Wprowadzenie Ludzie potrzebują ludzi Pewnego czerwcowego dnia 2009 roku muzyk rockowy John McColgan dowiedział się, że potrzebuje nowej nerki – i to szybko. W tym czasie w Stanach Zjednoczonych każdego dnia umierało dwanaście osób z kolejki do przeszczepu nerki, a lista oczekujących biorców w momencie, gdy umieszczono na niej Johna, liczyła 86 218 nazwisk. McColgan mieszkał wówczas w Kanadzie, w której na liście oczekujących na nerkę było zaledwie 2941 osób1. Mimo to przyjął tę wiadomość nie najlepiej. John jest perkusistą, energicznym, dobrze zbudowanym facetem z gładko ogoloną głową. Gdy miał dwadzieścia parę lat, zdiagnozowano u niego postępującą chorobę nerek, ale symptomy nie były dokuczliwe, więc nie przejmował się zbytnio swoim stanem zdrowia. Jako czterdziestoośmiolatek często grywał w koszykówkę z kumplami o dekadę młodszymi od siebie. A nic nie sprawiało mu większej radości niż trenowanie rzutów z siedemnastoletnim synem. Latem przemieszczał się po mieście na deskorolce, zimą jeździł na snowboardzie, codziennie rano wykonywał serię pompek i brzuszków na podłodze w salonie, nie wspominając już o regularnej grze na perkusji, która sama w sobie jest niezłym treningiem siłowym. Zanim przekroczył trzydziestkę, miał już na koncie współpracę z Lindą Ronstadt oraz Kate i Anną McGarrigle, a wkrótce potem akompaniował Big Mamie Thornton oraz występował przed koncertami takich gwiazd jak James Brown czy Stevie Ray Vaughan. Mimo to bywało u niego krucho z pieniędzmi, a wtedy nie miał oporów przed zatrudnieniem się przy kopaniu rowów melioracyjnych lub pracach budowlanych. Często nie starczało mu na paliwo lub czynsz, jednak jego żywiołowość na scenie i niefrasobliwość w życiu codziennym sprawiały, że miał w sobie nieodparty urok wiecznego chłopca i z pomocą przyjaciół zawsze spadał na cztery łapy. Pod pewnym bardzo ważnym względem John był bogaty: zgromadził wokół siebie grono wiernych przyjaciół, którzy w większości znali się i utrzymywali regularne kontakty, a to cechy najsilniejszych i najtrwalszych sieci społecznych. Zresztą w jego sytuacji pełne konto w banku i tak niewiele by pomogło, ponieważ handel narządami jest nielegalny na całym świecie, poza Iranem i Singapurem2. Nie mógł liczyć również na rodzinę – jego ojciec zmarł w wieku pięćdziesięciu lat na wielotorbielowatość nerek, chorobę uwarunkowaną genetycznie, którą przekazał synowi, a matka odeszła z tego świata kilka lat wcześniej z powodu raka. Po wielu miesiącach dializ John uznał, że nie może dłużej biernie czekać w kolejce na nową nerkę. Musiał jej sobie sam poszukać. Kiedy spotkałam się z Johnem niecałe półtora roku później, miał już za sobą gehennę związaną z transplantacją. Znałam go przynajmniej od dwudziestu lat i wyraźnie dostrzegłam zmianę, jaka w nim zaszła. Wydawał się delikatny; tył jego łysej czaszki pokrywały króciutkie włosy, przypominające jednodniowy zarost, a skóra wydawała się przezroczysta w odrobinie światła, jaka przedzierała się przez małe, brudne okienka kawiarni w Montrealu. Powiedział mi, że czworo spośród jego znajomych zaproponowało mu oddanie nerki. Pierwsza oferta pochodziła od byłej żony, Amy. Niestety, nar­kotyki zniszczyły nie tylko ich małżeństwo, lecz również jej zdrowie. Chociaż zerwała z nałogiem, narkotyki odcisnęły piętno na narządach wewnętrznych. Nerkę zaoferowała mu także siostra żony, ale John uznał, że przyjęcie oferty zanadto skomplikowałoby sytuację. (Gdy spytałam Jessie, matkę trójki niedużych dzieci i zawodową tancerkę, dlaczego była gotowa podjąć tak wielkie ryzyko, nie kryła zdumienia: „Przecież znasz Johna, wszyscy go kochamy. Dlaczego nie miałabym oddać mu swojej nerki?”). Potem, na otwarciu galerii, John spotkał swoją wieloletnią przyjaciółkę, Kate. Kobiecie wyrwało się, że chętnie mu pomoże. Później wyznała mi, że gdy tylko złożyła tę ofertę, śmiertelnie się wystraszyła. Zadzwoniła do pielęgniarki specjalizującej się w transplantologii i zapytała, jaki może być najgorszy możliwy scenariusz, jeśli się zdecyduje. Usłyszała, że jedna na trzy tysiące osób umiera podczas operacji oraz że chirurg może przypadkowo uszkodzić jej śledzionę. „Pomyślałam: nie umrę. Mnie to po prostu nie może spotkać”. Wszystkie niezbędne badania były bardzo wyczerpujące i nie zakończyły się nawet po stwierdzeniu przez specjalistów zgodności tkankowej i grupy krwi między nią a Johnem. „W ciągu roku musiałam wracać do klinki co najmniej pięć razy. Pobrali mi szesnaście probówek krwi i różne komórki do zbadania naszej zgodności. Poza tym przeszłam szczegółowe badania. Zrobili mi USG i tomografię komputerową. Mammografia wykazała cystę, więc zrobili mi biopsję. Oprócz tego dwukrotnie miałam dobową zbiórkę moczu”. Zespół transplantacyjny przeprowadził z Kate również długą rozmowę, w czasie której analizował jej motywację. „Chyba byli podejrzliwi, bo nie należę do rodziny”. Od dekady dostępne są skuteczne leki zapobiegające odrzuceniu przeszczepu, więc pokrewieństwo między dawcą a biorcą nie ma aż takiego znaczenia. Lekarze jednak muszą wiedzieć, dlaczego ktoś z własnej woli decyduje się na takie poświęcenie. Okazało się, że Kate była gotowa do operacji wcześniej niż John, więc nie zgrali się w czasie i w końcu nie mogła zostać dawcą. Ostatecznie John otrzymał nerkę od wieloletniego przyjaciela, Freda, z którym jako nastolatkowie godzinami słuchali Hendrixa i Zappy. Gdy mieli po piętnaście lat, ćwiczyli gitarowe riffy w piwnicy Freda, trzydzieści lat później spotykali się raz lub dwa razy w roku, jednak kiedy John potrzebował nerki, Fred go nie zawiódł. Prawdopodobieństwo otrzymania nerki od osoby spoza rodziny jest bardzo małe (około trzech przypadków na tysiąc). Szanse znalezienia dwóch osób gotowych oddać narząd są wręcz znikome3. Tymczasem John dostał cztery poważne oferty. Dzięki swoim silnym relacjom z ludźmi, pielęgnowanym przez dziesięciolecia, pokonał rachunek prawdopodobieństwa – i chorobę, która zabiła jego ojca. Historia Johna jest niezwykle wymownym przykładem tego, że silne więzi społeczne mogą przedłużyć nam życie. Na kolejnych stronach tej książki wykażę, że ci spośród nas, którzy inwestują w trwałe relacje międzyludzkie i utrzymują liczne osobiste kontakty towarzyskie, są silniejsi fizycznie i psychicznie od samotników, kontaktujących się ze światem głównie przez Internet. Sieci cyfrowe i gadżety elektroniczne rzeczywiście „zmniejszają” świat, jednak nie umywają się do relacji twarzą w twarz. Bezpośrednie kontakty nie tylko popychają ludzi do bezinteresownych zachowań (jak przyjaciół Johna), lecz również mają wpływ na szybkość nauki czytania, łatwość zwalczania infekcji, a także na długość życia. Jak to się zatem dzieje? Mniej niż 0,01 procent zachodniej populacji potrzebuje nowej nerki4, jednak każdy z nas potrzebuje bliskiego grona rodziny oraz przyjaciół i to nie tylko wtedy, gdy fortuna się odwraca. Bez regularnych bezpośrednich interakcji z ludźmi prawdopodobnie będziemy żyć krócej, będziemy mniej sprawni intelektualnie i nie tak szczęśliwi, jak moglibyśmy być. Co rozumiem przez „regularne” interakcje? Gdy mój syn był mały i poszedł na pierwszą lekcję gry na skrzypcach, zapytał nauczyciela, dowcipnego muzyka z Belgradu, czy rzeczywiście będzie musiał codziennie ćwiczyć. Dragan przykucnął, przytrzymał go smukłą dłonią za brodę, zastanowił się przez chwilę, po czym odpowiedział: „Nie codziennie. Tylko w te dni, kiedy jesz”. Z kontaktem społecznym jest podobnie: to potrzeba biologiczna. Dowiedziałam się tego po trzech latach zgłębiania zupełnie nowej dziedziny – neurobiologii społecznej. Jeszcze nie istniała, gdy studiowałam psychologię. W tamtych czasach prześwietlenia mózgu były równie nieosiągalne i kosztowne co prywatne odrzutowce5. Jednak we wczesnych latach 90. techniki obrazowania mózgu stały się szerzej dostępne, a toporne skanery fMRI zadomowiły się w ciemnych gabinetach większości dużych szpitali i uniwersytetów. Zaczęli z nich korzystać – równolegle z metodami demograficznymi i biochemicznymi – również badacze z dziedziny psychologii. Chcieli stworzyć naukowe podstawy relacji międzyludzkich, a także przeanalizować zależność odwrotną, tj. wpływ relacji z innymi ludźmi na organizm, w tym na układ hormonalny i nerwowy. Stało się to moją obsesją. W miarę jak obserwowanie części mózgu odpowiedzialnych za relacje stawało się łatwiejsze, doszło do znaczeniowej zmiany terminu „sieć społeczna” (social network). Zamiast opisywać wszystkie znajomości i skomplikowane wzajemne relacje pomiędzy nimi, termin ten zaczął oznaczać sposób, w jaki połączone są ze sobą urządzenia6. Dowodem niech będzie powtarzająca się reakcja osób, które pytały mnie o moją książkę: automatycznie uznawały, że jej tematem będą Facebook i Twitter. Utożsamianie sieci komputerowych i kontaktów bezpośrednich to potwierdzenie pewnego trendu społecznego. Ostatnie publikacje na temat interakcji społecznych na ogół łączą oba te typy relacji. Rozróżnienia pomiędzy aktywnością on-line a bezpośrednimi relacjami z ludźmi nie ma nawet w cenionej amerykańskiej ankiecie na temat form spędzania czasu, przeprowadzanej przez urząd badający rynek pracy – według niej Amerykanie poświęcają np. na sen oraz dbanie o wygląd i higienę średnio 9,6 godziny na dobę, zaś na jedzenie i picie 1,2 godziny na dobę. W badaniu kupowanie sezonowych owoców na wiejskim targu zaliczane jest do tej samej kategorii (zakupy) co zamawianie osoby do towarzystwa w internetowym serwisie ogłoszeń drobnych Craigslist. Długie godziny spędzane w samotności na graniu w gry sieciowe typu MMORPG7 (np. World of Warcraft) trafiają do tej samej szufladki co jedna z moich ulubionych dziecięcych zabaw: granie z dziadkiem w remika8. Czy rzeczywiście odbieramy cyfrowe substytuty w taki sam sposób, jak ludzi stojących na wprost nas? A jeśli nie, to czy neurobiologia społeczna potrafi powiedzieć, co tracimy w sytuacji, gdy Amerykanie spędzają w Internecie łącznie 520 miliardów minut na dobę (a mieszkańcy większości innych państw niewiele mniej)? Czego możemy się dowiedzieć, obserwując nasze bezpośrednie relacje?9 Ta książka będzie o kontaktach społecznych, jakie są nam potrzebne do przetrwania. Zbierając materiały do mojej poprzedniej książki, Paradoks płci, odkryłam, że skłonność kobiet do pielęgnowania więzi towarzyskich jest jedną z głównych przyczyn, dla których żyją one dłużej niż mężczyźni. Było to dla mnie prawdziwe olśnienie. Uzmysłowiłam sobie, że rozrywki, które od dawna dyskredytujemy jako bezproduktywną stratę czasu – np. pogawędki z sąsiadami na ganku lub z przyjaciółmi przy posiłku – spełniają ważne funkcje biologiczne. Prawdopodobnie ewolucja tak nas ukształtowała, że trudno nam się bez nich obejść. Z badań wynika, że cotygodniowe spotkania przy grach karcianych lub nasiadówki w kawiarni mogą nam wydłużyć życie o tyle samo lat co przyjmowanie beta-blokerów lub rzucenie palenia paczki papierosów dziennie. Zastanawiałam się, jak to się dzieje? Nie miało specjalnie znaczenia, co za to odpowiada: tajemnicza substancja czy proces. Samo uświadomienie sobie tego faktu było jak wpatrywanie się w restauracji w pyszne danie, niesione przez kelnera do stolika obok. „Muszę mieć to samo”, postanowiłam. W czym zatem kryje się tajemnica? Aby się tego dowiedzieć, zaczęłam rozważania od kwestii długowieczności. Zainspirowała mnie przypadkowo znaleziona informacja, że niektóre wioski w odległych zakątkach Sardynii są jedynymi miejscami na świecie, gdzie mężczyźni żyją niemal równie długo jak kobiety. Wszędzie indziej średnia długość życia kobiet jest większa o 5–7 lat. Choć ta różnica stopniowo maleje, nadal jest znacząca i występuje niemal powszechnie. W owych górskich wioskach we Włoszech żyje też zaskakująco wielu stulatków obojga płci: proporcjonalnie sześć razy więcej niż w jakimkolwiek nowoczesnym mieście (w niektórych miejscowościach było takich osób aż dziesięciokrotnie więcej). Dlaczego żyje tak wielu Sardyńczyków urodzonych na początku XX wieku? Nie sprawił tego żaden magiczny eliksir. Odkryłam natomiast pewien istotny element układanki, który ma związek z silnymi więziami społecznymi, jakie towarzyszą życiu na wsi. Szczegółowo opowiem o tym w rozdziale drugim. Mogłam zatytułować tę książkę Twarzą w twarz – i prawie tak się stało. Ostatecznie jednak zdecydowałam się na Efekt wioski, ponieważ moim zdaniem tytuł ten wywołuje skojarzenie z poczuciem przynależności. Oczywiście nie należy rozumieć go zbyt dosłownie. Nie musimy otrzeć się o śmierć, jak John McColgan, ani żyć w odludnej włoskiej mieścinie, aby poczuć, że otacza nas zwarty krąg ludzi, w których całymi latami hojnie inwestowaliśmy czas oraz uczucia i którzy te nasze inwestycje odwzajemniali. Siła powiązań z innymi ludźmi nie zależy od miejsca, w którym mieszkamy. Ta książka jest o długoterminowym oddziaływaniu interakcji bezpośrednich, choć wspomaganych w ostatnim czasie komunikacją elektroniczną. Zamierzam wykazać, że odporność psychiczna, łatwość uczenia się i dobroczynne poczucie wzajemnego zaufania są pochodnymi kontaktów twarzą w twarz z osobami nam najbliższymi. Ten „efekt wioski” nie tylko sprawia, że żyjemy dłużej, lecz że w ogóle chce się nam żyć. Nauka Powszechny głód więzi i przynależności wyjaśnia znaczną część ludzkich zachowań od narodzin do śmierci. W dosłownym sensie zależy od niego nasze przetrwanie. W Krótkiej historii prawie wszystkiego Bill Bryson ujął to tak: „Ani jeden z twoich przodków nie został pożarty, nie utopił się, nie został przygnieciony, nie dostał po łbie, nie umarł z głodu, nie został zraniony w niesprzyjającym momencie lub w jakiś inny sposób powstrzymany od swojego życiowego celu, jakim było dostarczenie maleńkiego ładunku materiału genetycznego właściwemu partnerowi we właściwym momencie, aby kontynuować jedyną możliwą sekwencję dziedzicznych kombinacji, której konsekwencją – ostateczną, zdumiewającą i jakże przemijającą – jesteś ty”10. Jeśli tak się stało i teraz czytasz te słowa, zawdzięczasz to potężnej naturze więzi społecznych. Tymczasem do niedawna w naszych badaniach czynników decydujących o zdrowiu i szczęściu koncentrowaliśmy się na konkretach: odżywianiu, zdolności zarobkowej, aktywności fizycznej, lekach. Odkryliśmy na przykład, że papierosy, sól, tłuszcz zwierzęcy i nadwaga skracają nam życie, a antybiotyki, ruch i właściwa dieta – wydłużają. Teraz dowiadujemy się, że nasze relacje z ludźmi, których znamy i na których nam zależy, mają nie mniejsze znaczenie dla naszego przetrwania. Co ważne, nie chodzi o jakiekolwiek kontakty społeczne, lecz tylko o te zachodzące w czasie rzeczywistym i twarzą w twarz. Począwszy od pierwszych chwil po narodzeniu, na każdym etapie życia i w każdym wieku kontakt z innymi ludźmi, a zwłaszcza z kobietami, wpływa na to, jak myślimy, komu ufamy i w co inwestujemy pieniądze. Wytworzone przez nas więzi społeczne determinują nasz poziom zadowolenia z życia, zdolności poznawcze oraz odporność na infekcje i choroby przewlekłe11. Podobnie jak wiedza na temat odżywiania, aktywności fizycznej i nowych klas leków spowodowała diametralne zmiany w stylu życia ludzi w poprzednich dekadach, tak teraz nowe badania na temat więzi społecznych mogą okazać się równie przełomowe. Interakcje z innymi ludźmi wywołują w nas tak zasadnicze zmiany, że nie sposób się nie zgodzić, iż potrzeba bezpośredniego kontaktu społecznego jest uwarunkowana ewolucyjnie. Zespół psychologów z University of Chicago, kierowany przez Johna Cacioppo, oraz naukowcy brytyjscy Catherine i Alex Haslam odkryli, że ludzie prowadzący aktywne życie towarzyskie szybciej niż samotnicy powracają do zdrowia po chorobie. Dziesiątki ostatnich badań dowodzą, że bliskie kontakty społeczne podnoszą naszą odporność psychiczną, skracając czas potrzebny organizmowi do odzyskania równowagi po przebytej traumie – badania metodą rezonansu magnetycznego wykazują lepszą regenerację tkanek. W badaniu przeprowadzonym w 2006 roku na University of California z udziałem trzech tysięcy kobiet dotkniętych rakiem piersi stwierdzono, że te z badanych, które otaczała gęsta siatka znajomych, miały czterokrotnie większe szanse na przeżycie niż te utrzymujące mniej liczne więzi społeczne. Natomiast w roku 2007 opublikowano wyniki pierwszego badania, które ujawniły jeden z tajemniczych mechanizmów łączących ludzkie interakcje społeczne z powracaniem do zdrowia – Steve Cole i jego zespół z University of California odkryli, że kontakt społeczny włącza i wyłącza geny regulujące naszą odpowiedź immunologiczną na nowotwór oraz na tempo wzrostu guza12. Zjawisko to nie ogranicza się do Ameryki Północnej. We Francji w latach 90. przeanalizowano zwyczaje niemal siedemnastu tysięcy pracowników sektora usług komunalnych i okazało się, że stopień zaangażowania społecznego pozwalał trafnie przewidzieć, który z nich dożyje końca dekady. Przypadkowe interakcje, luźne siatki dalszych znajomych i kolegów czy chwile spędzane z najbliższymi mogą wydawać się czymś ulotnym, jednak mają konkretny wpływ na umysł i psychikę. Jeśli na przykład otacza nas krąg przyjaciół, którzy regularnie spotykają się, by wymienić plotki przy wspólnym posiłku, mamy szansę nie tylko na dobrą zabawę, lecz również średnio na piętnaście lat życia więcej niż samotnicy. W pewnym badaniu obejmującym niemal trzy tysiące Amerykanów stwierdzono, że ludzie cieszący się bliskimi więzami przyjaźni dużo rzadziej umierają w młodym wieku, a szwedzki epidemiolog w 2004 roku zauważył wśród osób o rozległych kon- taktach towarzyskich najniższą zapadalność na demencję. Pięćdziesięcioletni mężczyźni utrzymujący aktywne relacje z przyjaciółmi są mniej narażeni na atak serca niż panowie prowadzący bardziej odludny tryb życia, a osobom po udarze ścisłe i wspierające sieci społeczne zapewniają lepszą ochronę przed poważnymi komplikacjami niż leki13. Pomimo tak mocnych dowodów współczesny styl życia staje się coraz bardziej samotniczy. Od końca lat 80., kiedy to w renomowanym periodyku „Science” izolacja społeczna została po raz pierwszy zidentyfikowana jako czynnik ryzyka przedwczesnej śmierci, według badań ankietowych powadzonych w USA, Europie i Australii coraz więcej osób przyznaje się do poczucia izolacji i osamotnienia. Narastający rzekomo kryzys przyjaźni oraz jego przyczyny wywołały nawet akademickie spory i publiczne debaty. Po jednej stronie stają w nich ci, według których jesteśmy ze sobą powiązani bardziej niż kiedykolwiek, głównie za sprawą Internetu, natomiast ich oponenci twierdzą, że więzi międzyludzkie są coraz słabsze, a winą za to obarczają… Internet. W rzeczywistości oba obozy mają rację. Samotność Dla historii, które spotkasz w tej książce, charakterystyczna jest kwestia ilości i jakości relacji. Dlaczego ma ona takie znaczenie? Z badań wynika, że możemy się cieszyć szerszym i bardziej różnorodnym kręgiem znajomych niż kilkanaście lat temu, jednak od 12 do 23 procent współczesnych Amerykanów nie ma z kim porozmawiać (w 1985 roku odsetek ten wynosił 8 procent). I nie chodzi tu bynajmniej o samotnych emerytów, przesiadujących całymi dniami na ławce w parku i dokarmiających gołębie. Najbardziej samotną grupą Amerykanów okazują się osoby w średnim wieku. Jedna trzecia badanych w wieku od czterdziestu pięciu do czterdziestu dziewięciu lat twierdzi, że nie ma się komu zwierzyć. W Wielkiej Brytanii najbardziej samotni czują się młodzi dorośli pomiędzy osiemnastym a trzydziestym piątym rokiem życia14. Jakby tego było mało, reprezentatywna ankieta zamówiona w 2010 roku przez brytyjską Mental Health Foundation wykazała, że jedna czwarta Brytyjczyków we wszystkich grupach wiekowych nie czuje emocjonalnej więzi z innymi ludźmi, a jedna trzecia nie czuje związku z szerszą społecznością15. Robert Putnam, socjolog z Uniwersytetu Harvarda, w roku 2000 jako pierwszy podniósł alarm, ostrzegając przed obywatelską apatią w książce Samotna gra w kręgle. Mówi się, że wywołała ona ogólnokrajową debatę na temat tego, czy Amerykanie rzeczywiście w coraz mniejszym stopniu angażują się w życie wspólnot lokalnych16. Niezależnie od tego, czy malejąca liczba klubów brydżowych i lig kręgli rzeczywiście oznacza erozję zaangażowania społecznego, jedno jest pewne: Amerykanie nie mają monopolu na samotność. W Unii Europejskiej jej skala jest różna w zależności od kraju, ale można bezpiecznie stwierdzić, że wśród obywateli państw byłego bloku socjalistycznego, między innymi Ukrainy, Rosji, Węgier, Polski, Słowacji, Rumunii, Bułgarii i Łotwy, głęboką anomię odczuwa niebotyczny odsetek dorosłych – około 34 procent17. To jeszcze jeden z powodów mojej wdzięczności dla dziadków, że opuścili Europę i osiedli w Kanadzie, w której przynajmniej 80 procent osób po 65. roku życia deklaruje częste spotkania z rodziną i przyjaciółmi, aktywność społeczną, chodzenie na koncerty i imprezy sportowe (głównie mecze hokeja)18. Nie wiem, czy te 19 pro-cent, które uznaje się za samotnych, rzadziej wychodzi z domu, jednak z danych wynika, że to jakość ich interakcji jest bardziej znacząca niż ilość. Ta sama zasada dotyczy Amerykanów – na całe szczęście, ponieważ ich „wioski” się kurczą. Gdy badacze przeprowadzający Generalny Sondaż Społeczny (General Social Survey) zapytali tysiące Amerykanów w różnym wieku „Z kim omawiałeś ważne dla siebie sprawy w ciągu ostatnich sześciu miesięcy?”, odkryli, że liczba wartościowych relacji międzyludzkich w USA gwałtownie spadła w ciągu ostatnich dwóch dekad. W 1985 roku Amerykanie mieli średnio po trzech powierników, w 2004 roku – mniej niż dwóch, wliczając członków rodziny. Krótko mówiąc, zmalała liczba osób, na które mogli liczyć. „Utrzymujemy relacje z wieloma ludźmi”, mówi Matthew Brashears, profesor socjologii z Cornell University, jeden z autorów tego badania, „jednak to pytanie dotyczy wyjątkowo silnych więzi z osobami, do których możemy się zwrócić w razie kłopotów, np. gdy brakuje nam pieniędzy. To najważniejsze osoby w życiu, więc ich liczba jest zwykle mała”. Huragany Sandy, Katrina i Haiyan, a także fale upałów w Chicago i Paryżu nauczyły nas, że przeżycie często zależy od tego, czy komuś chce się zapytać, jak się czujemy – i w razie potrzeby zaoferować podwiezienie, zrobić zakupy lub zapewnić nocleg. Z badań wynika, że najbardziej zagrożone jest życie osób, które nie mają kogo poprosić o pomoc19. Byłam zatem zszokowana twierdzeniem Amerykanów, że mają mniej niż dwie osoby, na których mogą polegać. Kiedy powiedziałam to spokojnemu i grzecznemu Brashearsowi, zaoponował: „Może i otacza nas mniej ludzi, z którymi jesteśmy blisko, ale nasze sieci społeczne nie skurczyły się”. „Masz na myśli sieci wirtualne?”, zapytałam. Odpowiedź była w zasadzie twierdząca: „Jeszcze nie znaleźliśmy sposobu na zmierzenie naszych relacji internetowych, ale jednym z powodów, dla których ludzie odbywają mniej poważnych rozmów twarzą twarz, mogą być rozmowy prowadzone on-line”. Zdaniem Brashearsa haczyk może tkwić w tym, że w szerszym sensie wcale nie jest mniej osób, z którymi możemy porozmawiać. Po prostu znaczną część interakcji społecznych, które kilkadziesiąt lat temu odbyłyby się bezpośrednio, „wessał” Facebook. Jak ujął to Lew Tołstoj w Wojnie i pokoju, nawiązujemy więzi z „mnóstwem ludzi, spośród których nikt nie jest ani bliższy, ani dalszy”20. Oczywiście zwierzać się mniej licznej grupie osób to nie to samo, co czuć się samotnym. Samotność to uczucie osamotnienia, pozbawienia bliskości, tęsknoty za towarzystwem drugiego człowieka – w odróżnieniu od sytuacji, w której jesteśmy fizycznie sami. O tym, żeby mieć czas tylko dla siebie, wielu z nas często wręcz marzy, jak słusznie zauważają Susan Cain i Anthony Storr w swoich książkach Ciszej proszę oraz Samotność21. Samotność, o którą mi chodzi, nie ma nic wspólnego z tym świętym spokojem, kiedy możemy swobodnie pomyśleć lub popracować, lecz jest przygnębiającym stanem psychicznym. Z danych wynika, że obecnie około jedna trzecia z nas odczuwa samotność, czasem bardzo dotkliwie. „Badania na temat samotności, prowadzone głównie w krajach Zachodu, ujawniły, że niezależnie od czasu samotność zgłasza zawsze od dwudziestu do czterdziestu procent starszej dorosłej populacji, a w przypadku 5–7 procent jest to uczucie intensywne i trwałe”, pisze John Cacioppo i jego współpracownicy22. Kiedy pisałam tę książkę, trzy kobiety – po trzydziestym, pięćdziesiątym i sześćdziesiątym roku życia – powiedziały mi, że mieszkanie w pojedynkę daje się znieść w dni robocze, kiedy jest się zajętym pracą, jednak weekendy bardzo przygnębiają. „Płaczę w każdą sobotę”, wyznała mi 37-letnia Veronica, kiedy spotkałam ją w szatni na siłowni, „samotność jest wprost nie do zniesienia”. Uczucie samotności jest równie dotkliwe jak potężny głód lub pragnienie. Nic dziwnego, twierdzi Cacioppo, skoro ludzkie mózgi ewoluowały w czasach, gdy jedność społeczna oznaczała przetrwanie, a izolacja – głód, zagrożenie ze strony drapieżników i niechybną śmierć. Jeśli nasze wielkie mózgi ewoluowały w kierunku interakcji, to samotność jest swoistym systemem wczesnego ostrzegania – wbudowanym alarmem, wysyłającym biologiczny sygnał do jednostek, które z jakiegoś powodu odłączyły się od grupy. Podobnie jak głód czy ból fizyczny, samotność tak naprawdę mówi: „Ej, ty! Jeśli prędko nie znajdziesz swoich (albo oni ciebie) – już po tobie”. Tak jak intymny kontakt twarzą w twarz pełni funkcję ochronną – wzmacnia nasz układ odpornościowy oraz sercowo-naczyniowy, a nawet podnosi nasz poziom inteligencji w skali całego życia – tak samotność wywiera wprost przeciwne skutki. Brytyjski epidemiolog Andrew Steptoe doszedł w swych pracach do wniosku, że uczucie osamotnienia nasila stany zapalne i zwiększa podatność na stres, które to czynniki wiążą się z chorobami serca, a także upośledza naszą zdolność do zapamiętywania faktów i rozwiązywania problemów23. Samotność jest szczególnie niebezpieczna dla kobiet. W pewnym badaniu przeprowadzonym na dużej próbie Japończyków w średnim wieku okazało się, że najwyższe ryzyko zgonu występowało wśród kobiet, które rzadko miały szansę spędzać czas z rodziną24. Kobiety są również bardziej podatne na odczuwanie konsekwencji samotności swoich przyjaciół, ponieważ w ich sieciach społecznych uczucia dużo łatwiej się rozprzestrzeniają25. Inne badania wykazują jednak, że brak bliskości dokucza w równym stopniu kobietom co mężczyznom. John Cacioppo i jego współpracownicy odkryli, że samotność podnosi poziom kortyzolu oraz ciśnienie krwi, a w rezultacie uszkadza narządy wewnętrzne osób dorosłych bez względu na płeć, wiek czy etap życia26. Z badań wynika zatem, że niezależnie od grupy wiekowej przewlekła samotność jest problemem zdrowia publicznego, a nie stanem egzystencjalnej egzaltacji. Tymczasem kultura popularna traktuje ją w sposób dość niefrasobliwy. Nagłówki, takie jak „Wylecz się z lęków przed samotnikami” (ang. Get Over Your Loner Phobia) czy „Posiłek w rytmie Twittera” (ang. Eat to the Tweet), sugerują, że czymś dziwacznym jest przyznanie się do poczucia samotności, kiedy mieszka się w pojedynkę, lub wyobrażanie sobie, że inni też mogą mieć podobne odczucia27. Lee Rainie z projektu Pew Internet oraz kanadyjski socjolog Barry Wellman, guru w dziedzinie elektronicznych sieci społecznych, we wspólnej książce Networked wyśmiewają tekst piosenki Beatlesów „Eleanor Rigby”: All the lonely people, where do they all come from? (Skąd biorą się ci wszyscy samotni ludzie?). Autorzy – sceptyczni wobec opinii, jakoby czas spędzany przed ekranem przyczyniał się do samotności – uważają za błędne założenie, że „interakcje przez Internet zawierają mniej informacji społecznych i komunikacji, a zatem mogą prowadzić do zaniku relacji”. Według nich bardzo silnie wyczuwamy obecność osób, z którymi komunikujemy się on-line. Uczulają też, aby nie mylić kanału z komunikatem, i w zaskakujący sposób puentują swój wywód: „Ludzie rzadko nawiązują przez Internet interakcje z nieznajomymi”28. Niezaprzeczalny jest jednak fakt, że z powodu zasięgu i wygody, jakie oferuje Internet, wielu z nas obecnie żyje, robi zakupy, uczy się i pracuje w pojedynkę. Skoro treść wykładów trafia do sieci i jak grzyby po deszczu pojawiają się otwarte kursy on-line (ang. massive open online course, MOOC), wielu studentów nawet się nie fatyguje, żeby wyjść ze swojego pokoju. W połowie XX wieku, gdy dominującym środkiem transportu stał się samochód, z wielu amerykańskich planów zagospodarowania przestrzennego zniknęły chodniki. Teraz do lamusa odchodzą urzędy pocztowe, kioski z prasą, księgarnie i sklepy płytowe – miejsca, które jeszcze kilka lat temu masowo odwiedzaliśmy, przy okazji spotykając się. To prawda, istnieje wiele miejsc i aplikacji on-line, które łączą ludzi, zaś na rogach ulic więcej jest kafejek internetowych niż supermarketów. Internet rzeczywiście pozwala nam bardziej wybrednie dobierać znajomych – przynajmniej jeśli chodzi o spotkania bezpośrednie. Niektóre badania sugerują, że dzięki urządzeniom z dostępem do Internetu jesteśmy mniej solipsystyczni, bardziej zaangażowani w sprawy otaczającego nas świata. „Korzystanie z sieci nie odciąga ludzi od miejsc publicznych, wręcz przeciwnie – towarzyszą temu częste wizyty w takich miejscach jak parki, kawiarnie i restauracje”, piszą Wellman i Rainie29. Jednak, jak przypomina nam Ellen Goodman, felietonistka „Boston Globe”: „Wchodząc do kawiarni Starbucksa widzimy, że jedna trzecia klientów przyszła tam na randkę ze swoim laptopem”30. Właściwie nie ma w takiej sytuacji nic złego, ale trudno uznać ją za tworzenie bliskich więzi. A jednak rozmawianie z rodziną i przyjaciółmi przez telefon stacjonarny, komórkowy lub przez komunikator Skype jest najlepszym rozwiązaniem, jeśli nie możemy się z nimi spotkać (next best thing to being there), jak proroczo ujął to slogan reklamowy giganta telekomunikacyjnego Bell System31. Ja niewątpliwie połknęłam bakcyla. Niedawno syn moich bliskich przyjaciół towarzyszył nam w paschalnym sederze za pośrednic­twem Skype’a. Ethan odbywał w tym czasie służbę wojskową, ale „posadziliśmy” przy stole laptopa, dzięki któremu mogliśmy z nim rozmawiać. Inna przyjaciółka połączyła się z nami przez iPada swojego ojca, by wspólnie świętować chiński Nowy Rok. Urządzenie krążyło od osoby do osoby niczym kamera na weselu, aby każdy mógł jej złożyć życzenia. Rzeczywiście, mamy w rodzinie długą historię kobiet, które podtrzymywały więzi dzięki telefonowi. Pod koniec każdego dnia pracy moja babcia chwytała za słuchawkę czarnego aparatu z tarczą, by sprawdzić, jak się mają jej przyjaciółki, do których – pomimo intymnych rozmów – zawsze zwracała się formalnie, tytułując je jako panie Dubow, Silver, Cooper, Tartar i Teitelbaum. Kiedy moja mama siedziała w domu z małymi dziećmi, nadal była nierozerwalnie połączona (nie tylko w sensie metaforycznym) ze swoim kręgiem towarzyskim za sprawą niemal trzymetrowego przewodu kuchennego telefonu. Podtrzymuję tę tradycję. Jeśli nie mogę zobaczyć się z przyjaciółmi i bliskimi, korzystam na przemian z bezprzewodowego telefonu stacjonarnego, komórki, poczty elektronicznej, SMS-ów i Skype’a, aby utrzymać kontakt z moją siecią społeczną, którą można odwzorować graficznie mniej więcej tak: Mój socjogram: Czarne znaczki oznaczają osoby opisane w tej książce. Kółka to kobiety, a trójkąty – mężczyźni. Badanie przeprowadzone przez Pew Internet potwierdza, że użytkownicy telefonów komórkowych mają bardziej rozległe sieci osobiste – dokładnie o 12 procent – niż ci nieliczni, którzy stronią od komórek32. Jednak w innej serii badań ta sama grupa naukowców wykazała, że osoby namiętnie korzystające z serwisów społecznościowych mają wprawdzie bardziej różnorodne sieci kontaktów elektronicznych, lecz znają mniej osób w swoim sąsiedztwie i są słabiej zintegrowane z lokalnymi społecznościami niż ci, którzy korzystają z tych portali bardziej wstrzemięźliwie33. „Człowiek musi być odziany w społeczeństwo; w przeciwnym razie będzie do pewnego stopnia nagi i ubogi”, pisał w 1957 roku Ralph Waldo Emerson. Fakt – było to dawno temu, ale czy naprawdę aż tak bardzo zmieniliśmy się od tamtej pory? Potęga i bezpośrednia dostępność mediów elektronicznych wytworzyły w nas przekonanie, że różne sposoby „odziewania się w społeczeństwo” przy pomocy kontaktów z ludźmi są względem siebie równoważne. Na kolejnych stronach tej książki zaprezentuję najświeższe doniesienia naukowe obalające taki pogląd. Media elektroniczne mogą zjednywać wyborców i wypierać prasę, jednak z punktu widzenia wpływu na zdolności poznawcze i zdrowie kontakt bezpośredni jest bezkonkurencyjny. Łatwość nawiązywania kontaktów przy pomocy mediów elektronicznych zamydliła nam oczy. Skłoniła nas do uznania, że różne alternatywne formy kontaktu są jednoznaczne z osobistą obecnością, i wywołała złudne wrażenie poszerzania się naszych sieci społecznych. Tymczasem jeśli nawet rozwinęły się nasze kontakty elektroniczne, to sieci bezpośrednich relacji społecznych pozostały niezmienione, a kręgi osób, z którymi łączą nas bliskie więzi, wręcz się skurczyły. Skoro według większości Amerykanów jedyną osobą godną zaufania jest współmałżonek, to wygląda na to, że wielu z nas od całkowitego osamotnienia dzieli tylko jedna osoba. Paradoksalnie, im dłużej żyjemy – co przecież powinno nas cieszyć – tym większe prawdopodobieństwo, że małżonek, partner lub bliscy przyjaciele odejdą z tego świata wcześniej, pozostawiając nas samych. Jeśli nie było się na tyle zapobiegliwym, by dbać o więzi towarzyskie, życie w pojedynkę może oznaczać brak codziennych bezpośrednich kontaktów z ludźmi. Claude Fisher, socjolog z Uniwersytetu Berkeley, który od trzech dziesięcioleci prowadzi badania na temat sieci społecznych i życia w mieście, zauważa, że „coraz więcej Amerykanów żyje w pojedynkę”, a największą część tej grupy stanowią wdowcy i rozwodnicy34. Samotnie mieszka obecnie jedna czwarta mężczyzn powyżej siedemdziesięciu pięciu lat i aż połowa kobiet w tym samym wieku. Wiele z tych osób rozwiodło się albo przeżyło swoich współmałżonków. W Wielkiej Brytanii liczba osób mieszkających w pojedynkę podwoiła się od początku lat siedemdziesiątych XX wieku. Jak donosi „Dai­ly Mail”, w 2010 roku o 140 procent wzrosła sprzedaż naczyń kuchennych przeznaczonych na pojedynczą porcję: „Maleńkie patelnie na jedno jajko, talerze na jedną grzankę i dzbanki na herbatę z jedną filiżanką należą do najczęściej kupowanych przyborów kuchennych”. Podczas gdy w drugiej połowie poprzedniego stulecia artykułem obowiązkowym były pojemne brytfanny, tak teraz „nawet wok do potraw kuchni chińskiej został pomniejszony stosownie do potrzeb singli”. Biorąc pod uwagę, że 80 procent obywateli Wielkiej Brytanii powyżej 85 lat mieszka samotnie, osoby przyrządzające omlet z jednego jajka to prawdopodobnie głównie seniorzy35. Te niezwykłe dane statystyczne można interpretować na różne sposoby. Dobra wiadomość jest taka, że mieszkańcy Ameryki Północnej, Japonii i Europy, a w szczególności kobiety, żyją obecnie dłużej niż kiedykolwiek i większość z nich może sobie pozwolić na mieszkanie w pojedynkę. Z drugiej strony jednak seniorzy mogliby żyć jeszcze dłużej, gdyby mieli odpowiednie towarzystwo. W badaniu przeprowadzonym w Finlandii i obejmującym niemal siedem tysięcy seniorów epidemiolodzy stwierdzili, że jednym z najlepszych predyktorów samotności jest mieszkanie w pojedynkę. Kiedy po czterech latach przeprowadzili drugą fazę badania, stwierdzili, że wśród osób odczuwających samotność – niezależnie od ich początkowego stanu zdrowia – śmiertelność w tym okresie była aż o 31 procent wyższa niż wśród osób, które miały z ludźmi bliskie relacje36. Szeroko zakrojone badanie z udziałem 11,5 tysiąca Japończyków w średnim wieku, które przeprowadził tokijski epidemiolog Motoki Iwasaki, wykazało, że największe ryzyko zgonu występowało wśród żyjących w mieście kobiet, które rzadko miały okazję do bezpośredniego kontaktu z rodziną37. Iwasaki włączył do badania wszystkie kobiety w wieku 40–69 lat mieszkające w prefekturze Gunmo. Nie były zatem szczególnie wiekowe, nie cierpiały też z powodu biedy, a jednak ich życiowa odporność w zdecydowany sposób zależała od bezpośrednich kontaktów z ludźmi. Na dalszych stronach tej książki zajmę się niektórymi zasadniczymi pytaniami na temat relacji międzyludzkich w epoce cyfryzacji. Jakie znaczenie kontakt twarzą w twarz ma dla dzieci, gdy zdobywają nowe umiejętności? Jakie znaczenie ma dla dorosłych, gdy się zakochują, negocjują transakcje i starzeją się38? Jak ewolucja wyposażyła nas w niezwykle czułe barometry zaufania i zdrady? Czy te mechanizmy działają również w sytuacji braku bezpośredniego kontaktu z partnerem? Dlaczego sieci społeczne kobiet są utkane gęściej niż mężczyzn i jak przekłada się to na zdrowie ich samych oraz innych osób? Jak wykazał między innymi Tom Valente z University of South­ern California, moda na papierosy, alkohol i narkotyki wśród młodzieży rozprzestrzenia się (lub słabnie) pod wpływem popularnych rówieśników, którzy działają opiniotwórczo za pośrednic­twem przenikających się wzajemnie grup39. Bez wykorzystania młodzieżowych sieci społecznych żadne pieniądze wydane na publiczny program promocji zdrowia raczej nie przyniosą spodziewanych efektów, nawet jeśli przesłanie będzie przekazywane za pośrednictwem Facebooka i Twittera. To kolejne potwierdzenie tezy, że bliskie relacje z ludźmi są ważne. Sześćdziesiąt lat temu Jean Paul Sartre napisał: „Piekło to inni”. W tej książce udowodnię, że się mylił.