kochać jak
najwięcej.
Ty jesteś Tym, kim jesteś – Najwyższym Dobrem. Ja jestem tym, kim jestem –
ostatnią brudną szmatą na tym zepsutym świecie. A jednak patrzysz na mnie… i szukasz
mnie… i miłujesz mnie (…). Kiedy zaś widzę, że tak niewiele rozumiem z Twojej wielkości,
z Twojej dobroci, z Twojej wiedzy, z Twojej mocy, z Twojego piękna… kiedy widzę, że
rozumiem tak niewiele, nie poddaję się zasmuceniu. Cieszę się, że jesteś tak wielki, że nie
mieścisz się w moim ubogim sercu, w mojej nędznej głowie. Boże mój! Boże mój! Skoro nie
umiem powiedzieć Ci nic innego, już wystarczy. Boże mój!”88
Modlitwa płynęła dalej, teraz bez słów. Dla Josemaríi modlitwa to „pokora człowieka,
który uznaje swoją głęboką nędzę i wielkość Boga, do którego zwraca się z uwielbieniem, tak
iż wszystkiego oczekuje od Niego, a niczego od siebie”89. Inaczej mówiąc: modlić się to…
stawać na swoim miejscu.
Po chwili uświadamiając sobie, że tam z nim jest grupa jego synów, podkreślił
doskonałą sytuację mężczyzn i kobiet z Opus Dei – ich podwójne obywatelstwo jako
obywateli miasta Boga i miasta ludzi. I nakreślił pewną drogę od gliny do łaski:
„Zawsze musimy przebywać w niebie i na ziemi. Nie między niebem a ziemią, dlatego
że należymy do świata. W świecie i w Raju równocześnie! (…) W niebie i na ziemi,
ubóstwieni, wiedząc jednak, że jesteśmy ze świata i że jesteśmy ziemią i mamy kruchość
właściwą dla tego, co jest ziemią. Gliniana skorupa, którą Pan zechciał wykorzystać do swojej
służby. A kiedy pęka, uciekamy się do słynnych klamer jak syn marnotrawny: zgrzeszyłem
przeciw Bogu i względem ciebie (…). Pan zechciał umieścić w nas niezwykle bogaty skarb.
Że przesadzam? Jeszcze mało powiedziałem (…). W nas mieszka Bóg, nasz Pan, z całą swoją
wielkością. W naszych sercach zwykle jest niebo. I więcej nie powiem…”90.
Dzięki „wierze tak gęstej, że można ją kroić” Escrivá wiedział, że nie jest kaprysem
losu, przypadkowym produktem Boga, który gra w kości… W jego wnętrzu – ziemi, ziemi,
ziemi, ale „uduchowionej” na podobieństwo Boga – budził się codziennie o świcie szalony
głód nieskończoności. Josemaría nie był zbędną namiętnością. Trafiony miłości strzałą dążył
ku horyzontowi wieczności i przysięgłabym, że towarzyszył mu świst przeszywanego
powietrza.
PRZYPISY
Rozdział XIV
Por. Droga, Bruzda, Kuźnia (Por. To Chrystus przechodzi, 11 i Kuźnia, 39).
Święty Jan od Krzyża, Pieśń duchowa, objaśnienie strof 14 i 15, punkt 24. W: Święty Jan od
Krzyża, Doktor Kościoła, Dzieła, z hiszpańskiego przełożył O. Bernard Smyrak OCD,
Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 1998, str. 599-600.
3
Ibidem.
4
Świadectwo Marlies Kücking. Por. Kuźnia, 38.
5
AGP, RHF 20771, str. 540.
6
Świadectwo Carlosa Cardony Pescadora (AGP, RHF T-06138).
7
Świadectwo Begoñi Álvarez Iráizoz (AGP, RHF T-04861).
8
Świadectwo Marlies Kücking
9
Świadectwo Begoñi Álvarez Iráizoz (AGP, RHF T-04861). Droga, 171.
10
Świadectwo Heleny Serrano (AGP, RHF T-04641).
11
Zapiski wewnętrzne, 317 z 11 października 1931 roku.
12
AGP, RHF 21156, str. 518. Por. świadectwo Begoñi Álvarez Iráizoz (AGP, RHF T-04861).
13
Relacja pisemna Mons. Javiera Echevarríi.
14
Świadectwo Mons. Césara Ortiz-Echagüe (AGP, RHF T-04694).
15
Świadectwo Encarnación Ortegi Pardo (AGP, RHF T-05074).
16
Świadectwo Mons. Césara Ortiz-Echagüe (AGP, RHF T-04694).
17
Por. Mt 20, 28.
18
Por. Artículos del Postulador, 993.
19
Świadectwo Carlosa Cardony Pescadora (AGP, RHF T-06138).
20
Świadectwo Heleny Serrano (AGP, RHF T-04641).
21
Świadectwo Begoñi Álvarez Iráizoz (AGP, RHF T-04861).
22
Świadectwo Heleny Serrano (AGP, RHF T-04641).
23
Świadectwo Begoñi Álvarez Iráizoz (AGP, RHF T-04861).
24
Świadectwo Mercedes Morado Garcíi (AGP, RHF T-07902).
25
Pisemna relacja Mons. Javiera Echevarríi. Świadectwo Mercedes Morado Garcíi (AGP,
RHF T-07902).
26
Zapiski Mons. Javiera Echevarríi, 1955.
27
Ibidem, 1964.
28
Ibidem, 1970.
29
Ibidem, 1972.
30
Ibidem. Por. Artículos del Postulador, 732.
1
2
Rozdział XV
1
Mt 5, 3-12.
Por. Kuźnia, 46.
3
Por. Droga, 631.
4
Świadectwo Encarnación Ortegi Pardo (AGP, RHF T-05074). Por. Artículos del Postulador,
1068.
5
Ibidem.
2
Świadectwo Marlies Kücking.
Ibidem.
9
Ibidem.
10
Ibidem. Świadectwo Carmen Ramos.
11
Świadectwo Heleny Serrano (AGP, RHF T-04641).
12
Świadectwo Mercedes Morado Garcíi (AGP, RHF T-07902).
13
Droga, 818.
14
Ibidem, 816.
15
Ibidem, 813.
16
Świadectwo Carlosa Cardony Pescadora (AGP, RHF T-06138).
17
Świadectwa Heleny Serrano (AGP, RHF T-04641) i Marlies Kücking.
18
Świadectwo Heleny Serrano (AGP, RHF T-04641).
19
Ibidem.
20
Ibidem.
21
Świadectwo Mercedes Morado Garcíi (AGP, RHF T-07902).
22
Świadectwo Marlies Kücking.
23
Ibidem.
24
Ibidem.
25
Świadectwa Encarnación Ortegi Pardo (AGP, RHF T-05074) i Heleny Serrano (AGP, RHF
T-04641).
26
Świadectwo Ramóna Montalata Massot (AGP, RHF T-04690). Por. Artículos del
Postulador, 1101.
27
Świadectwa Marlies Kücking i Heleny Serrano (AGP, RHF T-04641).
28
Świadectwo Heleny Serrano (AGP, RHF T-04641).
29
Świadectwa Mons. Juliána Herranza Casado i José Luisa Sorii Saiza (AGP, RHF T-07920).
Por. Artículos del Postulador, 1072.
30
Artículos del Postulador, 1077. Świadectwa Sióstr Reginy Quirogi, Marii Loyoli Larrañaga
i Marii Elviry Vergary (AGP, RHF T-04388).
31
Świadectwo Mons. Pedro Casciaro Ramíreza (AGP, RHF T-04197). Por. Artículos del
Postulador, 1092.
32
EF-380419-2 (List do dzieci z Burgos). Artículos del Postulador, 1075.
33
Ibidem, 1076.
34
Ps 55 (54), 23.
35
Artículos del Postulador, 1078. Świadectwa Mons. Pedro Casciaro Ramíreza (AGP, RHF
T-04197) i Francisco Botelli Raduán (AGP, RHF T-00159).
36
Artículos del Postulador, 1090. Por. świadectwa Florencio Sáncheza Bella (AGP, RHF T08250) i Alejandro Cantero Fariña (AGP, RHF T-06308).
37
Świadectwo Encarnación Ortegi Pardo (AGP, RHF T-05074).
38
Ibidem.
39
Por. Hugo Azevedo, Uma luz no mundo [Światło w świecie], Edições Prumo, Lda.,
Lizbona.
40
Świadectwo Heleny Serrano (AGP, RHF T-04641).
41
Relacja pisemna Mons. Javiera Echevarríi.
42
Świadectwo Heleny Serrano (AGP, RHF T-04641).
43
Świadectwo Carmen Ramos.
44
Droga, 253.
45
Świadectwo Carlosa Cardony Pescadora (AGP, RHF T-06138).
46
Por. Droga, 251.
47
Relacja ustna Maríi José Monterde Albiac dla autorki.
6
8
48
49
AGP, RHF 21502, przypis 134 i AGP, RHF 20165, str. 200.
Świadectwo doktora Carlo Faellego (AGP, RHF T-15734).
Rozdział XVI
1
Albert Einstein.
Jean-Paul Sartre.
3
Artículos del Postulador, 1034. Por. świadectwo Mons. Javiera de Ayala (AGP, RHF T15712) i Mons. Pedro Casciaro (AGP, RHF T-04197).
4
Artículos del Postulador, 964.
5
Ibidem, 977.
6
Mons. Álvaro del Portillo, 9 stycznia 1976 r. AGP, RHF 21165.
7
Artículos del Postulador, 974.
8
Ibidem, 975.
9
Ibidem, świadectwo Joaquína Mestre (AGP, RHF T-00181).
10
Świadectwa Mons. Césara Ortiz-Echagüe (AGP, RHF T-04694) i Florencio Sáncheza Bella
(AGP, RHF T-08250).
11
Świadectwo Francisco García Labrado (AGP, RHF T-06386).
12
Świadectwo José Miguela Ibáñeza Langlois (AGP, RHF T-07015). Por. Artículos del
Postulador, 970.
13
Świadectwo Mons. José Ramóna Madurgi Lacalle (AGP, RHF T-05848). Por. Artículos del
Postulador, 982. Cytat pochodzi z Jr 3 1, 6 (Wulgata).
14
Świadectwo Mons. Amadeo de Fuenmayora Champín (AGP, RHF T-02769). Artículos del
Postulador, 1003.
15
Świadectwo José Antonio Fernándeza Recuny (AGP, RHF T-06521). Por. Artículos del
Postulador, 984.
16
Świadectwo Lynden Parry Upton (AGP, RHF T-06521). Artículos del Postulador, 981.
17
Artículos del Postulador, 999.
18
Ibidem.
19
Świadectwo Marlies Kücking.
20
Świadectwo Óscara Fernándeza Matíasa (AGP, RHF T-06531). Artículos del Postulador,
972.
21
Świadectwo Marlies Kücking.
22
Ibidem.
23
Relacja Álvaro del Portillo. Spotkanie. Noticias.
24
Świadectwo Mercedes Morado Garcíi (AGP, RHF T-07902).
25
Por. świadectwa Francisco Botelli Raduána (AGP, RHF T-00159), Ernesto Juliá Díaza
(AGP, RHF T-06541) i Mercedes Morado Garcíi (AGP, RHF T-07902). Artículos del
Postulador, 969.
26
Świadectwo Rosalíi López Martínez (AGP, RHF T-07918). Artículos del Postulador, 966.
27
Świadectwo Aurory Bel Bériz (AGP, RHF T-04888). Artículos del Postulador, 967.
28
Relacja ustna Mercedes Morado Garcíi dla autorki.
29
Świadectwo Carlosa Sáncheza del Río (AGP, RHF T-02853). Artículos del Postulador,
1018.
30
Świadectwo Joaquína Estebana Perruki (AGP, RHF T-01887). Artículos del Postulador,
1019.
31
Relacja ustna Mercedes Morado i Glorii Toranzo dla autorki i świadectwo Begoñi Álvarez
Iráizoz (AGP, RHF T-04861).
2
Świadectwo Mons. Césara Ortiz-Echagüe (AGP, RHF T-04694).
EF-340426-1. To hasło zachowania pojawia się w Zapiskach wewnętrznych przynajmniej
od 1932 roku.
34
Świadectwo Joaquína Mestre Palacio (AGP, RHF T-00181), Mons. Pedro Casciaro
Ramíreza (AGP, RHF T-04197) i José Luisa Múzquiza de Miguel (AGP, RHF T-04678). Por.
Artículos del Postulador, 1004.
35
Artículos del Postulador, 1014.
36
Świadectwo Joaquína Mestre Palacio (AGP, RHF T-00181). Artículos del Postulador,
1015.
37
Ibidem. Ángel Herrera Oria, adwokat instytucji państwowych, założyciel partii politycznej
Akcja Narodowa (Acción Nacional) i redaktor naczelny El Debate, został wyświęcony na
kapłana w 1940 roku. Uzyskał kardynalską purpurę za Pawła VI, w 1965 roku.
38
Por. Álvaro del Portillo, O Założycielu Opus Dei. Rozmowa z biskupem Álvaro del Portillo
przeprowadzona przez Cesare Cavalleri, tłum. Iwona Wesołowska, Wydawnictwo Księży
Marianów, Warszawa 2004, str. 237.
39
Por. Artículos del Postulador, 1017.
40
Świadectwa Maríi Luisy Sánchez de Movellán (AGP, RHF T-05134), Ernesto Juliá Díaza
(AGP, RHF T-06541). Por. Artículos del Postulador, 1058.
41
Relacja ustna Lourdes Toranzo Fernández dla autorki.
42
Świadectwo Encarnación Ortegi Pardo (AGP, RHF T-05074).
43
Świadectwo Marlies Kücking.
44
Por. Artículos del Postulador, 1059.
45
Świadectwo Florentiny Cano Aranda (AGP, RHF T-04913). Artículos del Postulador,
1055.
46
Relacja ustna Ernesto Juliá.
47
Świadectwo Antonio Linaresa Albarracín (AGP, RHF T-04559). Por. Álvaro del Portillo, O
Założycielu Opus Dei. Rozmowa z biskupem Álvaro del Portillo przeprowadzona przez
Cesare Cavalleri, tłum. Iwona Wesołowska, Wydawnictwo Księży Marianów, Warszawa
2004.
48
Świadectwo Rafaela Caamaño Fernándeza (AGP, RHF T-05837).
49
Por. Álvaro del Portillo, O Założycielu Opus Dei. Rozmowa z biskupem Álvaro del Portillo
przeprowadzona przez Cesare Cavalleri, tłum. Iwona Wesołowska, Wydawnictwo Księży
Marianów, Warszawa 2004, str. 232. Chodzi o notatkę – numer siódmy z dziewięciu, jaką
Josemaría Escrivá zapisał w charakterze postanowień 3 listopada 1932 roku: 1. Nigdy nie
przyglądać się! 2. Nie zadawać pytań z ciekawości. 3. Siedzieć tylko wtedy, kiedy jest to
konieczne, i zawsze bez opierania się plecami. 4. Nigdy nie jeść słodyczy. 5. Nie pić więcej
wody oprócz tej, którą piję podczas odprawiania Mszy świętej. 6. Po obiedzie nie jeść już
więcej chleba. 7. Nie wydać nawet pięciu groszy, jeżeli żebrak, który by się znalazł na moim
miejscu, nie mógłby ich wydać. 8. Nie użalać się na nic, nigdy, do nikogo, z wyjątkiem, kiedy
poszukuję wskazówki. 9. Nie chwalić, nie krytykować. Deo omnis gloria! (Wszystko na
chwałę Boga).
50
Relacja ustna Ernesto Juliá Díaza.
51
Świadectwo Heleny Serrano (AGP, RHF T-04641).
52
Świadectwa Begoñi Álvarez Iráizoz (AGP, RHF T-04861) i Encarnación Ortegi Pardo
(AGP, RHF T-05074).
53
Scena zaobserwowana osobiście przez autorkę, Madryt-Barajas, 1970.
54
Świadectwo Heleny Serrano (AGP, RHF T-04641).
55
Świadectwo Encarnación Ortegi Pardo (AGP, RHF T-05074).
56
Świadectwo Mercedes Morado Garcíi (AGP, RHF T-07902).
32
33
Świadectwo Heleny Serrano (AGP, RHF T-04641).
Świadectwo doktora Kurzio Hruski (AGP, RHF T-15732).
59
Por. AGP, RHF 21165, str. 1010-1012. Por. Álvaro del Portillo, O Założycielu Opus Dei.
Rozmowa z biskupem Álvaro del Portillo przeprowadzona przez Cesare Cavalleri, tłum.
Iwona Wesołowska, Wydawnictwo Księży Marianów, Warszawa 2004.
60
Ibidem.
61
Świadectwo Mercedes Morado Garcíi (AGP, RHF T-07902).
62
Świadectwo Mons. Césara Ortiz-Echagüe (AGP, RHF T-04694).
63
Świadectwa Joaquína Mestre Palacio (AGP, RHF T-00181), Isabel Cipriani Thorne (AGP,
RHF T-05778) i Johna Debickiego (AGP, RHF T-05791). Por. Artículos del Postulador, 971.
64
Por. świadectwo Begoñi Álvarez Iráizoz (AGP, RHF T-04861).
65
Świadectwo Fernando Valenciano Polacka (AGP, RHF T-05362).
66
Świadectwo Mons. Césara Ortiz-Echagüe (AGP, RHF T-04694).
67
Ibidem.
68
Relacja Mons. Álvaro del Portillo: AGP, RHF 21164, str. 1467-1468 i 1491-1492.
69
Świadectwo Carlosa Cardony Pescadora (AGP, RHF T-06138).
70
Por. świadectwa Carlosa Cardony Pescadora (AGP, RHF T-06138) i Salvadora Suanzesa
Mercadera (AGP, RHF T-06378).
71
AGP, RHF 21164, str. 747.
72
Ibidem.
73
Por. świadectwo José Orlandisa Roviry (AGP, RHF T-00184). Artículos del Postulador,
985.
74
Por. Artículos del Postulador, 988 i 989.
75
Por. Artículos del Postulador, 991.
76
Por. Artículos del Postulador, 992.
77
Por. Álvaro del Portillo, O Założycielu Opus Dei. Rozmowa z biskupem Álvaro del Portillo
przeprowadzona przez Cesare Cavalleri, tłum. Iwona Wesołowska, Wydawnictwo Księży
Marianów, Warszawa 2004, str. 145-146.
78
Pisemna relacja Mons. Javiera Echevarríi dla autorki.
79
Świadectwo Carlosa Cardony Pescadora (AGP, RHF T-06138).
80
Świadectwo Mons. Césara Ortiz-Echagüe (AGP, RHF T-04694).
81
Świadectwo Carlosa Cardony Pescadora (AGP, RHF T-06138).
82
Ibidem.
83
Ibidem.
84
Pisemna relacja Mons. Javiera Echevarríi dla autorki.
85
Por. świadectwo Alejandro Cantero Fariñy (AGP, RHF T-06308) i Artículos del
Postulador, 1024.
86
Por. świadectwo Ernesto Juliá Díaza (AGP, RHF T-06541) i Artículos del Postulador,
1026.
87
Por. Artículos del Postulador, 1027.
88
AGP, RHF 21164, str. 750.
89
Por. Bruzda, 259.
90
AGP, RHF 21164, str. 752.
57
58
Download