Dobre Słowo 11

advertisement
Dobre Słowo 30.06.2012 r.
Chodzi tylko o Słowo
Duchu Święty, spraw, abyśmy odkryli, że to, co słyszymy w Bożym słowie,
nie jest opowiadankiem dla dzieci z przedszkola, a jeśli, to takich dzieci, które przez
to opowiadanie nabierają ogromnej radości do życia. Daj, żebyśmy odkryli, że to nie
są bajki i czyjeś historie, tylko treści dostosowane do sytuacji co do minuty i sekundy,
co do bicia naszego serca – tu i teraz.
Kiedy w 1992 roku kończyłem szkołę średnią i zastanawiałem się, jakie studia
wybrać, właściwie wszyscy koledzy i koleżanki w klasie już podali decyzje, a ja w
ogóle nie widziałem, gdzie iść. Biłem się z myślami: Co tu zrobić? Kiedyś na
spowiedzi jeden ksiądz mi powiedział: Słuchaj, ty to trochę jesteś z tego świata i nie z
tego świata. Myślałeś, żeby być księdzem? To był szok. Pierwszy raz ktoś nazwał po
imieniu coś, czego ja nie potrafiłem zrobić. Jeden kolega z liceum przeżywał
podobną sytuację. W tych wątpliwościach bardzo długo rozmawialiśmy ze sobą.
Rozmowy z kimś, kto rozumie położenie drugiego człowieka, są naprawdę cenne i
biada nam, kiedy o nie nie dbamy. Dbajmy o rozmowy z osobami, które rozumieją
nasze położenie.
Słuchaliśmy wtedy czytania z proroka Izajasza: Dokąd będziecie się chwiać na
dwie strony? Kładę przed wami życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo. Wybierajcie
życie. Podczas tej rozmowy kolega powiedział: Wiesz co? Dotarło do mnie, że nie mogę
się chwiać. Idę do seminarium. Pomyślałem sobie: Boże, jemu to powiedziałeś. Ja nie mogę
nic takiego wymyślić. Chciałbym coś usłyszeć. Chciałbym otrzymać od Ciebie coś bardzo
jasnego i wyraźnego. Pamiętam, że wtedy zaryzykowałem i pomodliłem się. To było
rzeczywiście ryzyko, bo pomysł z otwieraniem Pisma Świętego, żeby coś odnaleźć,
zawsze wiązał się z tym, że coś kombinuję, choć to jest pomysł biblijny, bo Gedeon
też prosił o znaki. Wtedy rzeczywiście się pomodliłem i poprosiłem: Panie Boże, daj
mi takie słowo, żeby dotarło do mnie. Dodałem chyba: Do tego zakutego łba – tak w dość
niewybrednych słowach mówiłem o sobie, dziecku Bożym, kochanym przez Ojca
miłością nieodwołalną, bracie Jezusa Chrystusa, świątyni Ducha Świętego...
Dostałem wtedy słowo z Księgi Lamentacji: Wołaj sercem do Pana. Niech łzy twe
płyną jak rzeka we dnie i w nocy. Nie dawaj sobie wytchnienia. Niech źrenica twego oka nie
zazna spoczynku. Powstań, wołaj po nocy, do straży porannej. Wylewaj serce jak wodę przed
Pańskim obliczem. Dotarło do mnie, że Pan Bóg nie daje gotowców. Posyła słowo i
zaprasza, żeby się tego słowa trzymać. Myślicie, że zmieniła mi się sytuacja? Nie było
przemiany sytuacji, ale dokonała się zmiana podejścia do niej. Zacząłem odkrywać,
że ona jest dla mnie wyzwaniem. Została wyzwaniem do dzisiaj. Każdy dzień bycia
księdzem, trwania w powołaniu, jest wyzwaniem. Jerzy Liebert napisał: Uczyniwszy
na wieki wybór, w każdej chwili wybierać muszę. To jest bardzo poważne wyzwanie, co
nie znaczy, że nie ma w nim miejsca na żarcik, polot, czy błysk inteligencji.
To jest wyzwanie: trzymać się słowa, które się otrzymuje. Teraz wypadałoby
nawiązać jeszcze do Ewangelii, zanim dobierzemy się do naszych serc i położenia, w
którym jesteśmy. Nie robię streapteasu duchowego, żeby się obnażyć i czymś
zaimponować. Nie. Zachęcam do tego, żeby się spotkać z tym słowem osobiście – też
w swoim życiu.
Setnik z Ewangelii prosił tylko o słowo. Czy on miał blade pojęcie, o co prosi?
Powiedział: Panie, sługa mój leży w domu sparaliżowany i bardzo cierpi. To było to.
Nakreślił sytuację. Jezus odpowiedział: Przyjdę i uzdrowię go. – Nie, Panie. Nie
jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój, ale powiedz tylko słowo. W dzisiejszych
czasach, zwłaszcza w świecie mediów, słowa tak się wytarły, że niewiele znaczą. Są
jak przetarte skarpety, których nie ma co cerować, tylko trzeba wyrzucić. Tak się
przetarły słowa. A dzisiaj słyszymy, że trzeba poprosić o słowo. Święty Paweł, który
musiał to przerabiać w swoim sercu, na swojej historii życia, powiedział, że spodobało
się Bogu przez głupstwo głoszenia słowa zbawić świat. Nie – dać światu zapomogę; nie
poklepać po ramieniu i powiedzieć, że jakoś to będzie. Zbawić. Czyli dać mu
wszystko, co potrzebne, żeby się rozwijał.
Teraz dobierzmy się trochę do naszych serc i naszych sytuacji życiowych. To
wszystko nas naprowadza. Zadajmy sobie pytanie: Kiedy ostatni raz prosiłem Pana
Boga o słowo dla mnie? Wspólnota Dobrego Słowa i Eucharystii może mieć pokusę,
by powiedzieć: My codziennie mamy słowo. Nieraz to nawet po trzy wersje. Ostatnio
doszło good word from Bronx i rozważanie z kaplicy szpitalnej. Mało tego. Codziennie
Bóg daje słowo – pisane, słowo spotkań, wydarzeń, przyjaźni, miłości, czasem anioły
lęku też są Jego słowem, bo coś nas powinno zaniepokoić, a nie wywoływać głupie
uśmieszki do jakichś sytuacji.
Kiedy zatem ostatni raz prosiłem o słowo? To jest pytanie przyjaciela. Nie
kata, nie sędziego, tylko przyjaciela. Żona na przykład mogłaby zapytać męża: Kiedy
ostatni raz mnie prosiłeś, żebym powiedziała ci coś od siebie? Z głębi serca. Kiedy ostatni
raz mąż poprosił żonę albo żona męża, dzieci rodziców o słowo? Mówi się: zamienić
słowo, wymienić słowo. Ten to nie przejdzie, aby do kogoś nie zagadać. Ale o czym
on gada? Można mówić i można przekazywać słowo Boga. To ważne pytanie, które
możemy przyjąć albo zbyć. Kiedy ostatni raz prosiłem o słowo? Pan Bóg daje słowo.
Gdy umierał na raka Leonardo Mondadori, magnat prasowy, powstała
książka Nawrócenie: Historia pewnego człowieka. Napisał ją Vittorio Messori, ten sam,
który przeprowadził wywiad z papieżem Janem Pawłem II. Bardzo polecam.
Opowiada ona między innymi o tym, jak Mondadori odkrywał, że Bóg mówi do
niego bardzo konkretnie przez wszystkie wydarzenia i jak, ten rak jest mu
potrzebny. To niebywałe. Gdyby to mówił jakiś teoretyk, to bym rzucił książkę i
powiedział: Daj mi spokój. Ale wypowiadał się człowiek, który tego doświadczył. W
pewnym momencie stwierdził, że przeczuwa nadejście takich czasów, że ludzie będą
płakać, bo nie usłyszą słowa Boga. Życzę tym, którzy nie płaczą, że nie słyszą słowa
Boga, żeby zapłakali. Sobie też życzę, żeby zapłakać, kiedy słucham słowa i nie
słyszę słowa Boga. Kiedy nudzę się w czasie Mszy Świętej.
Wystarczy słowo. Jezus słowem wypędził złe duchy, wszystkich chorych
uzdrowił. Ciekawe, jakby Go tak zaprosić do szpitala, kto by chciał słowa, które
uzdrawia? Patrzę na siebie i swoje sytuacje zdrowotne i widzę, że moja prośba
brzmi: żebym wyzdrowiał. Nie żebym przyjął słowo, które może otworzyć mnie na
pełnię zbawienia, ale żebym wyzdrowiał. Ktoś powie, że oczywiście, trzeba prosić o
zdrowie. Nieważne, co ja z tym zdrowiem zrobię. Czy ja je zmarnuję. Czy będę ludzi
truł. Czy uczynię siebie męczennikiem. Nieważne. Bylebym miał zdrowie.
Najważniejsze jest zdrowie, proszę księdza. Tymczasem Mondadori analizuje swoją
chorobę jako dar. Niebywałe. Bo pewne rzeczy po prostu mu uleciały. Miał wszystko
i nie miał nic.
Można oczywiście siedzieć i myśleć: Jaki byłbym szczęśliwy, gdybym miał to,
gdybym sobie to poukładał... Ale to się nazywa oszukiwaniem siebie. Tak to nazywa
Pismo Święte. Lubimy się oszukiwać. Ja też lubię. Siąść i sobie pomarudzić, jakby to
było lepiej, gdyby tego nie było, tamtego nie było, to żeby było... To jest oszukiwanie
siebie, zamykanie się na to, co jest, a w tym, co jest, Bóg przychodzi, ale nie słyszę
Jego słowa.
W pierwszym czytaniu z Księgi Lamentacji tacy oszuści zostali nazwani po
imieniu. Prorocy twoi – mówi autor natchniony, patrząc na gruzy, które zostały z
Jerozolimy. To tak, jakbyśmy my patrzyli na gruzy, które zostały z Watykanu.
Posypało się wszystko. Nie ma świątyni. Koniec. Mieliście pod ręką, a teraz trzeba
będzie gdzie jechać, może do Indii. Kto wie, czy takie czasy nie przyjdą. Wszystko
mamy pod ręką. Kościołów bez liku. Słowa mnóstwo. Za przeproszeniem Komunię
to już niektórzy chcieliby nam wpychać do ust.
Ksiądz Czesław kiedyś mi opowiadał, że musimy się liczyć z tym, że są takie
osoby. Na przykład mogą być tacy rolnicy na naszej parafii, że jakby nawet ksiądz
pojechał i powiedział, że chce odprawić Mszę za rodzinę, za darmo, to oni pójdą do
obory, bo mają ważniejsze zajęcia. Taki brak wrażliwości. Oszukiwanie siebie.
Pamiętam też z tej parafii, że gdy szliśmy z Ciałem Pana Jezusa – ksiądz Czesław
miał taki zwyczaj, że kiedy ktoś szedł drogą i klękał czy przechodził, to go
błogosławił. Pamiętam jednego młodego człowieka. Był sparaliżowany, właściwie
mógł tylko ruszać głową, ale jak szedłem do niego z Komunią Świętą, to po prostu
coś się w nim zmieniało. To było niesamowicie urzekające. On reagował tak, jak
umiał, na świętość, na tę bliskość Boga. To dla niego było przyjście Boga. Szedłem
nieraz przez całą wieś. Pamiętam też innego człowieka, który leżał wywalony na
wozie z trawą w zębach. Niech mu Pan Bóg błogosławi. Ja go nie oceniam, mówię
tylko o postawach. On zupełnie nie reagował. A ten młody sparaliżowany człowiek
tak niewiele mógł zrobić, ale ja przy nim byłem zawstydzony.
Zawsze na wizytach u chorych długo mi schodziło, nie potrafiłem się wyrobić.
Nigdzie nie piłem herbaty, tylko po prostu wszędzie czegoś człowiek się uczył. W
każdym razie czymś niebywałym była reakcja chorych na słowo, reakcja osób, do
których słowo dotarło. Okazywało się, że tak naprawdę nie potrzebują jako
najważniejszego zdrowia, tylko zdrowego podejścia do swojej choroby.
Kiedy ostatni raz prosiłem o słowo Boga? Czy ono w ogóle do mnie dociera?
Czy teraz mogę spać sobie udając, że to nie do mnie?
Czasem ludzie śpią na kazaniach, bo wiedzą, że to słowo jest do nich i przed
nim uciekają. Ksiądz Nikos kiedyś zauważył, że w czasie kazań ci, co najbardziej
przeszkadzają, są osobami, które wiedzą, że się o nich mówi.
Jezu, powiedz tylko słowo.
Chciałbym was zaprosić do refleksji nad tym słowem, sam też chcę jej ulec.
Mamy prosić o słowo i odkryć, że tylko o słowo chodzi. Ono stanie się Ciałem po
dziewięciu miesiącach. Mówi się ruski rok. Jest też dziewięć miesięcy dochodzenia do
pewnych rzeczy, niekoniecznie odliczanych przez nasze zegary.
Ksiądz Leszek Starczewski
Download