Dług to nie wina. Niby należy go spłacać, ale w ekonomii

advertisement
Dług to nie wina. Niby należy go spłacać, ale w ekonomii...
http://biznes.gazetaprawna.pl/artykuly/888541,dlug-to-nie-wina-niby-nalezy-go-splacac-alew-ekonomii.html
Długi należy spłacać. W pierwszym odruchu większość z nas pewnie się pod tym zdaniem
bez wahania podpisze. Ale w ekonomii to, co na pierwszy rzut oka oczywiste, bywa
zazwyczaj skomplikowane. I tak jest z długiem. Najżywiej dyskutowaną dziś koncepcją w
debacie ekonomicznej
Na początek anegdota. Mamy połowę lat 30. i jeden z wysoko postawionych sanacyjnych
polityków chce zrozumieć, dlaczego na Zachodzie rządy odgrywają coraz bardziej aktywną
rolę w polityce gospodarczej. Prosi więc o rozmowę ekonomistę Ludwika Landaua. Ten
opowiada oficjelowi o teorii efektywnego popytu, fazach cyklu koniunkturalnego oraz ich
wpływie na poziom produkcji oraz bezrobocie. Ale szybko orientuje się, że te wyjaśnienia są
zbyt teoretyczne. Landau postanawia posłużyć się plastycznym przykładem prowincjonalnego
miasteczka. Takiego, jakich pełno było w II RP.
W tym miasteczku każdy jest u kogoś zadłużony. W końcu dochody niewielkie, pracy nie ma,
a funkcjonować trzeba. Pewnego dnia do miasteczka przyjeżdża bogaty i religijny Żyd.
Zatrzymuje się w lokalnym zajeździe i chcąc zachować czyste sumienie (zakaz noszenia
pieniędzy w szabas), oddaje właścicielowi gospody na przechowanie banknot 100-dolarowy.
W niedzielę rano musi jednak pilnie wyjechać i zapomina go odebrać. Po pewnym czasie
oberżysta dochodzi do wniosku, że jego gość już nie wróci. I wykorzystuje banknot do
uregulowania swojego długu u rzeźnika. Rzeźnik daje pieniądz żonie, która nie zastanawiając
się długo, spłaca nim swoje zobowiązania u szwaczki. Szwaczka płaci komorne, a jej najemca
cieszy się, bo może wreszcie odwdzięczyć się swojej kochance, z której „usług”
zdecydowanie zbyt długo korzystał na kreskę. Ta banknotem płaci z kolei w gospodzie, gdzie
czasem wynajmuje pokój. W ten sposób w ciągu ledwie kilku dni setka trafia z powrotem do
właściciela gospody. Coś jednak się w miasteczku zmieniło. Długi zostały wyrównane i
każdy może teraz patrzeć w przyszłość trochę bardziej optymistycznie. Najciekawsze, że
swoją studolarówkę odzyskał nawet bogacz, który wrócił do oberży kilka tygodni później.
Gdy tylko odebrał banknot, natychmiast odpalił od niego papierosa i mocno się zaciągnął. „I
tak był fałszywy” – wyjaśnił swoje nonszalanckie zachowanie skonfundowanemu
karczmarzowi.
Gdy Landau skończył opowiadać tę historię, dostrzegł krople potu na twarzy sanacyjnego
polityka. Ten najwidoczniej nadal miał problem ze złapaniem jej sedna. Ale wkrótce na jego
twarz powrócił uśmiech. „Aha! Od początku wiedziałem, że z tym Żydem było coś nie tak!” –
wykrzyknął, klepiąc Landaua po ramieniu.
Opisana tu dykteryjka – jak to dykteryjki – zapewne nie jest prawdziwa. Zmarły w czasie
wojny Landau miał ją opowiedzieć Michałowi Kaleckiemu, który streścił ją z kolei swojemu
uczniowi Kazimierzowi Łaskiemu. Łaski przywołał ją niedawno w trakcie rozmowy z
ekonomistą z Uniwersytetu Londyńskiego Janem Toporowskim. Toporowski stwierdził
natomiast, że jak ulał pasuje ona do opisania trwającej obecnie gorącej debaty na temat
zadłużenia. I zrobił to w krótkim eseju, który niebawem ukaże się w jednym z brytyjskich
periodyków ekonomicznych.
Zdaniem Toporowskiego większa część zachodniej opinii publicznej zachowuje się dziś
dokładnie tak, jak ów sanacyjny polityk. Patrzymy na wielki kryzys zadłużeniowy, który od
lat ciągnie w dół koniunkturę w większości gospodarek rozwiniętego świata. I powinno być
dla nas doskonale widoczne, że znaleźliśmy się w sytuacji „kredytowego impasu”
(sformułowanie ekonomisty Ralpha Hawtreya) lub „deflacji długu” (określenie Irvinga
Fishera). Przekonanie, że świat siedzi na jednej wielkiej zadłużeniowej bombie, jest więc
wszechogarniające. I sprawia, że firmy nie chcą pożyczać, a to fatalnie odbija się na
aktywności ekonomicznej. I to nawet w warunkach rekordowo niskich stóp procentowych.
Sama polityka monetarna banków centralnych już dawno przestała wystarczać. Przypomina
ona „popychanie sznurka” (to z kolei określenie Keynesa), który wygina się na wszystkie
strony, ale nie za bardzo chce przemieścić się tam, dokąd życzylibyśmy sobie go wysłać. Ot, i
najkrótsza definicja trwającej już prawie od dekady „wielkiej stagnacji”.
Kluczem do wyjścia z sytuacji mogłoby stać się fundamentalnie odmienne spojrzenie na
problem długu. Problem tylko w tym, że mainstream polityczny i ekonomiczny (zwłaszcza w
Europie) zachowuje się dziś jak ów rozmówca Ludwika Landaua, który długą analizę sytuacji
kończy kompletnie fałszywym wnioskiem: „Wiedziałem, że z tym Żydem jest coś nie tak”.
Podstawmy w to miejsce Greka albo Niemca, a znajdziemy się w samym środku obecnej
debaty o kryzysie zadłużeniowym w strefie euro.
Dlaczego tak jest? Fundamentalna przyczyna tkwi w tym, że nawet w debacie ekonomicznej
dług traktowany jest jako problem nie tyle ekonomiczny, co moralny. Świetnie to widać w
niektórych językach. Na przykład niemieckim, gdzie na określenie „długu” i „grzechu”
istnieje jedno i to samo słowo Schuld. Po polsku też mówimy, że jesteśmy komuś „winni”. A
wina to przecież, jak wiadomo, nic chwalebnego. Owszem, czasem każdemu się może
przytrafić. Ale porządny człowiek powinien ją jak najszybciej zmazać. To znaczy spłacić
zadłużenie.
Takie religijne pojmowanie długu przewija się również przy okazji ostatniego sporu wokół
kolejnego pakietu pomocowego dla Grecji. Gdy analizuje się przebieg tegorocznych
negocjacji pomiędzy trojką (a zwłaszcza Komisją Europejską) a rządem premiera Aleksisa
Tsiprasa, widać, że chodziło tu o coś więcej niż tylko odzyskanie pieniędzy pożyczonych
rządowi w Atenach. Grecję miało zaboleć. Bo długi trzeba spłacać. Bo skoro była wina, musi
być i kara.
Do dwóch razy sztuka
Z takim stanowiskiem polemizować można na dwa sposoby. Zacznijmy od stanowiska
bardziej ekonomicznego. W najlepszy i najbardziej skondensowany sposób streścił je w
wydanej dwa lata temu książce „Oszczędności. Historia pewnej groźnej idei” Mark Blyth,
profesor ekonomii politycznej z amerykańskiego Uniwersytetu Browna. Zrekonstruuję jego
poglądy na podstawie rozmowy, jaką przeprowadziłem z nim w maju dla „Polityki”. Zdaniem
Blytha twierdzenie, że „spłata zobowiązań to podstawowa reguła ekonomii”, stoi w jawnej
sprzeczności ze wszystkimi regułami racjonalnej ekonomii. Dlaczego? Bo opiera się na
nonsensownym założeniu, że dług jest stratą. W większości przypadków nikt przecież nie
pożycza za darmo. Zazwyczaj dostaje coś w zamian. Czasem są to wymierne pieniądze w
postaci procentu, a czasem wartości niewymierne jak wdzięczność, spokój czy szacunek. Już
nawet na tym przykładzie widać, że dług to nie jest nigdy czysta strata. Bo dług jednej strony
to forma inwestycji drugiej. Dlatego postrzeganie długu w kategoriach winy do zmazania to
przejaw fundamentalnego niezrozumienia praw rządzących społeczeństwem. A już
szczególnie gospodarką kapitalistyczną.
Kapitalizm – przekonuje dalej Blyth – to przecież system, w którym w cenie są inwestycje.
Gdy inwestycji brakuje, pojawia się stagnacja. Niektórzy uważają, że inwestować można
tylko po wypracowaniu nadwyżek. Takie myślenie ma pewien haczyk. Gdybyśmy bowiem
trzymali się tej zasady, to kapitalizm nigdy by się nie rozwinął. Bo wszyscy by odkładali na
przyszłe inwestycje, więc niewielu by konsumowało. A wobec tego wszelkie inwestycje
straciłyby rację bytu, bo po co inwestować, skoro nie ma popytu?
Aby uciec z tego zaklętego kręgu, firmy wymyśliły dług korporacyjny. Który jest niczym
innym jak obietnicą udziału w przyszłym zysku, wypracowanym z czynionych dziś
inwestycji. Podobnie robią państwa, emitując dług publiczny. Jeżeli państwo pożycza
pieniądze i wydaje je np. na infrastrukturę, szkolnictwo publiczne lub zdrowie powszechne, to
przecież też inwestuje. W swoich obywateli. Zwłaszcza w tych z szerokich społecznych
dołów i części klasy średniej, których nie stać na takie inwestycje z własnej kieszeni.
Nie chodzi jednak tylko o inwestycje. Załóżmy, że ktoś popadł w straszliwe długi. Jest winien
i nie ma z czego oddać. Możemy oczywiście powiedzieć, że jeżeli przez najbliższe 40 lat
będzie pracował po 20 godzin na dobę, to w końcu mu się uda. Teoretycznie tak. Ale
powiedzmy sobie szczerze: czy realistyczne jest oczekiwanie, że taki ktoś spłaci dług?
Oczywiście, że nie. I właśnie dlatego wymyślono bankructwo. Bo zdzieranie z dłużnika
ostatniej koszuli nie tylko nie jest moralne. To po prostu nie działa. Bo jakie wnioski
wyciągną z tego potencjalni naśladowcy? Najpewniej pomyślą, że od kredytu trzeba się
trzymać z dala, bo jak coś pójdzie nie tak, to mogiła. Czy świat, w którym niespłacony dług
będzie równoznaczny z katastrofą, wygeneruje z siebie ryzyko, innowacje i jakikolwiek
postęp?
A co z odpowiedzialnością po stronie wierzyciela? Blyth argumentuje w sposób następujący:
załóżmy, że wchodzę do banku i mówię, by dał mi 50 tys. dol., bo chcę je postawić na
wyścigach konnych. Przecież nikt w banku nie potraktuje mnie poważnie. Dlaczego? Bo
ryzyko jest zbyt duże. Ale gdybym przyszedł do banku i oświadczył, żeby mi dali 50 tys. dol.,
bo umówiłem się z bukmacherem, iż nawet jak mój koń przegra, to ja i tak dostanę moje 50
tys.? Pewnie by dali. Niemożliwe? A czym to się różni od sytuacji, w której inwestor kupuje
papiery dłużne emitowane przez rząd Grecji. Co oznacza, że świadomie wybrał taką formę
zainwestowania nadwyżek finansowych. Nie zrobił tego za darmo. Dostał premię w
wysokości aktualnego oprocentowania. Jeżeli wybrał kraj bardziej ryzykowny, premii było
więcej. Ale wydarzyło się coś takiego jak kryzys 2008 r. Jednak inwestora to nie interesuje.
On domaga się spłaty swoich zobowiązań za wszelką cenę i nie chce przyjąć do wiadomości
strat związanych z restrukturyzacją greckiego długu. I on te pieniądze dostaje z powrotem.
Tak jakby ryzyko związane z pożyczką w ogóle go nie obowiązywało.
Dokładnie to samo zjawisko (tyle że na poziomie długu prywatnego) pokazali w 2014 r.
amerykańscy ekonomiści Atif Mian i Amir Sufi w książce „House of Debt”. Ich zdaniem
ryzyko związane z akcją kredytów hipotecznych w USA przed 2008 r. w całości przerzucone
zostało na pożyczkobiorców. A taki układ nie jest fair i nie da się na nim budować zdrowego
obrotu ekonomicznego.
Wróćmy jednak do Blytha. W swojej książce prócz teoretycznej podbudowy obsesyjnej walki
z długiem pokazuje też jej historyczne fiasko. Udowadnia, jak z powodu tej obsesji Europa
osunęła się z tragedii I wojny światowej w hekatombę jeszcze straszliwszego globalnego
konfliktu z lat 1939–1945. I dziwi się, jak to możliwe, że Europa nie wyciągnęła z tamtych
wydarzeń sensownej lekcji. W końcu polityka oszczędnościowa z lat 20. i 30. w zasadzie w
niczym nie różni się od austerity forsowanej od kilku lat w strefie euro. I w jednym, i w
drugim przypadku odbywa się ona drogą wewnętrznej deflacji. Zazwyczaj pod hasłem, że oto
Grecy, Włosi, Hiszpanie czy Brytyjczycy przez lata „żyli ponad stan”. A teraz muszą zacisnąć
pasa. Brzmi to pewnie odważnie, ale nie ma nic wspólnego z trzeźwą ekonomiczną czy
socjologiczną analizą. Dzieje się tak dlatego, że redukcja wydatków publicznych (w ten
sposób odbywa się zazwyczaj to mityczne zaciskanie pasa) uderza w różnym stopniu w różne
części społeczeństwa. Jeżeli ktoś jest majętny albo przynajmniej należy do wyższej klasy
średniej, prawdopodobnie korzysta z prywatnej służby zdrowia, prywatnego szkolnictwa czy
transportu. Jego dobrobyt w najmniejszym stopniu nie zależy też od publicznej polityki
mieszkaniowej czy jakości pomocy społecznej. Wobec tego jest mu bardzo łatwo przybrać
marsową minę i powiedzieć: tak, nie ma innego wyjścia, żyliśmy ponad stan i teraz musimy
zacisnąć pasa. W praktyce on tych oszczędności nawet nie odczuje.
zobacz także:
•
•
•
•
Kryzys grecki uwidocznił napięcie między bogatym centrum a biednymi peryferiami »
Życie bez zobowiązań. Po offshoring sięgają też indywidualne osoby »
Woś: Ameryka na diecie paleo »
Demokracja poległa w starciu z kapitalizmem »
Na to nakłada się jeszcze efekt tłamszenia koniunktury. Dam przykład. Proszę sobie
wyobrazić recesję. Grozi wam utrata pracy. Przychodzi do was szef i mówi: będziesz teraz
pracował za pensję o 1/3 niższą, ale w zamian utrzymasz zatrudnienie. Oczywiście jesteście
ludźmi rozsądnymi, więc się na to godzicie. A teraz wyobraźmy sobie, że wszyscy
pracodawcy zachowują się w ten sposób. A ich pracownicy też są rozsądni, więc akceptują
nowe warunki. Efekt jest taki, że większość pracowników ma teraz mniej pieniędzy.
Automatycznie spada popyt i konsumpcja. Szybko odczują to producenci. W tym ludzie, dla
których pracujecie. A skoro mają mniej zamówień, to muszą dokonać nowych cięć albo
kolejnych zwolnień.
W warunkach państw demokratycznych takie eksperymenty na żywym organizmie zazwyczaj
kończą się podobnie. Na ich podstawie Blyth formułuje uniwersalne prawo: tam gdzie działa
demokracja, wyborcy dają się nabrać na oszczędności maksymalnie dwa razy. Za pierwszym
razem są faktycznie przekonani, że wydawali za dużo. I że wystarczy trochę diety, a wszystko
będzie dobrze. Wkrótce jednak zaczynają się orientować, że to, co miało być leczniczą dietą,
zamienia się we wtrącenie do piwnicy przez znachora psychopatę. Tuż po dokonaniu tego
odkrycia wyborcy będą jeszcze mocno skołowani i wtedy bardzo często blok zwolenników
zaciskania pasa zwycięża po raz drugi. Zwykle głosami tych, którzy zaciskają cudze pasy. Ale
potem następuje bunt. Trzeba tylko mieć nadzieję, że gdzieś po drodze ludzie nie utracą wiary
w demokrację. Tak jak Europa w przededniu II wojny światowej.
To bez znaczenia
Czy to znaczy, że dług jest zawsze dobry? Oczywiście, że nie. Ale autorzy tacy jak Blyth
wcale tego nie mówią. Oni krytykują sytuację, w której dług postrzegany jest zawsze jako
grzech. Zwłaszcza że nie ma na to żadnych dowodów. Sytuacja przypomina raczej wielki plac
zabaw. Na nim kłębią się tabuny dzieci oraz ich opiekunowie. Każde dziecko biega w sobie
tylko znanym kierunku. Każdy rodzic jakoś reaguje. Ale każdy po swojemu. Jeden będzie
więc biegał za maluchem krok w krok. Drugi przysiądzie zaś sobie na ławce z kubkiem kawy
i gazetą, tylko co jakiś czas sprawdzając kątem oka, czy berbeć nie robi sobie lub innym
krzywdy. Teraz wyobraźmy sobie, że ten plac zabaw to gospodarka. A obserwujący sytuację
– to sztab ekonomistów. Dokładnie i regularnie odmierzający, jak na przestrzeni czasu
układają się odległości pomiędzy dziećmi i ich rodzicami. A potem zapisują to sobie w
komputerach i próbują na tej podstawie wyznaczyć fundamentalne zależności.
Tak właśnie wygląda praca ekonomistów próbujących badać, czy i w jaki sposób wpływają
na siebie dług publiczny oraz wzrost gospodarczy. Autorem metafory jest brytyjski
ekonomista z Uniwersytetu w Nottingham Markus Eberhardt, który w kwietniu 2014 r.
zaprezentował frapujący materiał. Wywracający do góry nogami wiele z tego, co opinia
publiczna zwykła sądzić o długu publicznym i jego wpływie na dynamikę PKB.
Eberhardt rozprawia się w nim najpierw z tzw. uniwersalnym podejściem do tematu
zadłużenia. Takim, jaki charakteryzował słynne prace Carmen Reinhart i Kennetha Rogoffa z
lat 2009–2010, w których duet renomowanych ekonomistów twierdził wprost: gdy poziom
długu przekracza 90 proc. PKB, dynamika gospodarcza słabnie w sposób gwałtowny. Dlatego
walka z zadłużeniem powinna być priorytetem wszystkich rządów. Właściwie niezależnie od
szerokości geograficznej. Tylko że zdaniem Eberhardta taka próba wyznaczenia jednego
bezpiecznego dla różnych gospodarek poziomu zadłużenia przypomina obłęd. Coś jakby
zapisanie żelaznej reguły, że na placu zabaw dobry rodzic znajduje się nie dalej niż 3,12 cm
od swojej pociechy. Niezależnie od tego, czy dziecko ma lat trzy i pół, czy osiem.
Aby jeszcze bardziej podkreślić jasność swojego wywodu, Eberhardt wybrał cztery kraje
znajdujące się na podobnym poziomie rozwoju gospodarczego: USA, Wielką Brytanię,
Szwecję i Japonię. Czyli – trzymając się przykładu z placem zabaw – grupę dzieci w mniej
więcej tym samym wieku. A następnie próbował na wszelkie sposoby szukać, czy może tu
relacja wzrostu PKB i zadłużenia układa się podobnie. Niczego takiego nie znalazł.
Absolutnie niczego. Bo nawet tutaj jeden rodzic biegał za swoim dzieckiem, a inny znów nie
bał się spuszczać go od czasu do czasu z oczu. Dowodzi to zdaniem Eberhardta jednego. Nie
ma absolutnie żadnej żelaznej reguły dotyczącej relacji długu publicznego oraz wzrostu. Dla
jednego dług będzie tragedią. Dla innego znów wielką szansą. I tyle.
Mam jednak wrażenie, że opinia publiczna bardzo źle reaguje na tego typu wiadomości. I
dlatego politycy oraz media wolą długiem straszyć albo z nim walczyć. A w najlepszym
wypadku nie mówić o nim wcale. Dobrym przykładem są obecne spory w Wielkiej Brytanii.
Tam konserwatywny rząd Davida Camerona wypina piersi do orderów. Mówi: zobaczcie, to
dzięki naszej odważnej i niepopularnej polityce budżetowych cięć gospodarka zaczyna
wychodzić na prostą. Tego typu linię argumentacyjną znamy też doskonale z wcześniejszych
etapów naszej transformacji. Ale idąc za tokiem rozumowania Eberhardta, torysi chcą zebrać
pochwały za coś, co nie jest ich zasługą. Trochę według zasady „Cieszcie się, gdy następnym
razem zachorujecie na grypę. Bo jak się skończy, to poczujecie się lepiej”.
I chyba o to chodzi zwolennikom innej rozmowy o długu. Oni nie mówią – zadłużajcie się, a
potem nie spłacajcie. Ich argumenty są dużo bardziej subtelne. Tak jak linia argumentacji
zaprezentowana przez Davida Graebera. Amerykański antropolog z London School of
Economics kilka lat temu wydał książkę pod tytułem „Dług. Pierwsze 5000 lat”.
Przeciwstawia się on jego zimnej matematyzacji. Nie mówi: nie płaćcie długów. Ale twierdzi,
że świat, w którym wierzyciel ma zawsze rację, nie jest dobrym światem.
Pomogą Marsjanie?
Mamy dogmat, że dług równa się grzech. I kropka. Zakaz nadmiernego zadłużenia jest
wyraźnie zapisany w unijnych traktatach. Im kraj biedniejszy, tym ten zakaz jest wobec niego
bardziej bezwzględnie egzekwowany. Efekt jest więc taki, że przy obecnie istniejącym
kształcie instytucjonalnym Unii jest jedna, i tylko jedna, droga do gospodarczego sukcesu.
Jaka? Droga niemiecka. A więc budowania nadwyżki budżetowej poprzez agresywną politykę
eksportową.
Problem tylko w tym, że jest to droga, którą nie mogą pójść wszyscy jednocześnie. Bo strefa
euro to dosyć zamknięty organizm gospodarczy, w naturalny sposób skłaniający się do
handlowania ze sobą nawzajem. A w tym układzie nadwyżka Niemców jest długiem Greków
oraz Hiszpanów. To samo dotyczy całej światowej gospodarki. Jeżeli wszyscy będą w niej
naśladowali niemiecki model superkonkurencyjności międzynarodowej, to kto będzie
kupował ich produkty? Może Marsjanie?
Konsekwencja jest więc taka, że zwycięzca bierze wszystko. Takie gospodarki jak niemiecka
kwitną, a ich politycy jeszcze bardziej utwierdzają się w swoim dogmatyzmie. A inne
gospodarki wpadają w pułapkę oszczędności. Nie mogą uciec do przodu i wspomóc się
długiem, bo dług jest przecież zły i zakazany. Więc dalej próbują oszczędzać i mrozić poziom
płac, licząc, że w ten sposób odbudują utraconą konkurencyjność. Ale nie odbudują.
Download