Polskie więźniarki w Ravensbrück Ravensbrück – pomnikiem męczeństwa polskich kobiet Dla mnie wojna zaczęła się dopiero w lipcu 1941 roku, gdy trafiłam do więzienia w Berlinie za… Właściwie do końca wojny nie dowiedziałam się, za co. Do 12 lipca żadne działania okupantów nie dotknęły mnie osobiście. Pracowałam jako pielęgniarka w małej przychodni od 1935 roku, zaraz po ukończeniu studiów medycznych. Codziennie rano idąc do pracy, stawałam przy małej kapliczce i modliłam się za cały świat. Po prostu kochałam ludzi i nie mogłam zrozumieć, po co komu jest wojna. W prawdzie nie interesowałam się polityką, ale wiedziałam jedno – Polska ma małe szanse na szczęśliwe zakończenie. 12 lipca podczas przerwy śniadaniowej przyjechał jakiś SS-man w pięknej limuzynie. Powiedział coś mojej przełożonej, a następnie bardzo wymownie poprosił, bym wsiadła. Miałam to szczęście, że mogłam poprosić koleżanki z pracy o przekazanie mojej rodzinie, co zaszło. W pierwszej chwili przeszło mi przez myśl, że już nigdy nie zobaczę rodzeństwa ani matki, ale moja wiara w ludzi pozwoliła mi mieć taką nadzieję. Dojechaliśmy na stację, tam SS-man otworzył mi drzwi. Nie zdążyłam się rozejrzeć, gdy podszedł do mnie mężczyzna z trupią czaszką na czapce i zaprowadził do innego. Nie wiem już, przez ile rąk się przewinęłam. W drodze do Berlina towarzyszyło mi dwóch mężczyzn ubranych po cywilnemu. Przekroczyli ze mną bramy więzienia przy Alexanderplatz. W dużym korytarzu stały kobiety ustawione po pięć w szeregu. Moi opiekunowie zażartowali między sobą, że zdążyłam, więc nie zabrudzę celi. Udałam, że nie rozumiem, więc uśmiechnęłam się do nich najżyczliwiej, jak potrafiłam. Znałam jednak biegle niemiecki, francuski i łacinę. Należałam do tak zwanej inteligencji. Ustawili mnie, tworząc kolejny szereg. To znaczy kazali stanąć obok reszty, a żebym nie była sama, zaraz szybko zawołali cztery inne kobiety. Następnie zaprowadzili nas do pociągu, po czym całą piątkę umieścili w kabinie jednoosobowej. Tak stłoczone jechałyśmy kilka godzin, Nie pamiętam dokładnie, co było później. W pamięci pozostał mi jedynie krzyk oficera z trupimi czaszkami Schnella! Schnella! Wczesnym rankiem 13 lipca 1941 roku przekroczyłam bramy KL. Ravensbrück. Nigdy wcześniej nie słyszałam o takim obozie. Zresztą niewiele wiedziałam o obozach koncentracyjnych. Byłam zupełnie „nowa”. Stanęłyśmy na dużym placu. Od razu uderzyła mnie brzydota tego miejsca. Stałyśmy bardzo długo, dlatego zdążyłam wszystkiemu dokładnie się przyjrzeć. Wokół stały ogromne szaro-zielonkawe baraki. Wszystko było szaro-zielone. Nawet twarze kobiet, które przechodziły obok, były szarozielonkawe. Stał tam tylko jeden murowany budynek. Kobieca intuicja podpowiadała mi, bym nie interesowała się tym, co jest w środku. Gdy się rozglądałam, podeszła jakaś kobieta i szepnęła Polki są? Odpowiedziałam są i uśmiechnęłam się, widząc radość owej starszej pani. Była ubrana w szarą sukienkę. Wszystkie kobiety miały takie same sukienki i drewniane trepy. Niektóre szły spokojnie, inne ledwo się poruszały na opuchniętych nogach. Różniły się tylko oznaczeniem na sukienkach. Po lewej stronie z przodu widniały różnokolorowe trójkąty z literami. Ja dostałam czerwony z dużym „P”. Pouczono mnie, abym od dziś przedstawiała się jako schutzhaftling numer 19875. Chwilę później stałam w bloku dwudziestym siódmym. Cieszyłam się bardzo, bo był to blok Polek. Usiadłam na swoim „trzecim piętrze” łóżka i wtedy zaczęłam poznawać, co to życie. Był późny wieczór, ale nasza Aufseherin była dobrą kobietą (Polką) i pozwalała nam na cichą nocną rozmowę. Pierwszego wieczoru poznałam Marysię Więckowską. Została wysłana do obozu za to, że była bogata. Opowiedziała mi, jak żona oficera niemieckiego poprosiła o taki brylantowy naszyjnik, jaki ma Maria. Następnego dnia przyjechali po nią. Zostawiła w Polsce męża i dwoje dzieci: sześcioletnią Anię i dwuletnią Zosię. Drugiego wieczoru poznałam Anielę i Janeczkę Lubowarskie. Były to siostry wywiezione na roboty do Niemiec. Obie spodobały się pracodawcy, więc do obozu trafiły „za zbyt bliskie kontakty z Niemcami”. Aniela zaszła w ciążę po tym, jak jednego dnia pan Lange „zajął się” nową pracownicą, a drugiego doniósł na nią w urzędzie. Teraz Aniela brzydzi się sama sobą, a Janeczka modli się o życie siostry. Trzeciego wieczoru poznałam Aldonę Chłopawską – opowiedziała mi o swoich podopiecznych. Była jedyną opiekunką w sierocińcu w Krakowie. Gdy ją zabierali, nie martwiła się o siebie, tylko o pięciu małych chłopców i dziesięć dziewczynek. Pocieszałam ją mówiąc, że są jeszcze dobrzy ludzie, którzy nie pozwolą, by te sieroty zostały na ulicy . Trochę jej to pomogło, ale nadal była niespokojna. Każdego wieczoru poznawałam wiele kobiet, które z przypadku lub przez własne poglądy znalazły się w obozie śmierci. Wiele z nich zostawiło w domu dzieci lub inne osoby potrzebujące ich pomocy. Polskie więźniarki od innych odróżniało to, że nie narzekały na swój los, lecz na los swoich bliskich. Szczególnie Francuzki nienawidziły Polek za ich wytrwałość i opór, jaki dawały Niemcom. Niezależnie od wieku i stanu moje rodaczki pozostały wierne swoim przekonaniom i żadna z nich nie uległa Niemcom w zamian za jakiekolwiek udogodnienia. Spotykałyśmy się wieczorami po ciężkiej dwunastogodzinnej pracy. Padałyśmy z wycieńczenia, mimo to resztką sił podtrzymywałyśmy się na duchu. W bloku dwudziestym siódmym znajdowała się mała grupa Francuzek. Często wymyślały na nas z zazdrości, że tyle w nas siły. One nawzajem użalały się nad sobą, a my uczyłyśmy się, jak żyć. Cała nasza siła brała się stąd, że nigdy nie byłyśmy same. Zawsze byłyśmy nierozerwalną grupą. W grudniu 1941 roku po raz pierwszy weszłam do murowanego budynku. Ja i cztery inne Polki na tydzień zostałyśmy zamknięte w celi bez jedzenia i picia. Gdy drzwi się otwarły i strumień światła wpadł do bunkra, chciałam krzyknąć z bólu, jednak wydobył się ze mnie tylko cichy jęk. Strażnicy wyprowadzili nas do pokoju lekarskiego. Tam doktor Rosenthal oznajmił nam, że zostałyśmy wybrane. Niewiele z tego zrozumiałam, ale dostałyśmy obiad SS-manów i jasne pokoje. Mój był cały biały i wszędzie stały kwiaty. Nie zdążyłam się zaaklimatyzować, gdy przyszedł po mnie strażnik. Następnie zaprowadził do „sali operacyjnej” i kazał położyć się na łóżku. Chwilę później przyszedł doktor Rosenthal i bez żadnych wyjaśnień ani znieczuleń zaczął rozcinać mi nogę. Ból był niewyobrażalny. Krzyczałam, więc zatkał mi usta. Nie wiedziałam, co robi, po chwili straciłam przytomność i obudziłam się następnego dnia z gorączką. Stała nade mną polska pielęgniarka i powtarzała, że będzie coraz lepiej. Po paru dniach gorączka minęła, ale ból pozostał, byłam jednak na tyle świadoma, aby zapytać, co się ze mną działo. Podeszła do mnie owa pielęgniarka i uśmiechnęła się. Poznałam ją, to była Ula Starzyńska – studiowałyśmy razem. Wytłumaczyła mi, na czym polega pseudomedycyna naszego doktora. Wyciął mi kość z prawej nogi. Nawet nie drgnęłam. Leżałam i myślałam przez parę dni. Byłam jak warzywo, pielęgniarki karmiły mnie i myły. Dni mijały jak miesiące, a każdy z nich był taki sam. Po jakimś czasie zaczęła się moja „rehabilitacja”. Miałam w krótkim czasie nauczyć się chodzić, jednak nauka ta szła mi bardzo opornie i sprawiała wiele bólu. Co jakiś czas odwiedzał mnie doktor, żeby zapytać o samopoczucie, jednak ja traciłam przy nim głos. Minął rok, gdy wyszłam z murowanego budynku do obozu. Nigdy nie zapomnę entuzjazmu, z jakim zostałam ponownie przywitana. Przez to, że zostałam wybrana, miałam w dokumentach różową karteczkę. Oznaczała ona „warunkowo zdolna do pracy” – wykonywałam prace lekkie przy, których nie męczyłam nogi. Zostałam obozową pielęgniarką, a na moim przedramieniu pojawiła się żółta opaska. Od tego czasu mogłam pomagać moim towarzyszkom niedoli. Wiele to dla mnie znaczyło, bo nareszcie w sposób jawny mogłam wspierać inne kobiety. Moja pomoc polegała na wpisywaniu do kartotek fałszywych wyników, ponieważ tylko powyżej 39 stopni kobiety uznawało się za chore i mogły one odpocząć w szpitalu. Wiedziałam, że narażam siebie oraz te kobiety, jednak świadomość małego dobra w obozie dawała mi siłę na długi czas. Tak przepracowałam pół roku, gdy po raz kolejny zostałam wezwana do bunkra. Wiedziałam, że tym razem mogę z niego już nie wyjść. Szybko pożegnałam się z przyjaciółkami i podałam adres kontaktowy do rodziców. Tym razem w ciemnej celi spędziłyśmy tylko trzy dni. Były ze mną dwie Polki, które były już na operacji i trzy nowe „króliki”. Nie wiedziałam, czy ze strachu, czy z głodu moje ciało drżało, nie umiałam nad tym zapanować. Jednak po trzech dniach zostałyśmy z powrotem wypuszczone do obozu. Słaba i przerażona położyłam się na moim „trzecim piętrze”. Próbowałam jakoś wyjaśnić sobie, co zaszło. Niestety nie umiałem się skupić na pseudodoktorze, ponieważ dochodziły do nas coraz to lepsze wiadomości z frontu. Alianci byli tak niedaleko, jednak ja nie wiedziałam, czy cieszyć się, czy płakać. Miałam już do czynienia z Rosjanami i nie chciałam tego znów przeżywać. 5 kwietnia 1945 roku obóz został „wyzwolony” przez radzieckich oficerów. Pijani wybawcy zgwałcili tyle kobiet, ile dali radę. Były to głównie Czeszki, Ukrainki i Niemki (zagorzałe komunistki). Nieraz starałam się im wyjaśnić cokolwiek na temat komunizmu, jednak one zostały mu wierne, nie chcąc wiedzieć, na czym polegał. Odetchnęłam z ulgą, gdy 6 kwietnia wyjechałam transportem do Polski. W domu sporządziłam raport na temat obozu KL. Ravensbrück. Spisałam wszystkie nazwiska kobiet – przyjaciółek, jakie pamiętałam i opisałam ich życie codzienne w obozie. Pismo to było oficjalne, dlatego nie mogłam w nim wyrazić mojego podziwu dla każdej kobiety, która tam trafiła. Dziś jestem dumna z tego, że pozostałam człowiekiem. Agata Rudzińska