Prof. Marek Jan Chodakiewicz: Prezydencki pucz w Turcji Wojsko tureckie przeprowadziło zamach stanu, aby przywrócić świeckość państwa. Mgła wojny pozwala nam jedynie na wstępne naszkicowanie tego, co się stało i co się dzieje. Siły zbrojne widocznie miały pierwszy ruch. Jako strażnicy świeckiej konstytucji państwa utworzonego przez Kemala Paszę Atatürka, wojsko bało się, że system turecki został poważnie podminowany przez pełzającą rewolucję muzułmańską prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana. Wykorzystano nieobecność prezydenta, który wyjechał na wakacje. Zbuntowana część tureckiej armii, lotnictwa i marynarki wraz z policją przeprowadziła zamach stanu według starych reguł. Zaatakowali i opanowali (albo przynajmniej próbowali to uczynić) kluczowe punkty - budynki rządowe i siedziby mediów. Potem ogłosili, że przejmują władzę. A następnie stali i czekali. Jak pisaliśmy kilkakrotnie o tym w Tysolu, taki scenariusz zadziałał dość dobrze w latach sześćdziesiątych i osiemdziesiątych. Tym razem jednak stare formuły okazały się niewystarczające. Przywódcom puczu nie udało się zdobyć poparcia większości kluczowych jednostek wojskowych, a w tym części sił powietrznych, które pozostały wierne prezydentowi i zainterweniowały w jego imieniu w kluczowym momencie. Bez nich nie byłoby lądowania w Istambule. Świeccy wojskowi ani nie wykorzystali mediów społecznościowych, aby zmobilizować masowe poparcie wśród laicko nastawionej części społeczeństwa, ani ich nie wyłączyli (abstrahując od tego, że jest coraz trudniej tak po prostu wyłączyć internet, chociaż ostatni bodaj raz udało się to w Iranie podczas tzw. zielonej rewolucji w 2009 r. ) Tymczasem Erdoğan, który często pohukiwał, krytykował i tłamsił media społecznościowe, tym razem uciekł się do nich. Szalał na Twiterze, nagrywał wystąpienia na FaceTime i przesyłał do wspólników, którzy wrzucali je do sieci, aby zabiegać o wsparcie ludzi nastawionych islamistycznie. Potem pokazywały to sympatyzujące z rządem stacje telewizyjne. Nie ma się co dziwić, że prezydent okazał się technologicznie zwinny. Podobnie postąpił Ajatollah Chomeini, który ku zdumieniu ludzi Zachodu użył faksu i magnetofonu, aby prowadzić swą islamską rewolucję w 1979 r. W obu wypadkach udało się zmobilizować masowe poparcie. W Turcji islamiści, odwrotnie niż świeccy, wyszli na ulicę setkami tysięcy, aby demonstrować. Dla islamu gotowi byli ryzykować życie. Stąd Erdoğan wkroczył do Istambułu jak tryumfujący sułtan. Wtedy cywile zwrócili się przeciw wojskowym, którzy potulnie poddali się. Załamanie się zamachu stanu jest winą zbuntowanych żołnierzy, którym widocznie nie chciało się zaadaptować nowych sposobów niezbędnych do obalania współczesnego rządu. Ponadto wojsko tureckie nie ma ochoty mordować tureckich cywilów, nawet islamistów. Bezwzględny przywódca zamachu stanu rozkazałby swym żołnierzom, aby wymordowali masowo bezbronnych ludzi. I wtedy osiągnąłby swój cel. Tymczasem rebelianckie lotnictwo nawet odżegnało się od zestrzelenia prezydenckiego samolotu. A piloci mieli go na celowniku. Jednym słowem nie było woli zwycięstwa. Dlaczego więc podjęto próbę zamachu stanu, skoro nie podchodzi się do zadania poważnie? I to zmusza nas do zadania sobie pytania - kto stał za puczem? Marek Jan Chodakiewicz Waszyngton, 18 lipca 2016 www.iwp.edu Cały artykuł w najnowszym numerze "TS" (31/2016) - do kupienia również w wersji cyfrowej TUTAJ