Można się żegnać

advertisement
Tego dnia, po opuszczeniu centrum radiologii, wróciłem do domu na rowerze. Uwielbiałem
zawsze jazdę na rowerze po Paryżu i wspominam tę przejażdżkę jako szczęśliwy czas.
Oczywiście po tym, co właśnie usłyszałem, o wiele rozsądniej byłoby wrócić taksówką,
ponieważ nierówności w jezdni nie były wskazane w mojej sytuacji. Jednak zwłaszcza po tej
wiadomości odczuwałem potrzebę świeżego powietrza.
Było to 16 czerwca ubiegłego roku. Zrobiono mi rezonans magnetyczny i jego wynik nie był
zachwycający. Zdjęcia pokazały nabrzmiałą od naczyń krwionośnych ogromną gulę, która
zajęła w prawym płacie czołowym wolne miejsce pozostałe po dwóch operacjach, jakie
przeszedłem wiele lat temu. Mój lekarz onkolog wahał się, nie sądził, żeby był to nawrót guza.
Raczej wyjątkowy obrzęk mózgu powstały z pewnym opóźnieniem w reakcji na wcześniejszą
radioterapię. Nie był jednak tego pewien. Należało poczekać na opinię radiologa, który miał
wrócić dopiero za kilkanaście dni.
Guz czy obrzęk mózgu, to coś, co rozwijało się w moim prawym płacie czołowym, stanowiło
oczywiście bezpośrednie zagrożenie dla życia. Wziąwszy pod uwagę jego rozmiar i ciśnienie,
jakie wywołał w mózgu, wystarczyłaby najmniejsza zmiana ciśnienia na zewnątrz wskutek
jakiegoś wstrząsu czy uderzenia, żebym umarł albo został inwalidą. I pomyśleć, że z tym
odbezpieczonym granatem w czaszce wróciłem właśnie z trzydniowej podróży do Stanów
Zjednoczonych. Każda dziura w powietrzu mogła oznaczać mój koniec.
Wychodząc z centrum radiologii, zadzwoniłem do żony. Powiedziałem jej: „Nie jest dobrze”.
I rozpłakałem się. Usłyszałem, że i ona wybucha płaczem na drugim końcu linii telefonicznej.
Czułem się rozbity. Z takim ciężarem na duszy nie byłbym w stanie jechać przez miasto
zamknięty w samochodzie. Wsiadłem więc na rower, doskonale zdając sobie sprawę z ryzyka,
jakie podejmowałem.
Gdy opowiadam o tym moim przyjaciołom, patrzą na mnie z minami wyrażającymi całkowite
niezrozumienie. Wiedzą, że nie poddałem się rozpaczy, że nie straciłem odwagi. Dlaczego w
takim razie wystawiłem się na tak ogromne ryzyko? Czy na jeden moment uległem chęci
popełnienia samobójstwa? A może „romantycznej” idei nagłej śmierci na ulicach Paryża? Czy
zawładnęła mną pokusa natychmiastowej ucieczki przed wielomiesięcznym cierpieniem i
strachem?
Na ogół odpowiadam im, żartując: „Nie mogłem zostawić tam roweru. Za bardzo mi na nim
zależy. Przecież to mój Tornado. Czy można sobie wyobrazić, że Zorro porzuciłby swojego
wiernego rumaka w byle jakim miejscu?”. A prawda jest taka, że mimo tego, co powiedział
onkolog, mimo tego, że chciałem mu wierzyć, obawiałem się najgorszego. Zostałem
przyparty do muru.
Nagle poczułem, że muszę wypróbować moją odwagę. Przekonać się, czy w obliczu tej
decydującej walki potrafię zmobilizować tyle sił, ile podczas dwóch poprzednich operacji.
Mając dwadzieścia lat więcej i guz w głowie – jeśli okaże się, że tam jest – będę potrzebował
całej siły woli i zimnej krwi.
I chociaż mogło się to wydać szalone i nierozsądne, rowerowy test spełnił swoje zadanie:
zrozumiałem, że moja chęć życia pozostała niezmieniona, a wraz z nią także determinacja.
Pojąłem, że nie opuszczę rąk, nie poddam się.
Ogromne zmęczenie
Niepokojące sygnały zaczęły pojawiać się w maju, półtora miesiąca przed tym, zanim
zrobiono mi rezonans magnetyczny. Zauważyłem w ubiegłych tygodniach, że uginają mi się
nogi, jakbym nagle tracił w nich siłę. Pamiętam dokładnie chwilę, kiedy szukając jakiejś
książki na półce w gabinecie, niespodzianie upadłem na kolana. Bez żadnego ostrzegawczego
znaku.
Kilka dni potem przyjąłem u siebie dziennikarkę ze stacji M6, która chciała przeprowadzić ze
mną wywiad na temat Bernarda Giraudeau. Dowiedziałem się od niej, że znajdował się w
bardzo złym stanie. Byłem bardzo zdenerwowany, odpowiadając na jej pytania. Kiedy
skończyliśmy rozmowę, wstałem, żeby ją odprowadzić. Gdy żegnaliśmy się, runąłem jak
długi i pociągnąłem ją za sobą. Kamera spadła na mnie, przewrócił się niski stolik ze
wszystkim, co na nim stało – dzbankiem z herbatą, filiżankami. Dziennikarka krzyknęła: „Na
pomoc, na pomoc!”, alarmując całe biuro, podczas gdy ja leżałem na podłodze. Było to dość
krępujące. Dziennikarka nie kryła strachu. Wyobraziłem sobie, jak myśli: „Mój Boże! Drugi
Bernard Giraudeau!”. Próbowałem ją uspokoić. „Niedawno wróciłem ze Stanów
Zjednoczonych, jestem w świetnej formie. Po prostu kręci mi się w głowie od kilku dni.
Proszę się nie niepokoić. Nic mi nie będzie”.
Te symptomy nie pasowały tak naprawdę do problemów neurologicznych ani do nawrotu
guza. Nie zapaliła się żadna czerwona lampka ostrzegająca przed guzem. Ostatnie badanie
mózgu w styczniu niczego nie wykazało. Następne było przewidziane na lipiec.
Zanalizowawszy różne przyczyny, doszedłem do wniosku, że moje osłabienie wynikało z
anemii. Połknąłem dużo pastylek ibuprofenu, żeby usunąć ból w plecach, pomyślałem więc,
że zapewne zwiększona dawka tego leku spowodowała owrzodzenie przewodu pokarmowego
i krwawienie, a w konsekwencji anemię i zawroty głowy. Postanowiłem zrobić jak
najszybciej badania kontrolne.
W tym czasie nieustannie dokądś jeździłem w związku z publikacją książki Antyrak. Nowy
styl życia. Udzielałem wywiadów, brałem udział w audycjach radiowych i telewizyjnych,
zwłaszcza w Ameryce, gdzie moja książka została przyjęta z wielkim zainteresowaniem.
Przypisywałem więc zmęczenie powtarzającym się lotom ze zmianą czasu i stresowi
towarzyszącemu publicznym wystąpieniom.
Niedługo po wywiadzie dla M6, chociaż nie czułem się najlepiej, musiałem odbyć nagłą
podróż do Detroit z powodu ważnej audycji telewizyjnej nadawanej na kanale państwowym.
Kiedy wszedłem do studia, byłem blady jak ściana. Powiedziałem do specjalistki od makijażu:
„Musi pani coś ze mną zrobić”. Odpowiedziała na to: „Proszę się nie martwić, będzie pan
wyglądał jak brzoskwinia”. Przez dwie godziny na planie trzymałem się bardzo dzielnie –
uśmiechałem się, udawałem, że jestem zadowolony i dobrze się czuję, i rzeczywiście
wyglądałem jak brzoskwinia. Potem, goniąc resztkami sił, wróciłem prosto do hotelu i
położyłem się spać, bo nazajutrz rano miałem znowu lecieć samolotem.
Przebudzenie okazało się jeszcze bardziej przykre, to uczucie potęgował przejmujący ból
głowy. Z dużym trudem wstałem, ubrałem się i zjadłem śniadanie. W drodze na lotnisko
musiałem wstąpić do apteki, żeby kupić paracetamol. Szukając leku, przewróciłem się z
hałasem na półkę, zrzucając całą jej zawartość na podłogę. Personel pomógł mi stanąć na nogi.
Namawiano mnie, bym pozwolił zawieźć się do szpitala. Nie chciałem jednak spóźnić się na
samolot i wróciłem do taksówki.
Niewątpliwie działo się ze mną coś złego. Z taksówki zadzwoniłem do znajomego w Paryżu,
żeby załatwił mi natychmiastowe badanie metodą rezonansu magnetycznego.
Skontaktowałem się również z matką i poprosiłem, by przyjechała po mnie na lotnisko w
Roissy. Chwiałem się na nogach i czułem, że nie dam rady wrócić do domu sam. Na lotnisku
w Detroit przewróciłem się jeszcze kilka razy.
Poważny problem
Rezonans magnetyczny zrobiono mi następnego dnia po powrocie z Detroit. Kiedy
zrozumiałem, do czego podobna jest ta gula, która rozwinęła się w mózgu w ciągu czterech
miesięcy, postanowiłem z całą świadomością i wbrew moim zwyczajom, że nie obejrzę
wyników badania. Wolałem nie zostawiać w umyśle „złych obrazów”, mimo że onkolog
wykluczył możliwość guza. Nie oglądałem ich do dzisiaj. Na pewno nie kierowały mną
przesądy. Wierzę w siłę sugestii i siłę obrazów. Uważam, że lepiej nie oglądać tego, co budzi
w nas strach, ponieważ strach, jak słusznie głosi mądrość ludowa, jest złym doradcą. Później,
kiedy dowiedziałem się, że domniemany obrzęk mózgu okazał się złośliwym nowotworem,
starałem się dowiedzieć o nim jak najwięcej, by móc jak najlepiej się bronić. Nadal jednak nie
chciałem dać się sparaliżować przez robiące silne wrażenie zdjęcia, które mogły pozbawić
mnie siły ducha, doprowadzić do tego, bym pomyślał: „Z czymś takim nie dam sobie rady”.
Czy za tą decyzją kryła się odmowa uznania stanu faktycznego? W jakimś stopniu na pewno.
Badania jednak wykazały, że taka odmowa sama w sobie nie jest złą obroną, zwłaszcza
wobec bardzo niepomyślnych prognoz czy danych statystycznych. W rzeczywistości istnieją
dwa rodzaje odmowy. Pierwszy stosują ludzie tak przerażeni chorobą, że wolą pozostawać na
nią ślepi i nawet się nie leczyć. Taka postawa jest bardzo niebezpieczna. Drugi jest dobrze
znany tym wszystkim, którzy podejmują leczenie i przestrzegają wszystkich zaleceń lekarza.
Wiedzą oni dobrze, że optymistyczne nastawienie pomaga żyć, a nawet prowadzi do
całkowitego wyleczenia. Wszystkie moje przemyślenia każą mi wierzyć, że to, co pomaga
żyć, wspomaga siły witalne właściwe każdemu żywemu organizmowi. I przeciwnie, to, co
usuwa chęć do życia, zmniejsza zdolności wyzdrowienia.
Poza tym wszystkim obrzęk mózgu dawał więcej nadziei. Oczywiście cichy wewnętrzny głos
mówił mi: „To zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe”. W oczekiwaniu na opinię radiologa
postanowiłem pojechać do Mans, gdzie miałem się spotkać z dwustu dziennikarzami
przybyłymi na międzynarodową konferencję na temat walki ze zmęczeniem. Biorąc pod
uwagę mój stan zdrowia, była w tym pewna ironia, ale nie chciałem odwoływać w ostatniej
chwili przyjazdu.
W przeddzień wystąpienia upadłem na podłogę w łazience hotelowej i z trudem dowlokłem
się do łóżka. Rano czułem się lepiej. Kiedy wysiadałem z taksówki, znowu się przewróciłem.
Potem pojawił się dodatkowy problem w postaci dość wyraźnego zeza w obu oczach
jednocześnie. Przez moment rozważałem, czy nie wystąpić w okularach przeciwsłonecznych.
Ostatecznie uznałem, że lepiej będzie rozglądać się po audytorium, z lewa na prawo, przez
cały czas przemówienia. Wydaje się, że nikt nie zauważył, iż moje oczy były rozbiegane na
wszystkie strony.
Następnego dnia musiałem udać się do Kolonii, gdzie miałem od dawna umówione spotkanie
dotyczące mojej pracy. Ponieważ nadal chodziłem na niepewnych nogach, mój brat Émile
postanowił jechać ze mną pociągiem. Kiedy wychodziliśmy z dworca, znowu ugięły się pode
mną kolana. Émile uparł się, że zawiezie mnie na pogotowie. Przypomniałem sobie, że kilka
miesięcy wcześniej podczas trzydniowych wykładów, jakie wygłaszałem na tematy poruszane
w książce Antyrak. Nowy styl życia w szpitalu uniwersyteckim w Kolonii, poznałem tam
wybitnych neurochirurgów. Ich otwarte umysły, wyjątkowo rozważne podejście do problemu
zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Zadzwoniliśmy do pewnej pani neurolog, z którą
zawarłem bliższą znajomość. Kiedy opisałem jej mój stan i wyniki badań, powiedziała
kategorycznie: „Proszę wziąć taksówkę i jak najszybciej tutaj przyjechać!”. Nie było to ani
trochę pocieszające, ale zrozumiałem, że nie mam innego wyjścia. Natychmiast zrobiono mi
rezonans magnetyczny. Diagnoza brzmiała jednoznacznie – to nie obrzęk mózgu, to nawrót
choroby.
Tym razem był to poważny nawrót. Duży, złośliwy, bardzo źle rokujący guz. Miałem
poważny problem. Tak też mówili Kalifornijczycy o straszliwym trzęsieniu ziemi, które
niedawno miało miejsce na Zachodnim Wybrzeżu. Wiedziałem, że to stanie się któregoś dnia.
Znałem prognozy dotyczące mojego nowotworu. Prędzej czy później musiało to się zdarzyć.
Mogłem opóźnić ten moment, mogłem zyskać lata zwłoki. Nie mogłem jednak sprawić, żeby
guz całkiem zaniknął. Niebezpieczeństwo, którego obawiałem się od dawna,
zmaterializowało się.
Żeby być szczerym, muszę przyznać, iż w głębi duszy wierzyłem, że do tego nie dojdzie.
Jednak racjonalna część mojego umysłu wciąż mi przypominała: „To wróci”. I dodawała:
„Kiedy to się stanie, będziemy sobie z tym radzić”.
I tak zrobiłem. Ponieważ rowerowa próba dała mi nadzieję, niemal natychmiast zabrałem się
do dzieła.
Kolonia w łóżku
Guz był tak duży, tak bardzo uciskał mój mózg, że lekarze w Kolonii uznali, iż muszę
natychmiast poddać się operacji.
W tym nieszczęściu miałem też dużo szczęścia. Jeśli istniał jakiś szpital, w którym chciałbym
być operowany, to znajdował się właśnie tu. Ten uniwersytecki instytut ma moim zdaniem
rzadką, bardzo cenną zaletę – będąc na bieżąco z najnowszymi technologiami, jest
jednocześnie otwarty na niekonwencjonalne metody. Co więcej, nie obawia się łączyć ich ze
sobą. Tamtejszy wydział medycyny naturalnej prowadzi na przykład badania wespół z
wydziałem chirurgii mózgu, stosując różne metody terapeutyczne i publikując wyniki swoich
badań w najlepszych pismach onkologicznych. Z tego, co wiem, żaden inny ośrodek szpitalny
nie praktykuje takiego pożytecznego połączenia dwóch dyscyplin.
W czasie, gdy wygłaszałem tam wykłady, poznałem neurochirurgów, których rewolucyjne
metody zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Zwłaszcza jedna z nich, polegająca na tym, że po
usunięciu guza wszczepia się promieniotwórcze implanty do mózgu, dokładnie w miejsce
dotknięte nowotworem. Implanty te mają za zadanie zniszczyć komórki nowotworowe, które
pozostały po interwencji chirurgicznej. Działają znacznie skuteczniej niż klasyczne
napromieniowywanie zewnętrzne, którego szeroka wiązka atakuje jednocześnie guz i
otaczające go zdrowe komórki. Ta nowa metoda daje o wiele mniej efektów ubocznych.
Neurochirurdzy z Kolonii zapewniali mnie wtedy: „Mamy wysoki wskaźnik powodzenia tej
metody. Gdyby u pana ponownie pojawił się guz, proszę nie zapominać, że możemy panu
pomóc”.
Ze względu na mój stan nie było mowy o żadnej podróży. Nie mogłem wracać do Francji,
chyba że w specjalnie do tego przygotowanej karetce. Wahałem się, czy poddać się od razu
operacji, tak daleko od domu, ale w tym szpitalu wszyscy byli dla mnie bardzo mili.
Niektórzy lekarze i pielęgniarki mówili nawet doskonale po francusku, zadowoleni, że mogą
ze mną rozmawiać w tym języku.
Bracia i przyjaciele pytają mnie niekiedy, czy ubiegłego lata nie czułem zwątpienia w obliczu
tej rozwijającej się na nowo choroby, przed czekającą mnie operacją, a po niej znowu
radioterapią i być może chemioterapią. Czy choć przez chwilę nie miałem ochoty przed tym
uciec. Odpowiadam im bez wahania: „Absolutnie nie”. Nie jest to heroizm z mojej strony.
Myślę, że zwątpienie i zniechęcenie pojawiają się wtedy, gdy cierpienie trwa bardzo długo.
Mdłości, niedołęstwo, upokorzenie to również są formy cierpienia. Aż do dzisiaj udało mi się
ich uniknąć w większej części. Mam nadzieję, że tak będzie dalej.
Od razu wiedziałem, bez cienia wątpliwości, że zrobię wszystko, co konieczne w walce z
chorobą. Że poddam się terapiom konwencjonalnym, najbardziej odpowiednim w mojej
sytuacji. I że wzmocnię je moim programem antyrakowym. Oczywiście biorąc pod uwagę, że
stanę się znacznie słabszy, będę musiał ograniczyć intensywność ćwiczeń fizycznych. Na
przykład rower jest zbyt niebezpieczny. Tych rozmiarów guz, szczególnie w płacie czołowym,
zwiększa ryzyko wystąpienia epilepsji. Lepiej mieć atak epilepsji, gdy się idzie, niż gdy się
jedzie rowerem... Nie było jednak żadnych przeszkód, bym chodził, i dlatego postanowiłem,
że będę spacerował przynajmniej pół godziny dziennie. Miałem również zamiar kontynuować
walkę na wszystkich frontach – odżywianie, joga, medytacja.
Klub żywych
Po Émile’u, który już był ze mną, przyjechali moi bracia Franklin i Édouard, żeby zaoferować
swoją pomoc. Ich obecność była dla mnie niezbędna. Czułem się tak wyczerpany, że miałem
trudności z zachowaniem jasnego umysłu. A było mnóstwo spraw do załatwienia –
oczywiście praca, ale także rozmowy z lekarzami, żeby dowiedzieć się, jaki będzie tok
postępowania, jak powinienem się do niego dostosować, kto mi pomoże w czasie pobytu w
szpitalu. Czy to guz powodował, że mnożyłem problemy? Czułem, że mózg odmawia mi
posłuszeństwa, nie mogłem zebrać myśli, podjąć decyzji. Potrzebowałem wsparcia
psychicznego ze strony osoby, do której miałem zaufanie.
Moja żona, która była w ciąży, nie mogła przyjeżdżać do Kolonii tak często, jak by tego
pragnęła. Poza tym, ponieważ po operacji wszczepiono mi do mózgu promieniotwórcze
implanty, emitowałem promienie potencjalnie szkodliwe dla dziecka, które nosiła. Żeby
wynagrodzić sobie to przymusowe oddalenie, utrzymywaliśmy kontakt poprzez długie i czułe
rozmowy telefoniczne, które bardzo dodawały mi otuchy.
Darem z nieba było dla mnie wsparcie moich bliskich. To ogromne szczęście należeć do
licznej ro-dziny – czterech braci, około dwudziestu kuzynek i kuzynów, złączonych bardzo
żywym poczuciem solidarności, którzy gromadzili się wokół mnie i nie szczędzili wysiłku,
żeby pomóc w tym krytycznym okresie. Podczas mojego pobytu w szpitalu w Kolonii bracia
wymieniali się, żebym nigdy nie był sam. Każdej nocy jeden z nich spał przy mnie na niskim
łóżku polowym. Pamiętam, że którejś nocy obudziłem tego, który odgrywał wtedy rolę anioła
stróża... spadając na niego. Po pierwszym zaskoczeniu obaj nieźle się z tego uśmialiśmy.
Chociaż operacja była ciężka, przeżyliśmy razem wspaniałe chwile. Rano słuchaliśmy
muzyki, oglądaliśmy filmy. W ciągu dnia podziwialiśmy urocze niemieckie pielęgniarki – ten
rodzaj aktywności polecam gorąco na wzmocnienie sił życiowych. Szczęśliwym zbiegiem
okoliczności w trakcie mojego pobytu w szpitalu odbywały się mistrzostwa świata w piłce
nożnej, które śledziłem namiętnie, zdawszy sobie w końcu sprawę z dawnego zamiłowania,
które zaniedbałem zajęty pracą.
Jedzenie podawane w szpitalu było zaskakujące. Ograniczało się dość często do plasterka
salami i kawałka sera położonych na toście – całkowite przeciwieństwo diety antyrakowej.
Mama zaprzyjaźniła się z właścicielką Bella Vista, doskonałej restauracji w okolicy szpitala, i
obie rozpieszczały mnie wyśmienitymi potrawami śródziemnomorskimi, które
przygotowywały specjalnie dla mnie.
Przyjechał także Sacha, mój piętnastoletni syn. Nie widuję go często, bo mieszka w Stanach
Zjednoczonych ze swoją matką i nasze relacje są pełne rezerwy. Oczywiście rozmawialiśmy
codziennie przez telefon i wyczuwałem, że Sacha był bardzo zaniepokojony. Nie tylko
obawiał się o stan mojego zdrowia, ale także, choć podświadomie, lękał się, że choroba mnie
zmieniła. Pierwszy wieczór spędziliśmy razem bardzo mile. Ponieważ dzielił pokój z moją
matką, powiedział jej ze wzruszającą otwartością: „Wiesz, czuję się teraz dużo lepiej, bo
widzę, że tato jest nadal taki sam. On się nie zmienił!”.
Kiedy przebywałem w sanatorium, moi bracia zorganizowali „zmianę warty” osób, które
składały mi wizyty i które czasami nawet spędzały noc w pokoju gościnnym. Wielu
przyjaciół przyjeżdżało do mnie podczas dwóch miesięcy mojego pobytu w Kolonii.
Jak jest to ważne, wiedzą dobrze wszyscy ci, którzy mają poważne problemy ze zdrowiem.
Kiedy jest się chorym i niesprawnym, ma się uczucie wielkiej samotności. Nie można
samodzielnie obrócić się w łóżku na drugi bok, usiąść na krześle, nie jest się w stanie
telefonować ani odpowiadać na e-maile. Z niesprawnością jest nie tylko trudno żyć, ona
odbiera choremu poczucie godności. Pamiętam, że w szpitalu bardzo często czułem się
skrępowany, gdy pielęgniarki pomagały mi codziennie myć się. Bardzo chciałem móc sam
wziąć prysznic, żeby zaoszczędzić im niezbyt miłego kontaktu z chorym, który nie pachnie
przecież fiołkami... Mimo wszystko jednak mieć bliskich, którzy ci pomagają, to ogromne
szczęście. Dla chorego jest niezwykle ważne to, że może liczyć na pomoc w kąpieli pod
prysznicem, umyciu zębów, jedzeniu, ubraniu się i rozebraniu, kładzeniu się do łóżka i
wstawaniu, i w innych codziennych czynnościach.
Naturalnie liczy się także aspekt uczuciowy. Im bardziej człowiek jest chory, tym bardziej
czuje się samotny, niespokojny i przybity. I przeciwnie, im więcej otacza nas ludzi, tym
większy czujemy związek z życiem i tym bardziej pragniemy żyć. Wystarczyć mogą bardzo
proste rzeczy: wspólne oglądanie filmu, gra w karty, opowiadanie różnych historii,
odtwarzanie wspomnień, planowanie weekendów lub wakacji. Jeśli nawet chorzy muszą
zrezygnować z poprzedniego trybu życia, chcieliby czuć, że nadal należą do klubu żywych,
którzy robią różne rzeczy, i że żyją swoim życiem.
Powrót do akwarium
Poprzednie doświadczenie z pobytu w szpitalu nauczyło mnie, że kiedy wchodzi się w fazę
zabiegów pielęgnacyjnych, wszystko zaczyna toczyć się jakby samo przez się. Pacjent myśli
tylko o tym, co zdarzy się następnego dnia, w najbliższej godzinie. Ma się do pokonania
mnóstwo trudności – tak naprawdę banalnych – wstać, zjeść, próbować zachować jak
najlepszy stan ducha mimo bólu głowy, mdłości, zastrzyków, innych fizycznych bólów,
znaleźć siłę do rozmowy, słuchania, utrzymywania kontaktu... Są to małe bitwy, ale ponieważ
następują nieustannie jedna po drugiej, absorbują całą uwagę. Są również ważniejsze bitwy –
badania kontrolne, znieczulenie, operacja... Siły, jakie jeszcze zostały, poświęca się na to, by
zachować więź z rodziną, z dziećmi, z braćmi.
Pamiętam przenikliwy ból głowy w dniach po operacji, o wiele silniejszy od tych, jakich
doświadczałem w przeszłości, a który wynikał z rozmiaru usuniętego właśnie guza. Ból
blokujący wszystko. Przy takim bólu nie ma się już chęci do czytania, do jedzenia, do
oglądania telewizji. Nie ma się chęci już na nic. Na szczęście ten problem już od pewnego
czasu jest w szpitalach rozwiązywany. W końcu poprosiłem o morfinę, którą dzisiaj podaje
się bez obawy o to, że chory popadnie w nałóg.
Z doświadczeń, jakie trzeba przejść w szpitalu, najbardziej boję się znieczulenia. Najpierw
robią zastrzyk, a ja nie znoszę zastrzyków, chociaż, a może właśnie dlatego, zrobiono mi ich
niezliczoną ilość. Przede wszystkim traci się kontrolę nad myśleniem. Jesteśmy przytomni i
nagle... wszystko się urywa. To uczucie całkowitego zerwania łączności budzi największy
strach, kiedy operacja dotyczy mózgu. Woody Allen mawiał: „Mózg jest mimo wszystko
drugim najważniejszym organem...”. Dla mnie to pierwszy organ. Przywiązuję do niego
wielką wagę. Poświęciłem mu wiele w moim życiu, rozwijałem go, ćwiczyłem,
przygotowywałem do pewnych zadań. Świadomość, że wytną mi jego duży kawałek, budziła
we mnie wielki niepokój.
Pamiętam, jak prawie dwadzieścia lat temu przeszedłem po raz pierwszy operację mózgu.
Wiedziałem, że chirurdzy zakreślili możliwie najszerszy krąg wokół guza, żeby zostało jak
najmniej złośliwych komórek. Gdy tylko wybudziłem się ze znieczulenia, wystukałem na
prześcieradle gamę palcami lewej ręki, żeby sprawdzić, czy nie usunięto mi za dużo ważnych
tkanek w prawym płacie czołowym. Kiedy stwierdziłem, że ręka była mi posłuszna, odczułem
ogromną ulgę.
Poza aspektem motorycznym ingerencja chirurgiczna w płacie czołowym wiąże się także z o
wiele bardziej niepokojącym ryzykiem spowodowania zmian w psychice, zwłaszcza w
uczuciach. Normalnie człowiek niechętnie zmienia swoje upodobania. Chce dalej lubić to, co
lubił, wzruszać się tym, czym się wzruszał, nienawidzić tego, czego nienawidził, podziwiać to,
co podziwiał, pogardzać tym, co zawsze budziło w nim pogardę. W czasie, gdy miałem
pierwszą operację, przerażała mnie myśl, że mogę obudzić się z inną osobowością niż ta,
którą miałem przed znieczuleniem. Czy po przebudzeniu poznam siebie samego? Czy okaże
się, że muszę żyć z obcym w mojej głowie? A może dopiero po jakimś czasie dopiero odkryję,
że nie jestem już taki sam? Po jak długim czasie? A nawet zakładając, że po przebudzeniu
wydam się sobie niezmieniony, jaką mogę mieć pewność, że to naprawdę ja?
To moi bracia, już wtedy przy mnie obecni i niezawodni, zapewniali, że moje niepokoje są
bezpodstawne. Powiedzieli, że nie widzą we mnie żadnych zmian. Zauważyli jednak, że
byłem bardziej skłonny do łez, na przykład przy oglądaniu sentymentalnego filmu lub przy
słuchaniu muzyki. Gdy doszedłem całkiem do zdrowia, podjąłem od nowa pracę psychiatry.
Uświadomiłem sobie, że ludzie wzruszają mnie teraz o wiele bardziej. Była to istotna zmiana,
zwłaszcza w moim zawodzie. Z radością odkryłem, że moi pacjenci budzili we mnie głębokie
wzruszenie.
Oczywiście to, że zobaczyłem wszystko od innej strony, że sam byłem pacjentem, poznałem
lęki, cierpienia i nadzieje chorego, pomogło mi stać się bardziej ludzkim, pozwoliło lepiej
zrozumieć naszą wspólną ludzką kondycję. Jestem jednak przekonany, że w moim wypadku
operacja chirurgiczna odegrała niezmiernie ważną rolę, ponieważ stałem się bardziej
wrażliwy, wręcz wyjątkowo wrażliwy, jakbym stale był pod wpływem jakichś emocji.
Trzeba przypomnieć, że ubiegłego lata po raz trzeci zrobiono mi operację mózgu. Trzeci raz
ryzykowałem, że stracę duszę. Dlatego ze strachem czekałem na kolejne znieczulenie. Na
szczęście tym razem, jak i poprzednio, po obudzeniu stwierdziłem, że pozostałem mniej
więcej tą samą osobą. Bardzo jeszcze otumaniony, ale z ulgą odkryłem, że moje myśli
obracają się w tym samym, znanym „akwarium” mojego umysłu.
Wampir z Louvain
Tydzień później wszczepiono mi owe promieniotwórcze implanty, które miały zniszczyć
komórki nowotworowe w tkankach niedostępnych dla skalpela. Płytki te uwalniają
automatycznie promieniowanie aż do wyczerpania. Efektu ich działania, podobnie jak
zewnętrznej radioterapii, nie da się natychmiast ocenić.
Pragnąłem, żeby moje leczenie uzupełniono innym innowacyjnym zabiegiem, będącym
jeszcze w stadium eksperymentu – szczepionką stworzoną na miarę z mojego guza. Szpital w
Pittsburghu, gdzie długo pracowałem, jest jedną z instytucji realizujących światowy program i
testujących tę fascynującą metodę, której skuteczność została potwierdzona w niektórych
przypadkach nowotworów – wśród nich guza mózgu. Nie było jednak mowy, żebym mógł
odbyć podróż przez ocean. Szczęśliwym trafem mój brat Franklin dowiedział się, że pewien
chory poddany został podobnej kuracji, ale nie w Ameryce, lecz w Louvain, w Belgii, 180
kilometrów od Kolonii. Po zasięgnięciu dokładniejszych informacji okazało się, że profesor
Stefaan Van Gool z uniwersytetu w Louvain był czołową osobistością w tej dziedzinie, mając
na koncie 170 leczonych tą metodą pacjentów. Mój przypadek doskonale pasował do
kierunku jego badań.
Metoda stosowana w Louvain polega na pobraniu w warunkach laboratoryjnych 20 procent
białych ciałek krwi chorego, a następnie na zmieszaniu ich z komórkami guza wyciętego
przez chirurgów, co powoduje uczulenie białych ciałek krwi białkami obecnymi na
powierzchni komórek nowotworowych. Następnie tak „przygotowane” białe krwinki są
okresowo podawane w iniekcjach ich właścicielowi i działają w jego organizmie jak
szczepionka: uczulają one system immunologiczny na podejrzane elementy obecne w formie
cząstek nowotworowego białka zresorbowanego uprzednio na powierzchni białych ciałek.
Mali żołnierze systemu odpornościowego będą więc tropić komórki rakowe we wszystkich
zakamarkach organizmu, gdzie mogą one przebywać lub być ukryte. Żadna inna metoda nie
działa tak skutecznie. W porównaniu z tą metodą stosowanie „ataku hiperchirurgicznego” czy
chemioterapii przypomina użycie napalmu lub nalot dywanowy. Co więcej ta metoda
naprawdę przynosi rezultaty. Według aktualnych statystyk szczepionka pozwala radykalnie
usunąć komórki nowotworowe w 20 procentach guzów. Jedna piąta guzów, które
odpowiedziały na tego rodzaju terapię, to wynik wart uwagi. Ta fascynująca koncepcja,
polegająca na stuprocentowej mobilizacji wcześniej poinformowanego układu
odpornościowego do walki z jasno określonym nieprzyjacielem, jakim są komórki
nowotworowe, jest obecnie stosowana w czerniakach, raku nerki i raku szyjki macicy.
Wkrótce po operacji Franklin zawiózł mnie na uniwersytet w Louvain, gdzie pobrano ode
mnie białe ciałka krwi. Po przygotowaniu komórek (zgodnie z wcześniej opisaną procedurą)
wstrzykuje się je w formie szczepionki raz na tydzień, a następnie raz w miesiącu. Najpierw
poddałem się wstępnemu seansowi, w czasie którego pobrano ode mnie 20 procent moich
białych ciałek krwi. Metalową igłę wbito mi w dół łokciowy, aby pobrać całą krew krążącą w
ciele i odwirować ją pięciokrotnie celem oddzielenia białych ciałek krwi. Nie mogłem oprzeć
się wrażeniu, że to urządzenie, które wysysa moją krew z jednej strony, aby ją powtórnie
wstrzyknąć z drugiej, działa jak jakiś specyficzny wampir. Nie wiedziałem, że procedura
będzie trwała tak strasznie długo. Po dwóch godzinach, kiedy skóra w dole łokciowym
zaczęła wyraźnie sinieć, zapytałem, ile czasu to jeszcze potrwa. Odpowiedziano mi: „To
prawie koniec, pozostało dwie i pół godziny”. Żeby nie czuć bólu, sięgnąłem po audiobook z
niezbyt wesołą powieścią Dickensa David Copperfield.
Był to tak przykre doświadczenie, że kiedy musiałem znowu przejść przez ten proces przy
sporządzaniu drugiej szczepionki, byłem już na to przygotowany i zaopatrzyłem się w dwa
filmy wideo – jeden animowany, który bardzo polecam, Spirit, l’étalon des plaines, oraz
niezwykły film Pani Doubtfire. W szpitalu zebrałem się na odwagę i powiedziałem: „Proszę
mi nie wkłuwać igły w rękę, to bardzo boli”. Reakcja personelu bardzo mnie zaskoczyła. Nie
okazano żadnego zniecierpliwienia, wręcz przeciwnie – dużo sympatii i zrozumienia. Wbito
mi igłę w szyję, co nie powoduje żadnego bólu.
To zdarzenie nauczyło mnie jednej rzeczy – w szpitalu nie należy odgrywać bohatera. Jako
lekarz często dotąd mawiałem: „Nie ma problemu, proszę robić mi ten zastrzyk!”, chociaż
cierpiałem jak każdy inny pacjent. Musiałem dożyć pięćdziesięciu lat, żeby zrozumieć, że
lepiej się nie popisywać i tym sposobem unikać cierpienia.
Zimny prysznic
Jedną z oznak powrotu do sił i do zdrowia po tak poważnej interwencji chirurgicznej jest
pojawienie się apetytu. Znowu czuje się głód, powraca ochota na smaczne jedzenie. Mam
przemiłe wspomnienia z lunchów w małych kawiarenkach w pobliżu szpitala. Siedząc w
słońcu na tarasie, przed talerzem pasztecików z owocami morza, ponownie czułem smak
życia. Jednak oznaką najbardziej poruszającą jest powrót innego apetytu – pożądania. Za
pierwszym razem, kiedy kochałem się z żoną, poczułem, że znowu staję się mężczyzną.
Pożądanie i czułość, w tym zasadza się całe piękno seksu – mimo że pokój hotelowy, którego
nie można zamknąć od wewnątrz, nie jest idealnym miejscem dla romantycznych spotkań...
Po powrocie do Paryża podjąłem mniej więcej normalny tryb życia. Nie mogłem jeździć na
rowerze ani chodzić do biura. Musiałem odpoczywać, robić codziennie długą sjestę. Nogi
jednak się wzmocniły, lewe oko wróciło do normy, zez zniknął, mogłem znowu czytać.
Zacząłem pracować w domu, odpowiadać na korespondencję, udzielać wywiadów przez
telefon. Byłem nawet w stanie pojechać do Holandii, by wygłosić wykład na temat medycyny
alternatywnej w Królewskiej Akademii Chirurgii. Tamtejsze audytorium nie jest wcale
nastawione pozytywnie do tego rodzaju metod leczenia, a ja nie byłem w najlepszej formie.
Czułem jednak, że obudziłem zainteresowanie słuchaczy. Przekonałem ich, że w pełni ufam
w skuteczność szczepionki.
Pierwszy rezonans magnetyczny, wykonany w październiku, nie wykazał niczego
podejrzanego. Nie miałem zresztą żadnych złych symptomów, ani cienia migreny czy
bezwładu w nogach. Jednak to samo badanie wykonane w grudniu było jak zimny prysznic –
guz ponownie się odradzał. Moja żona, w ostatnim miesiącu ciąży, bardzo chciała pojechać ze
mną do centrum radiologii. Była obecna w tym momencie, kiedy zakomunikowano mi wynik
badania. Jej rozpacz nie miała granic. Przez jakiś czas siedzieliśmy oboje przybici w
poczekalni. Potem poszliśmy na lunch do restauracji w pobliżu szpitala. Płacząc nad talerzami,
powtarzaliśmy sobie: „Znowu wracamy do tego”. „Zrobimy wszystko, co trzeba zrobić, jak
zawsze, damy sobie radę – mówiła Gwenaélle. – Będę przy tobie”.
W tak krytycznych okolicznościach skupienie się na działaniu staje się najlepszą obroną przed
rozpaczą. Trzeba jednak przyznać, że emocjonalnie taka sytuacja jest bardzo trudna, trzeba
sobie wciąż przypominać, że można liczyć na pomoc żony, bliskich ludzi. Tylko wtedy
można podejmować właściwe decyzje, zaangażować się na dobre w działanie.
Nowy guz rozwijał się w tym samym miejscu, ale był na szczęście znacznie mniejszy i mniej
agresywny. Prawdopodobnie była to mutacja poprzedniego, co świadczyło o niecałkowitej
skuteczności szczepionki. Lekarze oznajmili: „Nadaje się doskonale do usunięcia, można
natychmiast przystąpić do operacji”. Nie miałem nawet czasu na strach. Operację wykonano
tydzień później.
Guz okazał się bardzo mały i chirurdzy zdołali usunąć go w całości. Wszystko poszło tak
dobrze, że niepotrzebna była dodatkowa radioterapia i mogłem szybko opuścić szpital.
Postanowiłem nie jechać na rekonwalescencję do sanatorium. Żona lada chwila miała rodzić,
a ja bardzo pragnąłem być obecny przy narodzinach Anny. To cudowne przeżycie i nie
mogłem z tego zrezygnować.
Jeśli chodzi o szczepionkę, musiałem wszystko zaczynać od nowa. Nowy guz był mutacją
poprzedniego, należało więc stworzyć nową szczepionkę z nadzieją, że zadziała. To prawda,
że pierwsza próba nie przyniosła pożądanego rezultatu, ale nie zapomniałem o statystykach –
20 procent całkowitego wyleczenia. To wystarczało, żeby podjąć drugą próbę.
Pięćdziesiąt lat: słoń, czaszka i wiatr
Szczepionka nie zdołała powstrzymać rozwoju nowotworu. Pod koniec lutego, po czterech
wstrzyknięciach szczepionki, rutynowe badanie metodą rezonansu magnetycznego ukazało to,
co radiolodzy nazywają strefami kontrastu. Jaśniej mówiąc, są to strefy szybkiego mnożenia
się nowotworów. W ciągu tygodnia pojawiły się niepokojące symptomy – ostre bóle głowy,
bezwład w lewej nodze, kłopoty z lewą ręką. Lekarze zdiagnozowali ponowny rozwój
nowotworu, połączonego z obrzękiem, który obejmował strefę kory mózgowej
odpowiedzialnej za koordynację motoryczną. Tym razem neurochirurdzy nie mogli robić
operacji – nie było wyraźnie widocznego guza, jedynie rozproszone komórki nowotworowe,
których skalpel nie zdołałby wyszukać.
W Louvain wyjaśniono mi, że niezdolność tych komórek do przekształcenia się w guz
wynikała przynajmniej częściowo z zastosowania szczepionki. Dzięki niej układ
immunologiczny był w stanie hamować rozmnażanie się komórek nowotworowych. W
zamian za to złośliwe komórki objęły prawe regiony kory mózgowej, odpowiedzialnej za
koordynację motoryczną. Wraz z lekarzem, do którego miałem całkowite zaufanie,
zdecydowaliśmy się na zastosowanie środka antyangiogenicznego (avastin) równolegle z
podawaniem mi szczepionki.
Od kilku tygodni nie mogę pisać obiema rękami na komputerze i mam duże trudności z
chodzeniem. Często odczuwam zmęczenie. Czytanie znowu stało się problemem. Tracę głos,
mówię bardzo cicho, jakbym szeptał. Oszczędzam się, mając świadomość tego, że będę
potrzebował wszystkich moich sił, żeby sobie z tym radzić.
Ten rok to rok moich pięćdziesiątych urodzin. Przy pomocy braci urządziłem przyjęcie w
kwietniowy wieczór, skąpany słońcem paryskiej wiosny. Zaprosiłem wszystkich, których
kocham. Niektórzy z przyjaciół wiedzieli o chorobie, inni tylko się domyślali. Chciałem sam
przekazać im wiadomość o moim stanie, nazwać rzecz po imieniu. Długo zastanawiałem się
nad tym, co powiedzieć. Czy miałem postawić kropkę nad „i”, użyć fachowych terminów,
odwołać się do statystyk? Czy lepiej zostawić wszystko w niepewności?
Wolałem być szczery. Przede wszystkim dlatego, że widoczne były symptomy rozwoju
choroby – osłabienie wzroku, niedowład lewej nogi i lewej ręki. Ale także dlatego, że w dniu
moich urodzin, które mogły być dla mnie ostatnimi spędzanymi z przyjaciółmi, chciałem
rozmawiać z nimi, niczego nie ukrywając. Jak powiadają Amerykanie: „kiedy w pokoju jest
słoń, nie da się udawać, że się go nie widzi”, trzeba o nim mówić i nazywać go po imieniu.
Tego wieczoru nazwałem słonia po imieniu. Opowiedziałem wszystko bardzo dokładnie.
Powtarzam to dzisiaj czytelnikom, którzy czynią mi zaszczyt, doceniając moją pracę, co
oczywiście sprawia mi ogromną radość. Oto, co usłyszeli moi przyjaciele:
Od chwili nawrotu nowotworu, który miał miejsce w czerwcu 2010 roku, przeszedłem trzy
operacje, jedną radioterapię, dwa razy kurację ze szczepionką i leczenie preparatem
hamującym angiogenezę. Guz, który się teraz pojawił, jest o wiele bardziej złośliwy niż ten, z
którym żyłem przez osiemnaście lat. Jest to glejakomięsak czwartego stopnia. Prognozy z nim
związane są najgorsze w porównaniu z wszystkimi innymi nowotworami, dając średnio
szanse na przeżycie piętnastu miesięcy. Oznacza to, że połowa ludzi mających tego rodzaju
guz żyje mniej niż piętnaście miesięcy. W wypadku nawrotu szanse na przeżycie więcej niż
osiemnastu miesięcy są właściwie żadne.
Przedstawiłem plan batalii, jaką podejmę z pomocą doskonałych lekarzy, jednocześnie
stosując własny program antyrakowy.
Być może nie dożyję dnia moich pięćdziesiątych pierwszych urodzin. Jednak nadal pozostaję
wierny wartościom, które głosiłem. Ten zespół wartości, który nie ma nazwy w języku
francuskim, po angielsku określany jest słowem empowerment. Moi kanadyjscy przyjaciele
tłumaczą go przez neologizm empuissancement. Chodzi o życiową zdolność przejęcia nad
sobą kontroli. Odczuwam wielką dumę, że zaszczepiłem tę ideę w mojej dziedzinie, w
medycynie, nawet jeśli pozostaje jeszcze dużo do zrobienia.
Jest taka piękna scena w powieści Piętaszek czyli Otchłanie Pacyfiku. Michel Tournier
opisuje zawieszoną na drzewie czaszkę byka, z której wiatr wydobywa specyficzną muzykę.
Co wydaje te dźwięki? Czaszka, wiatr, a może jedno i drugie razem?
Podobnie jest ze sztuką tworzenia. Każdy z nas z biegiem lat, w wyniku przeżywanych
doświadczeń, staje się jak ta czaszka byka, przez którą przechodzi tchnienie życia, tworząc
oryginalną melodię. Jakaż to radość, gdy człowiek uświadamia sobie, że nie musi być artystą,
by przeżyć życie jako twórczy proces!
Przez dwadzieścia minionych lat mojej kariery naukowej nauczyłem się również czegoś
bardzo istotnego, dokonałem wielkiego odkrycia nowoczesnej ekologii. Chodzi o
fundamentalną zasadę, że życie jest wyrazem relacji w ramach społeczeństwa, a nie
szeregiem szczegółowych celów, do których dążą różni ludzie. Odnosi się to tak samo do
mrówek, żyraf czy wilków, jak do ludzi. Co do mnie, to poprzez relacje z tymi wszystkimi,
którzy pasjonują się ideą ekologii społecznej, mogłem wyrazić moją kreatywność i przysłużyć
się innym. Niech im będą za to wielkie dzięki.
Download