Wprowadzenie - Sklep internetowy Charaktery

advertisement
Wprowadzenie
Ludzie potrzebują ludzi
Pewnego czerwcowego dnia 2009 roku muzyk rockowy John McColgan dowiedział się, że
potrzebuje nowej nerki – i to szybko. W tym czasie w Stanach Zjednoczonych każdego dnia
umierało dwanaście osób z kolejki do przeszczepu nerki, a lista oczekujących biorców w
momencie, gdy umieszczono na niej Johna, liczyła 86 218 nazwisk. McColgan mieszkał wówczas
w Kanadzie, w której na liście oczekujących na nerkę było zaledwie 2941 osób1. Mimo to przyjął tę
wiadomość nie najlepiej.
John jest perkusistą, energicznym, dobrze zbudowanym facetem z gładko ogoloną głową. Gdy miał
dwadzieścia parę lat, zdiagnozowano u niego postępującą chorobę nerek, ale symptomy nie były
dokuczliwe, więc nie przejmował się zbytnio swoim stanem zdrowia. Jako czterdziestoośmiolatek
często grywał w koszykówkę z kumplami o dekadę młodszymi od siebie. A nic nie sprawiało mu
większej radości niż trenowanie rzutów z siedemnastoletnim synem. Latem przemieszczał się po
mieście na deskorolce, zimą jeździł na snowboardzie, codziennie rano wykonywał serię pompek i
brzuszków na podłodze w salonie, nie wspominając już o regularnej grze na perkusji, która sama w
sobie jest niezłym treningiem siłowym. Zanim przekroczył trzydziestkę, miał już na koncie
współpracę z Lindą Ronstadt oraz Kate i Anną McGarrigle, a wkrótce potem akompaniował Big
Mamie Thornton oraz występował przed koncertami takich gwiazd jak James Brown czy Stevie
Ray Vaughan. Mimo to bywało u niego krucho z pieniędzmi, a wtedy nie miał oporów przed
zatrudnieniem się przy kopaniu rowów melioracyjnych lub pracach budowlanych. Często nie
starczało mu na paliwo lub czynsz, jednak jego żywiołowość na scenie i niefrasobliwość w życiu
codziennym sprawiały, że miał w sobie nieodparty urok wiecznego chłopca i z pomocą przyjaciół
zawsze spadał na cztery łapy.
Pod pewnym bardzo ważnym względem John był bogaty: zgromadził wokół siebie grono wiernych
przyjaciół, którzy w większości znali się i utrzymywali regularne kontakty, a to cechy
najsilniejszych i najtrwalszych sieci społecznych. Zresztą w jego sytuacji pełne konto w banku i tak
niewiele by pomogło, ponieważ handel narządami jest nielegalny na całym świecie, poza Iranem i
Singapurem2. Nie mógł liczyć również na rodzinę – jego ojciec zmarł w wieku pięćdziesięciu lat na
wielotorbielowatość nerek, chorobę uwarunkowaną genetycznie, którą przekazał synowi, a matka
odeszła z tego świata kilka lat wcześniej z powodu raka. Po wielu miesiącach dializ John uznał, że
nie może dłużej biernie czekać w kolejce na nową nerkę. Musiał jej sobie sam poszukać.
Kiedy spotkałam się z Johnem niecałe półtora roku później, miał już za sobą gehennę związaną z
transplantacją. Znałam go przynajmniej od dwudziestu lat i wyraźnie dostrzegłam zmianę, jaka w
nim zaszła. Wydawał się delikatny; tył jego łysej czaszki pokrywały króciutkie włosy,
przypominające jednodniowy zarost, a skóra wydawała się przezroczysta w odrobinie światła, jaka
przedzierała się przez małe, brudne okienka kawiarni w Montrealu. Powiedział mi, że czworo
spośród jego znajomych zaproponowało mu oddanie nerki.
Pierwsza oferta pochodziła od byłej żony, Amy. Niestety, nar­kotyki zniszczyły nie tylko ich
małżeństwo, lecz również jej zdrowie. Chociaż zerwała z nałogiem, narkotyki odcisnęły piętno na
narządach wewnętrznych. Nerkę zaoferowała mu także siostra żony, ale John uznał, że przyjęcie
oferty zanadto skomplikowałoby sytuację. (Gdy spytałam Jessie, matkę trójki niedużych dzieci i
zawodową tancerkę, dlaczego była gotowa podjąć tak wielkie ryzyko, nie kryła zdumienia:
„Przecież znasz Johna, wszyscy go kochamy. Dlaczego nie miałabym oddać mu swojej nerki?”).
Potem, na otwarciu galerii, John spotkał swoją wieloletnią przyjaciółkę, Kate. Kobiecie wyrwało
się, że chętnie mu pomoże. Później wyznała mi, że gdy tylko złożyła tę ofertę, śmiertelnie się
wystraszyła. Zadzwoniła do pielęgniarki specjalizującej się w transplantologii i zapytała, jaki może
być najgorszy możliwy scenariusz, jeśli się zdecyduje. Usłyszała, że jedna na trzy tysiące osób
umiera podczas operacji oraz że chirurg może przypadkowo uszkodzić jej śledzionę. „Pomyślałam:
nie umrę. Mnie to po prostu nie może spotkać”.
Wszystkie niezbędne badania były bardzo wyczerpujące i nie zakończyły się nawet po stwierdzeniu
przez specjalistów zgodności tkankowej i grupy krwi między nią a Johnem. „W ciągu roku
musiałam wracać do klinki co najmniej pięć razy. Pobrali mi szesnaście probówek krwi i różne
komórki do zbadania naszej zgodności. Poza tym przeszłam szczegółowe badania. Zrobili mi USG i
tomografię komputerową. Mammografia wykazała cystę, więc zrobili mi biopsję. Oprócz tego
dwukrotnie miałam dobową zbiórkę moczu”.
Zespół transplantacyjny przeprowadził z Kate również długą rozmowę, w czasie której analizował
jej motywację. „Chyba byli podejrzliwi, bo nie należę do rodziny”. Od dekady dostępne są
skuteczne leki zapobiegające odrzuceniu przeszczepu, więc pokrewieństwo między dawcą a biorcą
nie ma aż takiego znaczenia. Lekarze jednak muszą wiedzieć, dlaczego ktoś z własnej woli
decyduje się na takie poświęcenie.
Okazało się, że Kate była gotowa do operacji wcześniej niż John, więc nie zgrali się w czasie i w
końcu nie mogła zostać dawcą. Ostatecznie John otrzymał nerkę od wieloletniego przyjaciela,
Freda, z którym jako nastolatkowie godzinami słuchali Hendrixa i Zappy. Gdy mieli po piętnaście
lat, ćwiczyli gitarowe riffy w piwnicy Freda, trzydzieści lat później spotykali się raz lub dwa razy w
roku, jednak kiedy John potrzebował nerki, Fred go nie zawiódł.
Prawdopodobieństwo otrzymania nerki od osoby spoza rodziny jest bardzo małe (około trzech
przypadków na tysiąc). Szanse znalezienia dwóch osób gotowych oddać narząd są wręcz znikome3.
Tymczasem John dostał cztery poważne oferty. Dzięki swoim silnym relacjom z ludźmi,
pielęgnowanym przez dziesięciolecia, pokonał rachunek prawdopodobieństwa – i chorobę, która
zabiła jego ojca.
Historia Johna jest niezwykle wymownym przykładem tego, że silne więzi społeczne mogą
przedłużyć nam życie. Na kolejnych stronach tej książki wykażę, że ci spośród nas, którzy
inwestują w trwałe relacje międzyludzkie i utrzymują liczne osobiste kontakty towarzyskie, są
silniejsi fizycznie i psychicznie od samotników, kontaktujących się ze światem głównie przez
Internet. Sieci cyfrowe i gadżety elektroniczne rzeczywiście „zmniejszają” świat, jednak nie
umywają się do relacji twarzą w twarz.
Bezpośrednie kontakty nie tylko popychają ludzi do bezinteresownych zachowań (jak przyjaciół
Johna), lecz również mają wpływ na szybkość nauki czytania, łatwość zwalczania infekcji, a także
na długość życia. Jak to się zatem dzieje?
Mniej niż 0,01 procent zachodniej populacji potrzebuje nowej nerki4, jednak każdy z nas potrzebuje
bliskiego grona rodziny oraz przyjaciół i to nie tylko wtedy, gdy fortuna się odwraca. Bez
regularnych bezpośrednich interakcji z ludźmi prawdopodobnie będziemy żyć krócej, będziemy
mniej sprawni intelektualnie i nie tak szczęśliwi, jak moglibyśmy być. Co rozumiem przez
„regularne” interakcje? Gdy mój syn był mały i poszedł na pierwszą lekcję gry na skrzypcach,
zapytał nauczyciela, dowcipnego muzyka z Belgradu, czy rzeczywiście będzie musiał codziennie
ćwiczyć. Dragan przykucnął, przytrzymał go smukłą dłonią za brodę, zastanowił się przez chwilę,
po czym odpowiedział: „Nie codziennie. Tylko w te dni, kiedy jesz”.
Z kontaktem społecznym jest podobnie: to potrzeba biologiczna. Dowiedziałam się tego po trzech
latach zgłębiania zupełnie nowej dziedziny – neurobiologii społecznej. Jeszcze nie istniała, gdy
studiowałam psychologię. W tamtych czasach prześwietlenia mózgu były równie nieosiągalne i
kosztowne co prywatne odrzutowce5. Jednak we wczesnych latach 90. techniki obrazowania mózgu
stały się szerzej dostępne, a toporne skanery fMRI zadomowiły się w ciemnych gabinetach
większości dużych szpitali i uniwersytetów. Zaczęli z nich korzystać – równolegle z metodami
demograficznymi i biochemicznymi – również badacze z dziedziny psychologii. Chcieli stworzyć
naukowe podstawy relacji międzyludzkich, a także przeanalizować zależność odwrotną, tj. wpływ
relacji z innymi ludźmi na organizm, w tym na układ hormonalny i nerwowy. Stało się to moją
obsesją. W miarę jak obserwowanie części mózgu odpowiedzialnych za relacje stawało się
łatwiejsze, doszło do znaczeniowej zmiany terminu „sieć społeczna” (social network). Zamiast
opisywać wszystkie znajomości i skomplikowane wzajemne relacje pomiędzy nimi, termin
ten zaczął oznaczać sposób, w jaki połączone są ze sobą urządzenia6. Dowodem niech będzie
powtarzająca się reakcja osób, które pytały mnie o moją książkę: automatycznie uznawały, że jej
tematem będą Facebook i Twitter.
Utożsamianie sieci komputerowych i kontaktów bezpośrednich to potwierdzenie pewnego trendu
społecznego. Ostatnie publikacje na temat interakcji społecznych na ogół łączą oba te typy relacji.
Rozróżnienia pomiędzy aktywnością on-line a bezpośrednimi relacjami z ludźmi nie ma nawet w
cenionej amerykańskiej ankiecie na temat form spędzania czasu, przeprowadzanej przez urząd
badający rynek pracy – według niej Amerykanie poświęcają np. na sen oraz dbanie o wygląd i
higienę średnio 9,6 godziny na dobę, zaś na jedzenie i picie 1,2 godziny na dobę. W badaniu
kupowanie sezonowych owoców na wiejskim targu zaliczane jest do tej samej kategorii (zakupy) co
zamawianie osoby do towarzystwa w internetowym serwisie ogłoszeń drobnych Craigslist. Długie
godziny spędzane w samotności na graniu w gry sieciowe typu MMORPG7 (np. World of Warcraft)
trafiają do tej samej szufladki co jedna z moich ulubionych dziecięcych zabaw: granie z dziadkiem
w remika8.
Czy rzeczywiście odbieramy cyfrowe substytuty w taki sam sposób, jak ludzi stojących na wprost
nas? A jeśli nie, to czy neurobiologia społeczna potrafi powiedzieć, co tracimy w sytuacji, gdy
Amerykanie spędzają w Internecie łącznie 520 miliardów minut na dobę (a mieszkańcy większości
innych państw niewiele mniej)? Czego możemy się dowiedzieć, obserwując nasze bezpośrednie
relacje?9
Ta książka będzie o kontaktach społecznych, jakie są nam potrzebne do przetrwania. Zbierając
materiały do mojej poprzedniej książki, Paradoks płci, odkryłam, że skłonność kobiet do
pielęgnowania więzi towarzyskich jest jedną z głównych przyczyn, dla których żyją one dłużej niż
mężczyźni. Było to dla mnie prawdziwe olśnienie. Uzmysłowiłam sobie, że rozrywki, które od
dawna dyskredytujemy jako bezproduktywną stratę czasu – np. pogawędki z sąsiadami na ganku
lub z przyjaciółmi przy posiłku – spełniają ważne funkcje biologiczne. Prawdopodobnie ewolucja
tak nas ukształtowała, że trudno nam się bez nich obejść. Z badań wynika, że cotygodniowe
spotkania przy grach karcianych lub nasiadówki w kawiarni mogą nam wydłużyć życie o tyle samo
lat co przyjmowanie beta-blokerów lub rzucenie palenia paczki papierosów dziennie.
Zastanawiałam się, jak to się dzieje? Nie miało specjalnie znaczenia, co za to odpowiada:
tajemnicza substancja czy proces. Samo uświadomienie sobie tego faktu było jak wpatrywanie się
w restauracji w pyszne danie, niesione przez kelnera do stolika obok. „Muszę mieć to samo”,
postanowiłam.
W czym zatem kryje się tajemnica? Aby się tego dowiedzieć, zaczęłam rozważania od kwestii
długowieczności. Zainspirowała mnie przypadkowo znaleziona informacja, że niektóre wioski w
odległych zakątkach Sardynii są jedynymi miejscami na świecie, gdzie mężczyźni żyją niemal
równie długo jak kobiety.
Wszędzie indziej średnia długość życia kobiet jest większa
o 5–7 lat. Choć ta różnica stopniowo maleje, nadal jest znacząca i występuje niemal powszechnie.
W owych górskich wioskach we Włoszech żyje też zaskakująco wielu stulatków obojga płci:
proporcjonalnie sześć razy więcej niż w jakimkolwiek nowoczesnym mieście (w niektórych
miejscowościach było takich osób aż dziesięciokrotnie więcej). Dlaczego żyje tak wielu
Sardyńczyków urodzonych na początku XX wieku? Nie sprawił tego żaden magiczny eliksir.
Odkryłam natomiast pewien istotny element układanki, który ma związek z silnymi więziami
społecznymi, jakie towarzyszą życiu na wsi. Szczegółowo opowiem o tym w rozdziale drugim.
Mogłam zatytułować tę książkę Twarzą w twarz – i prawie tak się stało. Ostatecznie jednak
zdecydowałam się na Efekt wioski, ponieważ moim zdaniem tytuł ten wywołuje skojarzenie z
poczuciem przynależności. Oczywiście nie należy rozumieć go zbyt dosłownie. Nie musimy otrzeć
się o śmierć, jak John McColgan, ani żyć w odludnej włoskiej mieścinie, aby poczuć, że otacza nas
zwarty krąg ludzi, w których całymi latami hojnie inwestowaliśmy czas oraz uczucia i którzy te
nasze inwestycje odwzajemniali. Siła powiązań z innymi ludźmi nie zależy od miejsca, w którym
mieszkamy. Ta książka jest o długoterminowym oddziaływaniu interakcji bezpośrednich, choć
wspomaganych w ostatnim czasie komunikacją elektroniczną. Zamierzam wykazać, że odporność
psychiczna, łatwość uczenia się i dobroczynne poczucie wzajemnego zaufania są pochodnymi
kontaktów twarzą w twarz z osobami nam najbliższymi. Ten „efekt wioski” nie tylko sprawia, że
żyjemy dłużej, lecz że w ogóle chce się nam żyć.
Nauka
Powszechny głód więzi i przynależności wyjaśnia znaczną część ludzkich zachowań od narodzin do
śmierci. W dosłownym sensie zależy od niego nasze przetrwanie. W Krótkiej historii prawie
wszystkiego Bill Bryson ujął to tak: „Ani jeden z twoich przodków nie został pożarty, nie utopił się,
nie został przygnieciony, nie dostał po łbie, nie umarł z głodu, nie został zraniony w
niesprzyjającym momencie lub w jakiś inny sposób powstrzymany od swojego życiowego celu,
jakim było dostarczenie maleńkiego ładunku materiału genetycznego właściwemu partnerowi we
właściwym momencie, aby kontynuować jedyną możliwą sekwencję dziedzicznych kombinacji,
której konsekwencją – ostateczną, zdumiewającą i jakże przemijającą – jesteś ty”10. Jeśli tak się
stało i teraz czytasz te słowa, zawdzięczasz to potężnej naturze więzi społecznych.
Tymczasem do niedawna w naszych badaniach czynników decydujących o zdrowiu i szczęściu
koncentrowaliśmy się na konkretach: odżywianiu, zdolności zarobkowej, aktywności fizycznej,
lekach. Odkryliśmy na przykład, że papierosy, sól, tłuszcz zwierzęcy i nadwaga skracają nam życie,
a antybiotyki, ruch i właściwa dieta – wydłużają. Teraz dowiadujemy się, że nasze relacje z ludźmi,
których znamy i na których nam zależy, mają nie mniejsze znaczenie dla naszego przetrwania. Co
ważne, nie chodzi o jakiekolwiek kontakty społeczne, lecz tylko o te zachodzące w czasie
rzeczywistym i twarzą w twarz. Począwszy od pierwszych chwil po narodzeniu, na każdym etapie
życia i w każdym wieku kontakt z innymi ludźmi, a zwłaszcza z kobietami, wpływa na to, jak
myślimy, komu ufamy i w co inwestujemy pieniądze. Wytworzone przez nas więzi społeczne
determinują nasz poziom zadowolenia z życia, zdolności poznawcze oraz odporność na infekcje i
choroby przewlekłe11. Podobnie jak wiedza na temat odżywiania, aktywności fizycznej i nowych
klas leków spowodowała diametralne zmiany w stylu życia ludzi w poprzednich dekadach, tak teraz
nowe badania na temat więzi społecznych mogą okazać się równie przełomowe.
Interakcje z innymi ludźmi wywołują w nas tak zasadnicze zmiany, że nie sposób się nie zgodzić, iż
potrzeba bezpośredniego kontaktu społecznego jest uwarunkowana ewolucyjnie. Zespół
psychologów z University of Chicago, kierowany przez Johna Cacioppo, oraz naukowcy brytyjscy
Catherine i Alex Haslam odkryli, że ludzie prowadzący aktywne życie towarzyskie szybciej niż
samotnicy powracają do zdrowia po chorobie. Dziesiątki ostatnich badań dowodzą, że bliskie
kontakty społeczne podnoszą naszą odporność psychiczną, skracając czas potrzebny organizmowi
do odzyskania równowagi po przebytej traumie – badania metodą rezonansu magnetycznego
wykazują lepszą regenerację tkanek. W badaniu przeprowadzonym w 2006 roku na University of
California z udziałem trzech tysięcy kobiet dotkniętych rakiem piersi stwierdzono, że te z
badanych, które otaczała gęsta siatka znajomych, miały czterokrotnie większe szanse na przeżycie
niż te utrzymujące mniej liczne więzi społeczne. Natomiast w roku 2007 opublikowano wyniki
pierwszego badania, które ujawniły jeden z tajemniczych mechanizmów łączących ludzkie
interakcje społeczne z powracaniem do zdrowia – Steve Cole i jego zespół z University of
California odkryli, że kontakt społeczny włącza i wyłącza geny regulujące naszą odpowiedź
immunologiczną na nowotwór oraz na tempo wzrostu guza12.
Zjawisko to nie ogranicza się do Ameryki Północnej. We Francji w latach 90. przeanalizowano
zwyczaje niemal siedemnastu tysięcy pracowników sektora usług komunalnych i okazało się, że
stopień zaangażowania społecznego pozwalał trafnie przewidzieć, który z nich dożyje końca
dekady. Przypadkowe interakcje, luźne siatki dalszych znajomych i kolegów czy chwile spędzane z
najbliższymi mogą wydawać się czymś ulotnym, jednak mają konkretny wpływ na umysł i
psychikę. Jeśli na przykład otacza nas krąg przyjaciół, którzy regularnie spotykają się, by wymienić
plotki przy wspólnym posiłku, mamy szansę nie tylko na dobrą zabawę, lecz również średnio na
piętnaście lat życia więcej niż samotnicy. W pewnym badaniu obejmującym niemal trzy tysiące
Amerykanów stwierdzono, że ludzie cieszący się bliskimi więzami przyjaźni dużo rzadziej
umierają w młodym wieku, a szwedzki
epidemiolog w 2004 roku zauważył wśród osób o rozległych kon-
taktach towarzyskich najniższą zapadalność na demencję. Pięćdziesięcioletni mężczyźni
utrzymujący aktywne relacje z przyjaciółmi są mniej narażeni na atak serca niż panowie
prowadzący bardziej odludny tryb życia, a osobom po udarze ścisłe i wspierające sieci społeczne
zapewniają lepszą ochronę przed poważnymi komplikacjami niż leki13.
Pomimo tak mocnych dowodów współczesny styl życia staje się coraz bardziej samotniczy. Od
końca lat 80., kiedy to w renomowanym periodyku „Science” izolacja społeczna została po raz
pierwszy zidentyfikowana jako czynnik ryzyka przedwczesnej śmierci, według badań ankietowych
powadzonych w USA, Europie i Australii coraz więcej osób przyznaje się do poczucia izolacji i
osamotnienia. Narastający rzekomo kryzys przyjaźni oraz jego przyczyny wywołały nawet
akademickie spory i publiczne debaty. Po jednej stronie stają w nich ci, według których jesteśmy ze
sobą powiązani bardziej niż kiedykolwiek, głównie za sprawą
Internetu, natomiast ich oponenci twierdzą, że więzi międzyludzkie są coraz słabsze, a winą za to
obarczają… Internet. W rzeczywistości oba obozy mają rację.
Samotność
Dla historii, które spotkasz w tej książce, charakterystyczna jest kwestia ilości i jakości relacji.
Dlaczego ma ona takie znaczenie? Z badań wynika, że możemy się cieszyć szerszym i bardziej
różnorodnym kręgiem znajomych niż kilkanaście lat temu, jednak od 12 do 23 procent
współczesnych Amerykanów nie ma z kim porozmawiać (w 1985 roku odsetek ten wynosił 8
procent).
I nie chodzi tu bynajmniej o samotnych emerytów, przesiadujących całymi dniami na ławce w
parku i dokarmiających gołębie. Najbardziej samotną grupą Amerykanów okazują się osoby w
średnim wieku. Jedna trzecia badanych w wieku od czterdziestu pięciu do czterdziestu dziewięciu
lat twierdzi, że nie ma się komu zwierzyć. W Wielkiej Brytanii najbardziej samotni czują się młodzi
dorośli pomiędzy osiemnastym a trzydziestym piątym rokiem życia14. Jakby tego było mało,
reprezentatywna ankieta zamówiona
w 2010 roku przez brytyjską Mental Health Foundation wykazała, że jedna czwarta Brytyjczyków
we wszystkich grupach wiekowych nie czuje emocjonalnej więzi z innymi ludźmi, a jedna trzecia
nie czuje związku z szerszą społecznością15.
Robert Putnam, socjolog z Uniwersytetu Harvarda, w roku
2000 jako pierwszy podniósł alarm, ostrzegając przed obywatelską apatią w książce Samotna gra w
kręgle. Mówi się, że wywołała ona ogólnokrajową debatę na temat tego, czy Amerykanie
rzeczywiście w coraz mniejszym stopniu angażują się w życie wspólnot lokalnych16. Niezależnie od
tego, czy malejąca liczba klubów brydżowych i lig kręgli rzeczywiście oznacza erozję
zaangażowania społecznego, jedno jest pewne: Amerykanie nie mają monopolu na samotność. W
Unii Europejskiej jej skala jest różna w zależności od kraju, ale można bezpiecznie stwierdzić, że
wśród obywateli państw byłego bloku socjalistycznego, między innymi Ukrainy, Rosji, Węgier,
Polski, Słowacji, Rumunii, Bułgarii i Łotwy, głęboką anomię odczuwa niebotyczny odsetek
dorosłych – około 34 procent17.
To jeszcze jeden z powodów mojej wdzięczności dla dziadków, że opuścili Europę i osiedli w
Kanadzie, w której przynajmniej 80 procent osób po 65. roku życia deklaruje częste spotkania z
rodziną i przyjaciółmi, aktywność społeczną, chodzenie na koncerty i imprezy sportowe (głównie
mecze hokeja)18. Nie wiem, czy te
19 pro-cent, które uznaje się za samotnych, rzadziej wychodzi z domu, jednak z danych wynika, że
to jakość ich interakcji jest bardziej znacząca niż ilość. Ta sama zasada dotyczy Amerykanów – na
całe
szczęście, ponieważ ich „wioski” się kurczą. Gdy badacze przeprowadzający Generalny Sondaż
Społeczny (General Social Survey) zapytali tysiące Amerykanów w różnym wieku „Z kim
omawiałeś ważne dla siebie sprawy w ciągu ostatnich sześciu miesięcy?”, odkryli, że liczba
wartościowych relacji międzyludzkich w USA gwałtownie spadła w ciągu ostatnich dwóch dekad.
W 1985 roku Amerykanie mieli średnio po trzech powierników, w 2004 roku – mniej niż dwóch,
wliczając członków rodziny. Krótko mówiąc, zmalała liczba osób, na które mogli liczyć.
„Utrzymujemy relacje z wieloma ludźmi”, mówi Matthew Brashears, profesor socjologii z Cornell
University, jeden z autorów tego badania, „jednak to pytanie dotyczy wyjątkowo silnych więzi z
osobami, do których możemy się zwrócić w razie kłopotów, np. gdy brakuje nam pieniędzy. To
najważniejsze osoby w życiu, więc ich liczba jest zwykle mała”.
Huragany Sandy, Katrina i Haiyan, a także fale upałów w Chicago i Paryżu nauczyły nas, że
przeżycie często zależy od tego, czy komuś chce się zapytać, jak się czujemy – i w razie potrzeby
zaoferować podwiezienie, zrobić zakupy lub zapewnić nocleg. Z badań wynika, że najbardziej
zagrożone jest życie osób, które nie mają kogo poprosić o pomoc19. Byłam zatem zszokowana
twierdzeniem Amerykanów, że mają mniej niż dwie osoby, na których mogą polegać. Kiedy
powiedziałam to spokojnemu i grzecznemu Brashearsowi, zaoponował: „Może i otacza nas mniej
ludzi, z którymi jesteśmy blisko, ale nasze sieci społeczne nie skurczyły się”.
„Masz na myśli sieci wirtualne?”, zapytałam.
Odpowiedź była w zasadzie twierdząca: „Jeszcze nie znaleźliśmy sposobu na zmierzenie naszych
relacji internetowych, ale jednym z powodów, dla których ludzie odbywają mniej poważnych
rozmów twarzą twarz, mogą być rozmowy prowadzone on-line”. Zdaniem Brashearsa haczyk może
tkwić w tym, że w szerszym sensie wcale nie jest mniej osób, z którymi możemy porozmawiać. Po
prostu znaczną część interakcji społecznych, które kilkadziesiąt lat temu odbyłyby się
bezpośrednio, „wessał” Facebook.
Jak ujął to Lew Tołstoj w Wojnie i pokoju, nawiązujemy więzi z „mnóstwem ludzi, spośród których
nikt nie jest ani bliższy,
ani dalszy”20.
Oczywiście zwierzać się mniej licznej grupie osób to nie to samo, co czuć się samotnym.
Samotność to uczucie osamotnienia, pozbawienia bliskości, tęsknoty za towarzystwem drugiego
człowieka – w odróżnieniu od sytuacji, w której jesteśmy fizycznie sami. O tym, żeby mieć czas
tylko dla siebie, wielu z nas często wręcz marzy, jak słusznie zauważają Susan Cain i Anthony
Storr w swoich książkach Ciszej proszę oraz Samotność21. Samotność, o którą mi chodzi, nie ma nic
wspólnego z tym świętym spokojem, kiedy możemy swobodnie pomyśleć lub popracować, lecz jest
przygnębiającym stanem psychicznym. Z danych wynika, że obecnie około jedna trzecia z nas
odczuwa samotność, czasem bardzo dotkliwie. „Badania na temat samotności, prowadzone głównie
w krajach Zachodu, ujawniły, że niezależnie od czasu samotność zgłasza zawsze od dwudziestu do
czterdziestu procent starszej dorosłej populacji, a w przypadku 5–7 procent jest to uczucie
intensywne i trwałe”, pisze John Cacioppo i jego współpracownicy22. Kiedy pisałam tę książkę, trzy
kobiety – po trzydziestym, pięćdziesiątym i sześćdziesiątym roku życia – powiedziały mi, że
mieszkanie w pojedynkę daje się znieść w dni robocze, kiedy jest się zajętym pracą, jednak
weekendy bardzo przygnębiają. „Płaczę w każdą sobotę”, wyznała mi 37-letnia Veronica, kiedy
spotkałam ją w szatni na siłowni, „samotność jest wprost nie do zniesienia”.
Uczucie samotności jest równie dotkliwe jak potężny głód lub pragnienie. Nic dziwnego, twierdzi
Cacioppo, skoro ludzkie mózgi ewoluowały w czasach, gdy jedność społeczna oznaczała
przetrwanie, a izolacja – głód, zagrożenie ze strony drapieżników i niechybną śmierć. Jeśli nasze
wielkie mózgi ewoluowały w kierunku interakcji, to samotność jest swoistym systemem wczesnego
ostrzegania – wbudowanym alarmem, wysyłającym biologiczny sygnał do jednostek, które z
jakiegoś powodu odłączyły się od grupy. Podobnie jak głód czy ból fizyczny, samotność tak
naprawdę mówi: „Ej, ty! Jeśli prędko nie znajdziesz swoich (albo oni ciebie) – już po tobie”.
Tak jak intymny kontakt twarzą w twarz pełni funkcję ochronną – wzmacnia nasz układ
odpornościowy oraz sercowo-naczyniowy, a nawet podnosi nasz poziom inteligencji w skali całego
życia – tak samotność wywiera wprost przeciwne skutki. Brytyjski epidemiolog Andrew Steptoe
doszedł w swych pracach do wniosku, że uczucie osamotnienia nasila stany zapalne i zwiększa
podatność na stres, które to czynniki wiążą się z chorobami serca, a także upośledza naszą zdolność
do zapamiętywania faktów i rozwiązywania problemów23. Samotność jest szczególnie
niebezpieczna dla kobiet. W pewnym badaniu przeprowadzonym na dużej próbie Japończyków w
średnim wieku okazało się, że najwyższe ryzyko zgonu występowało wśród kobiet, które rzadko
miały szansę spędzać czas z rodziną24. Kobiety są również bardziej podatne na odczuwanie
konsekwencji samotności swoich przyjaciół, ponieważ w ich sieciach społecznych uczucia dużo
łatwiej się rozprzestrzeniają25. Inne badania wykazują jednak, że brak bliskości dokucza w równym
stopniu kobietom co mężczyznom. John Cacioppo i jego współpracownicy odkryli, że samotność
podnosi poziom kortyzolu oraz ciśnienie krwi, a w rezultacie uszkadza narządy wewnętrzne osób
dorosłych bez względu na płeć, wiek czy etap życia26.
Z badań wynika zatem, że niezależnie od grupy wiekowej przewlekła samotność jest problemem
zdrowia publicznego, a nie stanem egzystencjalnej egzaltacji. Tymczasem kultura popularna
traktuje ją w sposób dość niefrasobliwy. Nagłówki, takie jak „Wylecz się z lęków przed
samotnikami” (ang. Get Over Your Loner Phobia) czy „Posiłek w rytmie Twittera” (ang. Eat to the
Tweet), sugerują, że czymś dziwacznym jest przyznanie się do poczucia samotności, kiedy mieszka
się w pojedynkę, lub wyobrażanie sobie, że inni też mogą mieć podobne odczucia27. Lee Rainie z
projektu Pew Internet oraz kanadyjski socjolog Barry Wellman, guru w dziedzinie elektronicznych
sieci społecznych, we wspólnej książce Networked wyśmiewają tekst piosenki Beatlesów „Eleanor
Rigby”: All the lonely people, where do they all come from? (Skąd biorą się ci wszyscy samotni
ludzie?). Autorzy – sceptyczni wobec opinii, jakoby czas spędzany przed ekranem przyczyniał się
do samotności – uważają za błędne założenie, że „interakcje przez Internet zawierają mniej
informacji społecznych i komunikacji, a zatem mogą prowadzić do zaniku relacji”. Według nich
bardzo silnie wyczuwamy obecność osób, z którymi komunikujemy się on-line. Uczulają też, aby
nie mylić kanału z komunikatem, i w zaskakujący sposób puentują swój wywód: „Ludzie rzadko nawiązują przez Internet interakcje z
nieznajomymi”28.
Niezaprzeczalny jest jednak fakt, że z powodu zasięgu i wygody, jakie oferuje Internet, wielu z nas
obecnie żyje, robi zakupy, uczy się i pracuje w pojedynkę. Skoro treść wykładów trafia do sieci i
jak grzyby po deszczu pojawiają się otwarte kursy on-line (ang. massive open online course,
MOOC), wielu studentów nawet się nie fatyguje, żeby wyjść ze swojego pokoju. W połowie XX
wieku,
gdy dominującym środkiem transportu stał się samochód, z wielu amerykańskich planów
zagospodarowania przestrzennego zniknęły chodniki. Teraz do lamusa odchodzą urzędy pocztowe,
kioski z prasą, księgarnie i sklepy płytowe – miejsca, które jeszcze kilka lat temu masowo
odwiedzaliśmy, przy okazji spotykając się.
To prawda, istnieje wiele miejsc i aplikacji on-line, które łączą ludzi, zaś na rogach ulic więcej jest
kafejek internetowych niż supermarketów. Internet rzeczywiście pozwala nam bardziej wybrednie
dobierać znajomych – przynajmniej jeśli chodzi o spotkania bezpośrednie. Niektóre badania
sugerują, że dzięki urządzeniom z dostępem do Internetu jesteśmy mniej solipsystyczni, bardziej
zaangażowani w sprawy otaczającego nas świata. „Korzystanie z sieci nie odciąga ludzi od miejsc
publicznych, wręcz przeciwnie – towarzyszą temu częste wizyty w takich miejscach jak parki,
kawiarnie i restauracje”, piszą Wellman i Rainie29. Jednak, jak przypomina nam Ellen Goodman,
felietonistka „Boston Globe”: „Wchodząc do kawiarni Starbucksa widzimy, że jedna trzecia
klientów przyszła tam na randkę ze swoim laptopem”30.
Właściwie nie ma w takiej sytuacji nic złego, ale trudno uznać ją za tworzenie bliskich więzi. A
jednak rozmawianie z rodziną i przyjaciółmi przez telefon stacjonarny, komórkowy lub przez
komunikator Skype jest najlepszym rozwiązaniem, jeśli nie możemy się z nimi spotkać (next best
thing to being there), jak proroczo ujął to slogan reklamowy giganta telekomunikacyjnego Bell
System31. Ja niewątpliwie połknęłam bakcyla. Niedawno syn moich bliskich przyjaciół towarzyszył
nam w paschalnym sederze za pośrednic­twem Skype’a. Ethan odbywał w tym czasie służbę
wojskową, ale „posadziliśmy” przy stole laptopa, dzięki któremu mogliśmy z nim rozmawiać. Inna
przyjaciółka połączyła się z nami przez iPada swojego ojca, by wspólnie świętować chiński Nowy
Rok. Urządzenie krążyło od osoby do osoby niczym kamera na weselu, aby każdy mógł jej złożyć
życzenia.
Rzeczywiście, mamy w rodzinie długą historię kobiet, które podtrzymywały więzi dzięki
telefonowi. Pod koniec każdego dnia pracy moja babcia chwytała za słuchawkę czarnego aparatu z
tarczą, by sprawdzić, jak się mają jej przyjaciółki, do których – pomimo intymnych rozmów –
zawsze zwracała się formalnie, tytułując je jako panie Dubow, Silver, Cooper, Tartar i Teitelbaum.
Kiedy moja mama siedziała w domu z małymi dziećmi, nadal była nierozerwalnie połączona (nie
tylko w sensie metaforycznym) ze swoim kręgiem towarzyskim za sprawą niemal trzymetrowego
przewodu kuchennego telefonu. Podtrzymuję tę tradycję. Jeśli nie mogę zobaczyć się z
przyjaciółmi i bliskimi, korzystam na przemian z bezprzewodowego telefonu stacjonarnego,
komórki, poczty elektronicznej, SMS-ów i Skype’a, aby utrzymać kontakt z moją siecią społeczną,
którą można odwzorować graficznie mniej więcej tak:
Mój socjogram: Czarne znaczki oznaczają osoby opisane w tej książce. Kółka to kobiety, a trójkąty –
mężczyźni.
Badanie przeprowadzone przez Pew Internet potwierdza, że użytkownicy telefonów komórkowych
mają bardziej rozległe sieci osobiste – dokładnie o 12 procent – niż ci nieliczni, którzy stronią od
komórek32. Jednak w innej serii badań ta sama grupa naukowców wykazała, że osoby namiętnie
korzystające z serwisów społecznościowych mają wprawdzie bardziej różnorodne sieci kontaktów
elektronicznych, lecz znają mniej osób w swoim sąsiedztwie i są słabiej zintegrowane z lokalnymi
społecznościami niż ci, którzy korzystają z tych portali bardziej wstrzemięźliwie33. „Człowiek musi
być odziany w społeczeństwo; w przeciwnym razie będzie do pewnego stopnia nagi i ubogi”, pisał
w 1957 roku Ralph Waldo Emerson. Fakt – było to dawno temu, ale czy naprawdę aż tak bardzo
zmieniliśmy się od tamtej pory?
Potęga i bezpośrednia dostępność mediów elektronicznych wytworzyły w nas przekonanie, że
różne sposoby „odziewania się w społeczeństwo” przy pomocy kontaktów z ludźmi są względem
siebie równoważne. Na kolejnych stronach tej książki zaprezentuję najświeższe doniesienia
naukowe obalające taki pogląd. Media elektroniczne mogą zjednywać wyborców i wypierać prasę,
jednak z punktu widzenia wpływu na zdolności poznawcze i zdrowie kontakt bezpośredni jest
bezkonkurencyjny.
Łatwość nawiązywania kontaktów przy pomocy mediów elektronicznych zamydliła nam oczy.
Skłoniła nas do uznania, że różne alternatywne formy kontaktu są jednoznaczne z osobistą
obecnością, i wywołała złudne wrażenie poszerzania się naszych sieci społecznych. Tymczasem
jeśli nawet rozwinęły się nasze kontakty elektroniczne, to sieci bezpośrednich relacji społecznych
pozostały niezmienione, a kręgi osób, z którymi łączą nas bliskie więzi, wręcz się skurczyły. Skoro
według większości Amerykanów jedyną osobą godną zaufania jest współmałżonek, to wygląda na
to, że wielu z nas od całkowitego osamotnienia dzieli tylko jedna osoba.
Paradoksalnie, im dłużej żyjemy – co przecież powinno nas cieszyć – tym większe
prawdopodobieństwo, że małżonek, partner lub bliscy przyjaciele odejdą z tego świata wcześniej,
pozostawiając nas samych. Jeśli nie było się na tyle zapobiegliwym, by dbać o więzi towarzyskie,
życie w pojedynkę może oznaczać brak codziennych bezpośrednich kontaktów z ludźmi. Claude
Fisher, socjolog z Uniwersytetu Berkeley, który od trzech dziesięcioleci prowadzi badania na temat
sieci społecznych i życia w mieście, zauważa, że „coraz więcej Amerykanów żyje w pojedynkę”, a
największą część tej grupy stanowią wdowcy i rozwodnicy34. Samotnie mieszka obecnie jedna
czwarta mężczyzn powyżej siedemdziesięciu pięciu lat i aż połowa kobiet w tym samym wieku.
Wiele z tych osób rozwiodło się albo przeżyło swoich współmałżonków. W Wielkiej Brytanii
liczba osób mieszkających w pojedynkę podwoiła się
od początku lat siedemdziesiątych XX wieku. Jak donosi „Dai­ly Mail”, w 2010 roku o 140 procent
wzrosła sprzedaż naczyń
kuchennych przeznaczonych na pojedynczą porcję: „Maleńkie patelnie na jedno jajko, talerze na
jedną grzankę i dzbanki na herbatę z jedną filiżanką należą do najczęściej kupowanych przyborów
kuchennych”. Podczas gdy w drugiej połowie poprzedniego stulecia artykułem obowiązkowym
były pojemne brytfanny, tak teraz „nawet wok do potraw kuchni chińskiej został pomniejszony
stosownie do potrzeb singli”. Biorąc pod uwagę, że 80 procent obywateli Wielkiej Brytanii powyżej
85 lat mieszka samotnie, osoby przyrządzające omlet z jednego jajka to prawdopodobnie głównie
seniorzy35.
Te niezwykłe dane statystyczne można interpretować na różne sposoby. Dobra wiadomość jest
taka, że mieszkańcy Ameryki Północnej, Japonii i Europy, a w szczególności kobiety, żyją obecnie
dłużej niż kiedykolwiek i większość z nich może sobie pozwolić na mieszkanie w pojedynkę. Z
drugiej strony jednak seniorzy mogliby żyć jeszcze dłużej, gdyby mieli odpowiednie towarzystwo.
W badaniu przeprowadzonym w Finlandii i obejmującym niemal siedem tysięcy seniorów
epidemiolodzy stwierdzili, że jednym z najlepszych predyktorów samotności jest mieszkanie
w pojedynkę. Kiedy po czterech latach przeprowadzili drugą fazę badania, stwierdzili, że wśród
osób odczuwających samotność – niezależnie od ich początkowego stanu zdrowia – śmiertelność w
tym okresie była aż o 31 procent wyższa niż wśród osób, które miały z ludźmi bliskie relacje36.
Szeroko zakrojone badanie z udziałem 11,5 tysiąca Japończyków w średnim wieku, które
przeprowadził tokijski epidemiolog Motoki Iwasaki, wykazało, że największe ryzyko zgonu
występowało wśród żyjących w mieście kobiet, które rzadko miały okazję do bezpośredniego
kontaktu z rodziną37. Iwasaki włączył do badania wszystkie kobiety w wieku 40–69 lat mieszkające
w prefekturze Gunmo. Nie były zatem szczególnie wiekowe, nie cierpiały też z powodu biedy, a
jednak ich życiowa odporność w zdecydowany sposób zależała od bezpośrednich kontaktów z
ludźmi.
Na dalszych stronach tej książki zajmę się niektórymi zasadniczymi pytaniami na temat relacji
międzyludzkich w epoce cyfryzacji. Jakie znaczenie kontakt twarzą w twarz ma dla dzieci, gdy
zdobywają nowe umiejętności? Jakie znaczenie ma dla dorosłych, gdy się zakochują, negocjują
transakcje i starzeją się38? Jak ewolucja wyposażyła nas w niezwykle czułe barometry zaufania i
zdrady? Czy te mechanizmy działają również w sytuacji braku bezpośredniego kontaktu z
partnerem? Dlaczego sieci społeczne kobiet są utkane gęściej niż mężczyzn i jak przekłada się to na
zdrowie ich samych oraz innych osób?
Jak wykazał między innymi Tom Valente z University of South­ern California, moda na papierosy,
alkohol i narkotyki wśród
młodzieży rozprzestrzenia się (lub słabnie) pod wpływem popularnych rówieśników, którzy
działają opiniotwórczo za pośrednic­twem przenikających się wzajemnie grup39. Bez wykorzystania
młodzieżowych sieci społecznych żadne pieniądze wydane na publiczny program promocji zdrowia
raczej nie przyniosą spodziewanych efektów, nawet jeśli przesłanie będzie przekazywane za
pośrednictwem Facebooka i Twittera.
To kolejne potwierdzenie tezy, że bliskie relacje z ludźmi są ważne. Sześćdziesiąt lat temu Jean
Paul Sartre napisał: „Piekło to inni”. W tej książce udowodnię, że się mylił.
Download