Ryszard Kapuściński

advertisement
Ryszard Kapuściński
Jeszcze dzień życia
CZYTELNIK • 2000 • WARSZAWA
Opracowanie graficzne Andrzej Heidrich
69,
Biblioteka WDiNP UW
1098004687
© Copyright by Ryszard Kapuściński, Warszawa 2000 ISBN 83-07-02766-7
L Jesteśmy ludźmi
____ 40. Kiedy strach nadejdzie, sen rzadko się zjawia
53. Nie wszystko wszyscy możemy 71. Żeglarz opowiada o wiatrach, rolnik o
wołach,
żołnierz wylicza rany 154. Dopóki oddycham, mam nadzieję 187. Życie jest
czuwaniem 303. Nie ma życia w wojnie 322. Człowiek człowiekowi wilkiem
,'
.
' 326. W ogrodach Bellony rodzą się nasiona śmierci 336. Zawsze niepewne są
wyniki bitew 338. Dwa razy zwycięża, kto siebie zwycięża
w zwycięstwie
340. Umiesz zwyciężać, Hannibalu, nie umiesz zwycięstwa wykorzystać!
344. Jedynym ocaleniem dla zwyciężonych - nie spodziewać się ocalenia
345. Zwyciężeni zwyciężyliśmy
349. Kim był ten, kto pierwszy wydobył straszne
mieczer
„VERTE", łacińskie przysłowia, sentencje i ulotne słowa zebrał, ułożył,
przetłumaczył i opracował Stefan Staszczyk przy udziale Karola Jawińskiego,
PZWS, Warszawa 1959
Zamykamy miasto
Trzy miesiące mieszkałem w Luandzie, w hotelu „Ti-voli". Z okna miałem widok na
zatokę i port. Przy nabrzeżach stało kilka statków handlowych europejskich linii
oceanicznych. Ich kapitanowie utrzymywali łączność radiową z Europą i mogli
wiedzieć o tym, co stanie się w Angoli, lepiej i więcej niż my, zamknięci w
oblężonym mieście. Kiedy po świecie rozchodziła się wiadomość, że zbliża się
bitwa o Luandę, statki odpływały w głąb morza i zatrzymywały się na granicy
horyzontu. Razem z nimi oddalała się ostatnia nadzieja na ratunek, ponieważ
ucieczka drogą lądową była niemożliwa, a powtarzała się pogłoska, że w każdej
chwili nieprzyjaciel zbombarduje i unieruchomi lotnisko. Potem okazywało się, że
termin ataku na Luandę został przesunięty i flota wracała do zatoki w nie
kończącym się oczekiwaniu na ładunek kawy i bawełny.
Ruch tych statków był dla mnie ważnym źródłem informacji. Kiedy pustoszała
zatoka, zaczynałem przygotowywać się na najgorsze. Nasłuchiwałem, czy nie
zbliżają się odgłosy kanonady artyleryjskiej. Zastanawiałem się, czy nie ma aby
prawdy w tym, co szeptali między sobą Portugalczycy, że w mieście ukrywa się dwa
tysiące żołnierzy Holdena Roberto, którzy czekają tylko na rozkaz rozpoczęcia
rzezi. Ale wśród tych niepokojów statki znowu wpływały do zatoki. Nie znanych mi
marynarzy witałem w myślach jak zbawców: na jakiś czas zapowiadała się cisza. .,
W sąsiednim pokoju mieszkało dwoje starych ludzi -don Silva, handlarz diamentów,
i jego żona - dona Esme-ralda, która umierała na raka. Dożywała ostatnich dni
bez pomocy i ratunku, ponieważ zamknięto już szpitale, a lekarze wyjechali. Jej
ciało ginęło w stercie poduszek, poskręcane z bólu. Bałem się tam wstępować.
Kiedyś wszedłem i spytałem, czy nie przeszkadza jej, że nocami stukam na
maszynie. Jej myśl wydostała się z bólu na moment, na tyle tylko, by powiedzieć:
-Nie, Ricardo, mnie już nic nie może przeszkodzić, żeby dojść do końca.
Don Silva godzinami chodził po korytarzu. Kłócił się z wszystkimi, wyzywał
świat, kark pęczniał mu od złej krwi. Krzyczał nawet na czarnych, choć już w tym
czasie wszyscy traktowali ich grzecznie, a jeden z naszych sąsiadów nabrał nawet
takiego zwyczaju, że zatrzymywał zupełnie nieznanych Afrykańczyków, podawał im
rękę i kłaniał się uniżenie. Tamci myśleli, że wojna pomieszała mu zmysły i
odchodzili pospiesznie. Don Silva czekał na przyjście Holdena Roberto i
wypytywał mnie, czy wiem coś na ten temat. Widok odpływających statków napełniał
go największą radością. Zacierał ręce, prostował się w krzyżu, pokazywał
sztuczne zęby. Mimo przygniatających upałów chodził zawsze w ciepłym ubraniu. W
fałdy garnituru miał powszywane różańce diamentów. Raz w przypływie zadowolenia,
kiedy wydawało się, że FNLA jest już u wejścia do hotelu, pokazał mi garść
przezroczystych kamyków, które wyglądały jak drobno potłuczone szkło. Były to
diamenty. W hotelu mówili, że Silva nosi na sobie pół miliona dolarów. Stary
miał serce rozdarte. Chciał uciec ze swoim bogactwem, a przykuwała go choroba
dony Esmeraldy. Bał się, że jeżeli nie wyjedzie natychmiast, ktoś doniesie i
odbiorą mu jego skarby. Nigdy nie wychodził na ulicę, chciał nawet wprawić
dodatkowy zamek, ale
wszyscy fachowcy już wyjechali i w Luandzie nie było człowieka, który by
potrafił to zrobić.
Naprzeciw mnie mieszkała młoda para - Arturo i Maria. On był urzędnikiem
kolonialnym, a ona spokojną, milczącą blondyną o zamglonych, zmysłowych oczach.
Czekali na wyjazd, ale najpierw musieli wymienić pieniądze angolańskie na
portugalskie, a to trwało tygodniami, bo kolejki do banków były kilometrowe.
Nasza sprzątaczka, żwawa, ciepła staruszka — dona Car-tagina, doniosła mi
oburzonym szeptem, że Arturo i Maria żyjąna wiarę. To znaczy, żyjąjak Murzyni,
jak ci bezbożnicy z MPLA. W jej skali wartości był to najniższy stopień
degradacji i pohańbienie białego człowieka. Dona Cartagina też czekała na
przyjście Holdena Roberto. Nie wiedziała, gdzie są j ego wojska, i pytała mnie
skrycie o nowiny. Pytała także, czy dobrze piszę o FNLA. Mówiłem, że tak, że
entuzjastycznie. Z wdzięczności sprzątała mi zawsze pokój na najwyższy połysk, a
kiedy w mieście nie było co pić, przynosiła mi - nie wiadomo skąd - butelkę
wody.
Maria traktowała mnie jak człowieka, który przygotowuje się do samobójstwa,
ponieważ powiedziałem jej, że zostaję w Luandzie do dnia niepodległości Angoli,
do 11 listopada. Jej zdaniem do tego czasu z miasta nie pozostanie kamień na
kamieniu. Wszyscy zginą i powstanie tu wielkie cmentarzysko, zamieszkane przez
sępy i hieny. Radziła mi, żebym szybko wyjeżdżał. Zrobiłem z nią zakład o
butelkę wina, że przetrwam i że spotkamy się w Lizbonie, w eleganckim hotelu
„Altis" 15 listopada, o siedemnastej. Spóźniłem się na to spotkanie, ale w
recepcji Maria zostawiła mi kartkę, że czekała i że następnego dnia wyjeżdżaj ą
z Arturo do Brazylii.
Cały hotel „Tivoli" był zapchany po brzegi i przypominał nasze dworce tuż po
wojnie, wyładowane tłumem, na przemian nerwowym i apatycznym, oraz stertami byle jak powiązanych
tłumoków. Wszędzie pachniało źle, kwaśno, budynek wypełniała lepka, dławiąca
duchota. Ludzie pocili się z gorąca i ze strachu. Panował nastrój apokalipsy,
wyczekiwania na moment zagłady. Ktoś przyniósł wiadomość, że w nocy zbombardują
miasto. Ktoś inny dowiedział się, że w swoich dzielnicach czarni ostrzą noże i
chcą j e próbować na portugalskich gardłach. Lada moment miało wybuchnąć
powstanie. Jakie powstanie? - dopytywałem się, żeby napisać o tym do Warszawy.
Nikt nie wiedział dokładnie. Po prostu - powstanie, a co za powstanie, to się
okaże, jak wybuchnie.
Plotka wycieńczała wszystkich, targała nerwy, odbierała zdolność myślenia.
Miasto żyło w atmosferze histerii, dygotało z lęku. Ludzie nie wiedzieli, jak
poradzić sobie z rzeczywistością, która ich teraz otaczała. Jak ją objaśnić, jak
oswoić. Mężczyźni gromadzili się na korytarzach hotelu i odbywali narady
sztabowe. Przyziemni pragmatycy byli za tym, żeby hotel na noc barykadować. Ci,
którzy mieli szersze horyzonty i zdolność globalnego spojrzenia na świat,
uważali, że trzeba wysłać depeszę do ONZ z apelem o interwencję. Ale wszystko,
jak to jest w latynoskim zwyczaju, kończyło się na dysputach.
Wieczorami latał nad miastem samolot i zrzucał ulotki. Był to samolot pomalowany
na czarno, bez świateł i znaków. Ulotki mówiły, że wojska Holdena Roberto stoją
pod Luandą i że wejdą do stolicy choćby jutro. Żeby ułatwić to zadanie, wzywa
się ludność do wymordowania wszystkich Rosjan, Węgrów i Polaków, którzy do wodzą
oddziałami MPLA i są sprawcami całej wojny i wszystkich nieszczęść, jakie spadły
na umęczony naród. Działo się to we wrześniu, kiedy w całej Angoli byłem jedynym człowiekiem z
Europy wschodniej. W mieście grasowali bojówkarze z PIDE, przychodzili do
hotelu, pytali, kto w nim mieszka. Byli bezkarni, w Lu-andzie nie istniała żadna
władza, a oni chcieli mścić się za wszystko, za rewolucję goździków, za utraconą
Angolę, za złamane kariery. Każde pukanie do drzwi mogło być dla mnie złym
sygnałem. Starałem się o tym nie myśleć, jest to jedyny sposób na takie
sytuacje.
Bojówkarze zbierali się w nocnym barze „Adao", obok hotelu. Było tam zawsze
ciemno, kelnerzy chodzili z latarkami. Właściciel baru, gruby, zniszczony
playboy, o oczach przekrwionych, przesłoniętych spuchły-mi powiekami, wziął mnie
raz do swojego kantorku. Od podłogi do sufitu ściany były zabudowane półkami, na
półkach stało dwieście dwadzieścia sześć odmian whisky. Wyciągnął z szuflady
biurka dwa pistolety i położył je przed sobą.
Zabiję tym dziesięciu komunistów i dopiero będę spokojny, powiedział.
Patrzyłem na niego, uśmiechałem się i czekałem, co zrobi. Przez drzwi słychać
było muzykę, bojówkarze zabawiali się z pijanymi Mulatkami. Gruby schował
pistolety i zatrzasnął szufladę. Do dziś nie wiem, dlaczego zostawił mnie w
spokoju. Może należał do ludzi, jakich nieraz spotykałem, którym większą
satysfakcję od zabijania daje świadomość, że mogliby zabić, a tego nie robią.
Przez cały wrzesień kładłem się spać nie wiedząc, co stanie się tej nocy i
następnego dnia. Koło mnie kręciło się kilku typów, rozpoznawałem ich twarze.
Spotykaliśmy się ciągle, nie zamieniając słowa. Nie wiedziałem, co robić. Z
początku postanowiłem czuwać, nie chciałem, żeby mnie zaskoczyli w czasie snu.
Ale w połowie nocy napięcie słabło i zasypiałem w ubraniu, w butach,
na wielkim łóżku pięknie zasłanym przez donę Cartaginę.
MPLA nie mogło mnie obronić: ci ludzie byli daleko, w dzielnicach afrykańskich,
albo jeszcze dalej - na froncie. Dzielnica europejska, w której mieszkałem, do
nich jeszcze nie należała. Dlatego lubiłem jeździć na front - tam było
bezpieczniej, bardziej swojsko. Jednakże wyjazdy takie trafiały się. rzadko.
Nikt, nawet ludzie ze sztabu, nie umieli dokładnie określić, gdzie jest front.
Nie było komunikacji ani łączności. Samotne, małe oddziały niewprawnych,
początkujących partyzantów, zagubione w ogromnych, zdradliwych przestrzeniach,
poruszały się to tu, to tam, bez planu i myśli. Tę wojnę każdy prowadził na
swoją rękę, każdy był zdany na siebie.
Codziennie, o dziewiątej wieczorem odzywała się Warszawa. W aparacie teleksu,
który stał w recepcji, zapalało się światło i maszyna wystukiwała sygnał:
814251 PAP PL DOBRY WIECZÓR PROSIMY NADAWAĆ
albo:
NARESZCIE UDAŁO NAM SIĘ POŁĄCZYĆ
albo:
CZY COS DZISIAJ DOSTANIEMY? PLS GA GA.
Odpowiadałem:
OK OK MOM SYP
i włączałem taśmę z tekstem depeszy. 14
Dla mnie godzina dziewiąta była najważniejszą chwilą dnia, była powtarzającym
się każdego wieczora przeżyciem. Pisałem codziennie, pisałem z pobudek
najbardziej egoistycznych, przełamywałem wewnętrzny bezwład i depresję, żeby
zrobić choćby najkrótszą depeszę i utrzymać łączność z Warszawą, bo to ratowało
mnie przed samotnością i poczuciem opuszczenia. Jeżeli miałem czas, warowałem
przy teleksie na długo przed dziewiątą. Zapalające się światło wzbudzało we mnie
taki sam entuzjazm, jaki w człowieku zagubionym na pustyni wywołuje odnalezione
nagle źródło. Starałem się na wszystkie sposoby przeciągać czas tych seansów.
Opisywałem szczegółowo wszystkie bitwy. Pytałem, jaka jest pogoda w kraju, i
skarżyłem się, że nie mam co jeść. Ale w końcu przychodził moment, kiedy
Warszawa odzywała się:
ODBIÓR DOBRY ŁĄCZYMY SIĘ JUTRO GODZ. 20 00 GMT DZKB BY BY
światło gasło i znowu zostawałem sam.
Luanda ginęła inaczej niż nasze miasta w latach wojny. Nie było nalotów,
pacyfikacji, burzenia dzielnicy za dzielnicą. Nie było cmentarzy na ulicach i
placach. Nie pamiętam ani jednego pożaru. Miasto umierało tak, jak ginie oaza, w
której wyschły studnie - pustoszało, zapadało w martwotę, odchodziło w
zapomnienie. Ale ta agonia nastąpiła później, na razie wszędzie panował
gorączkowy ruch. Wszyscy spieszyli się, wszyscy wyjeżdżali! Każdy starał się
odlecieć najbliższym samolotem do Europy, do Ameryki, byle gdzie. Do Luandy
ściągali Portugalczycy z całej Angoli. Z najdalszych zakątków przyjeżdżały
karawany samochodów wyładowai5
nych ludźmi i bagażem. Mężczyźni zarośnięci, kobiety wymięte i rozczochrane,
dzieci brudne i senne. Po drodze uciekinierzy łączyli się w długie kolumny i tak
przemierzali kraj, bo im większa gromada, tym bezpieczniej. Z początku zajmowali
w Luandzie hotele, ale potem nie było już miejsc, więc kierowali się prosto na
lotnisko. Wokół lotniska powstało koczownicze miasto, bez ulic i domów. Ludzie
mieszkali pod gołym niebem, wiecznie zmoknięci, bo ciągle padały deszcze. Żyli
teraz gorzej niż czarni w sąsiadującej z lotniskiem dzielnicy afrykańskiej, ale
przyjmowali to apatycznie, z ponurą rezygnacją, nie wiedząc, kogo przeklinać za
swój los. Salazar już nie żył, Caetano uciekł do Brazylii, a w Lizbonie rządy
ciągle się zmieniały. Wszystkiemu winna była rewolucja, bo przedtem panował
spokój. Teraz rząd obiecał czarnym wolność, czarni pobili się między sobą, palą
i mordują. Oni nie są zdolni do rządzenia. Czarny to tak: wypić, a potem spać
cały dzień. Nawie-sza na siebie koralików i chodzi zadowolony. Pracować? Tutaj
nikt nie pracuje. Oni żyją jak sto lat temu. Jak sto, panie? Jak tysiąc! Ja
widziałem takich, co żyją jak tysiąc lat temu. A co można wiedzieć, jak było
tysiąc lat temu? Pewnie, że można, każdy wie, jak było. Tego kraju więcej nie
będzie. Mobutu weźmie kawałek, ci z południa wezmą kawałek i tak się skończy.
Żeby tylko zaraz stąd odlecieć. Żeby na to więcej nie patrzeć. Ja tu włożyłem
czterdzieści lat pracy. Całą swój ą krwawicę. Kto mi teraz zwróci? Pan myśli, że
można zacząć życie od nowa?
Ludzie siedzą na tobołkach okryci plastykiem, bo deszcz siąpi, medytują,
rozważają wszystko. Czasem w tym porzuconym tłumie, który wegetuje tutaj
tygodniami, wybucha iskra buntu. Kobiety pobij ą żołnierzy wyznaczonych do
pilnowania porządku, a mężczyźni usiłuj ą porwać samolot, aby świat dowiedział
się, do jakiej
rozpaczy zostali doprowadzeni. Nikt nie wie, kiedy stąd odleci i w jakim
kierunku. Panuje kosmiczny bałagan. Zorganizować Portugalczyków jest trudno,
ponieważ są to zdeklarowani indywidualiści, natury, które nie potrafią żyć w
ścisku i we wspólnocie. Pierwszeństwo mają kobiety ciężarne. Dlaczego one? Czyja
mam być gorsza, bo urodziłam pół roku temu? Dobrze, pierwszeństwo mają ciężarne
i z niemowlętami. Dlaczego one? Czy mam być gorsza, bo mój syn skończył trzy
lata? Dobrze, pierwszeństwo maj ą kobiety z dziećmi. Tak? A ja, dlatego że
jestem mężczyzną, mam tutaj zginąć? I oto co silniejsi ładują się do samolotu, a
kobiety z dziećmi kładą się na betonie, pod kołami, tak żeby piloci nie mogli
ruszyć, przychodzi wojsko, wypędza mężczyzn, każe wsiadać kobietom, one wchodzą
po schodkach triumfujące, jak oddział zwycięzców do nowo zdobytego miasta.
Dajmy najpierw odlecieć załamanym nerwowo. Doskonale, nie trzeba daleko szukać,
żeby nie wojna, już dawno byłbym w domu wariatów. A nas pod Carmoną napadł
oddział dzikusów, wszystko zabrali, pobili, chcieli rozstrzelać. Do dzisiaj
jestem cała rozdygotana. Oszaleję, jeżeli nie wylecę stąd natychmiast. Moi
drodzy, powiem wam tylko tyle, że straciłem cały dorobek życia. Poza tym, u nas,
w Lumbale, dwóch z UNITA trzymało mnie za włosy, a trzeci przystawił mi lufę do
samego oka. Uważam, że jest to dostateczny powód, żeby postradać zmysły.
Żadne kryterium nie zyskiwało aprobaty ogółu. Zrozpaczony tłum napierał na każdy
samolot, mijały godziny, nim dało się ustalić, kto wreszcie dostanie miejsce.
Trzeba przewieźć pół miliona uchodźców mostem powietrznym na drugi koniec
świata.
Wszyscy wiedzą, dlaczego chcą wyjechać. Oni wiedzą, że wrzesień da się
przetrwać, ale w październiku
będzie już bardzo źle, a listopada nie przeżyje nikt. Skąd oni to wiedzą? Pan
pyta o takie rzeczy! Ja tu przeżyłem dwadzieścia osiem lat, ja coś mogę
powiedzieć o tym kraju. Wie pan, czego się dorobiłem? Starej taksówki, którą
zostawiłem tam, na ulicy.
Ludzie uciekali, jak przed nadciągającą zarazą, jak przed morowym powietrzem,
którego nie widać, ale które zadaje śmierć. Potem przyjdzie wiatr i piasek
zasypie ślady ostatniego człowieka.
Ty w to wierzysz? pytałem Artura. Arturo nie wierzy, ale jednak woli wyjechać. A
pani, dono Cartagino, pani w to wierzy? Tak, dona Cartagina jest o tym
przekonana. Jeżeli zostaniemy do listopada, to nas nie będzie. Tu staruszka
energicznie przejeżdża palcem po szyi, na której jej paznokieć pozostawia
czerwony ślad.
Różne rzeczy zdarzyły się przedtem, nim miasto zostało zamknięte i skazane na
śmierć. Jak chory, który w chwilach agonii nagle ożywia się i na moment wracają
mu siły, tak w końcu września życie w Luandzie nabrało szczególnego wigoru i
tempa. Chodniki były zatłoczone, na jezdniach powstawały korki. Ludzie biegali
zdenerwowani, spieszyli się, załatwiali tysiące spraw. Byle szybko wynieść się,
uciec w porę, zanim pierwsza fala morowego powietrza wtargnie do miasta.
Nie chcieli Angoli.
Mieli dosyć tego kraju, który miał być ich ziemią obiecaną, a przyniósł im
rozczarowanie i poniżenie. Żegnali swój afrykański dom z mieszaniną rozpaczy i
wściekłości, żalu i bezsiły, z poczuciem, że odjeżdżają na zawsze. Pragnęli
tylko ujść z życiem i wywieźć swój dobytek.
Wszyscy byli zajęci budowaniem skrzyń. Zwieziono góry desek i dykty. Skoczyły
ceny młotków i gwoździ.
Skrzynie były głównym tematem rozmów -jak je budować i czym najlepiej wzmacniać.
Pojawili się samo-zwańczy znawcy - skrzyniarze, domorośli architekci
skrzyniarstwa, skrzyniarskie style, szkoły i kierunki. Wewnątrz Luandy zbudowanej z betonu i cegły, zaczęło powstawać nowe, drewniane miasto. Chodziłem
teraz po ulicach jak po wielkim placu budowy. Potykałem się o rozrzucone deski,
gwóźdź wystający z belki rozerwał mi koszulę. Niektóre skrzynie były wielkości
letnich domków, bo wytworzyła się nagle skrzyniarska skala prestiżu - im kto
bogatszy, tym większą budo wał skrzynię. Imponujące były skrzynie milionerów belkowane i wybite od wewnątrz żeglarskim płótnem, miały ściany solidne i
eleganckie, zrobione z najdroższych gatunków tropikalnego drewna, o słojach tak
pięknie przyciętych i tak starannie spolerowanych, że przypominały antyczne
meble. W skrzynie te pakowano całe salony i sypialnie, kanapy, stoły i szafy,
kuchnie i lodówki, komody i fotele, obrazy, dywany, żyrandole, porcelanę,
pościel i bieliznę, wszystkie ubrania, makatki, pufy i wazony, nawet sztuczne
kwiaty (co także widziałem), całą monstrualną i nieprzebraną rupieciarnię
zagracającą dom każdego mieszczucha, a więc figurki, muszle, szklane kule,
flakony, wypchane jaszczurki, metalową miniaturkę katedry mediolańskiej
przywiezioną z wycieczki do Włoch, listy! listy i fotografie, ślubne zdj ecie w
złoconych ramach - to może zostawimy, mówi pan, no wiesz, jak ci nie wstyd, woła
oburzona pani - wszystkie zdjęcia maluchów, a tu j ak pierwszy raz usiadł, a tu
j ak pierwszy raz powiedział daj, daj, a tu z lizakiem, a tu z babcią, no więc
to wszystko, wszystko dosłownie, bo także skrzynki z winem, ten zapas makaronu,
który kupiłam, jak tylko zaczęli się strzelać, i jeszcze wędka, szydełko, moje
nici! mój sztu-cer, kolorowe klocki Tutuni, ptaszki, fłstaszki, odkurzacz i
dziadek do orzechów też muszą się zmieścić, po
prostu - muszą i już, tak żeby zostały tylko goła podłoga, nagie ściany, pełny
negliż, strip-tease mieszkania zrobiony do końca, przy oknie bez zasłon i tylko
jeszcze zamkniemy drzwi i w drodze na lotnisko zatrzymamy się na bulwarze i
wrzucimy klucz do morza.
Skrzynie biedoty są gorsze o kilka klas. Są przede wszystkim mniejsze, a często
wręcz małe i niepozorne. Nie mogą ubiegać się o znak jakości, ponieważ ich
robocizna pozostawia wiele do życzenia. W przeciwieństwie do bogaczy, których
stać na wynajęcie mistrzów stolarskich, biedota musi zbijać skrzynie własnymi
rękoma. Jako materiał służą j ej tartaczne odpady, ścinki desek, krzywe belki,
spęczniała dykta, cała drewniana tandeta, którą można kupić za grosze w
trzeciorzędnym składzie. Wiele z tych skrzyń obitych blachą z baniek po oliwie,
ze starych szyldów i zardzewiałych reklam przydrożnych, wygląda jak rozpadające
się slumsy dzielnicy afrykańskiej. Nie warto zaglądać do ich wnętrza, nie warto
i nawet nie wypada.
Skrzynie bogaczy stoją na ważnych śródmiejskich ulicach albo w ocienionych
zaułkach luksusowych dzielnic. Można je oglądać i podziwiać. Natomiast skrzynie
biedoty kryją się w bramach, na podwórzach i w szopach. Kryją się do czasu, bo
przecież trzeba je będzie przewieźć przez całe miasto, do portu — i myśl o tym
żałosnym widowisku jest przykra.
Z powodu tej obfitości drewna, które znalazło się w Luandzie, pustynne,
zakurzone miasto, ubogie w zieleń i drzewa, pachnie teraz wspaniałym, żywicznym
lasem. Jakby ten las nagle wyrósł na ulicach, na placach, na skwerach. Wieczorem
otwieram okno, wdycham głęboko ten zapach i wtedy oddala się wojna, nie słyszę
jęków dony Esmeraldy, nie widzę zniszczonego playboya z dwoma pistoletami i jest
mi tak, jakbym spał w leśniczówce w Borach Tucholskich.
Budowa drewnianego miasta, miasta skrzyń, trwa całymi dniami, od świtu do
zmierzchu. Pracują wszyscy, moczeni deszczem, paleni słońcem, nawet milionerzy,
jeśli sprawni fizycznie, przykładają się do roboty. Zapał dorosłych udziela się
dzieciom. One też budują sobie skrzynki na lalki i zabawki. Pakowanie odbywa się
pod osłoną nocy. Tak jest lepiej, bo wtedy nikt nie wtyka nosa w cudze rzeczy,
nikt nie będzie liczyć, ile wywożę i czego, a wiadomo, że kręci się dużo takich,
którzy wysługują się MPLA i chcieliby donosić.
A więc nocami, w najgłębszych ciemnościach, przenosimy wnętrze kamiennego miasta
do wnętrza miasta drewnianego. Kosztuje to dużo wysiłku i potu, dźwigania i
szamotania się, bólu ramion od upychania bagażu, bólu kolan od ugniatania
rzeczy, ponieważ wszystko musi się zmieścić, a przecież miasto kamienne było
duże, a miasto drewniane jest małe.
Stopniowo, z nocy na noc, miasto kamienne traciło swoją wartość na rzecz miasta
drewnianego. Stopniowo też zmieniało się myślenie ludzi. Ludzie przestali myśleć
w kategoriach domu i mieszkania i rozprawiali tylko o skrzyniach. Zamiast
powiedzieć - muszę iść, zobaczyć, jak tam u mnie w domu - mówili - muszę iść,
zobaczyć, jak tam moja skrzynia. Była to już jedyna rzecz, która ich
interesowała i o którą się troszczyli. Ta Luan-da, którą pozostawiali, była dla
nich sztywną i obcą makietą, sceną zabudowaną, ale pustą, jak po skończonym
widowisku.
Takiego miasta nie widziałem nigdzie na świecie i może nigdy więcej nie zobaczę.
Istniało ono przez miesiąc, a potem zaczęło nagle znikać. A raczej - dzielnica
za dzielnicą - zostało przewiezione ciężarówkami do portu. Teraz rozłożyło się
nad samym brzegiem morza, oświetlone nocą portowymi latarniami i blaskiem
świateł zakotwiczonych statków. Dniem w jego chaotycznych uliczkach kręcili się ludzie malując na tabliczkach swoje nazwiska i
adresy, tak jak robi się to wszędzie na świecie, jeżeli ktoś zbuduje sobie
prywatny dom. Można by więc łudzić się, że jest to normalne, drewniane miasto,
tyle że zamknięte przez swoich mieszkańców, którzy z niewiadomych przyczyn
musieli je w pośpiechu opuścić.
A potem, kiedy w kamiennym mieście było już bardzo źle i my, garstka jego
mieszkańców, jak straceńcy oczekiwaliśmy dnia zagłady, drewniane miasto
odpłynęło oceanem. Uniosła je wielka flota i po kilku godzinach zniknęła z nim
za horyzontem. Stało się to nagle, jak gdyby do portu wpłynęła flotylla piracka,
porwała bezcenny skarb i uciekła z nim w morze.
A jednak zdążyłem zobaczyć, jak odpływa miasto. O świcie kołysało się jeszcze u
brzegu, bezładnie spiętrzone, bezludne, bez życia, jak zamienione w muzeum
miasto starożytnego Wschodu po wyjściu ostatniej wycieczki. O tej godzinie było
mglisto i chłodno. Stałem na lądzie z grupą żołnierzy angolańskich i gromadką
czarnych dzieci, oberwanych i zmarzniętych. Wszystko nam zabrali - powiedział
jeden z żołnierzy nawet bez złości i zabrał się do rozcinania ananasa, bo owoce
te, tak przejrzałe, że po rozcięciu sok wylewał się z nich jak woda z kubka,
były wtedy jedynym naszym pożywieniem. Wszystko nam zabrali - powtórzył i
zagłębił twarz w złocistej czarce owocu. Bezdomne, portowe dzieci wpatrywały się
w niego zachłannym, zafascynowanym wzrokiem. Żołnierz uniósł twarz umazaną
sokiem, uśmiechnął się i dodał - ale za to mamy teraz dom. Zostaliśmy sami na
swoim. Wstał i uradowany tą my ślą, że Angola jest jego, wywalił w powietrze
całą serię z automatu. Odezwały się syreny, mewy skoczyły i pognały nad wodą,
miasto drgnęło i powoli zaczęło odpływać.
Nie wiem, czy zdarzył się kiedyś wypadek, żeby całe
miasto przepłynęło ocean, ale tym razem tak właśnie było. Miasto wypłynęło w
świat, w poszukiwaniu swoich mieszkańców. Byli to dawni mieszkańcy Angoli,
Portugalczycy, którzy rozproszyli się po Europie i Ameryce. Część z nich udała
się do Południowej Afryki. Wszyscy oni wyjechali z Angoli w pośpiechu, uciekając
przed pożogą wojenną, przekonani, że w kraju tym nie będzie więcej życia i że
pozostaną tylko cmentarze. Ale zanim wyjechali, zdążyli jeszcze zbudować w
Luandzie drewniane miasto, do którego zapakowali wszystko, co było w mieście
kamiennym. Na ulicach pozostało tylko tysiące samochodów pokrytych kurzem, które
zjadała rdza. Pozostały też mury, dachy, asfalt na jezdniach i żelazne ławki na
bulwarze.
I teraz drewniane miasto płynęło przez Atlantyk miotane gwałtowną, sztormową
falą. Gdzieś na oceanie nastąpił podział miasta i jedna z dzielnic, największa,
popłynęła do Lizbony, a druga do Rio de Janeiro, a trzecia dzielnica do Cape
Town. Każda z tych dzielnic dotarła szczęśliwie do swojego portu. Wiem o tym z
różnych źródeł. Maria pisała mi, że jej skrzynie znaj duj ą się już w Brazylii,
a przecież skrzynie te stanowiły część drewnianego miasta. O tym, że jedna z
dzielnic pomyślnie dopłynęła do Cape Town, pisało wiele gazet. A teraz o tym, co
widziałem na własne oczy. Po wyjeździe z Lu-andy zatrzymałem się w Lizbonie.
Kolega wiózł mnie szeroką ulicą, nad ujściem Tagu, w pobliżu portu. I wtedy
zobaczyłem fantastyczne sterty skrzyń, spiętrzone do ryzykownej wysokości,
zostawione, nie ruszane, jakby niczyje. To była właśnie ta największa dzielnica
drewnianej Luandy, która dopłynęła do brzegu Europy.
W tych dniach, kiedy zaledwie przystąpiono do budowy drewnianego miasta,
najwięcej zmartwień mieli
kupcy. Co zrobić z tą masą wszelkiego towaru, która leżała w sklepach i
wypełniała magazyny do zapajęczo-nych sufitów? Nikt nie może wyobrazić sobie
takiej skrzyni, w której zmieściłoby się to, co posiadał na składzie największy
hurtownik w Luandzie - don Castro Soremenho e Sousa. A inni hurtownicy? A
tysięczny klan kupców detalistów?
W dodatku cały import zachowuje się tak, jakby nie miał piątej klepki. Firmy
europejskie - czy nikt nie czyta tam gazet? -przysyłaj ą do Luandy dawno
zamówione towary nie zwracając uwagi, że Angola płonie ogniem wojennej pożogi.
Komu potrzebne są teraz kompletne wyposażenia łazienek, przysłane wczoraj przez
spółkę „Koenig i Synowie" z Hamburga? Czy nie można ubawić się wiadomością, że z
Londynu przybył transport piłek i rakiet tenisowych oraz kijów do golfa? Jak na
ironię, dociera z Marsylii wielka partia owadobójczych spryskiwaczy zamówiona
przez plantatorów kawy, tych samych, którzy właśnie biją się o miejsce w
samolocie odlatującym do Europy.
Don Urbano Tavares, właściciel sklepu jubilerskiego przy głównej ulicy, mimo
szalejącego wokół nieszczęścia może być zadowolony. Wybierając przed laty swojąbranżę, trafił w dziesiątkę. Złoto zawsze pójdzie, a to, co pozostanie, można
wywieźć bez trudu w podręcznym bagażu. W jego interesie panuje teraz ożywiony
ruch. Ale nie tylko złoto ma powodzenie. Ludzie rzucają się przede wszystkim na
sklepy z żywnością, bo jedzenia jest coraz mniej. Tłok i ścisk panuje w
magazynach z konfekcją i z obuwiem. Zbyt mają zegarki i tranzystory, kosmetyki i
lekarstwa. Rzeczy niewielkie i lekkie, które mogą być przydatne na nowej drodze
życia, tam, w krajach zamorskich.
Smutne wrażenie pozostawia wizyta w księgarni przy Largo do Portugal. Jest tam
pusto. Kurz osiadł szarą warstwąna starym kontuarze. Ani jednego nabywcy. Kto ma teraz głowę do czytania
książek? Żołnierze dawno wykupili ostatnie pisma pornograficzne i zawieźli je na
front. To, co pozostało - stosy arcydzieł przemieszane z literaturą najbardziej
podrzędną - nikogo nie interesuje. Ci, którzy parają się piórem, mogą tu odebrać
ważną lekcję skromności. Dzieło nieśmiertelne czy zdawkowe romansidło są dla
uchodźcy jednakowo uciążliwe z prostej przyczyny: papier jest ciężki.
W sklepie pod pobożną nazwą „Cruz de Cristo" też pusto. Specjalność zakładu:
sprzedaż i wynajem ślubnych sukien. Właścicielka, dona Amanda, siedzi godzinami
nieruchoma, bezczynna, wśród tłumu manekinów też nieruchomych, oniemiałych,
zaklętych przez niewidoczną wróżkę. Sukni jest tyle, jak na zbiorowych ślubach
praktykowanych do dzisiaj w Meksyku. Wszystkie białe, do samej ziemi, ale każda
skrojona inaczej, każda wspaniała w swoim barokowym bogactwie falbanek i
koronek. Na co liczy właścicielka sklepu, dona Amanda? Wystarczy spojrzeć przez
szybę wystawową na jej zwarzoną, pochmurną twarz. Czasy radości i wesela minęły
i dona Amanda pozostała w otoczeniu niepotrzebnych rekwizytów z epoki, która
zgasła.
Więcej szczęścia-jeżeli jest to stosowne słowo, w co wątpię - ma don Francisco
Amarel Reis, właściciel zakładu „Caminho ao Ceu" („Droga do nieba"), ukrytego
dyskretnie w bocznej uliczce, na krańcu śródmieścia. Specjalność: trumny,
krzyże, blaszane kwiaty, inne akcesoria żałobne. W tych dniach jest wiele
zgonów, ponieważ strach, rozpacz i frustracje doprowadzają ludzi do grobu. Jest
mnóstwo tragicznych wypadków samochodowych, gdyż w ogólnej atmosferze pogromu,
klęski, wściekłości i osaczenia, co mniej odporni kierowcy przemieniają się w
bestie. Więc mamy pogrzeb za pogrzebem. ,„. ,...„, ,.,..., ,,,..; ,..,,.....,
;
Piszę o ludziach, z którymi poznała mnie dona Carta-gina. Staruszka była duchem
opiekuńczym hotelu, chciała załatwiać wszystkie sprawy. Była jedyną osobą, która
interesowała się sukniami dony Amandy, gdyż wymarzyła sobie ślub Marii i Artura.
Z don Francisco wykłócała się o cenę ostatnich usług dla dony Esmeral-dy, która
nie wracała już do przytomności. Tylko do księgarni chodziłem sam, bo lubię
spędzać czas w otoczeniu książek.
Donę Esmeraldę pochowaliśmy na cmentarzu, który leży na stromej skarpie, nad
morzem, i jest tak biały, jakby pokrywał go wieczny śnieg. Ze śniegu wyrastają
pienne, strzeliste cyprysy, które w słońcu są niemal granatowe. Brama jest
pomalowana na niebiesko, co w tym wypadku jest kolorem ciepłym i optymistycznym,
ponieważ sugeruje, że ci, którzy tędy przechodzą, idą do nieba, jak święci z
piosenki Armstronga.
Następnego dnia wyjechał don Silva, utrapiony skne-ra w garniturze z diamentów.
Potem odwiozłem na lotnisko Marię i Artura.
Teraz przylatywało kilka samolotów dziennie, francuskich, portugalskich,
radzieckich, włoskich. Piloci wysiadali, rozglądali się po lotnisku.
Przyglądałem się im, zdziwiony myślą, że jeszcze kilka godzin temu byli w
Europie. Patrzyłem na nich, jak na ludzi z innej planety. Europa - to był
daleki, nierealny punkt w galaktyce, którego istnienie można było udowodnić
tylko drogą skomplikowanych dedukcji. Wieczorem odlatywali, ociężałe maszyny
wlokły się pasem startowym, z trudem nabierały wysokości i ginęły wśród gwiazd.
Koczownicze miasto, bez dachów i ścian, miasto uchodźców rozłożone wokół
lotniska, stopniowo znikało z ziemi. W tym samym czasie miasto drewniane
opuściło Luandę i czekało w porcie na daleką podróż. Z tylu miast, które leżały
nad zatoką, pozostała tylko
kamienna Luanda, coraz bardziej bezludna i niepotrzebna.
Był to początek października.
Miasto pustoszało z każdym dniem.
Od rana wałęsałem się po ulicach, bez celu, bez sensu, dopóki miażdżący upał nie
zagnał mnie z powrotem do hotelu. W południe słońce waliło się na głowę, robiło
się tak duszno i gorąco, że nie było czym oddychać. Zaczynało się lato,
otwierały się bramy tropikalnego piekła. Brakowało wody, bo stacja pomp
znajdowała się na linii frontu i po każdej naprawie była znowu niszczona w
czasie walk. Chodziłem brudny, tak chciało mi się pić, że dostawałem gorączki,
widziałem ruchome, pomarańczowe plamy.
Coraz więcej kupców zamykało sklepy, czarni chłopcy bębnili kijami po
spuszczonych, blaszanych żaluzjach. Restauracje i kawiarnie były już nieczynne,
krzesła, stoliki i wyblakłe parasole walały się po chodnikach, a potem zniknęły
w afrykańskich slumsach. Czasem jakiś samochód przejechał pustą ulicą przy
czerwonych światłach, które nadal zmieniały się automatycznie, nie wiadomo dla
kogo.
W tym czasie ktoś przyniósł do hotelu wiadomość, że wyjechali wszyscy
policjanci!
Luanda, jedyne miasto na świecie, nie miała teraz policji. Każdy, kto znajdzie
się w takiej sytuacji, doznaje dziwnego uczucia. Z jednej strony jest mu lekko i
przestronnie, z drugiej - odczuwa pewien niepokój. Resztka białych, która tu
jeszcze błąkała się, przyjęła tę wiadomość ze zgrozą. Rozeszła się plotka, że
czarne dzielnice runą na kamienne miasto. Wszyscy wiedzieli, że czarni mieszkają
w najokropniejszych warunkach, w najgorszych slumsach, jakie można zobaczyć w
całej Afryce, w glinianych lepiankach, które zalegały okalające Luandę pustynie,
jak usypiska lichych, potłuczonych czerepów. I oto kamienne, komfortowe miasto, ze szkła i betonu, było puste
i niczyje. Gdyby jeszcze przyszli spokojnie, w sposób uporządkowany, rodzinami,
i zajęli to, co porzucone i wolne. Ale zdaniem przerażonych Portugalczyków,
którzy podawali się za znawców tubylczej mentalności, czarni wtargną ogarnięci
szałem zniszczenia i nienawiści, spici, odurzeni tajemnymi ziołami, żądni krwi i
zemsty. Nikt nie powstrzyma tej inwazji. Ludzie wycieńczeni, o starganych
nerwach, bezbronni i osaczeni, snuj ą w rozmowach najbardziej apokaliptyczne
wizje. Wszyscy zginą i to śmiercią najbardziej odrażającą- zadźgani na ulicy,
posiekani maczetami na progach domów. Bardziej przytomni proponują różne
warianty samoobrony. Jedni - żeby wygaszać wszystkie światła i czuwać w
zaciemnionym mieście, inni - przeciwnie, żeby zapalać światło nawet w
opuszczonych domach, bo tylko mnogością liczby, zmasowaną ilością będzie można
odstraszyć czarnych. Jak zwykle żadna racja nie zwycięża i nocąmiasto wygląda
jak podziurawiona kurtyna: tu prześwituj e jakiś fragment oświetlonej sceny, a
naokoło nie widać nic i znowu widać fragment, a reszta zasłonięta. Dona
Cartagina, która raczej z nawyku niż z potrzeby sprząta opuszczone pokoje na
moim piętrze (na którym mieszkam teraz sam), raz po raz przerywa zamiatanie i
nasłuchuje, czy od strony afrykańskich dzielnic nie nadciąga złowieszczy pomruk
tłumu, zapowiedź naszego końca. Nieruchomieje tak, jak wiejskie kobiety, kiedy
nasłuchują, czy za moment nie rozlegnie się grzmot. Potem żegna się uroczystym
krzyżem i sprząta dalej.
Wyjechali wszyscy strażacy!
Już nikt nie ocali miasta przed pożarem. Najpierw ludzie nie wierzyli, żeby
strażacy uciekli z posterunku, ale mogli przekonać się o tym odwiedzając
centralną remizę przy nadmorskim bulwarze. Wrota remizy były otwarte
na oścież. W głębi stały wielkie wozy w czerwieni i złocie, piętrzyły się
drabiny i pompy. Na półkach leżały strażackie hełmy. Nie było żywej duszy.
Oczywiście FNLA dowie się o tym fakcie i wystarczy, żeby zamiast ulotek zrzucili
jutro jedną bombę. Cała Luanda spłonie jak zapałka. Deszcze ustały, miasto było
nagrzane słońcem i suche jak wiór. Żeby tylko nie było spięcia lub jakiś pijak
nie zaprószył ognia. Później żołnierze uruchomili jeden z tych wozów i używali
go do wożenia wody na front. Ponieważ był widoczny z daleka, został trafiony,
zwalił się do rowu i tam pozostał.
Wyjechali wszyscy śmieciarze!
Z początku nikt nie zwrócił na to uwagi. Miasto było brudne i zapuszczone, więc
ludzie sądzili, że śmieciarze dawno odlecieli do Europy. Tymczasem okazało się,
że wyjechali dopiero wczoraj. I raptem, nie wiadomo skąd, zaczęły gromadzić się
śmieci. Przecież została tylko garstka mieszkańców, którzy w dodatku żyli w
takiej apatii i bezwładzie, że nie sposób posądzić ich o wznoszenie śmiecianych
gór. A jednak takie góry zaczęły powstawać na ulicach opuszczonego miasta.
Pojawiły się na chodnikach, na jezdniach i na placach. W bramach kamienic i na
wymarłych targowiskach. Przez niektóre ulice przechodziło się z wielkim trudem i
obrzydzeniem. W tym klimacie nadmiar słońca i wilgoci przyspiesza i potęguje
rozkład, gnicie i fermentację. Całe miasto zaczęło cuchnąć, kto wchodził z ulicy
do hotelu, też przez długi czas cuchnął, inni rozmawiali z nim na odległość. W
ogóle ludzie odsunęli się od siebie, mimo że w sytuacji, na jaką byliśmy
skazani, powinno być odwrotnie. Dona Cartagina zamykała wszystkie okna, bo
zgniłym powietrzem, jakie dochodziło z zewnątrz, nie można było oddychać.
Zaczęły zdychać koty. Musiały zatruć się jakimś ścierwem, zbiorowo, bo pewnego
ranka wszędzie leżały martwe koty. Po dwóch dniach obrzmiały i zrobiły się pękate jak prosiaki. Kłębiły się nad nimi czarne muchy. Śmierdziało nie
do wytrzymania, chodziłem po mieście zatykając chustką nos, oblany potem. Dona
Cartagina wznosiła modły anty epidemiczne. Nie było lekarzy, nie pracował żaden
szpital ani apteka. Śmieci rosły, mnożyły się, jakby kipiało jakieś monstrualne,
wstrętne ciasto, rozdymane na wszystkie strony przez trujące, zabójcze drożdże.
Potem, kiedy wyjechali wszyscy piekarze, monterzy, listonosze i dozorcy,
kamienne miasto straciło swoją rację istnienia, swój sens. Było jak suchy
szkielet polerowany wiatrem, martwa kość wystająca z ziemi ku słońcu.
Przy życiu trzymały się jeszcze psy.
Były to psy domowe, porzucone przez uciekających w popłochu właścicieli.
Widziało się bezpańskie psy wszystkich najdroższych ras - boksery, buldogi,
charty i dobermany, jamniki, pinczery i spaniele, nawet szkockie teriery, a
także dogi, mopsy, pudle. Opuszczone, zbłąkane, chodziły wielkim stadem w
poszukiwaniu żarcia. Dokąd było wojsko portugalskie, ta nieprzebrana psia
czereda zbierała się każdego rana na placu przed sztabem generalnym, gdzie
wartownicy karmili ją konserwami z żołnierskich racji paktu północno-atlantyckiego. Widok był taki, jakby się oglądało światową wystawę rasowych psów. Potem
nakarmione, zadowolone stado przenosiło się na miękką, soczystą trawę
porastającą ocieniony skwer przed Pałacem Rządu. Zaczynała się nieprawdopodobna,
zbiorowa orgia seksualna, roz-namiętnione i niestrudzone szaleństwo, gonitwy i
kotłowanina do stanu zupełnej zatraty. Znudzeni wartownicy mieli z tego powodu
wiele rubasznej uciechy.
Po wyjściu wojska psy zaczęły głodować i chudnąć.
Jakiś czas snuły się po mieście bezładną zgraj ą, poszukując daremnie
pożywienia. Pewnego dnia zniknęły. Myślę, że śladem ludzi opuściły Luandę,
ponieważ później nigdy nie natrafiłem na zdechłego psa, a tych, które
przychodziły pod sztab generalny, a potem baraszkowały przed Pałacem Rządu, były
setki. Można przyjąć, że z gromady wyłonił się energiczny przywódca, który
wyprowadził psie stado z umierającego miasta. Jeżeli psy poszły na północ,
trafiły do FNLA. Jeżeli na południe - trafiły do UNITA. Natomiast jeśli udały
się na wschód, w stronę Dalatando i Saurimo, mogły dojść do Zambii, następnie do
Mozambiku a nawet do Tanzanii.
Być może wędrują one nadal, ale nie wiem, w jakim kierunku i w którym są teraz
kraju.
Po wyjściu gromady psów miasto zapadło w ostateczną drętwotę. Postanowiłem więc
wyjechać na front.
Sceny frontowe
Comandante Ndozi stoi w cieniu rozłożystego man-gowca. Ociera spoconą twarz.
Wygrać bitwę, to jest również wysiłek fizyczny. To jest tak, jak wyrąbać las.
Grupie żołnierzy rozkazuje zakopać poległych. Swoi i tamci mogą być pochowani
razem - po śmierci nic nie ma znaczenia. Poza tym nasze przysłowie mówi:
wrogowie na ziemi, bracia w niebie. Pyta, czy samochód odwiózł rannych do
Luandy. Nie odwiózł, bo kierowca czeka na transport benzyny. Ranni leżą na
ciężarówce, jęczą i wołaj ą pomocy. Na froncie nie ma żadnego lekarza. Jeżeli
nie do wiozą benzyny, połowa rannych umrze z upływu krwi. Potem wysyła gońca w
tym kierunku, skąd dobiega odgłos strzelaniny: niech sprawdzi, czy jest to
utarczka z cofającym się przeciwnikiem, czy też chłopcy strzelają na wiwat
świętując zwycięstwo. Ma wrażenie, że tracą bezmyślnie amunicję, której i tak
brakuje. Jutro nieprzyjaciel uderzy i oddamy miasto, bo nie będzie czym się
bronić.
Mówi, że ma wieczne kłopoty z amunicją. Wieczne -to zostało powiedziane z
przesadą. Jesteśmy na początku wojny i jego oddział istnieje dopiero od
miesiąca. Ndozi ma za sobą lata partyzantki, ale wojsko, którym dowodzi, jest
nowe, jest nieopierzone. Świeży żołnierz boi się wszystkiego. Przywieziony na
front myśli, że z każdej strony spogląda na niego śmierć. Że każdy strzał jest w
niego wymierzony. Nie umie ocenić odległości ani kierunku ognia. Więc strzela,
gdzie popadnie, byle
dużo, byle bez przerwy. Jemu nie chodzi o to, żeby razić przeciwnika, jemu
chodzi o to, żeby zabić własny strach. Żeby ogłuszyć lęk, który paraliżuje
człowieka i nie pozwala mu myśleć. To znaczy, nie pozwala mu myśleć o tym, co
dzieje się dookoła, o tym, jak wygrać bitwę, w której walczy jego oddział, bo on
w tym czasie ma ważniejszą bitwę do wygrania — on musi wygrać wojnę z własnym
strachem. Dzisiaj w czasie natarcia podbiegłem do jednego, który stał z bazuką i
walił w niebo. Nie mierz w górę, krzyczę, mierz przed siebie, w te palmy, oni
tam są. Ale widzę, że on ma szarą twarz, że ani mu w głowie szukać przeciwnika,
że nic do niego nie dociera, bo on teraz toczy bój ze swoim wrogiem, który
siedzi nie między palmami, ale w tym chłopaku, w nim samym. On strzelał, bo
chciał się oszołomić, chciał się odurzyć i w takim zamroczeniu przetrwać atak
strachu.
Magazynierzy wołają- gdzie podzieliście amunicję? Odpowiadam, że została
wystrzelana. Ilu zabiliście ludzi? Zabiliśmy dwóch. Pół tony nabojów i tylko
dwóch zabitych? A nam nie trzeba było zabijać więcej. Myśmy mieli zająć miasto i
to zostało wykonane. Żaden z kwatermistrzów nie przyjedzie na front zobaczyć,
jak walczy świeży żołnierz, który nie zna wojny. Nocą oddział podchodzi blisko
miejsca, gdzie jest przeciwnik. Tuż przed świtem otwieramy ogień. Żołnierz
niedoświadczony myśli, że teraz najważniejszą rzeczą jest zrobić dużo hałasu.
Strzela jak opętany, na ślepo, bo chodzi tylko o huk, chodzi o zakomunikowanie
wrogowi, jaka nadciąga siła. Jest to forma ostrzeżenia, sposób wywołania w
nieprzyjacielu strachu, który byłby większy niż nasz własny. I jest w takim
działaniu jakaś racja. Bo nasz przeciwnik jest też nie obyty z wojną, nie obyty
z ogniem i, zaskoczony gwałtowną strzelaniną, cofa się i ucieka.
W pierwszych dniach wojny potyczki ograniczały się do takiej właśnie licytacji
ognia. Rzadko dochodziło do bezpośredniej walki. Kiedyś miałem taką historię, że
moi ludzie na początku wystrzelali całą amunicję i potem nie można było pójść do
natarcia, bo nie było z czym. Wysłałem zwiadowcę do miasteczka, które mieliśmy
wtedy atakować. Wrócił i powiedział, że nie ma tam żywego ducha. Przeciwnik
uciekł i kiedy wchodziliśmy do tej miejscowości, w moim oddziale nikt nie miał
jednego naboju w magazynku.
Myśmy tej wojny nie chcieli. Ale Holden Roberto uderzył z północy, a Jonas
Savimbi - z południa. To jest kraj, w którym wojna trwa od pięciuset lat, odkąd
przyszli tutaj Portugalczycy. Potrzebowali niewolników na handel, na eksport do
Brazylii, na Karaiby, w ogóle za ocean. Z całej Afryki Angola dostarczyła
tamtemu kontynentowi największej ilości niewolników. Dlatego nasz kraj nazywaj ą
czarną matką nowego świata. Połowa chłopów brazylijskich, kubańskich,
dominikańskich ma za swoich przodków ludzi z Angoli. To był kiedyś kraj ludny,
zasiedlony, a potem zrobił się pusty, jakby tędy przeszła zaraza. Angola jest
pusta do dzisiaj. Setki kilometrów i ani jednego człowieka, jak na Saharze.
Wojny niewolnicze trwały trzysta lat albo dłużej. Nasi wodzowie robili dobry
interes. Silne plemiona napadały na słabsze, brali jeńców i odstawiali ich na
targ. Czasem musieli tak robić, bo to była forma płacenia Portugal-czykom
podatków. Cenę niewolnika ustalało się według jakości uzębienia. Ludzie wyrywali
sobie zęby albo piłowali je kamieniami, żeby mieć niską wartość rynkową. Tyle
męki, żeby być wolnym. Z pokolenia na pokolenie plemiona żyły w strachu jedno
przed drugim, żyły w nienawiści. Wyprawy wojenne przypadały na suchą porę, bo
wtedy można łatwo się poruszać. Kiedy kończyły się deszcze, wszyscy wiedzieli,
że zaczyna się
czas niedoli, czas polowania na ludzi. W porze deszczowej, kiedy kraj tonął w
wodzie i błocie, zawieszano broń. Ale wodzowe obmyślali już nową wojnę,
szykowali nowe wyprawy. O tym wszystkim ludzie pamiętają do dziś, bo w naszym
myśleniu przeszłość zajmuje więcej miejsca niż przyszłość.
Zaczynałem walkę dziesięć lat temu, w oddziale co-mandante Batalha. To było we
wschodniej Angoli. Musieliśmy uczyć się języków tamtych plemion i postępować
według ich obyczajów. To było warunkiem przeżycia - inaczej traktowaliby nas
jako obcych, którzy naszli ich ziemię. A przecież wszyscy byliśmy Angolańczykami. Ale oni nie wiedzą, że ten kraj nazywa się Angola. Dla nich ziemia kończy
się tam, gdzie leży ostatnia wioska, w której ludzie mówią zrozumiałym dla nich
językiem. I to jest granica ich świata. A co leży za tą granicą, pytaliśmy. Za
granicą zaczyna się inna planeta zamieszkana przez Nganguela, to znaczy przez
nie-lu-dzi. Tych Nganguela należy się wystrzegać, bo są ich wielkie ilości i
używająjęzyka, którego nie można pojąć i który im służy do ukrywania złych
zamiarów.
Wszyscy nasi wrogowie żywią się ciemnotą ludu i dużo płacą, żeby wojna plemion
trwała bez końca. Przekupili Holdena Roberto, żeby z Bakongów stworzył FNLA.
Przekupili Savimbiego, żeby z Ovimbundu stworzył UNITA. Mamy sto plemion i
musimy zbudować z nich jeden naród. Ile to potrwa? Nikt nie wie. Musimy oduczyć
ludzi nienawiści. Musimy wprowadzić zwyczaj podawania ręki.
To jest kraj nieszczęśliwy, tak jak są nieszczęśliwi ludzie, którym życie nie
chce się ułożyć. Przez ostatnie dwieście lat Portugalczycy ciągle organizowali
zbrojne ekspedycje, żeby podbić całą Angolę. Nie było pokoju. Piętnaście lat
prowadziliśmy wojnę partyzancką. Żaden kraj Afryki nie miał takiej długiej
wojny. Żaden nie był
tak zniszczony. Nas, partyzantów, nigdy nie było wielu. Potem część wyginęła,
inni odeszli do sztabu albo do rządu. Ze starej kadry została na froncie
garstka. Jesteśmy rozproszeni po całym kraju. Brakuje ludzi.
Wojsko, które mam ze sobą, to chłopcy wzięci z ulicy prosto na front. Powinni
być w szkole, ale szkoły zamknęliśmy, żeby mieć armię, gdyż musimy się bronić.
Ta wojna została nam narzucona, bo jesteśmy bogatym krajem zamieszkanym przez
pięć milionów biednych ludzi, ciemnych analfabetów, którzy nie potrafią obsłużyć
działa bezodrzutowego 86 mm. Oni myślą, że wystarczy dwadzieścia wozów
pancernych, żeby dalej mieć naszą naftę i diamenty i żeby zapędzić nas z
powrotem na swoje miejsce. Nie dali nam czasu na nic, mamy świeże wojsko, które
musi dorosnąć do wojny. Mnie jest szkoda tych chłopców, bo oni powinni dorastać
do czytania i pisania, do budowania miast i leczenia ludzi. A muszą dorastać do
zabijania. Muszą dorosnąć do tego, żeby po naszej stronie było coraz mniej
ślepej strzelaniny, a po tamtej - coraz więcej śmierci. Jakie mamy inne wyjście
w tej wojnie, której nie chcieliśmy?
Jesteśmy w Caxito, sześćdziesiąt kilometrów na północ od Luandy. Dziś rano
zadzwonił comandante Ju-Ju i powiedział, że o świcie była bitwa o Caxito, że
oddział comandante Ndozi odbił miasteczko z rąk FNLA i że zaraz będzie tam można
pojechać. Ju-Ju jest komisarzem politycznym sztabu generalnego armii MPLA i
codziennie o ósmej wieczorem odczytuje przez radio komunikat o sytuacji na
frontach wojny angolańskiej. Komunikaty te maj ą brzmienie patetyczne, ponieważ
w ich pisanie Ju-Ju wkłada całe serce i wszystkie uczucia. Jednego dnia
opłakujemy śmierć nieodżałowanego comandante Cow-Boya, który poległ w ataku na
miasto Ngavi. Nieustraszony bohater walczył na stojąco i jeszcze ciężko ranny zadał śmierć trzem
bestialskim agresorom. Następnego dnia świętujemy zwycięstwo pod Folgares, gdzie
nasze okryte chwałą wojska zadały druzgocące ciosy bandom sprzedajnych
najemników. Innym razem dowiadujemy się, że cała Afryka wstrzymała oddech
śledząc losy heroicznego garnizonu w Luso, który otoczony przez niezliczone
hordy nieprzyjacielskie postanowił nie oddać ani skrawka ziemi. Nasz duch nigdy
nie słabnie, nasza wola walki jest niezłomna jak stal, nie znamy lęku, nie boimy
się śmierci i giniemy na oczach świata, który patrzy na nas z podziwem.
Jeżeli sytuacja jest pomyślna, komunikaty Ju-Ju są krótkie i spokojne. Fakty
mówią same za siebie, do dobrych rzeczy nie trzeba przekonywać. Jeżeli jednak
zaczyna się coś psuć, jeżeli zaczyna być źle, komunikaty stają się rozwlekłe i
zawiłe, pojawia się w nich mnóstwo przymiotników, mnożą się pochwały pod własnym
adresem i epitety ośmieszające przeciwnika. Idę ulicami Luandy i przez otwarte
okna dobiega mnie głos Ju-Ju. Na tę odległość nie słyszę słów, ale ponieważ mówi
on tylko przez chwilę, wiem, że jest dobrze, że przetrwają, że coś zdobyli. A
wczoraj przewędrowałem połowę miasta i Ju-Ju mówił i mówił. Coś widocznie rwało
się na froncie. Opadło mnie tysiąc wątpliwości, czy zdołają się utrzymać, czy
wygrają.
Ju-Ju jest białym Angolańczykiem, to znaczy jego rodzice pochodzą z Portugalii,
ale on już urodził się w Angoli, która jest jego ojczyzną. W MPLA jest takich
setki. Walczą na froncie lub pracują w sztabie albo w administracji. Wszyscy
noszą brody. Jest ona tutaj znakiem tożsamości: biały z brodą to człowiek stąd,
nikt nie pyta go o dokumenty, nikt nie zatrzyma do wyjaśnienia. Czarny mówi do
niego - camarada i traktuje z szacunkiem, bo jeśli on biały brodacz, to na pewno
musi mieć
funkcję, to dowódca oddziału albo i wyżej. Ju-Ju ma brodę jak bizantyjski
patriarcha: rozrośniętą do ramiorr, imponującą. Ta broda jest w całej jego
postaci najbardziej uderzająca, bo on sam jest drobny, szczupły i przygarbiony,
nosi duże okulary i przypomina asystenta z katedry papirologii na jednym ze
starych uniwersytetów europejskich.
W czasie zdobywania Caxito oddział comandante Ndozi wziął do niewoli stu
dwudziestu jeńców FNLA, z którymi Ju-Ju przeprowadza teraz wywiady. Są wzywani
kolejno pod wielki kasztan, gdzie na skrzynce od amunicji (granaty, produkcja
francuska, zdobycz na nieprzyjacielu) siedzi komisarz polityczny. Ju-Ju,
człowiek z natury nieśmiały, rozmawia z każdym jeńcem uprzejmie, nawet jakby
przepraszająco, a po rozmowie udziela mu pouczającej lekcji w nadziei, że
naprowadzi go na słuszną drogę życia i walki.
Zaczyna od wywołania w badanym uczucia wstydu i winy.
- Czy nie wstyd wam - pyta komisarz polityczny - że walczycie w FNLA jako agent
imperializmu?
Ponury, tępy Bakongo o skórze tak czarnej, że aż wpada w fiolet, i o gębie tak
strasznej, że aż ciarki chodzą po plecach, milczy i patrzy w ziemię. Poprawia na
głowie zakrwawioną szmatę, bo kula oberwała mu ucho. Wzdycha i zbiera mu się na
płacz, ale dalej milczy.
Ju-Ju nalega, zachęca do mówienia, nawet podsuwa mu papierosa, choć papierosy są
w Angoli bezcennym skarbem, za paczkę papierosów, nawet za pół paczki, można
uratować życie.
W końcu jeniec opowiada, że w Kinszasie robią łapanki na Bakongów z Angoli i
wcielają ich do FNLA.
Te łapanki robi wojsko Mobutu. Kto ma franki, może się wykupić, ale on nie miał
franków, bo był bezrobotny, więc go złapali i wcielili. W FNLA było dobrze, bo
dawali jeść. Dająmaniok i baraninę. W sobotę dająpiwo. Jeżeli wygrają walkę,
dostająpieniądze. Ale on nie był w takiej walce, żeby potem płacili. Niczego nie
ukradł, bo od granicy Zairu do Caxito wszystko już zrabowane i puste. Holdena
Roberto nie widział. Czytać i pisać nie umie. Dziś rano byli otoczeni, więc
poddali się i teraz tu są. Nikogo nie zabił.
Ju-Ju każe wprowadzić następnego.
Bakongo, z czołem zarośniętym do brwi, słania się ze strachu. Komisarz pyta, czy
mu nie wstyd itd., a potem pyta, gdzie są w pobliżu wojska FNLA.
Tamten nie wie. Było takie zamieszanie, że nie wie, kto dostał się do niewoli, a
kto uciekł. Jeden najemnik wołał do niego - tędy, tędy, i on posłuchał, i
pobiegł, i wpadł prosto w ręce MPLA, a najemnik poleciał w odwrotną stronę i
uciekł. Z tych, co są razem z nim w niewoli, nie zna nikogo. Jego i czterech
innych wysłali z Ambriz, żeby szli do Caxito. Nie mieli co jeść i pić, bo na tej
drodze nic nie ma. Trzech umarło z wycieńczenia. Jeden zniknął w nocy. Został
sam. Doszedł do Caxito wczoraj wieczorem. Chce pić. On myśli, że jeśli w okolicy
są ludzie z FNLA, to oni poddadzą się jutro sami, bo tu nigdzie w pobliżu nie ma
wody, tylko w Caxito. Wytrzymają noc i może do południa, a potem przyjdą, bo
inaczej umrą z pragnienia.
Następny jeniec wygląda na dwanaście lat. Mówi, że ma szesnaście. On wie, że to
wstyd walczyć w FNLA, ale jemu powiedzieli, że jak pójdzie na front, to potem
poślą go do szkoły. On chce skończyć szkołę, bo on chce malować. Jeżeli dostanie
papier i ołówek, zaraz może coś narysować. Może zrobić portret. Gdyby miał tu
farby, zrobiłby obraz. Umie też rzeźbić, chciałby pokazać
swoje rzeźby, które zostały w Carmonie. On w to wkłada swoje życie i chciałby
się uczyć, i powiedzieli mu, że będzie się uczyć, jeżeli najpierw pójdzie na
front. On wie, to tak wychodzi, że aby malować, musi najpierw zabijać ludzi, ale
on nikogo nie zabił.
Było już ciemno, kiedy wyszedłem na rynek. Naokoło puste domy, bez świateł,
szyby wybite, sklepy rozwalone. Blisko studni jakieś psy. Krowa niczyja z
pyskiem przy trawniku.
Front.
Wokoło ciemna ściana buszu, a w buszu może ci żołnierze z FNLA, którzy długo nie
wytrzymaj ą bez wody i jutro poddadzą się, żeby nie umrzeć z pragnienia.
Wymarłe miasteczko, przejmująca pustka i noc.
Tylko w jednym miejscu, na drugim końcu rynku głosy, rozmowy, nawet śmiech. To
tam, gdzie jest mały, otoczony betonową balustradą skwer, z kępą drzew pośrodku.
Poszedłem w stronę skweru potykając się o kamienie, o łuski artyleryjskie, o
porzucony rower.
Po wewnętrznej stronie balustrady stali jeńcy z FNLA, tych stu dwudziestu
wziętych rano do niewoli w czasie bitwy o Caxito. Po stronie zewnętrznej, od
ulicy i rynku, stali wartownicy z MPLA. Było ich kilkunastu.
Jeńcy i wartownicy prowadzili ożywioną rozmowę: spierali się o wynik
wczorajszego meczu. Wczoraj, w niedzielę, na stadionie w Luandzie Benfica
pokonała Ferroviario 2:1. Drużyna Ferroviario, która od dwóch lat nie odniosła
porażki, zeszła z boiska wygwizdana przez własnych kibiców. Drużyna przegrała,
ponieważ jej czołowy napastnik, król strzelców - Chico Gordo, opuścił klub i gra
teraz w Portugalii, w Sporting de Braga.
Mogli wygrać.
;
,
Nie mogli wygrać.
Co tam Chico Gordo! Norberto nie jest gorszy, a jednak przegrali!
Norberto!? Norberto nie dorasta mu do pięt.
Chłopcy dyskutują, kłócą się podzieleni na dwa obozy, skaczą sobie do oczu. Tyle
że linia podziału nie przebiega wzdłuż betonowej balustrady. Ferroviario ma
kibiców wśród jeńców i strażników. A w drugim obozie, w obozie kibiców Benfica,
który teraz świętuje swój wspaniały triumf, są też razem i jeńcy, i strażnicy.
Jest to dyskusja żarliwa, pełna młodzieńczej pasji, taka sama, jaką obserwujemy
na całym świecie wśród chłopców opuszczających stadion po wielkim meczu. W
takiej dyskusji zapomina się o wszystkim.
I to dobrze, że można zapomnieć o wszystkim.
Że można zapomnieć o tej bitwie, po której ubyło nas kilku, po jednej i po
drugiej stronie betonowej balustrady. O łapankach, które robią żołnierze Mobutu.
I o tym, że musimy dorastać do wojny, żeby było coraz mniej ślepej strzelaniny i
coraz więcej śmierci.
Od dawna robię wyprawy do sztabu generalnego, żeby zdobyć przepustkę na front
południowy. Bez przepustki nie można poruszać się po kraju, bo przy drogach
czuwaj ą posterunki i sprawdzaj ą podróżnym dokumenty. Najczęściej posterunek
stoi przed wjazdem do miasteczka, a drugi przy wyjeździe, ale również jadąc
przez wieś można napotkać posterunek wystawiony przez czujnych i zapobiegliwych
chłopów, a czasem w najszczerszym polu lub w najbardziej zapuszczonym buszu
potrafi zjawić się posterunek samorzutnie powołany przez koczowników
wypasających w okolicy swoje stada.
Przy ważnych szlakach, tam gdzie stoją posterunki
wysokiej rangi, szosa zamknięta jest kolorowym, z daleka widocznym szlabanem.
Ale ponieważ rządzi improwizacja i brakuje materiałów, inni radzą sobie jak
mogą. Niektórzy przeciągają druty na wysokości szyby samochodowej, a jeśli nie
ma drutu - kawałek sizalowej liny. Zastawiają drogę pustymi beczkami po benzynie
lub wznoszą przeszkodę z kamieni i wulkanicznych głazów. Wysypują na asfalt
szkło i gwoździe. Kładą gałęzie suchej, kolczastej tarniny. Barykadują przejazd
wiązkami stapelii albo pniem cykasy. Najbardziej pomysłowi okazali się ludzie z
posterunku w Mulondo. Z przydrożnego zajazdu, który porzucił Portugalczyk,
wywlekli na środek szosy piętrowy kredens, zbudowany w formie gigantycznego
tryptyku, z wmontowanym w części głównej ruchomym, kryształowym lustrem.
Manipulując tym lustrem tak, żeby odbijało promienie słońca, oślepiali
kierowców, którzy nie mogąc jechać dalej zatrzymywali się w znacznej odległości
i szli piechotą do posterunku, aby wyjaśniać, kim są i dokąd jadą.
Trzeba nauczyć się współżyć z posterunkami i przestrzegać obyczajów, jeżeli chce
się podróżować bez przeszkód i dojechać żywym do celu. Losy naszej wyprawy, a
nawet nasze życie, znajdują się w rękach posterunkowych, o tym należy pamiętać.
Są to ludzie różnej profesji i wieku. Żołnierze ze służby tyłów, domorosła
milicja, chłopcy ogarnięci pasją wojenną, a często po prostu dzieci. Uzbrojenie
przeróżne: rozpylacze, stare karabiny, maczety, noże i pałki. Ubiór też dowolny,
bo trudno o mundury. Czasem wojskowa bluza, ale zwykle kolorowa koszula, czasem
hełm, ale często damski kapelusz, czasem masywne buty, ale z reguły trampki lub
na bosaka. Jest to uboga wojna, przyodziana w tani, perka-likowy strój.
Każde spotkanie z posterunkiem składa się z: a - części wyjaśniającej, b - pertraktacji, c - rozmowy towarzyskiej. Do posterunku
należy dojeżdżać powoli i zatrzymać się w przyzwoitej odległości. Wszelkie
gwałtowne hamowanie i pisk opon są bardzo złym wstępem, posterunkowi nie lubią
takich popisów. Następnie wysiadamy z samochodu i zbliżamy się do miejsca, w
którym drogę zamyka szlaban, beczka po benzynie, sterta kamieni, pień drzewa lub
kredens. Jeżeli jest to strefa przyfrontowa, nogi uginaj ą nam się ze strachu, a
serce skacze do gardła. Bo nie wiemy, czyj jest ten posterunek: MPLA, FNLA czy
UNITA? Świeci słońce i jest gorąco. Rozpalone do białości powietrze wibruje nad
szosą, jakby przez drogę przewalała się śnieżna zamieć. Ale panuje cisza, otacza
nas świat nieruchomy, który wstrzymał oddech. My też, mimowolnie, wstrzymujemy
oddech. Zatrzymujemy się i czekamy.
Nie widać nikogo.
Ale posterunkowi są. Ukryci w krzakach albo w przydrożnym szałasie obserwująnas
uważnie. Jesteśmy wystawieni na ich spojrzenia i - nie daj Boże - na strzał. W
takiej chwili nie wolno okazać ani zdenerwowania, ani pośpiechu, bo to skończy
się źle. Przeciwnie, zachowujemy się zwyczajnie, poprawnie, luźno, nic innego
nie robimy - czekamy. Nie należy też wpadać w drugą skrajność i maskować lęku
sztuczną swobodą, dowcipkować, brylować, wołać hop! hop! czy manifestować
przesadną pewność siebie. Posterunkowi mogliby uznać, że traktujemy ich
lekceważąco i skutek byłby dla nas fatalny. Nie lubią oni także, jeżeli podróżni
rozglądają się dookoła, wkładają ręce do kieszeni, ziewają, walą się w cień
pobliskich drzew lub - co jest w ogóle przestępstwem - sami zabierają się do
odsuwania przeszkody na drodze.
Po zakończeniu obserwacji ludzie z posterunku opuszczają swoje kryjówki i idą w
naszą stronę powolnym, leniwym krokiem, jednakże czujni i z broniąw pogotowiu. Zbliżają się i
zatrzymują na bezpieczną odległość.
Przyjezdni stoją w miejscu.
Pamiętajmy, że świeci słońce i jest gorąco.
Teraz następuje najbardziej dramatyczny moment spotkania - wzajemne badanie.
Żeby zrozumieć sens tej sceny, musimy pamiętać, że walczące ze sobą armie są
ubrane jednakowo (czy -jednakowo - nie ubrane), i że duże obszary kraju są
ziemią niczyją, na którą zapuszczają się to jedni, to drudzy, przyjaciele i
wrogowie, i stawiają swoje posterunki. Dlatego z początku nie wiemy, kim są ci,
którzy wyszli do nas z kryjówek i co z nami zrobią. Oni też nic o nas nie
wiedzą.
Teraz musimy zebrać w sobie całą odwagę, żeby powiedzieć jedno słowo, które
zdecyduje o naszym życiu lub śmierci:
-Camarada!
Jeżeli posterunkowi są ludźmi Agostinho Neto, którzy pozdrawiają się słowem camarada, będziemy żyć. Ale jeśli okażą się ludźmi Holdena Roberto lub Jonasa
Savimbi, którzy wołają na siebie - irmao (bracie), dotarliśmy do kresu naszej
ziemskiej egzystencji. Za chwilę zapędzą nas do roboty: będziemy kopać własny
grób. Przy starych, osiadłych posterunkach powstają małe cmentarze tych, którzy
nie mieli szczęścia pozdrowić posterunkowych właściwym słowem.
Ale, powiedzmy, tym razem los okazał się dla nas łaskawy. Odezwaliśmy się głosem
stłumionym i zachrypłym ze strachu - camarada! Słowo to zostało powiedziane tak,
żeby jakiś dźwięk dotarł do ludzi z posterunku, ale żeby nie zabrzmiał on zbyt
wyraźnie, zbyt dosłownie i nieodwołalnie, a więc żeby zabełkotanie nasze, w
którym ostrożnie przemyciliśmy okruchy dźwiękowe słowa -camarada, pozostawiło
jakąś furtkę, jakąś szansę odwrotu, wycofania się w słowo irmao i żeby niefortunne pomieszanie słów można
było zwalić na ten piekielny upał, który otępia umysł i pcha go w nonsensy, na
zmęczenie podróżą i zdenerwowanie zrozumiałe u każdego, kto znalazł się na
froncie. Jest to bardzo delikatna gra, wymagająca zręczności, wyczucia i słuchu.
Wszelka łatwizna, wszelkie szycie grubą nicią od razu wyjdzie na wierzch. Nie
można, na przykład, krzyknąć za jednym zamachem - camarada! irmao!, bo będziemy
- i słusznie - uznani przez posterunkowych za wygodnych oportunistów, którzy w
sytuacjach frontowych są tępieni na całym świecie. Wzbudzimy podejrzliwość i
zostaniemy zatrzymani do wyjaśnienia.
Więc odezwaliśmy się - camarada! - i oto twarze ludzi z posterunku rozjaśniają
się. Teraz oni odpowiadają - camarada! Wszyscy zaczynaj ą powtarzać - camarada!
camarada! - swobodnie i pełnym głosem, nieskończoną ilość razy, słowo to krąży
między nami i posterunkowymi, jak stado gołębi.
Euforia, jaka opanowała nas na myśl, że będziemy żyć, trwa jednak krótko.
Będziemy żyć, ale czy pojedziemy dalej, nie jest to jeszcze wiadome.
Przystępujemy więc do pierwszej, wyjaśniającej części spotkania. Mówimy, kim
jesteśmy, skąd jedziemy i dokąd. W tym właśnie miejscu prezentujemy naszą
przepustkę. Pojawią się trudności, jeżeli posterunek nie potrafi czytać, co jest
problemem nagminnym w wypadku posterunków chłopskich i koczowniczych. Lepiej
zorganizowane posterunki zatrudniaj ą w tym celu dzieci. Dzieci umie-. ją czytać
częściej niż dorośli, bo szkoły zaczęli tu rozwijać dopiero w ostatnich latach.
Treść przepustki sztabu generalnego jest zwykle ciepła i serdeczna. Mówi ona, że
camarada Ricardo Kapuchinsky jest naszym przyjacielem, człowiekiem dobrej woli,
godnym zaufania i dlatego prosi się wszystkich camaradas na
froncie i na tyłach, aby okazywali mu gościnność i pomoc.
Mimo tak pozytywnej opinii ludzie z posterunku zwykle zaczynająod tego, że nie
chcą puścić dalej i każą zawracać. To zrozumiałe. Prawda, że autorytet Luandy
jest wielki, ale przecież posterunek to też władza, a istota władzy polega na
tym, że musi ona manifestować swoją siłę.
Nie traćmy jednak nadziei i nie upadajmy na duchu! Sięgnijmy po broń perswazji.
Tysiąc argumentów przemawia na naszą korzyść. Dokumenty mamy w porządku: jest
pismo, pieczątka i podpis. Znamy osobiście prezydenta Agostinho Neto. Znamy
dowódcę frontu. Piszemy, sławimy na cały świat Angolę, jej bojowników o słuszną
sprawę. Źli Europejczycy wyjechali, ten, kto został, musi być swój, inaczej tu
by nie siedział. Zresztą zrewidujcie, nie mamy broni, nikomu nie możemy zrobić
krzywdy.
Powoli, opornie, posterunkowi zaczynają ustępować. Jeszcze dyskutują, naradzają
się na stronie, czasem wybuchnie między nimi kłótnia. Mogą wysłać gońca do
komendanta, który pojechał do miasta albo poszedł do wsi. Wtedy trzeba czekać.
Czekać i czekać, na tym upływa nam tutaj życie. Ale ma to tę dobrą stronę, że
przez wspólne czekanie następuje wzajemne oswojenie i zbliżenie. Już jesteśmy
cząstką posterunkowej społeczności. Jeżeli jest czas i ochota, możemy
opowiedzieć coś o Polsce. Też mamy morze i góry. Mamy lasy, ale drzewa są inne,
na przykład u nas nie rośnie ani jeden baobab. Kawa też nie rośnie. Polska jest
mniejsza niż Angola, ale za to mamy więcej ludzi. Mówimy po polsku. Ovim-bundu
mówią swoim językiem, Chokwe swoim i my swoim. Nie jemy manioku, u nas nie znają
manioku. Wszyscy mają buty. Boso można chodzić tylko w lecie, w zimie bosy
człowiek mógłby zamarznąć i umrzeć.
Umrzeć od chodzenia boso? Ha! Ha! Czy to daleko do Polski? Daleko, ale samolotem
blisko. A morzem, miesiąc czasu. Miesiąc czasu? To niedaleko. Macie karabiny?
Mamy karabiny, armaty i czołgi. Właśnie, a my czołgów nie mamy. Bydło mamy takie
samo jak u was. Krowy i kozy, kóz mało. A wyście nie widzieli konia? No to
kiedyś musicie zobaczyć konia, u nas dużo koni.
Czas upływa na przyjemnej rozmowie, a o to właśnie posterunkowym chodzi. Bo
teraz rzadko ktoś odważy się na podróż. Drogi puste, trzeba dniami czekać, nim
zobaczy się nową twarz. Nie mogą jednak narzekać na nudę. W tych dniach życie
skupia się wokół posterunków, jak w średniowieczu wokół kościoła, a na
bezkresnych obszarach Ameryki wokół stacji benzynowej. Na skrawkach płótna
miejscowe handlarki rozkładają swoje towary - mięsiste banany, kurze jajka tycie
jak orzeszki, czerwone pili-pili, suszoną kukurydzę, czarną fasolę i cierpkie
granaty. Właściciel straganu konfekcyjnego sprzedaje najtańszą odzież, jaskrawe
chustki, a także drewniane grzebienie, plastykowe gwiazdki, lusterka z podobizną
znanych aktorek na odwrocie, gumowe słonie i piszczałki z ruchomymi klapkami.
Dzieci, jeśli nie pełnią służby, grają w parciankę na sąsiednim polu. Można
spotkać wiejskie kobiety z glinianymi dzbanami na głowie, które przyszły po wodę
albo znajdują się w drodze po wodę, idąc z punktu nam nie wiadomego, do innego
punktu, którego również nie znamy.
Posterunek, jeśli składa się ze swoich ludzi, jest gościnną przystanią. Tu
możemy napić się wody, a niekiedy kupić kilka litrów benzyny. Możemy dostać
upieczone mięso. O późnej godzinie pozwolą przespać się do rana. Czasem mają
wiadomości o tym, w czyich rękach jest dalszy odcinek drogi.
Zbliża się czas odjazdu i posterunkowi zabierają się do pracy. Otwieraj ą drogęodtaczaj ą beczki, odwalają
kamienie, odsuwaj ą kredens. A potem, kiedy już możemy jechać, przychodzą do nas
z jednym, wszędzie powtarzającym się pytaniem: czy mamy papierosy?
I wtedy następuje momentalna zmiana ról. Teraz władza przechodzi w nasze ręce,
bo to my, a nie oni, mamy papierosy. My zdecydujemy, czy dostaną j eden, dwa czy
pięć papierosów. Nasi posterunkowi opuszczają broń i czekaj ą posłuszni i
cierpliwi, z pokorą w oczach. Bądźmy ludźmi i podzielmy się z nimi
sprawiedliwie. Oni są na wojnie, walczą i ryzykują życiem. Obdarzeni, podnoszą
ramiona w geście zwycięstwa, śmieją się i wśród okrzyków - camarada! camarada!
ruszamy w drogę w nieznane, w pusty świat, w białą szalejącą spiekotę, w strach,
który nas czeka przy spotkaniu z następnym posterunkiem.
Wędrując tak od posterunku do posterunku, w przemiennym rytmie lęków i radości,
dotarłem do Bengueli. Z Luandy do Bengueli jest sześćset kilometrów drogi przez
tereny pustynne, płaskie i nijakie. Szary i bezładny pejzaż tworzy przypadkowa
zbieranina kamieni, suchych, zmierzwionych krzaków, brudnego piachu i połamanych
drogowskazów. W porze deszczowej chmury kotłują się tu nad samą ziemią, ulewy
ciągną się godzinami i w powietrzu jest tak mało światła, jakby nigdy nie było
dnia, a tylko zmierzch i noc. Nawet w czasie upałów, mimo obfitości słońca,
krajobraz przypomina porzucone pogorzelisko, jest popielaty, martwy i nieprzytulny. Ludzie, którzy muszą tędy jechać, spieszą się, żeby jak najszybciej
pokonać odstrasząjącąprzestrzeńi dotrzeć z ulgą do miej sca przeznaczenia, do
oazy. Luan-da jest oazą i Benguela-oaząna tej pustyni, która ciągnie się wzdłuż
całego wybrzeża Angoli.
Benguela - senne, prawie wyludnione miasto drzemiące w cieniu akacjowców, palm i kipersoli. Willowe dzielnice puste, domy
zamknięte, zatopione w kwiatach. Nieopisany luksus kwaterunkowy, nadmetraże
takie, że kręci się w głowie, przed furtkami, na ulicy porzucone samochody,
chevrolety, alfa romeo, jaguary, chyba sprawne, choć nikt nie próbuje nimi
jeździć. A obok, o sto metrów dalej, już pustynia, w tych okolicach biała i
połyskująca jak usypisko soli, bez źdźbła trawy, ani jednego drzewa, bez
ratunku. Na tej pustyni leżą afrykańskie dzielnice byle jak uklepane z gliny i
łajna, poskładane z dykty i z blachy, zarojone, duszne i nędzne. Mimo że dwa
światy - komfortu i biedy — sąsiadują o krok i nikt nie pilnuje bogatych,
europejskich dzielnic, czarni z lepianek nie próbują nimi zawładnąć. Taka myśl
nie przychodzi im do głowy. Jest to może najlepsze wytłumaczenie ich pasywnej
postawy. Bo nie wchodzi tu w rachubę skrupuł moralny czy też obawa, że biali
wrócą i zaczną mścić się. Te względy mogłyby być rozpatrywane, gdyby istniała w
nich wcześniej pokusa opanowania białych dzielnic. Ale w swoim dotychczasowym
życiu nie doszli jeszcze do tego stopnia świadomości, który nakazuje dopominać
się o sprawiedliwość lub na swój sposób wymierzać ją samemu. Tylko ci
Afrykańczycy, którzy skończyli studia, otarli się o świat, umieli czytać,
oglądali filmy, tylko ci rozumieli, że dekolonizacja stwarza im szansę szybkiego
awansu materialnego, nagromadzenia bogactw i przywilejów. I wykorzystanie tej
szansy przyszło im stosunkowo łatwo dlatego właśnie, że ich mniej rozbudzeni
bracia - a takich było dziesięciu na każdy tuzin - nie domagali się niczego dla
siebie, przyjmując swoją lepiankę i miskę manioku za świat dany im raz na
zawsze.
Jakiś czas szedłem granicą dwóch dzielnic, a potem skręciłem w stronę
śródmieścia. Odnalazłem małąuliczr
kę, przy której w przestronnej, piętrowej willi mieścił się sztab frontu
środkowego. Przed furtką siedział wartownik z twarzą potwornie napuchłą od
zapalenia okostnej i pojękując ściskał głowę, najwyraźniej w obawie, że za
chwilę pęknie mu czaszka. Nie sposób było porozumieć się z tym nieszczęśnikiem,
nic dla niego w tym momencie nie istniało. Otworzyłem furtkę. W ogródku, w
cieniu płonących bougemdlli leżały na klombach skrzynki z amunicją, lufy
moździerzy i stosy manierek. Dalej, na werandzie i w holu spali pokotem
żołnierze. Wszedłem na piętro i otworzyłem drzwi pierwszego pokoju. Stało w nim
tylko biurko, za którym siedział biały mężczyzna, potężnie zbudowany, wielki.
Był to comandante Monti, dowódca frontu.
Siedział i pisał na maszynie prośbę do Luandy o ludzi i broń. Jedyny wóz
pancerny, jaki mieli na froncie, został wczoraj ustrzelony przez najemnika.
Jeżeli teraz nieprzyjaciel zaatakuje swoim wozem pancernym, trzeba będzie oddać
teren, cofać się i cofać.
Monti przeczytał list, który przywiozłem mu z Luandy, kazał mi usiąść - na
parapecie, bo nie było krzeseł -i pisał dalej. Po kwadransie na schodach
zastukały kroki i weszło czterech ludzi: ekipa telewizyjna z Lizbony.
Przyjechali tu na dwa dni, potem wracają swoim samolotem do Portugalii. Szefem
ekipy był Luis Alberto, dynamiczny, niespokojny Mulat, bystry, odważny. Od razu
zawarliśmy przyjaźń. Monti i Alberto znali się z dawnych lat, obaj pochodzili z
Angoli, chyba nawet stąd, z Bengueli. Nie trzeba więc było tracić czasu na
wzajemne oswajanie się i prezentacje.
Alberto i ja chcieliśmy jechać na front, ale reszta ekipy była temu przeciwna.
Reszta ekipy — to znaczy Ca-rvalho, Fernandez i Barbosa powiedzieli, że mają
żony i dzieci, że zaczęli budować domki jednorodzinne pod Lizboną (w miejscu
rzeczywiście pięknym, bo pod Cascais) i że nie będą ginąć na tej szalonej i nieprzytomnej wojnie, w której nikt
nic nie wie, przeciwnicy nie mogą rozpoznać się do ostatniej chwili i można
stracić głowę bez żadnej walki, tylko z powodu najdzikszego bałaganu, braku
informacji, lenistwa i beztroski czarnych, dla których człowiek nie jest żadną
wartością.
Słowem, powiedzieli, że oni chcą żyć.
Zaczęła się dyskusja - rzecz najbardziej przez Laty^ nosów uwielbiana. Alberto
przekonywał ich argumentem, że nakręcą mnóstwo taśmy i że zarobią dużo tak
bardzo potrzebnych pieniędzy. Ale uspokoił ich dopiero Monti, kiedy powiedział,
że o tej porze - zbliżało się południe - na froncie nie ma walki. I dał
najprostsze na świecie wyjaśnienie:
- Jest zbyt gorąco.
Za oknem falowało powietrze jak rozżarzona blacha i każdy ruch wymagał wysiłku.
Zbieraliśmy się do drogi. Monti zszedł na dół, obudził jednego z żołnierzy i
wysłał go do miasta, gdzieś, gdzie byli kierowcy i samochody. Przyjechał citroen
DS i ford mustang. Monti chciał nam sprawić przyjemność i wyznaczył do eskorty
żołnierza - dziewczynę imieniem Carlotta.
Carlotta przyszła z automatem na ramieniu i choć miała przyduży mundur
komandosa, dawało się wyczuć, że jest zgrabna. Wszyscy natychmiast zaczęliśmy
się do niej zalecać. Właściwie obecność Carlotty na dobre zdecydowała, że ekipa
plunęła na domki pod Lizboną i postanowiła jechać na front. Mimo swoich
dwudziestu lat Carlotta miała już legendę. Przed dwoma miesiącami, w czasie
powstania w Huambo, dowodziła małym oddziałkiem MPLA, otoczonym przez tysięczną
jednostkę UNITA. Umiała wyjść z okrążenia i wyprowadzić swoich ludzi. Dziewczyny
są w ogóle doskonałymi żołnierzami, lepszymi niż chłopcy, którzy czasem
zachowują się na froncie histerycznie i często nieodpowiedzialnie. Nasza dziewczyna była Mulatką, miała nieopisany wdzięk i wtedy
wydawało nam się również -wielką urodę, choć później, kiedy wywołałem j ej
zdjęcia, jedyne zdjęcia Carlotty, jakie po niej zostały, stwierdziłem, że nie
była tak piękna. To znaczy - nikt nie powiedział tego na głos, żeby nie zburzyć
naszego mitu, naszego wyobrażenia o Carlotcie z owego październikowego
popołudnia w Bengueli. Po prostu odnalazłem w Lizbonie Alberta, Carvalho,
Fernandeza i Barbosę i pokazałem im zdjęcia Carlotty z naszej drogi na front.
Oglądali je w milczeniu i sądzę, że w tym momencie wszyscy wybraliśmy milczenie,
żeby nie powiedzieć tego na temat urody. Zresztą, czy miało to jeszcze
znaczenie? Carlotty już nie było, już jej nie ma. Dostała rozkaz, żeby stawić
się w sztabie frontu, więc włożyła mundur, rozczesała swoją fryzurę afro,
zarzuciła automat na ramię i przyszła. Przed sztabem stał comandante Monti,
czterech Portugalczyków i Polak. Od początku wydawała nam się piękna. Dlaczego?
Bo taki był nasz nastrój, bo to nam było potrzebne, bo tak chcieliśmy. Zawsze
stwarzamy urodę kobiet, więc i tym razem myśmy stworzyli urodę Carlotty. Nie
można tego inaczej wytłumaczyć.
Samochody ruszyły, pojechaliśmy szosą do Balombo, sto sześćdziesiąt kilometrów
na wschód. Właściwie wszyscy powinniśmy zginąć po drodze, pełnej serpentyn, po
których kierowcy gnali jak opętańcy, naprawdę, cud boży, że dojechaliśmy żywi.
Carlotta siedziała w naszym wozie obok kierowcy i przyzwyczajona do takiej jazdy
trochę z nas pokpiwała. Pęd powietrza odrzucał jej włosy do tyłu, w naszą stronę
i Barbosa powiedział, że przytrzyma Carlotcie głowę, żeby nie urwał jej wiatr.
Carlotta śmiała się, a myśmy zazdrościli Barbosie. Na jednym z postojów
Fernandez zaproponował, żeby Carlotta przesiadła się do nas do tyłu, na kolana,
ale odmówiła. Głośno cieszyliśmy się z jego klęski. Gdyż oczywiście Fernandez chciał,
żeby Carlotta usiadła na jego kolanach, a to by wszystko popsuło, bo ona nie
należała do nikogo konkretnie, stworzyliśmy ją wszyscy razem, była naszą
Carlotta.
Urodziła się w Rosadas, niedaleko granicy z Namibią. Rok temu odbyła
przeszkolenie w lasach Kabindy. Po wojnie chciała zostać pielęgniarką. To
wszystko, co o niej wiemy, o tej dziewczynie, która jedzie teraz samochodem,
trzyma automat na kolanach i ponieważ wyczerpaliśmy nasze żarty i zapanował na
chwilę spokój, zrobiła się poważna i zamyślona. Wiemy, że Carlotta nie będzie
ani Alberta, ani Fernandeza, ale jeszcze nie wiemy, że już nie będzie niczyja.
Trzeba znowu przystanąć, bo most jest uszkodzony i kierowcy rozważają, jak
przejechać. Mamy kilka minut czasu, więc robię jej zdjęcia. Proszę, żeby się
uśmiechała. Stoi oparta o poręcz mostu. Naokoło jest pole, może łąka, nie
pamiętam. Po chwili ruszyliśmy dalej. Mijaliśmy spalone wsie, puste miasteczka,
opuszczone plantacje tytoniu i ananasów. Potem było coraz więcej krzewów
tamaryszku, zaczęły się zielone wzgórza i las. Zrobiło się gorzej, bo
dojeżdżaliśmy do frontu szosą, o którą toczyły się walki, i na asfalcie leżały
rozrzucone zwłoki żołnierzy. Nie mają tu zwyczaju grzebać poległych i wjazd w
każdą strefę bitewną rozpoznaje się po nieludzkim odorze rozkładających się
ciał. W zgniłej wilgoci tropiku muszą dokonywać się jakieś dodatkowe
fermentacje, bo zapach jest tak intensywny, straszliwy i nawet ogłuszający, że
mimo obycia z frontem za każdym razem dostawałem zawrotów głowy i mdłości. W
pierwszym wozie mieli bańkę zapasowej benzyny, więc zatrzymaliśmy się, żeby
polewać nią zwłoki, narzucić na zabitych trochę suchych gałęzi z przydrożnych
krzaków, a potem kierowca strzelał z automatu w asfalt pod takim
kątem, aby poszła iskra i wznieciła płomień. Tym ogniem znaczyliśmy naszą drogę
do Balombo.
Balombo to małe miasteczko w lesie, które przechodzi z rąk do rąk. Żadna strona
nie może osadzić się w nim na dobre właśnie z powodu tej obecności lasu, tak
dosłownej jak w Otwocku czy w Wildze, co umożliwia przeciwnikowi skryte
podejście na najbliższą odległość i nagłe zaatakowanie obrońców miasteczka. Dziś
rano Balombo zostało zdobyte przez oddział MPLA w sile stu ludzi. Jeszcze w
okolicznych lasach słychać strzały, bo przeciwnik odstąpił, ale niezbyt daleko.
W Balombo, które jest zniszczone, nie ma ani jednego cywila, tylko tych stu
młodych żołnierzy. Jest woda i dziewczęta z oddziału przyszły do nas świeżo
wykąpane, z mokrymi włosami, ponakręcanymi na papierowe papiloty. Carlotta karci
je, że nie powinny zajmować się toaletą, muszą być cały czas gotowe do walki.
One skarżą się, że musiały iść w pierwszej linii natarcia, bo chłopcy nie bardzo
rwali się do przodu. Chłopcy pukają się w czoło i twierdzą, że to kłamstwo.
Wszystko młodzież szesna-sto-, osiemnastoletnia, nasi licealiści, nasze
powstanie. Część oddziału ugania się po głównej ulicy na zdobytym traktorze.
Każdy robi jedno kółko i oddaje kierownicę następnemu. Inni zrezygnowali z walki
o traktor i jeżdżą na zdobytych rowerach. W Balombo jest chłodno, bo to górka,
czuć lekkie powiewy wiatru i szumi las.
Ekipa filmuje, chodzę z nimi i robię zdjęcia. Carlotta, która jest przytomna i
nie da się ponieść euforii zwycięstwa, jaka ogarnęła oddział, wie, że w każdej
chwili może rozpocząć się kontrnatarcie albo że zaczajony strzelec wyborowy może
poszukać naszych głów. Więc towarzyszy nam cały czas z automatem gotowym do
strzału. Jest uważna i małomówna. Kiedy idzie, jej cholewy ocierają się o siebie, słychać to. Carvalho - operator - filmuje idącą
Carlottę na tle spalonych domów, potem na tle imponujących, bujnych adenii.
Wszystko to będzie pokazane w Portugalii, w kraju, którego Car-lotta nie
zobaczy. W innym kraju, w Polsce, ukaże się jej zdjęcie. Jeszcze chodzimy po
Balombo i rozmawiamy. Barbosa pytają, kiedy wychodzi za mąż. Ach, tego nie wie,
teraz jest wojna. Słońce schodzi za drzewa, zbliża się zmierzch i musimy
odjeżdżać. Wracamy do samochodów, które czekaj ą na głównej ulicy. Wszyscy
jesteśmy zadowoleni, bo byliśmy na froncie, mamy filmy i zdjęcia, żyjemy.
Wsiadamy w tym samym porządku, w jakim przyjechaliśmy: Carlotta z przodu, my z
tyłu. Kierowca zapala silnik i włącza bieg. I wtedy - wszyscy pamiętamy, że to
było właśnie w tym momencie - Carlotta wysiada z wozu i mówi, że ona tu
zostanie. Carlotto, prosi Alberto, jedź z nami, zapraszamy na kolację, a jutro
zabierzemy cię do Lizbony! Carlotta uśmiecha się, macha nam ręką na pożegnanie i
daje znak kierowcy, żeby ruszał.
Jest nam smutno.
Oddalamy się od Balombo, na drodze coraz ciemniej i ciemniej, zapadamy się w
noc. Późno docieramy do Bengueli, odnajdujemy jedyny czynny bar, chcemy coś
zjeść. Alberto, który tutaj zna wszystkich, zdobywa stolik na wolnym powietrzu.
Wspaniale, bo chłodno i morze gwiazd. Siadamy głodni, wyczerpani, coś tam
mówimy. Długo nie przynoszą nic do jedzenia. Alberto woła, ale jest gwarno i
nikt nas nie słyszy. Wtedy na rogu ulicy pojawiają się światła, zza zakrętu
wypada samochód i ostro hamuje przed barem. Z wozu wyskakuje żołnierz zmęczony,
brudny, twarz umazana ziemią. Mówi, że zaraz po naszym wyjeździe był atak na
Balombo i że oddali miasteczko; w tym samym zdaniu mówi, że w czasie ataku
zginęła Carlotta.
Wstaliśmy od stolika bez słowa i poszliśmy wymarłą ulicą. Każdy szedł osobno,
zostawiony samemu sobie, nie było o czym mówić. Pierwszy idzie przygarbiony
Alberto, za nim Carvalho, a drugą stronąjezdni Fernandez, dalej - Barbosa, ja na
końcu. Lepiej, żeby nikt nie odzywał się, żebyśmy tak doszli do hotelu i
zniknęli sobie z oczu. Odjechaliśmy z Balombo z wariacką szybkością, żaden nie
słyszał strzelaniny, która zaraz rozpoczęła się za naszymi plecami. A więc to
nie była ucieczka. Ale gdybyśmy usłyszeli strzały, czy kazalibyśmy zawrócić,
żeby być z Carlotta? Czy bylibyśmy zdolni zaryzykować życiem, aby ją ochronić,
tak jak ona ryzykowała sobą, ochraniając nas w Balombo? A może po prostu zginęła
osłaniając nasz wyjazd, samotnie, bo chłopcy uganiali się na traktorze, a
dziewczyny zajęte były toaletą, kiedy tamci wyrośli jak spod ziemi?
Wszyscy jesteśmy winni tej śmierci, ponieważ zgodziliśmy się, żeby Carlotta
została, a mogliśmy kazać jej wrócić. Ale kto mógł przewidzieć? Najbardziej
winni są Alberto i ja: to myśmy chcieli jechać na front i wtedy Monti dał nam
eskortę - to znaczy dał nam tę dziewczynę. Ale czy możemy teraz coś zmienić,
odwołać, cofnąć dzień?
Nie ma Carlotty.
Kto mógł przypuszczać, że widzieliśmy ją w ostatniej godzinie? I że wszystko
było w naszych rękach? Dlaczego Alberto nie zatrzymał kierowcy, nie wysiadł i
nie powiedział do niej: pojedziesz razem z nami, bo inaczej zostaniemy i wtedy
będziesz za nas odpowiedzialna? Dlaczego nie zrobił tego żaden z nas? I czy wina
rozłożona na nas pięciu jest przez to mniejsza i łatwiej j ą znosić?
Oczywiście, to był tragiczny przypadek. W ten sposób, kłamiąc, będziemy teraz
opowiadać. Możemy też
twierdzić, że było w tym coś z przeznaczenia, z fatum. Nie było żadnego powodu,
aby tam została, poza tym od początku istniała umowa, że wróci z nami. W
ostatniej sekundzie, wiedziona jakimś nieokreślonym nakazem wysiadła z wozu i w
chwilę później zginęła. Uwierzmy, że to było przeznaczenie. W takich sytuacjach
postępujemy w sposób, którego nie potrafimy później wytłumaczyć. I mówimy,
Wysoki Sądzie, nie wiem, jak to się stało, jak do tego doszło, bo to się
właściwie zaczęło z niczego.
Ale Carlotta znała tę wojnę lepiej niż my, wiedziała, że zbliża się zmierzch,
zwyczajowa pora ataku i że lepiej będzie, jeżeli na miejscu zorganizuje osłonę
naszego wyjazdu. Taki musiał być powód jej decyzji. Tego domyślamy się teraz,
kiedy jest za późno. O nic nie możemy jej spytać, bo Carlotta nie istnieje.
Stukamy w drzwi hotelu, które są już zamknięte. Otwiera właściciel, masywny
starzec, czarny, chce nas ściskać uradowany, że wróciliśmy cało, zarzuca nas
pytaniami. Potem przygląda nam się uważniej, milknie i odchodzi. Każdy z nas
bierze klucz, idzie na piętro i zamyka się w swoim pokoju.
Ten mały, znikający w niebie punkt to samolot, którym odlatuje Alberto i jego
ekipa. Dudnienie motorów przetacza się górą, nad lotniskiem, nad miastem, coraz
słabsze i słabsze, ale ciągle słyszalne, jeszcze długo po tym, jak mały,
znikający punkt rozpłynął się już i przestał być widoczny. Teraz jest to tak,
jak gdyby z kosmosu dolatywały odgłosy niewidzialnych, odległych burz
gwiezdnych. Ale i one cichną. Niebo nieruchomieje, wypełnia się ciszą i blaskiem
porannym. Po kilku godzinach na drugim krańcu galaktyki pojawi się mały punkt,
który zacznie rosnąć, powiększać się, aż stanie się sztywnym
kształtem samolotu, co będzie oznaczać, że Alberto i jego ekipa ląduje w
Europie.
I ja odlatuję z Bengueli, tylko w przeciwną stronę, na południe, tam gdzie
kontynent afrykański zaczyna dobiegać końca i po tysiącu, a nawet więcej
kilometrach, za Namibią i Kalahari, pogrąży się w dwóch oceanach. Kiedy
przyjechaliśmy rano na lotnisko, oprócz samolotu Alberta stał jeszcze
dwumotorowy friendship, którego piloci - dwaj zarośnięci, zmordowani
Portugalczycy, o czerwonych z niewyspania oczach — powiedzieli, że lecą zaraz do
Lubango zabrać stamtąd ostatnią grupę uciekinierów. Lubango, które dawniej
nazywało się Są de Bandeira, leży trzysta pięćdziesiąt kilometrów na południe od
Bengueli i jest siedzibą sztabu frontu południowego. Nie miałem tam przepustki,
bo na front południowy, który był najsłabszy, najbardziej opuszczony, najgorzej
zorganizowany i najmarniej uzbrojony, nie wpuszczali nikogo. Ale pomyślałem, że
może dam sobie radę. Tak pomyślałem, choć szczerze mówiąc nie myślałem w ogóle,
bo gdybym dobrze zastanowił się, może odeszłaby mnie ochota, żeby tam jechać.
Ale z drugiej strony gdybym zastanowił się jeszcze lepiej, chyba chciałbym tam
pojechać, bo uważam, że nie powinienem pisać o ludziach, z którymi nie przeżyłem
chociaż trochę tego, co oni przeżywają. W każdym razie zacząłem prosić pilotów,
żeby mnie wzięli ze sobą. Byli to ludzie tak wyczerpani nie znającym przerwy
lataniem, tak zobojętniali na wszystko, że nic nie odpowiedzieli, co miało
prawdopodobnie oznaczać, że wyrazili zgodę. Miałem na sobie dżinsy i koszulę, w
kieszeni przepustkę do Bengueli i trochę pieniędzy, a w ręku aparat
fotograficzny. Reszta rzeczy została w hotelu, a nie było już czasu ani
samochodu, żeby jechać do miasta. Nie czekając więc wsiadłem do pustego samolotu
i schowałem się w kącie, żeby nie narzucać się im swoją
obecnością, bo mogliby się rozmyślić i kazać mi zostać na lotnisku. Po
kwadransie wystartowaliśmy z Bengueli, lecąc najpierw nad pustynią, a później
nad zielonymi wzgórzami, nad łagodnym, urzekającym podhalańskim krajobrazem, a
potem nad wielkim tęczowym ogrodem kwiatów, którym jest Lubango.
W Lubango na lotnisku siedziała na tobołkach i walizach grupa wystraszonych,
spoconych i apatycznych Portugalczyków, z ich jeszcze bardziej wystraszonymi
kobietami i śpiącymi w ramionach tych kobiet dziećmi. Rzucili się do samolotu,
nim jeszcze wygasły silniki. Zaczepiłem kręcącego się po płycie Mulata i
spytałem, czy zawiezie mnie do sztabu frontu. Powiedział, że zawiezie, tylko
odprawi samolot, ale od razu spytał, jak chcę stąd wyjechać, bo ten samolot jest
ostatni, który tu przyleciał, a jemu wydaje się, że miasto jest w rękach MPLA,
ale jest oblężone i że drogi do miasta są w rękach nieprzyjaciela albo mogą być
już jutro. Na to nic nie odpowiedziałem dokładnie, poza czymś takim w rodzaju:
jak Bóg da.
Wszystko działo się odtąd jak w niezrozumiałym, niepojętym śnie, w którym
nieznane osoby i niewidoczne siły wikłają nas w kolejne sytuacje bez wyjścia i
co chwilę budzimy się mokrzy od potu, coraz bardziej wyczerpani i bezwolni. W
sztabie frontu (dzielnica rezy-dencyjna na wzgórzu) przywitał mnie młody, biały
An-golańczyk, komisarz polityczny. Nazywał się Nelson. Przywitał mnie z
radością, jakbym był z dawna oczekiwanym gościem i zaraz wysłał mnie na
niechybną śmierć. Nelson miał niespokojną, gwałtowną naturę, szalone pomysły i
gorączkowy, porywczy sposób bycia. Wystarczyło, żebym w pierwszym zdaniu
powiedział, że chcę jechać na front, natychmiast wypisał mi przepustkę i nim
zdołałem połapać się, wypchnął mnie na podwórze, gdzie kierowca zapuszczał właśnie silnik dużej, starej ciężarówki marki
Mercedes. Ledwie zdołałem uprosić Nelsona, żeby dał kubek wody, bo mdlałem z
pragnienia. Ciężarówka była wyładowana do granic wytrzymałości karabinami,
skrzynkami amunicji, beczkami benzyny i workami mąki. Na szczycie tego ładunku
siedziało sześciu żołnierzy. Nelson wepchnął mnie do szoferki, w której siedział
już kierowca - cywil, półnagi, czarny, niebywale chudy. Za chwilę do szoferki
dosiadł się jeszcze dowódca tej wyprawy - Diogenes. I od razu ruszyliśmy w
drogę.
Przejechaliśmy przez miasto - wszystkie miasta w Angoli wyglądały wtedy jak
upiorne, niszczejące makiety miast budowane pod Hollywood i już opuszczone przez
ekipę filmową- nagle skończyła się zieleń, znik-nęły kwiaty i wjechaliśmy w
gorący, suchy tropik, na ziemię zarośniętą jak okiem sięgnąć gęstym, kolczastym,
bezlistnym, szarym buszem. W tym buszu wycięty był niski i szary wąwóz, a na
dnie wąwozu leżała asfaltowa szosa. Tą właśnie szosą jechaliśmy w ciężarówce.
Mercedes był tak stary i przeładowany, że mimo wysiłków kierowcy osiągał tylko
sześćdziesiąt kilometrów na godzinę.
Byłem w kłopotliwej sytuacji, bo nie wiedziałem, dokąd jedziemy, a nie wypadało
mi się do tego przyznać. Diogenes mógłby pomyśleć -jak to, nie wie? To po co tu
jest, po co jedzie? Jedzie i nie wie, dokąd jedziemy? A ja rzeczywiście nie
wiedziałem. Przypadkowo trafiłem na samolot w Bengueli i znalazłem się w
Lubango. Przypadkowy Mulat, którego spotkałem na lotnisku, zawiózł mnie do
sztabu frontu. Obcy człowiek, o którym wiedziałem tylko, że nazywa się Nelson i
zobaczyłem go pierwszy raz w życiu, wsadził mnie do ciężarówki. Ciężarówka
natychmiast odjechała i teraz toczy się między dwoma ścianami kolczastego buszu,
ku nie zna-
nemu mi przeznaczeniu. Wszystko stało się nagle i jakoś tak kategorycznie, że
nie mogłem zastanowić się ani sprzeciwić.
Jechaliśmy tak, ten po lewej, chudy, wczepiony w kierownicę, niespokojny, jaw
środku, Diogenes z prawej strony, czujny, z rozpylaczem wystawionym przez okno,
gotowym do strzału. Słońce stało w zenicie, szoferka była nagrzana jak
martenowski piec, cuchnęła ropą i potem. W pewnej chwili Diogenes, wpatrzony
ciągle w ścianę buszu po swojej stronie, zapytał:
-Nie wiem, czy camarada wie, dokąd jedziemy? Odparłem, że nie wiem.
-1 nie wiem - ciągnął Diogenes nie patrząc na mnie - czy camarada wie, co znaczy
jechać tą drogą, którą jedziemy.
Znowu odparłem, że nie wiem.
Diogenes pomilczał przez chwilę, bo wspinaliśmy się na wzgórze i silnik wył
ogłuszająco. Potem powiedział:
- Camarada, ta droga prowadzi do Południowej Afryki. Czterysta pięćdziesiąt
kilometrów stąd jest granica. Czterdzieści kilometrów przed granicą jest
miasteczko Pereira de Eca. Tam znajduje się nasz oddział i tam jedziemy. W
naszych rękach są miasta —jest Lubango i Pereira de Eca. Ale teren jest w rękach
nieprzyjaciela. W tym buszu, przez który jedziemy, jest nieprzyjaciel i do niego
należy ta droga. Do tego oddziału, który jest w Pereira de Eca, od miesiąca nie
dojechał żaden nasz konwój. Wszystkie wozy ginęły w zasadzkach. A teraz my
próbujemy tam dojechać. Mamy przed sobą czterysta kilometrów drogi i na każdym
metrze możemy wpaść w zasadzkę. Czy camarada rozumie?
Poczułem, że nie wydobędę głosu, więc tylko pokiwałem głową na znak, że
rozumiem, co znaczy jechać tą drogą, którą jedziemy. Potem opanowałem się na
tyle, żeby spytać, dlaczego jest nas tak mało. Gdyby jechała
kompania albo nawet pluton, byłaby większa szansa dotarcia na miejsce. Diogenes
odpowiedział, że na tym froncie jest w ogóle mało ludzi. Trzeba ich przywozić z
Luandy i z Bengueli. Ziemia tutaj jest prawie bezludna. Jest trochę koczowników,
ale to dziki naród, który chodzi nago. Wszystkie swoje wojny przegrali wiele lat
temu. Odtąd wiedzą, że nie mogą wygrać i że jedynym ratunkiem jest schować się w
buszu. Ruchem głowy Diogenes wskazał na ścianę buszu, za którą kryli się ci
nadzy, przegrani ludzie. Następnie spytałem, dlaczego jedziemy taką rozlatującą
się ciężarówką. Przecież Por-tugalczycy zostawili tyle doskonałych wozów. Na to
Diogenes odparł, że wozy, zostawione przez Portugal-czyków, są własnością
Portugalczyków. Nie ma pieniędzy, żeby te wozy odkupić, a nawet nie ma z kim
rozmawiać, bo ich właściciele są w Europie. Czy nie sądzi, spytałem, że szybkim
wozem łatwiej uciec i trudniej w niego trafić, natomiast jadąc takim gratem
toczymy się prosto w śmierć. Tak, Diogenes zgadza się, ale pyta, co możemy
poradzić? Zapada milczenie i słychać tylko szum silnika i szelest opon na
rozmiękłym asfalcie.
Czas mija, ale ciągle jest tak, jak gdybyśmy tkwili w miejscu. Ciągle ten sam,
połyskujący, równiutki ścieg asfaltu położony na rudej, sypkiej ziemi. Po obu
stronach ciągle te same wyblakłe, spękane ściany buszu. To samo białe,
oślepiające niebo. Ta sama pustka porzuconego świata, który żadnym poruszeniem,
żadnym głosem, nie daje o sobie znaku życia. W tej nieruchomej, martwej i
ubogiej scenerii porusza się i chyboce nasza ciężarówka jak blaszany samochodzik
w głębi odpustowej strzelnicy. Pan właściciel kręci korbką, wycięta z blachy
zabawka jedzie kiwając się na boki, kto chce, może strzelać. W ciężarówce z tyłu
siedzi sześciu żołnierzy ukrytych za skrzynkami amunicji i workami mąki. Słońce
pali niemiłosiernie, więc przykryli się plandeką, jakby jechali w ulewie. Ich sytuacja jest o tyle lepsza, że jeśli wpadniemy w zasadzkę,
mogą łatwo wyskoczyć z wozu i uciekać do buszu. Gorsze jest położenie tych,
którzy znajdują się w szoferce. Zatrzaśnięci w metalowym pudle są jak trzy
ruchome tarcze przesuwane wolno do przodu i wspaniale oświetlone słońcem
szesnastego równoleżnika. W banalnym wnętrzu pustej strzelnicy sunie blaszany
samochodzik, a pan właściciel widzi, coraz bardziej zdumiony, że nie ma chętnych
do strzelania. A przecież małym kosztem można zdobyć atrakcyjną nagrodę. Jeszcze
kręci korbką, ale coraz bardziej ospale i niechętnie. Wycięta z blachy zabawka
porusza się wolniej i wolniej, aż w końcu staje.
Stanęliśmy na skraju szosy, przed nami, po tej samej stronie, leżał wrak
spalonej ciężarówki. Ślad konwoju, który dotarł do tego miejsca. Rozrzucone
skrzynki, beczki, worki, opony. W jednym miejscu wypalona ziemia, zwęglone
kości. Tych, których złapali, musieli zabić, a potem spalić, albo nawet związali
i spalili żywcem. Nie wiadomo, kto przeżył, czy w ogóle ktoś przeżył. Diogenes
mówi, że jeżeli ktoś uciekł w busz, nie mógł daleko zawędrować; zginął z
pragnienia, bo tu nigdzie nie ma wody. Można przeżyć tylko jadąc drogą, choć
jadąc drogą - można zginąć. Trzeba trzymać się szosy, ale, oczywiście, na szosie
można wpaść w zasadzkę. No tak, ale nie ma lepszego wyjścia, to znaczy nie ma w
ogóle wyjścia idealnie doskonałego. To mówi Diogenes, który twierdzi, że ci ze
spalonej ciężarówki popełnili błąd, bo na pewno jechali rankiem albo o
zmierzchu, albo i nocą. Wtedy jest chłodno i nieprzyjaciel ma siłę, żeby podejść
do szosy i zrobić zasadzkę. Natomiast w południe nastaje wielki upał i
walczących ogarnia śmiertelna senność i lenistwo. Chowają się w cieniu i
zapadają w drzemkę. Przygasa zapał wojenny i stygnie wrogość. Trzeba to
wykorzystywać i jechać w
samo południe, bo jest to pora najbardziej bezpieczna. Przypomniałem sobie, że
to samo mówił Monti. Front zasypiał, gdy słońce stawało w zenicie.
Jechaliśmy do zmierzchu w napięciu, ze skupioną, bezradną czujnością, mijając po
drodze jeszcze dwie zwęglone ciężarówki straconych konwojów. Diogenes poganiał
kierowcę, nie pozwalał zatrzymywać się. O piątej po południu zobaczyliśmy na
szosie kilku uzbrojonych ludzi. Stali, mierząc z automatów w naszą stronę.
Diogenes odbezpieczył swojego kałasznikowa, ci z tyłu podnieśli się z legowisk i
ukryci za szoferką brali na cel stojących na szosie ludzi. Szofer zwolnił,
odległość między ciężarówką a tymi, którzy stali w przedzie, malała. Nikt nie
strzelił. Potem, kiedy byliśmy już blisko, na tyle blisko, że można było
rozpoznać sylwetki a nawet twarze, jeden z tych na szosie podniósł do góry
karabin i rozległ się strzał. Wtedy Diogenes wyciągnął z kabury pistolet i też
strzelił w powietrze. Mercedes zatrzymał się, tamci podbiegli do ciężarówki.
- Oddział comandante Farrusco - powiedział jeden.
-Konwój comandante Diogenesa - odpowiedział Diogenes.
Byliśmy w Pereira de Eca. Zaczęli prosić o papierosy. Sięgnąłem do kieszeni i
dopiero w tym momencie, kiedy wszystko we mnie pękło, rozłożyło się na luźne,
swobodne i uspokojone cząsteczki, zauważyłem, że spodnie i koszula są mokre od
potu i ja cały mokry, i że w kieszeni, tam gdzie trzymałem paczkę naszych
radomskich ekstramocnych, mam garść zwilgłego, cuchnącego nikotyną siana.
Zniszczony napis przy wjeździe do miasteczka zachęca do spoczynku i przetarcia
zmęczonych oczu: W Pereira de Eca (proponuje tablica przy drodze) zatrzymaj się w Gospodzie pod Czarnym Łabędziem. Klimatyzacja - Obfita kuchnia — Ogród
- Bar - Atrakcyjne ceny. I niezdarny rysunek ptaka płynącego jeziorem, który na
tej wysokości geograficznej może pojawić się tylko we śnie.
Wszystko to zachęta dla tych, którzy przemierzają świat, poznają odległe
kontynenty i nieznane krainy. Znajdą tu wygodny odpoczynek podróżując jałową i
monotonną trasą Windhoek - Luanda, 2230 km. Czy mogę dorzucić zmęczonemu
wędrowcy swoją radę? Nie zatrzymuj się w tym miasteczku teraz, dzisiaj. Tej
nocy. Czasy zmieniły się i nie znajdziesz obiecywanych wygód. Co prawda jest
woda, jednakże nie ma światła. Panują ciemności. Nie pokazał się księżyc. Są
tylko gwiazdy, ale dalekie jakieś, osłabione, mało pomocne. Źle ze spaniem, bo
domy rozbite i zrabowane. Z kuchnią też źle. Na betonowej podłodze gospody, w
kałuży zeschłej krwi, leży zarżnięta i cuchnąca już koza. Kto głodny, wycina
bagnetem kawałek mięsa i podpieka go w ognisku. Jak ci ludzie żyją, dlaczego nie
umierająza-truci padlinnym jadem? Nie można także liczyć na zapowiadaną
klimatyzację. Jest gorąco i mimo nocy upał nie podniósł się z ziemi, ociężały i
lepki przygniata nieruchome, spłaszczone miasteczko.
W blasku naftowej lampy, jedynego światła, widać twarze pokryte potem,
połyskujące, jakby nasmarowane oliwą. Brodata, szeroka twarz comandante
Farrusco. Blada, w młodzieńczych krostach twarz jego zastępcy -Carlosa, bohatera
spod Luso. Przedwcześnie zniszczona, zaniedbana twarz kobiety imieniem
Esperanza. Siedzimy w gospodzie na skrzyniach, na krzesłach, a dowódca zajmuje
miejsce w fotelu. Za oknem, na placu snują się żołnierze, rozpuszczeni w mroku,
czarni, jak poruszona ciemność. Dlaczego nie idą na stanowiska? -pyta Farrusco,
ale zaraz milknie i nie wydaje rozkazu.
Pozostali milczą, widocznie jest to pytanie bez znaczenia albo odpowiedź jest
znana. Widocznie fakt, czy pójdą na stanowiska, niczego nie poprawia, nie
ratuje.
To oddział skazany na zagładę, nie ma dla niego ocalenia.
Przyprowadźcie tego, co przyjechał z południa, rozkazuje Farrusco ludziom,
którzy stój ą w drzwiach czy raczej w tym miejscu, w którym kiedyś były drzwi
prowadzące na drewnianą werandę i na plac. Camarada posłucha, co opowiada ten
człowiek, mówi do mnie Farrusco, bo okazuje się, że oni już wiedzą, co opowiada,
rozmawiali z nim po południu. Wchodzi skrajnie wyczerpany, roztrzęsiony
Portugalczyk. Ma wpadnięte oczy, jest nie ogolony, brudny, wygląda jak
uosobienie bezsiły i opuszczenia. Nazywa się Humberto Dos An-gos de Freitas
Quental. Jest stąd, tu się urodził, myślę, że jakieś pięćdziesiąt lat temu.
Przed tygodniem uciekł z rodziną do Namibii. Żonę i czworo dzieci zostawił w
obozie dla Portugalczyków w Windhoek, a sam postanowił wrócić. Chciał wrócić, bo
w Pereira de Eca została jego matka. Matka ma osiemdziesiąt jeden lat i prowadzi
piekarnię tyle lat, ile ma jej syn Humberto, który stoi przed nami. Powiedziała
synowi, że nie wyjedzie i że będzie dalej piekła chleb, który jest zawsze
potrzebny. Przecież sami wiecie, mówi do nas Humberto, że w Pereira de Eca macie
świeży chleb. Tak, o tym wie cały oddział żywiący się chlebem wypiekanym przez
tę kobietę, za który w dodatku nie płaci, bo jest to wojsko ochotnicze i
wyzwoleńcze, nie mające pieniędzy. Kiedy wyjeżdżał, żeby wywieźć rodzinę do
Namibii, kończył się zapas mąki i matka, która jest głucha i nie rozumie, że
jest wojna i z powodu wieku już nic nie rozumie poza tym, że dopóki świat
istnieje, ludzie będą potrzebować chleba, kazała synowi wrócić i przywieźć mąki.
Została sama, więc postanowił wrócić i wiózł dla niej mąkę, którą zabrali mu na granicy, ale wie, że dzisiaj przyjechała ciężarówka z Lubango i
przywiozła mąkę, co oznacza, że matka znowu upiecze chleba i że będziecie mieli
co jeść nic za to nie płacąc, bo ona nie żąda pieniędzy.
Wszyscy kochamy tę kobietę, mówi Farrusco, chociaż ona nie jest specjalnie za
nami, ale jest za życiem i za chlebem i to wystarczy. Nasi ludzie przynosili jej
wodę, której potrzebowała. I przynosili jej drzewo. I będzie żyła tak długo,
póki my będziemy żyć, a może dłużej od nas. Ale chcę, żebyś powiedział tym
ludziom, którzy przyjechali z Lubango, co słyszałeś w Windhoek i co mówili ci po
drodze w tej miejscowości, która jak się nazywa? Nazywa się Tsumeb, powiedział
syn pie-karki, i leży może dwieście pięćdziesiąt kilometrów stąd. Portugalczycy,
którzy tam uciekli, mówią, że niedługo pójdzie na Angolę wojsko Południowej
Afryki i że rozgonią MPLA. To samo mówią w Windhoek. Mówią, że wojsko pójdzie
może dziś, a może jutro. Mają wozy pancerne i lotnictwo i zajmą Luandę. Skąd to
wiesz, spytał Farrusco. - Tak mówią wszyscy Portugalczycy, odparł Humberto,
chociaż to tajemnica. W Windhoek przychodzili do naszych obozów oficerowie
południowoafrykańscy i pytali, kto służył w armii, i jeżeli ktoś chciał, brali
ze sobą do tego wojska, które pójdzie na Angolę. A w Tsumeb, na stacji
benzynowej, jeden biały powiedział mi, że w mieście jest dużo wozów pancernych,
którymi jutro albo pojutrze pojadą do Angoli skończyć z komunistami.
Farrusco powiedział synowi piekarki, że może wracać do domu. Humberto robił
wrażenie człowieka uczciwego. Ale nie wyglądało, że jest zbyt lotny i zdaje się,
że był analfabetą. Zostaliśmy w pokoju sami, było nadal gorąco i duszno, mimo że
minęła północ. Na podłodze, pod ścianami spali jacyś ludzie, inni wchodzili i
wychodzili nie wiadomo po co, nie mówiąc słowa. Sprawdź,
czy poszli na stanowiska, odezwał się Farrusco do Car-losa. Wyślij kilku szosą w
stronę granicy, niech ujdą kawałek i zobaczą, co się dzieje. Co to pomoże,
odezwała się Esperanza. Jej twarz była teraz ciemniejsza niż wieczorem. Powiedz
im, mówi Farrusco, żeby poszli naprawdę, żeby nie bali się i nie siedzieli w
rowie. Jeżeli pójdą zbyt daleko, odzywa się kobieta, mogą zostać odcięci albo
dostaną się w zasadzkę. Naokoło jest nieprzyjaciel. Dobrze, mówi Farrusco, ale
chcę wiedzieć dokładnie, gdzie są. Przecież oni nie dowiedzą się, bo zginą, mówi
Esperanza. Po co prowokować tamtych. Nie mamy sił, żeby się obronić.
Oddział comandante Farrusco liczy stu dwudziestu ludzi. Jest to na froncie
południowym jedyny oddział między Eubango i granicą (450 km) i między
Atlantykiem i Zambią (1200 km). Jedyny oddział na obszarze takim, jak jedna
trzecia terytorium Polski. Dookoła, na dziesiątki, na setki kilometrów rozciąga
się jałowy busz - bez wody, bez żadnych punktów orientacyjnych, nieubłagana
drapieżność milionów kolczastych, splecionych w ścianę gałęzi, wrogi świat nie
do pokonania, nie do przebycia. I tylko droga do Lubango, jedyna szosa przez ten
busz, jak w korytarzu zasieków, po której odwrót jest też niemożliwy, bo jest
zbyt długa, żeby przejść jąpie-szo, a nie ma transportu, żeby przewieźć cały
oddział. Może już o tej godzinie, a zbliżała się druga w nocy, nieprzyjaciel
zajął szosę po obu stronach miasteczka i oto siedzimy w cieniu stalowego
ramienia pułapki czekając, aż ktoś zwolni sprężynę i w powietrzu rozlegnie się
ogłuszający trzask.
Przyszedł Diogenes i jeszcze jeden z konwoju, a potem wrócił Carlos. Dowódca
spytał, czy tamci wyszli, i Carlos powiedział, że tak. Usiadł na skrzyni i
odpiął pas, do którego miał przytroczony cały arsenał pistoletów, magazynków i
granatów. W czasach kolonialnych Carlos i Farrusco walczyli w oddziałach komandosów portugalskich. Obaj byli synami
chłopów z południa Portugalii. Po skończeniu służby zostali w Angoli i pracowali
jako mechanicy samochodowi. Później Nelson opowiedział mi, co następuje:
- Kiedy latem tego roku wybuchło powstanie MPLA przeciw FNLA i UNITA, walki
toczyły się również w Lubango. Ale w szeregach przeciwnika walczyło wielu
białych i na naszym terenie, na południu, losy tego powstania ważyły się długo.
Pewnego dnia przychodzi do sztabu krępy, brodaty mężczyzna i mówi, pokażę wam,
jak to się robi, jak trzeba walczyć. To był Farrusco. Zorganizował oddział,
zajął Lubango, a potem zdobył Pereira de Eca i tam został. Brakowało im
uzbrojenia. Przez cały czas oprócz karabinów mieli tylko dwa moździerze 82 mm.
Strzelali z nich Farrusco i Carlos. Strzelali bez używania podstawy, z ręki, i
obaj mieli poparzone dłonie od rozpalonych luf, mieli dłonie całe w bąblach i w
ranach.
Tej nocy w gospodzie wszyscy czuwają i jest to czuwanie tępe, bezbronne i
wyczekujące. Może tylko śpią chłopcy na stanowiskach, na krańcach miasteczka i w
rowach, bo młody sen jest silniejszy niż lęk, niż pragnienie i nawet silniejszy
niż moskity. W pokoju pali się naftowa lampa i od dawna panuje milczenie. Nikomu
nie chce się rozmawiać i nawet nie wiadomo, o czym mówić. Wszyscy czekają świtu
coraz bardziej znużeni i senni. Słychać chrapanie tych, którzy śpią na podłodze.
Słychać zawodzenie moskitów. Pot ścieka po twarzach, w ustach gorzko od
nikotyny, sucho i mdląco.
Farrusco, trąciłem go w ramię, bo zaczynał drzemać, chciałbym dzisiaj wrócić do
Lubango i potem przebijać się do Luandy. Myślę, że to, co powiedział ten
Portugal-czyk, jest ważne. Robił wrażenie, że mówi prawdę. Pewnie, że jest ważne, zgodził się Farrusco, tamci zaczynają inwazję. Stąd do
Luandy, powiedziałem, jest półtora tysiąca kilometrów. Nie wiem, kiedy tam
dojadę, bo już nie ma samolotów. W Luandzie mam łączność z krajem, a myślę, że
to, co mówi Portugalczyk, jest światową wiadomością. Zrób coś, żebym mógł
dzisiaj wrócić do Lubango. Musimy doczekać świtu, powiedział Farrusco, bo nocą
nie można jechać tą szosą. Światła są z daleka widoczne i łatwo wpaść w
zasadzkę. Zobaczymy, co będzie o świcie, zobaczymy, czy zaatakują. Od granicy aż
do Pereira de Eca nie ma nikogo z naszych. Mogą też nadjechać od zapory w Ruacana i odciąć nam drogę do Lubango. Stąd nie wyjedziemy inaczej, tylko tą
drogą, którą może odcięli już w nocy, bo w Ruacana stacjonowały ich wojska, a
stamtąd wystarczy trzy godziny jazdy, żeby dotrzeć do naszej szosy.
Kończyła się noc, nad ziemią wstała czerwona łuna. Pojawiły się domy i drzewa,
na skraju miasteczka stanęła ściana buszu. Wrócili zwiadowcy meldując, że po
drodze nikogo nie spotkali. Trochę zelżało napięcie. Farrusco poszedł sprawdzić
posterunki. Ruszyłem za nim. U wylotów piaszczystych uliczek, które kończyły się
na skraju lasu, leżeli żołnierze wypatrując, czy coś nie rusza się między
drzewami. Busz rozbrzmiewał wspaniałą muzyką ptactwa, w górę wzlatywała
hałaśliwa, tropikalna hosanna. Potem wyszło słońce, zatoczyło snopem promieni
jak reflektor, wszystko nagle umilkło i zapadła cisza.
Wróciliśmy do gospody. Kobieta gotowała kawę, pachniało jak rankiem na mazurskim
campingu. Dopiero teraz zobaczyłem na ścianie sztabową mapę. Gwóźdź wbity w
środku- to oddział w Pereira de Eca. Naokoło żadnych więcej gwoździ. Dopiero
wyżej gwóźdź w Lubango, gwóźdź w Mocamedes i w Matala. Im wyżej,
tym więcej gwoździ. Ukośna czarna krecha, trochę złamana w schodki, to nasza
droga. Dołem rządek krzyżyków nad brzegiem rzeki Cunene to granica z Namibią.
Strzałka w górę wskazuje kierunek na Europę. Pole pokryte kółkami to busz. Pole
pokryte kropkami - pustynia. Pole niebieskie - Atlantyk. PN - oznacza park: lwy,
słonie, antylopy. 5 czerwone - zginęło pięciu naszych. 7 czarne - zginęło
siedmiu tamtych. Dalej cyfry czerwone i czarne dwoma rzędami w dół, bez linii
podsumowania, bo konto śmierci jest ciągle otwarte.
Teraz, daj Boże, przejechać z życiem czarnąkrechąw górę- do Lubango. Ruszyliśmy
o dziesiątej przy wysokim słońcu z nadzieją, że rozszalały żar zmusi przeciwnika
do opuszczenia zasadzek i wpędzi go w stan bezwładnej, sennej drętwoty. Po
rozgrzanym placu snuli się żołnierze zamroczeni upałem, wałęsali się w kółko bez
drygu i energii. Inni siedzieli w cieniu, oparci o ściany domków, o płoty, o
drzewa, nieruchomi jak w śpiączce. Nie wiem, co stało się z Diogenesem, bo
zniknął z całą załogą konwoju. Nigdzie nie widziałem kobiety. Carlos stał na
werandzie gospody i wymachiwał do nas automatem. W nieruchomej scenerii tego
placu balansująca w powietrzu ręka Carlosa zdawała się jedyną żywą i zdolną do
ruchu istotą.
Jechaliśmy jeepem Toyota, który prowadził szesnastoletni żołnierz - Antonio. Na
szosie leżał oślepiający blask, jezioro pulsującego światła, które przesuwało
się do przodu. W pewnej chwili z głębi tego jeziora wynurzył się jak zjawa
samochód. Zbliżał się do nas. Nigdy nie wiadomo, kto jedzie naprzeciw i
Farrusco, który siedział po mojej prawej stronie, odbezpieczył swojego Ka-2 i
odpiął od pasa granat. Wozy zatrzymały się. Z półciężarówki wyładowanej betami
jak cygański wóz
wysiadł zaniedbany, zarośnięty Portugalczyk, który z całą rodziną uciekał do
Południowej Afryki. Stał na szosie zgarbiony i zrezygnowany, jakby znalazł się
przed sędzią, który za chwilę skaże go na dożywocie. Powiedział, że szosa jest
pusta i że nikt go nie zatrzymywał. Jednakże nic to nie znaczyło, bo zwykle
ludzie, którzy robili zasadzki, nie ruszali uciekinierów.
Był to odkryty jeep i pęd powietrza dawał nieco ulgi. Gwizdało w uszach. W tym
roku, krzyczał do mnie Farrusco przez wiatr, urodził mi się syn. Jest w Lubango
i chcę go zobaczyć. Duży? spytałem, jak mogłem najgłośniej, żeby mnie słyszał.
Duży, roześmiał się, duży chłop. Minęliśmy Rocadas, a potem pusty most na
Cunene. Mój ojciec, krzyczał dowódca przez wiatr, nie miał ziemi, a było nas
ośmioro, wszyscy bez butów. Nie wiem, czy wiesz, że u nas sągóry i jest zimno.
Pokręciłem głową, że nie wiem. Jeep sunął szosą przez pejzaż tak jednostajny, że
zdawało się, iż stoimy w miejscu. Kiedy biłem się jako komandos, słyszałem jego
głos przez wiatr, pomyślałem, że jestem po złej stronie. I dlatego, dodał po
chwili kaszląc, bo wiatr wysuszał gardło, kiedy zaczęła się ta wojna,
przeszedłem na drugą stronę.
Dojeżdżaliśmy do najgorszego miejsca, do Humbe. Tutaj dochodziła droga z
Ruacana, którą mogły nadjechać oddziały południowoafrykańskie. Farrusco kazał
zatrzymać wóz i poszedł skrajem buszu do skrzyżowania zobaczyć, jaka jest
sytuacja. Nie zauważył nic podejrzanego i nikogo nie spotkał. Wystarczy,
powiedział, postawić tu jeden wóz pancerny, żeby sparaliżował całą szosę. Nie
będziemy mogli nic mu zrobić, bo nie mamy broni przeciwpancernej.
W Europie, powiedział, uczyli mnie, że front to okopy i zasieki, które tworzą
wyraźną i wiadomą linię. Front na rzece, wzdłuż drogi albo od wioski do wioski.
Można to wykreślić ołówkiem na mapie, można pokazać palcem w terenie. A tutaj front
jest wszędzie i nigdzie. Ta ziemia jest zbyt wielka, a ludzi zbyt mało, żeby
istniał liniowy front. To świat dziki i nie urządzony, trudno z nim współżyć.
Nie ma wody, bo tu dużo pustyń. Nie można dłużej zatrzymać się tam, gdzie nie ma
źródeł, a źródło od źródła daleko. Tu, gdzie stoimy, jest woda, a następna woda
dopiero sto kilometrów dalej. Każdy oddział trzyma się swojej wody, bo inaczej
zginie. Jeżeli między jedną wodą a drugą jest sto kilometrów odległości, to ta
przestrzeń jest niczyja, nikogo tam nie ma. Więc front u nas nie jest liniowy,
tylko punktowy i w dodatku ruchomy. Są setki frontów, bo są setki oddziałów.
Każdy oddział jest frontem, potencjalnym frontem. Jeżeli nasz oddział zderzy się
z oddziałem przeciwnika, to dwa potencjalne fronty zamieniają się we front
realny: następuje bitwa. Teraz jesteśmy trzyosobowym frontem potencjalnym, który
zmierza na północ. Jeżeli wpadniemy w zasadzkę, staniemy się frontem realnym. To
jest wojna zasadzek. Na każdej drodze, w każdym miejscu może być front. Można
objechać ten kraj i wyjść cało, a można zginąć na najbliższym metrze. Nie ma
zasady, nie ma metody. Wszystko zależy od szczęścia i przypadku. Jest wielki
bałagan na tej wojnie. Nikt dokładnie nie orientuje się w sytuacji.
Gnaliśmy dalej, w samo południe, smagani gorącym wiatrem. Busz przesuwał się do
tyłu i znikał za nami. Minęliśmy Cahamę i Chibombę, przy szosie stały spalone
domy. Jeżeli dojedziesz do Luandy, krzyczał Farru-sco przez pęd powietrza,
powiedz, żeby przysłali ludzi i broni. Powiedz, że jeśli przyjdą z Namibii, nie
utrzymamy tej ziemi. Długo jechaliśmy w milczeniu. Potem znowu usłyszałem jego
głos. Myślę, że mnie zabiją, wołał przez wiatr, myślę, że wypatrzą, że biały
dowódca j eździ tą szosą i mnie zabiją, bardzo trudno, krzyczał do mnie, bardzo trudno wyjść
z zasadzki, bo zawsze, wołał, jest za późno, wchodzisz im prosto na cel, ale
wiesz, słyszałem jego głos, nie boję się, słyszysz, nie czuję lęku.
Usłyszałem łomot, trzask, walenie, głos -jedziemy, jedziemy, i był to głos
niespokojnego ducha, komisarza Nelsona. Zerwałem się, dookoła ciemno, na
szczęście spałem w ubraniu i w butach, więc mogłem od razu pobiec za nim,
zlatywaliśmy po schodach w dół, poczułem ból głowy. Zacząłem przytomnieć dopiero
w samochodzie. Był to nowy peugeot 504, w kolorze szarym. Prowadził Nelson. Obok
siedział comandante Bota, ze sztabu frontu, pijany. Trzymał między kolanami
butelkę whisky. Z tyłu siedział przyjaciel Nelsona i jego pomocnik - Manuel oraz
ja. Manuel miał pistolet maszynowy uzi, który jest bronią izraelską poręczną w
walce na krótkim dystansie, ale mało skuteczną w zasadzkach, w których lepiej
walczy się radzieckim Ka-2 i belgijskim G-3, bo mają większy zasięg ognia.
Spojrzałem na zegarek, była druga w nocy. Lubango leży wysoko nad poziomem morza
i noce są tutaj lodowate, skandynawskie. Trząsłem się z zimna i niewyspania.
Dokąd jedziemy? spytałem Manuela. Do Bengueli. Ucieszyłem się i chciałem znowu
zasnąć, kiedy Manuel powiedział, w przodzie jest bitwa. Od razu oprzytomniałem.
Atakuje szwadron Chipendy, powiedział Manuel, a przed nami jest tylko jeden nasz
oddział dowodzony przez comandante Antonio, ale Antonio jest w Bengueli,
pojechał szukać broni. To dlaczego jedziemy tą drogą zajętą przez bitwę,
spytałem Manuela. Bo nie ma innej drogi z Lubango do Bengueli, odparł. A tak,
prawda, przyznałem. Bota pociągnął z butelki, którą podał nam do tyłu,
więc też pociągnęliśmy po łyku. Zrobiło się lepiej. Jechaliśmy może pół godziny,
z wielką szybkością, przez teren pagórkowaty, po obu stronach szosy stał zielony
las, dojeżdżaliśmy już do krzyżówki w Caculi, kiedy na lewo, a potem na prawo,
tuż przy drodze, usłyszeliśmy strzelaninę, przeciągłe dudnienie cekaemów i
wybuchy pocisków. Nelson zgasił wszystkie światła i musiał zwolnić, bo noc była
bardzo ciemna, bez widoczności, jechał dalej na oślep, wyczuwając oponą miękkie
pobocze szosy. Wolniej, odezwał się Bota, który zaczął przytomnieć. A może
lepiej, żeby szybciej, powiedział nieśmiało Manuel, jechaliśmy tak cały wiek.
Jezu, myślałem, Jezu, granat rozerwał się w rowie, huknęła blacha, jakby walnął
ktoś kijem w dach, wszyscy w porządku? spytał po chwili Bota, tak, w porządku, w
ostatniej chwili Nelson zobaczył stojącą ciężarówkę i chciał ją wyminąć, kiedy z
rowu wyskoczył do niego Mulat i mówi, Nelson, mam tu dwudziestu ludzi, ale nie
mogę podrzucić ich do przodu, żeby zatrzymać Chipendę, bo skończyła mi się
benzyna, skąd wziąć benzyny, cały dygotał, a było strasznie zimno.
Skąd wezmę ci benzyny, powiedział Nelson, poślij do Lubango, jak poślę,
człowieku, kiedy nie mam się czym ruszyć, świetlna seria przeleciała nad nami,
potem druga, trzecia. Nelson, odezwał się ten, który stał na szosie i trzymał
drzwiczki samochodu tak, jakby nie chciał nas puścić, mówię ci, jest źle,
wytłuką nas jak kurczaki i znowu blisko jeden granat, a potem kilka naraz, jedź
dalej, powiedział Bota z dna swojego pijanego oszołomienia i Nelson ruszył, a
Mulat zniknął tak nagle, jakby upadł rażony pociskiem i dlaczego jechaliśmy w
tym przerażającym ogniu zamiast przeczekać w rowie, ale może oni myśleli, że
wtedy tamci wyłapią nas jak hycle i że lepiej próbować wymknąć się z potrzasku,
w każdym razie skręciliśmy na Cuilengues, po obu stronach ściany ziemi, widocznie jechaliśmy dnem jakiegoś przekopu albo wąwozu,
nagle tupot, biegło dwóch chłopców z karabinami, zatrzymaj ich, powiedział Bota,
i Nelson zawołał, stój, zatrzymali się, były to prawie dzieci, oberwani,
półprzytomni ze strachu, spojrzałem na karabiny, mieli stare mauzery, a wy skąd,
spytał Bota, z oddziału comandante Antonio, aha, mówi Bota, uciekacie, co, tak
stoją pokorni, wystraszeni, jakby to nauczyciel złapał ich w czasie klasówki, że
ściągają, natychmiast wracajcie do walki, rozkazuje im Bota, ja tam zaraz będę i
zobaczę, czy walczycie, zapamiętałem wasze twarze. Szare ze strachu twarze tych
chłopców cofają się w ciemność, potem nikną, jedziemy dalej, teraz będzie
najgorzej, mówi Bota, bo chodzi o to, że dobijamy do Cuilengues, a tam powinni
być najemnicy.
Zaczyna świtać i powoli cichnie strzelanina, zostaje za nami. Niebo robi się
podobne do łąki, potem wygląda jak morze, a potem jak równina w śniegu. Stań,
mówi Bota, i Nelson zatrzymuje peugeota na osłoniętym zakręcie. Idziemy pieszo
zobaczyć, co dzieje się w Cuilengues. Jest szary, chłodny świt, rosa, nie ma
słońca. Posuwamy się przyczajeni, bo nie wiadomo, kto kryje się w tych domkach,
kto jest za następnym rogiem uliczki i za następnym. Długo chodziliśmy, żeby
przekonać się, że miasteczko jest martwe, bez śladów życia. Nie wiem, co stało
się tutaj przed naszym przybyciem. Bo nie tylko nie było ludzi. Ale nie było też
żadnych innych stworzeń. Ani psa, ani kota. Ani kozy, ani kury. Ani ptaków na
drzewach. Chyba ani myszy.
Uspokojeni wracaliśmy do samochodu, kiedy Nelson nagle zatrzymał się,
wyprostował ramiona i powiedział, jeszcze dzień życia, bo teraz droga aż do
Bengueli była już wolna, i zaczął gimnastykować się, a my wszyscy z
nim, Bota chwiejnie, ciągle zataczając się, robiąc przechyły w lewo i w prawo,
ale my energicznie, proszę oprzeć dłonie na biodrach, następnie stanąć na
palcach i zrobić przysiad, i raz, i dwa, plecy wyprostowane, głowa podniesiona
do góry, głębszy przysiad, jeszcze głębszy, a teraz wyrzuty ramion do przodu i
do tyłu, mocniej, mocniej do tyłu i wdech, i wydech, wdech i wydech, ręce
poziomo, nie opuszczać rąk, a teraz skłony ciała do przodu i na boki, na trzy
tempa i raz, i dwa, i trzy, a teraz żabka, a teraz motylek, a teraz wzeszło
słońce.
Depesze
Wróciłem do Luandy w sobotę nad ranem, było jeszcze ciemno. Jechaliśmy z
Bengueli nocą, wozem-cy-sterną wysłaną do stolicy na poszukiwanie benzyny, bo
front południowy był unieruchomiony z powodu braku paliwa. Po drodze mijaliśmy
zaspane, półprzytomne posterunki, chłopców owiniętych w pałatki, w derki, w kapy
i worki, gdyż nieprzyjemnie siąpiło. Jak zwykle wszczynali między sobą dyskusje,
czy przepuścić nas, czy nie, chcieli, żeby dać im coś zjeść i zapalić, ale myśmy
nie mieli nic, więc zrezygnowani machali ręką i szli spać. Nocą można było
wjechać i zająć Luandę bez jednego strzału. Na afrykańskich przedmieściach
kobiety rozpalały przed domami ogniska i szykowały się do ubijania manioku.
Ubijanie manioku na twarde, kruche, białe ciasto zajmuje kobiecie afrykańskiej
połowę życia. Druga połowa jest przeznaczona na noszenie płodu i rodzenie
dzieci. W kilku miejscach przy studniach stały już kolejki po wodę. W innych po chleb. Ludzie w tych kolejkach drzemali oparci o ściany albo spali na ziemi
okryci prześcieradłami. Na murach był rozlepiony plakat OJCZYZNA CIĘ POTRZEBUJE,
wielki, czarny paluch wymierzony w oczy przechodnia, o tej porze przekrwione z
niewyspania. W europejskim śródmieściu nie było śladu życia. Kurz i pajęczyna
zarastała domy i ulice.
W hotelu wróciłem do swojego pokoju numer 47, przegnałem z łóżka stado
karaluchów i położyłem się
spać. Nigdy nic mi się nie śni, a tym razem znalazłem się nagle w podwarszawskim
lasku, zza krzaków zaczęli wychodzić do mnie chuligani z nożami, zbliżali się
ta-. kim krokiem, jakby bawili się w podchody. Otworzyłem oczy, nade mną stała
dona Cartagina, chudy i wycieńczony Oscar (nowy właściciel hotelu) oraz stróż
Fernan-do z zawieszonym na szyi plastykowym medalionem z podobizną Agostinho
Neto. Cieszyli się, że wróciłem, i zupełnie bez sensu wypytywali mnie, czy
jestem żywy, z taką natarczywością i niedowierzaniem, że w końcu straciłem
orientację, czy to już jawa, czy dalszy ciąg snu, w którym raptem dona
Cartagina, Oscar i Fernan-do grasują z nożami w podwarszawskim lasku. Nie wiem,
co działo się dalej (prawdopodobnie znowu zasnąłem), bo kiedy zerwałem się z
łóżka, w pokoju było pusto. Poszedłem korytarzem - też pusto. Wszystkie pokoje
pootwierane i puste. Zatęchła wilgoć w powietrzu, wiatraki nie działają,
zacząłem odkręcać krany. Krany gwałtownie chrapią, a potem cichną: nie ma wody.
Zbiegłem po schodach na dół, gdzie w recepcji wsparty łokciami o stosy
niepotrzebnych papierów i stertę pieniędzy bez wartości drzemał Felix, jego
blada twarz leżała na dłoni nieruchoma, bez wyrazu. Felix, potrząsnąłem nim, daj
pić. Otworzył oczy i spojrzał na mnie. Od trzech dni nie ma wody, powiedział.
Kończą się ostatnie studnie. Jeżeli dalej nie będzie co pić, miasto musi poddać
się. Zostawiłem go i poszedłem do kuchni, ale kiedy otworzyłem drzwi, uderzył
mnie w nozdrza makabryczny odór, taki, że wbiło mi nogi w podłogę i nie mogłem
zrobić kroku. Ten smród szedł od góry nie mytych talerzy i garów, ale przede
wszystkim od cuchnącej świni, którą ćwiartował tasakiem czarny kucharz. Camarada, powiedziałem oparty o stół, żeby nie upaść, daj wody. Odłożył tasak i z
blaszanej beczki dał mi kubek wody. Poczułem w środku miękkość i chłód, wracałem do życia. Daj jeszcze, powiedziałem. Camarada niech pije tyle, przyzwolił,
żeby miał dobrze.
Zamknąłem się w pokoju i zacząłem telefonować. Telefony działały. Pojęcie
totalności istnieje w teorii, ale nigdy w życiu. Nawet w najbardziej szczelnym
murze istnieje jakaś szczelina (albo mamy nadzieję, że istnieje, a to coś
znaczy). Nawet kiedy mamy wrażenie, że nic już nie działa, coś działa i
umożliwia minimum egzystencji. Choćby otaczał nas ocean zła, będą z niego
wystawać zielone i żyzne wysepki. Widać je, są na horyzoncie. Nawet najgorsza
sytuacja, jeżeli w niej się znajdziemy, rozkłada się na czynniki pierwsze, a
wśród nich będą takie, których można się uchwycić, jak gałęzi krzaka rosnącego
na brzegu, aby stawić opór wirom ściągającym na dno. Ta szczelina, ta wyspa, ta
gałąź utrzymują nas na powierzchni istnienia.
I teraz w naszym zamkniętym mieście, kiedy nie funkcjonowało już tysiące rzeczy
i kiedy zdawało się, że wszystko jest zniszczone, telefon jednak działał. Z
południa, z granicy Namibii przywiozłem wiadomość, że dzisiaj, może jutro wejdą
do Angoli pancerne kolumny. Syn piekarki powiedział, że wojska
południowoafrykańskie stoją już w Tsumeb gotowe do wojny. Trzeba im trzech
godzin, żeby dojechać do granicy, trzech dni, żeby dojechać do Bengueli, może
jeszcze tygodnia, żeby dojechać do Luandy. Nikt o tym w Luandzie nie wiedział,
bo stolica nie miała łączności z krajem. Chciałem przekazać to, co mówił syn
piekarki i to, co mówił Farrusco. Że rusza interwencja i że front południowy nie
utrzyma się. Zacząłem wydzwaniać, ale wszystkie numery milczały. Próbowałem
jeszcze raz i jeszcze. Przeciągłe sygnały, nikt nigdzie nie podnosił słuchawki.
Spojrzałem do kalendarza, bo nie miałem już poczucia czasu, to znaczy czas
zatracił dla mnie wszelkąpodzielność, wszelką wymierność, rozleciał się,
rozpełznął jak zwłókniały tropikalny opar. Czas konkretny przestał cokolwiek znaczyć, od dawna nie miało dla
mnie znaczenia, czy jest to środa czy piątek, dziesiąty czy dwudziesty, ósma
rano czy druga po południu. Życie biegło mi od zdarzenia do zdarzenia, w
nieokreślony sposób zmierzało do niewiadomego celu. Wiedziałem tylko, że chcę
być tutaj do końca, niezależnie od tego, kiedy on nastąpi i jaki będzie.
Wszystko było całkowitą zagadką, która fascynowała mnie i wciągała.
Z kalendarza wyliczyłem, że był to 18 października 1975. I jak już wspomniałem sobota. To tłumaczyło milczenie telefonów. Bo w sobotę i niedzielę zamierało
całe życie. Te dwa dni rządziły się własnymi, nienaruszalnymi prawami. Milkły
działa i zawieszano wojnę. Ludzie odkładali broń i zapadali w sen. Wartownicy
opuszczali posterunki, obserwatorzy chowali lornetki. Pustoszały drogi i ulice.
Zamykano sztaby i urzędy. Wyludniały się rynki. Wyłączały się radiostacje.
Stawała komunikacja. W niepojęty, ale całkowity sposób, ten wielki kraj razem ze
swoją wojną i zniszczeniem, ze swoją agresją i biedą, stawał, nieruchomiał jak
zaczarowany, jak zaklęty. Najbardziej tytaniczna eksplozja, żadne zjawisko
niebieskie ani żadne ludzkie wołanie nie było w stanie ruszyć go z sobotnioniedzielnego letargu. Przede wszystkim nie mogłem nigdy ustalić, gdzie podziewali się ludzie. Najbliżsi przyjaciele znikali jak kamień w wodzie. Nie było
ich ani w domach, ani na ulicy. Nie mogli też wyjeżdżać poza miasto. Kluby,
restauracje, kawiarnie - to nie istniało. Nie wiem. Nie potrafię tego
wytłumaczyć.
To sobotnio-niedzielne odprężenie respektowały wszystkie walczące strony, naj
zacieklej si wrogowie uznawali prawo przeciwnika do dwudniowego relaksu. W tej
sprawie nie było żadnych różnic, weekendowe lenistwo ogarniało i jednoczyło
wszystkich. Ci ludzie
byli tak skonstruowani, że starczało im energii życia od poniedziałku do piątku,
po czym o północy przechodzili w stan nirwany, w niebyt, nieruchomiejąc w tych
pozycjach, w jakich zastała ich godzina zero. Zalegała apatyczna cisza
działająca na wszystko jak środek nasenny. Nawet zdawało się, że zasypia
przyroda. Ustawał wiatr, sztywniały palmy, zwierzyna zapadała się pod ziemię.
Wieczorem przyszedł Oscar i przyniósł mi zapisany na kartce numer telefonu
mówiąc, żebym tam zadzwonił. Czyj to telefon, spytałem. On nie wie. Dzwonili do
hotelu i powiedzieli, żeby dać mi ten numer, kiedy wrócę do Luandy. Oscar
poszedł, zostałem sam w pokoju. Podniosłem słuchawkę i wykręciłem numer napisany
na kartce. Po drugiej stronie linii odezwał się męski, niski głos. Powiedziałem,
że w hotelu dali mi ten telefon mówiąc, żebym zadzwonił. Czy nazywam się tak a
tak? spytał niski głos. Owszem, potwierdziłem. Ta część rozmowy odbyła się w
portugalskim, ale w tym momencie tamten, po drugiej stronie, przeszedł na
hiszpański, a ze sposobu mówienia i akcentu zorientowałem się, że mówię z
Kubańczykiem. Każdy, kto spędził dłuższy czas w Ameryce Łacińskiej i zna
hiszpański, odróżni natychmiast wymowę kubańską; ma ona specyficzny zaśpiew i
jest niedbałą zbitką słów, których końcówki są z reguły opuszczone. Spytałem
tamtego, kim jest i co tu robi myśląc, że jest to reporter z „Prensa Latina"
albo ktoś w tym rodzaju. Wtedy powiedział - człowieku, nie pytaj tyle, bo kto za
dużo pyta, dostaje za dużo odpowiedzi. Zamilkłem, bo nie wiedziałem, o co
chodzi. Zobaczymy się u ciebie w pokoju, powiedział, będziemy tam za godzinę. I
odłożył słuchawkę.
Przyszli we dwóch, po cywilnemu, jeden był czarny, masywny, zwalisty, a drugi
biały, krępy i niski. Usiedli,
czarny wyjął kubańskie papierosy, które lubię.—popula-res. Spytali, czy byłem na
Kubie. Tak, raz byłem. A gdzie? Wszędzie byłem, w Oriente, w Camaguey, w Ma-.
tanzas. Czarny jest z Oriente. Pięknie tam, prawda? uśmiecha się. Oj, pięknie,
mówię, zawieźli mnie na taką fajną górę, widok niesamowity. A teraz byłeś na
południu? spytał biały. Tak, na południu. I jak jest na południu? Jak jest?
Najpierw powiedzcie, kim jesteście. Biały powiedział, jesteśmy z armii. Z grupy
instruktorów.
Była to dla mnie nowa rzecz, bo nie wiedziałem, że w Angoli są instruktorzy z
Kuby. To znaczy, w Bengueli widziałem kilku ludzi ubranych w mundury kubańskie,
ale tutejsi chodzili we wszelkich możliwych mundurach, jakie dostawali z
zagranicy lub zdobywali na froncie, i myślałem, że byli to żołnierze MPLA. Teraz
spytałem, czy ci, których widziałem w Bengueli, to byli wasi? Tak, powiedział
czarny, nasi, pojechało tam kilkunastu ludzi. Powiedziałem, że chyba pojechali
za późno, bo według moich obliczeń wojsko Południowej Afryki może już być w
głębi Angoli. Zresztą, co poradzi kilkunastu ludzi? Tam idzie silna, regularna
armia. Mają dużo wozów pancernych i dużo artylerii. Są to Afrykanerzy, oni
potrafią walczyć. A MPLA nie ma broni. I powiedziałem, że oddział Farrusco ma
tylko dwa moździerze i trochę starych karabinów. W Lubango też nie mają ciężkiej
broni. Jedyny wóz pancerny, który był w Bengueli, rozbili najemnicy. Kto może
stawić opór kolumnom pancernym, które wejdą, a może już weszły z Namibii? Poza
tym nad losami tej wojny ciąży przeszłość. W tym kraju przez pięćset lat czarny
człowiek przegrywał wszystkie wojny z białym człowiekiem. Nie można zmienić
myślenia ludzi z dnia na dzień. Żołnierz MPLA pobije żołnierza FNLA i UNITA, ale
będzie odczuwał lęk przed białą armią, która idzie z południa.
Zgodzili się, że sytuacja jest trudna. Zapadło milczenie. W pokoju było ciemno od dymu, duszno. Siedzieliśmy spoceni, męczyło
pragnienie. Walczyłem ze swoją wyobraźnią, bo ciągle wchodził mi w oczy widok
butelki piwa albo zimnego soku z lodem, albo inne podobne szaleństwo. Spytałem
ich, czy przyjdzie większa pomoc. Nie wiedzieli. Może przyjdzie, ale kiedy i
jąkanie wiadomo. Dopiero przyjechali i mają szkolić tutejsze wojsko, ale tego
wojska, w takim pojęciu jak to rozumiemy, nie ma. Są luźne oddziały, rozrzucone
po kraju. Czy będzie czas, żeby stworzyć z tego armię? Tamci stoją dwadzieścia
kilometrów od Luandy. Mo-butu posyła nowe i nowe bataliony. Jutro mogą tu wejść.
Odprowadziłem ich na dół. Powiedzieli, że następnym razem spotkamy się u nich,
bo im niewygodnie przyjeżdżać do hotelu, gdzie mogą kręcić się różni ludzie.
Przyślą po mnie samochód, kiedy przyjdzie pora. Spytałem, jak mam ich nazywać.
Czarnego mam nazywać Mauricio. Białego mam nazywać Pablo. Ale jeżeli będę
telefonować, najlepiej nie mówić żadnych imion, tylko powiedzieć po hiszpańsku,
że przyjaciel chce się z nimi spotkać. Oni już resztę zorganizują. W bocznej,
ciemnej uliczce stał zasłonięty jeep, nowy, bez żadnych znaków rejestracyjnych.
Ręka kogoś, kto siedział w środku, otworzyła drzwiczki. Wsiedli i jeep
natychmiast odjechał.
A tam, w siedzibie sztabu w Pretorii, a później w Win-dhoek i wreszcie (już
najdrobniejsze detale) w kwaterze frontu w Tsumeb, wszystko zostało dokładnie i
dobrze obmyślone. Na ścianach mapy, Afryka w miniaturze, a mimo to wielka, od
sufitu do podłogi, od drzwi wejściowych przez cały gabinet dowódcy ciągną się
bezludne obszary oznaczone piaskowym kolorem. Sztabowcy
przy podłużnych stołach, wyższe rangi, obkuci fachowcy.
Nazwa operacji: Orange.
Cel operacji: zająć Luandę do dnia 10 listopada 1975 (tego dnia o godzinie
18.00, zgodnie z porozumieniem z Alvor, ostatnie oddziały portugalskie opuszczą
Angole.). Następnego dnia ogłosić niepodległość Angoli, w której władzę obejmie
koalicyjny rząd FNLA-UNITA.
Współdziałanie: natarcie z kierunku południowego szosą Tsumeb, Pereira de Eca,
Lubango, Benguela, Novo Redondo, Luanda. Jednocześnie natarcie z kierunku
północnego szosą Maąuela do Zombo, Carmona, Caxito, Luanda. Równoległe natarcie
z kierunku wschodniego szosą Nova Lisboa, Quibala, Dondo, Luanda.
Siły: kierunek południowy - oddziały zmotoryzowane armii Republiki Południowej
Afryki (wsparcie -oddziały ochotników portugalskich, oddziały FNLA-UNITA, szwadron Chipendy). Kierunek północny-oddziały FNLA (wsparcie - oddziały
armii Republiki Zairu, oddziały ochotników portugalskich). Kierunek wschodni jak kierunek południowy.
Godzina zero:
(tu rozpoczyna się dyskusja w języku angielsko-afry-kanersko-portugalskim.
Ścieraj ą się dwie opinie. Część uważa, że działania należy rozpocząć wcześniej,
bo przeciwnik może stawiać opór, przełamywanie oporu zajmie czas i może opóźnić
zajęcie Luandy. Poza tym w miarę posuwania się w głąb Angoli będą wydłużać się
linie zaopatrzenia wojsk w amunicję, paliwo i żywność, dlatego trzeba
przewidzieć czas dodatkowy. Proponują godzinę zero - poniedziałek, 20
października. Inni uważają, że operacja zajmie nie więcej niż dwa tygodnie. Na
północy stoimy już na przedmieściach Luandy. Wszystkie informacje wskazują, że
na południu przeciwnik nie
będzie zdolny stawić oporu. Będziemy posuwać się szybkimi wozami pancernymi typu
panhard. Wystarczy obliczyć czas przejazdu tych wozów z Tsumeb do Luandy dodając
czas przeznaczony na posiłki i sen oddziałów. Uważają, że wystarczy ustalić
godzinę zero na dzień 27 października. Ostatecznie zwycięża pierwszy, bardziej
roztropny wariant. Nawet jeżeli wszystko potrwa trzy tygodnie i tak będzie to
blitzkrieg, który wprawi świat w oszołomienie).
Godzina zero: 19 października, niedziela.
W niedzielę, jak wspomniałem, kraj pogrążony jest w stanie niebytu, nie daje
znaków życia. Jednakże tego dnia, wiedziony niepojętym przeczuciem, comandante
Farrusco szuka od rana swojego kierowcy Antonia, w końcu Antonio sam pojawia
się, zaspany i nieprzytomny ze zmęczenia, ale Farrusco każe siadać mu za
kierownicą i tym samym czerwonym jeepem Toyota, którym wracałem z Pereira de
Eca, jadą teraz szosą przez busz. Po jakimś czasie widzą w płomieniach słońca
coś, co może wydawać się zjawą, ale co szybko materializu-j e się i przybiera
kształt rozciągniętej kolumny wozów pancernych, nad którą unosi się, prawie
nieruchomy, pękaty helikopter. Jeszcze chwila i rozlega się nerwowe turkotanie
cekaemów. Farrusco jest ciężko ranny-kula przebija mu płuco. Antonio jest ranny
w nogę, ale zachowuje przytomność. Cofa samochód i rusza z konającym dowódcą w
drogę powrotną.
Kolumna toczy się naprzód, w kierunku Pereira de Eca. Żołnierze jadą schowani we
wnętrzach wozów, ale musi być im gorąco i duszno, bo coraz to - wbrew rozkazom w tym lub w tamtym wozie otwiera się pokrywa włazu i ukazuje się młoda, opalona
twarz.
A w Luandzie? Co można robić w niedzielę w naszym opuszczonym mieście, na które
-jak okazuje się - został j uż wydany wyrok?
Można spać do południa.
Można pokręcić kranem, żeby sprawdzić, czy - a nuż -jest woda.
Można postać przed lustrem myśląc: ile już siwych włosów w mojej brodzie.
Można posiedzieć nad talerzem, na którym leży kawałek obrzydliwej ryby i łyżka
zimnego ryżu.
Można, pocąc się z osłabienia i wysiłku, przejść się w górę Rua de Luiz de
Camoes - w stronę lotniska albo w dół - w stronę zatoki.
Ale przecież to nie wszystko! Przecież można jeszcze pójść do kina! Tak,
ponieważ mamy jeszcze kino, co prawda jedno tylko, ale za to panoramiczne i na
wolnym powietrzu i w dodatku bezpłatne. To kino znajduje się w północnej części
miasta, blisko frontu. Właściciel uciekł do Lizbony, ale pozostał operator i
została taśma słynnego filmu porno „Emmanuelle". Tę taśmę operator puszcza bez
przerwy, w kółko, gratis, wstęp wolny dla wszystkich, walą tłumy dzieciaków,
walą żołnierze, którzy urwali się z frontu, zawsze jest komplet i ścisk, wrzawa
i ryk nieopisany. Dla zwiększenia efektu operator stopuje obraz w miejscach
najbardziej pikantnych. Dziewczyna naga - stop. On bierze ją w samolocie -stop.
Ona bierze ją nad rzeką - stop. Stary bierze ją -stop. Bokser bierze ją-stop.
Jeśli bierze ją w pozy ej i fi-kuśnej - śmiech i brawa na widowni. Jeśli bierze
ją w pozycji przesadnie wyrafinowanej - widownia milknie i analizuje. Jest tyle
wesołości i gwaru, że z trudem słychać dalekie, ciężkie pogłosy ognia artylerii
pobliskiego frontu. I oczywiście nie ma mowy - ale to już nie z powodu
„Emmanuelle", tylko ze względu na wielką
odległość - żeby usłyszeć warkot silników sunącej szosą kolumny pancernej.
Zacznijcie wargi nasze chwalić Pannę świętą, zacznij cię opowiadać... Zły znak dona Cartagina śpiewa godzinki. Od rana całe miasto chwieje się i dygoce, podzwania szybami, bo artyleria otworzyła pełny ogień, bum, bum, bach, łubudu,
mam, mam, horyzont wypełnił się wojennym łomotaniem. Holden Roberto
zapowiedział, że dzisiaj wejdzie do Luandy. Prosi ludność o zachowanie spokoju.
Wczoraj jego samolot rozrzucił ulotki, zdjęcia Holdena z podpisem
BÓG RZĄDZI W NIEBIE HOLDEN RZĄDZI NA ZIEMI
Muszą atakować wielką siłą, bo od świtu strzelanina nie słabnie, a zbliża się
południe. W mieście popłoch, nerwowe bieganie, krzyki. Do linii frontu jest
piętnaście minut samochodem. Może wejdą. Dona Cartagina chce mnie ukryć w swoim
mieszkaniu. Mieszka niedaleko stąd, trzecia przecznica i na prawo. Mam iść
teraz, pokaże mi drogę, żebym wiedział, którędy. Będę jej synem, który zajmuje
się chorą, starą matką. A co ty mówisz takim dziwnym portugalskim? spytają. Bo
ja urodziłem się na Timorze, ale uciekłem z domu i całe życie spędziłem w
Birmie. Pływałem w birmańskiej flocie i mówię lepiej tamtym językiem.
Pokazać dokumenty!
Dokumenty zostały na statku, a sami widzicie, że wszystkie statki odpłynęły.
Dona Cartagina każe mi spalić papiery i spakować walizkę, ale mówię, że nie, że
jeszcze czas, może dziś nie wejdą.
Dzwonię do Kubańczyków, ich telefon milczy.
Schodzę na dół, spotykam biegnącego Oscara, pytam, co się dzieje. Nie wie, co
się dzieje, biegnie. Ulicą przejeżdża ciężarówka z wojskiem, potem druga. Jakieś
kobiety z tobołkami, truchtem. Wreszcie pojawia się patrol, szukają wrogów.
Jakich wrogów, mówi Felix blady jak ściana. Mnie cierpnie skóra, bo właśnie
siedzę przy telexie i próbuję połączyć się z Warszawą, a oni pomyślą, że próbuję
połączyć się z Holdenem Roberto. Już zdążyłem dodzwonić się do miejscowej
centrali i nadałem:
3322 TIYOLI AŃ
OB INT LUANDA AŃ
ESTIMADO COLEGA, PODE LIGARME COM POLONIA
NUMERO 814251 OK?
Ale nagle oni rozłączyli się i odetchnąłem z ulgą, bo jeden z patrolu podszedł
do mnie i chciał zobaczyć, co piszę, a ja nic już nie pisałem, więc on: musimy
być czujni, musimy być czujni, camarada, bo nieprzyjaciel stoi pod Luandą. Tak,
camarada, mówię i Felix mówi tak, pewnie, to jasne i zatrzymany w pół kroku
Oscar też przytakuje, byleby prędzej opuścili lufy do ziemi, a najlepiej, żeby w
ogóle poszli.
W końcu wynieśli się, a ja poszedłem pustymi ulicami do „Diario de Luandą", do
Queiroza, który zawsze dużo wiedział. Trzech ludzi robiło tę gazetę. Miała ona
szesnaście stron, z tego Queiroz zapisywał codziennie osiem. Uważał, że jest ich
za mało: dziennik powinno robić pięciu ludzi. Pokazał mi tytuły, które wysłał do
drukarni: Wszyscy na front! Nadeszła godzina próby! Nie oddamy ani piędzi ziemi!
Powiedział mi, że sytuacja jest ciężka, że atakują wszystkie siły FNLA i pięć
batalionów Zairu i jeszcze najemnicy i że MPLA ściąga na
przedpola Luandy jednostki z prowincji, ale nie ma transportu i kończy się
amunicja.
Wróciłem do hotelu i czekałem na Warszawę. W recepcji było pełno ludzi, którzy
bali się zostać na tę noc w domach, woleli siedzieć tu i czekać, co stanie się
dalej . Kanonada przybliżała się coraz bardziej, znowu ciężarówki, ulicą, bez
świateł.
Nagle zapaliła się lampka telexu i aparat zaczął:
3322 TIYOLI AŃ
814251 PAPPL
DOBRY WIECZÓR, NIE MOŻEMY SIĘ Z PANEM POŁĄCZYĆ CO KILKA MINUT PRÓBOWALIŚMY, ALE
NIE UDAWAŁO SIĘ NAM, NIE WIEM, DLACZEGO WCIĄŻ AUTOMAT WYBIJAŁ ZNAK ZAJETOSCI,
PROSZĘ
TAK BI BI, TUTAJ JEST WOJNA I STRASZNY BAŁAGAN, WCZORAJ UDERZYŁ POCISK W KABEL I
PRZERWAŁ LINIE, ALE DZISIAJ JUŻ DOBRZE
BI BI, CZY JEST TAM SZEF ZMIANY?
TAKMOMMOM SŁUCHAM MORAWSKI
CZEŚĆ ZDZICHU, SŁUCHAJ TU ZACZĄŁ SIĘ SZTURM NA LUAN-DE, BYĆ MOŻE ZARAZ USTANIE
ŁĄCZNOŚĆ, JEST BARDZO CIĘŻKIE BOMBARDOWANIE ARTYLERYJSKIE, NADAM TO CO MAM, ALE
MUSICIE LICZYĆ SIĘ ZE PRZERWA WKRÓTCE NASZA ŁĄCZNOŚĆ, TERAZ MATERIAŁ OK???
TAK JEST, DAWAJ, ALE CZY NIE MOŻEMY COS ZROBIĆ DLA TWEGO BEZPIECZEŃSTWA, MOŻE
MOŻNA CIĘ STAMTĄD WYCIĄGNĄĆ JAKIMŚ SAMOLOTEM
NIE, JUŻ JEST PÓŹNO. JUTRO MOŻE WSZYSTKO SIĘ ROZSTRZYGNIE NIC NIE WIADOMO, CO TU
BĘDZIE, JESTEŚMY BARDZO SŁABI I JEST BARDZO ZŁE, ALE NA RAZIE MATERIAŁ A POTEM
POGADAMY BO MI TĘSKNO OK?
OK, OK, DAWAJ MOM MOM
(Wystukałem mom mom to znaczy - chwileczkę, bo właśnie przez radio odezwał się
głos szefa sztabu wojsk MPLA — comandante Xiyetu, który ogłaszał powszechną
mobilizację. Wysłuchałem do końca i od razu wystukałem:)
Z OSTATNIEJ CHWILI LUANDA PAP 23.10 W ZWIĄZKU Z POWAŻNA SYTUACJA, JAKA
WYTWORZYŁA SIĘ W ANGOLI, SZTAB GENERALNY ARMII LUDOWEJ MPLA OGŁOSIŁ W CZWARTEK
WIECZOREM TJ PRZED CHWILA POWSZECHNA MOBILIZACJE WSZYSTKICH MĘŻCZYZN W WIEKU 1845 LAT. KOMUNIKAT SZTABU STWIERDZA, ZE ANGOLA STAŁA SIĘ W TEJ CHWILI OFIARA
ZBROJNEJ AGRESJI ZAKROJONEJ NA SZEROKA SKALE. W CIĄGU DZISIEJSZEGO DNIA
NIEPRZYJACIEL ZAJĄŁ SZEREG WAŻNYCH MIAST I JEGO OFENSYWA TRWA NADAL. WALKI TOCZĄ
SIĘ W TEJ CHWILI NA PRZEDPOLACH LUANDY. SYTUACJA JEST BARDZO CIĘŻKA I KOMUNIKAT
SZTABU WZYWA WSZYSTKICH PATRIOTÓW, ABY CHWYCILI ZA BRON I UDALI SIĘ NA FRONT
BRONIĆ OJCZYZNY END ITEM
MOM MOM
RYSIEK, TELEWIZJA PROSIŁA O PRZEKAZANIE CI NASTĘPUJĄCEJ NOTY: NA 8 LISTOPADA
PRZYGOTOWUJEMY PROGRAM o SYTUACJI WEWNĘTRZNEJ W ANGOLI, DO KTÓREGO CHCIELIBYŚMY
CIEBIE ZAPROSIĆ. NAJLEPIEJ BYŁOBY, GDYBY TO BYŁA RELACJA FILMOWA, ALE MOGĄ TO
TEZ BYĆ ZDJĘCIA FOTOGRAFICZNE, WIADOMOŚCI NAGRANE NA MAGNETOFON, WRESZCIE
KORESPONDENCJA SŁOWNA, KTÓRA ODCZYTAŁBY SPECJALNIE ZAANGAŻOWANY AKTOR.
SERDECZNIE POZDRAWIAMY
SŁUCHAJ RYSIU, DAŁEM CI TE NOTĘ ZDAJĄC SOBIE SPRAWĘ Z CAŁEJ ABSURDALNOŚCI
WSZYSTKIEGO W TYM MOMENCIE
TO NIC, SŁUCHAJ, JESZCZE PRZEKAZ CZARNECKIEMU: MICHAŁ, TUTAJ ROBI SIĘ BARDZO
ZŁE. KAŻDEGO DNIA MOŻNA OCZEKIWAĆ
ATAKU NA LUANDE I PRZERWANIA ŁĄCZNOŚCI. DLATEGO CHCE SIĘ Z WAMI UMÓWIĆ
NASTĘPUJĄCO - JEŻELI NIE BĘDZIECIE SIĘ MOGLI POŁĄCZYĆ ZE MNĄ WIECZOREM O
USTALONEJ GODZINIE, PRÓBUJCIE ŁĄCZYĆ SIĘ RANO NASTĘPNEGO DNIA GODZ 7 GMT I POTEM
20 GMT I ZNOWU NASTĘPNEGO DNIA l TAK DO SKUTKU, AŻ BÓG DA POŁĄCZYMY SIĘ OK?
ZAŁATWCIE ZĘBY WSTRZYMALI EWENTUALNE WYJAZDY DO LUANDY, CHYBA ZE KTOŚ MA PLANY
SAMOBÓJCZE OK??? ŚCISKAM RYSIEK
TAK, OK, DZIĘKUJE I TRZYMAMY ZA CIEBIE PALCE
DZIĘKUJE STARY, POZDROWIENIA Z LUANDY I CZEKAM NA WASZA ŁĄCZNOŚĆ JUTRO GODZ 20
GMT OK? TKS, DOBRANOC
Wstałem od aparatu spocony jak mysz, ale uradowany, że nadałem wiadomość z
ostatniej chwili, bezpośrednio odebraną z radia. Po północy dodzwoniłem się do
Cjiieiroza. Atak został zatrzymany, ale jest dużo ofiar.
Nocą wychodzę na balkon, wystawiam antenę w stronę zatoki i szukam swoim
tranzystorem dalekich stacji. Tak, gdzieś tam istnieje normalne życie, wystarczy
przystawić ucho do głośnika i słuchać. Na jednej półkuli chrapanie, przewracanie
się z boku na bok, na drugiej już wstawanie, gotowanie mleka, golenie i
pudrowanie. A potem na odwrót. Człowiek budzi się i nie myśli, że może zaczyna
ostatni dzień życia. Wspaniałe uczucie, ale tak już zwyczajne, że nikt tam nie
zwraca na to uwagi. W każdej sekundzie pracują setki, jeśli nie tysiące
radiostacji, morze słów przewala się w powietrzu. Ciekawe posłuchać, jak świat
spiera się, agituje, przekonuje, jak sobie wygraża, jak zmyśla i kłamie, jak
każdy ma rację i nie chce wysłuchać przeciwnej strony. Cały świat zajmuje się w
tym momencie Angolą, tu Paryż, tam Londyn, Kair i Tokio mówią na ten temat. Świat przypatruje się wielkiemu widowisku
walki i śmierci, które zresztą trudno mu sobie wyobrazić, bo obraz wojny jest
nie-przekazywalny. Ani piórem, ani głosem, ani kamerą. Wojna jest
rzeczywistością tylko dla tych, którzy tkwią w jej zakrwawionym, wstrętnym,
brudnym wnętrzu. Dla innych jest stronicą książki, obrazem na ekranie, niczym
więcej. Manipuluję tranzystorem, który cichnie, bo kończą się baterie, a nowych
nie dostanę i słucham, co mówią dalekie radiostacje. Odzywaj ą się różne głosy,
sypią się pomysły i propozycje. Co zrobić z Angolą? Zwołać międzynarodową
konferencję. Posłać wojska Narodów Zjednoczonych, niech wejdą i rozdzielą tych,
co się tam tłuką. Posłać wojska? A kto za to zapłaci, mamy przecież inflację.
Niech jadą same czarne wojska i niech płacą Arabowie. Arabowie nie wiedzą, co
robić z forsą. Najlepiej wezwać Angolańczyków, żeby pogodzili się. Niech
podpiszą rozejm, niech podzielą się stołkami, niech padną sobie w objęcia.
Zagrozić, że jeśli się nie uścisną, nie dostaną więcej pieniędzy. Mąkę love, not
war. Milionowa armia kubańska stoi u granic Południowej Afryki. Tam, w suchym
buszu, wśród panicznie uciekających bosonogich plemion, w tym miejscu bez dróg,
bez światła, bez szkół, bez miast, decydują się losy współczesnej cywilizacji.
Dać pomoc Yorsterowi, dać mu zielone światło. Udzielić moralnego poparcia.
Wielkie plany, globalna strategia.
Tamci nie wiedzą, że to wszystko trzyma się tutaj na dwóch ludziach.
Jeden z nich to Ruiz, sympatyczny, ruchliwy Portu-galczyk, pilot starego
dwumotorowca DC-3, jedynego samolotu, jaki ma w Luandzie MPLA. Jest to maszyna
zrobiona w roku 1943, dwa silniki plujące kłębami sadzy, łatane skrzydła, zdarte
koła, dziurawy kadłub. Tylko Ruiz umie zamknąć drzwiczki wejściowe (choć też
nie bez trudności). Tym samolotem lata on dzień i noc, właściwie j est całą dobę
w powietrzu. Ruiz leci do Braz-zaville po amunicję, potem do oblężonych miast na
krańce Angoli, żeby zostawić skrzynki z nabojami i worki z mąką, a zabrać do
Luandy ciężko rannych. Jeżeli Ruiz nie dotrze na czas, miasta będą musiały
poddać się, a ranni umrą. W jakimś sensie los tej wojny spoczywa na jego
ramionach. Ruiz lata po Angoli na pamięć, bo obsługa lotnisk nie istnieje, nie
wiem nawet, czy działa radiostacja w jego samolocie. Często on sam nie wie, w
czyich rękach jest lotnisko, na którym ma lądować. Jeszcze wczoraj było w ręku
swoich, ale może dzisiaj już należy do tamtych. Dlatego najpierw przelatuje nad
lotniskiem nie lądując. Czasem poznaje znajomych po sylwetkach, wtedy obniża
wysokość i siada spokojnie. Czasem jednak zaczynają strzelać do samolotu, wtedy
zawraca i przywozi do Luandy złą wiadomość. W tym kraju bez łączności i
komunikacji Ruiz najlepiej wie, co dzieje się na frontach, jakie miasto do kogo
należy. Startuje o świcie, robi kilka rejsów dziennie, wraca po północy. Jego
samolotu oczekuj ą zgłodniali żołnierze w Luso, ginący garnizon w Novo Redon-do,
odcięci od świata obrońcy Quibali. Teraz oczekuje go Luanda, która nie utrzyma
się bez dostaw amunicji. Najłatwiej spotkać go rankiem, na pustym lotnisku,
kiedy przegląda silniki. Awaria jednego z motorów może unieruchomić samolot i
zmienić bieg wojny. A nie ma części zapasowych. Nie ma mechaników. Zresztą
maszyna jest bez przerwy potrzebna. Za chwilę Ruiz zniknie w kabinie pilota.
Śmigła obrócą się, samolot stanie w gęstych, nieprzeniknionych chmurach czarnego
dymu i z łomotem, szczękiem i zgrzytaniem sterta rozlatującego się żelastwa
potoczy się na start.
Drugim człowiekiem, od którego wszystko teraz zależy, jest Alberto Ribeiro,
niski, krępy trzydziestolatek,
inżynier. Front północny ciągnie się pod Luandą, wzdłuż rzeki Bengo. Na brzegu
tej rzeki znajduje się stacja pomp, która dostarcza wody dla Luandy. Jeżeli
stacja jest nieczynna, w mieście nie ma wody. Przeciwnik to wie i stale
bombarduje miejsce, w którym stojąpompy. Czasami trafia i stacja przestaje
pracować. Luandą może wytrzymać bez wody pięć dni, nie więcej. W tropiku ludzie
nie zniosą dłużej pragnienia, poza tym zaczną się epidemie. Jedynym człowiekiem,
który potrafi naprawić te pompy, jest Alberto. Dzięki niemu miasto od czasu do
czasu ma wodę, może istnieć i bronić się. Gdyby jadąc do stacji pomp Alberto
zginął w wypadku samochodowym albo już w samej stacji został trafiony przez
pocisk, po kilku dniach Luandą musiałaby się poddać.
Powszechna mobilizacja. Długie kolejki młodych ludzi, przeważnie bezrobotni.
Zamiast podpierać ściany, lepiej zgłosić się na apel, w wojsku dadzą jeść. Będą
walczyć i zabijać. Wreszcie jakaś praca, a nawet powód do chwały. Odprowadzani
przez matki i żony, dużo kobiet z brzuchami. Ludzie będą rodzić się i zabijać do
końca świata. Ci, którzy ujrzą teraz światło dzienne, za dwadzieścia pięć lat
wejdą w rok dwutysięczny. Uroczyste obchody z okazji powitania nowego
tysiąclecia. Spotkania młodzieży z weteranami dwudziestego wieku. Wywiad z
rześką staruszką, która przeżyła pierwszą wojnę światową. Imponująca pamięć i w
dodatku śmiała kokieteria, babcia wspomina, jak to w czasie przemarszu wojsk z
pewnym żołnierzem w stogu siana, a tak, proszę pana, nie mylę się, dobrze
pamiętam. Połowa ludzkości będzie miała skośne oczy. Połowa ludzkości nie będzie
rozumiała, co mówi druga połowa ludzkości. Czas udoskonalić sposób
porozumiewania się na migi, czas rozpocząć nauczanie języka migowego. Biała
rasa wejdzie w fazę szczątkową. Zaledwie trzynaście procent mieszkańców ziemi
będzie miało białą skórę. Zaledwie dwa procent będzie miało naturalne włosy
blond. Blondyni - coraz bardziej unikalny fenomen, rzadkość nad rzadkościami. Co
lepiej - myśleć czy nie myśleć o przyszłości? Szok przyszłości: zmartwienie
społeczeństw postindustrialnych, luksus. Dla innych kłopot dnia powszedniego co zdobyć dziś do jedzenia. Język bantu nie zna czasu przyszłego, dla ludzi
Bantu nie istnieje pojęcie przyszłości, nie dręczy ich myśl, co stanie się za
miesiąc, za rok (patrz: wielebny ojciec Placide Tempels „La Philosophie
Bantoue"). Grupami odprowadzaj ą poborowych prosto na front. Takich surowych i
nieobytych, po co? Żeby robili sztuczny tłum, większy bałagan? Godzina
osiemnasta, zamykają punkty rejestracyjne. Ludzie rozchodzą się, znikają w
labiryntach musseąues - dzielnic nędzy. Kończy się dzień, właściwie nijaki,
nawet spokojny.
Tymczasem zrobiło się duszno. Nagle ucichły działa na przedpolach Luandy i nie
było wiadomości z innych frontów. Wydawało się, że stanął czas, że nie dzieje
się nic. Żagle naszego okrętu opadły, znaleźliśmy się na martwej fali.
Oczekiwanie na sztorm. Poczułem, że nie ma czym oddychać. Był to specjalny
rodzaj duchoty, której nie da wymierzyć się w milibarach. Odczuwało sieją
bardziej psychicznie niż fizycznie. Zaciskała się jakaś niewidoczna obręcz
potęgując uczucie zagrożenia i lęku. Myślałem, że jest to może mój stan
prywatny, moje indywidualne przygnębienie. Zacząłem przyglądać się innym.
Wszyscy mieli twarze ludzi, którym jest duszno. Twarze otępiałe i bez wyrazu, o
rysach zatartych, bez siły i wdzięku. Uczucie duszności było tak dojmujące, że
wystarczyło rozpocząć rozmowę na byle
101
jaki temat, aby wkrótce usłyszeć o tym, że jest duszno. Ludziom trudno było
mówić o czymś innym. Były to zresztą zwierzenia niewyraźne i mgliste, bo
odczuwanie duszności jest stanem bardzo trudnym do określenia. Zwykle mówi się
tylko, że coś wisi w powietrzu, coś musi stać się, coś nas czeka. Ponieważ jest
wojna, rozmówca stwierdza, że będzie lała się krew. To lekcja wyniesiona z
historii, a ona uczy, że nie może być wydarzenia przełomowego, które obeszłoby
się bez rozlewu krwi. Potem zapada milczenie, każdy zastanawia się, czy będzie
to jego krew. Uczuciu duszności towarzyszy stan podrażnienia i niepokoju.
Człowiek niezdolny do zrozumienia sytuacji, a pragnący j ą sobie objaśnić, daje
posłuch najbardziej fantastycznym plotkom. Boi się, wykonuje irracjonalne
odruchy, łatwo rozpętać w nim instynkty stadne.
Duszno robi się wtedy, kiedy ważne wydarzenie, ważna zmiana nie mogą przebić się
na powierzchnię życia, ciągle nie mogą spełnić się. Niewidoczny jeszcze i nie
skrystalizowany fakt, który dokona się w przyszłości, już teraz rośnie,
pęcznieje, zaczyna napierać na zastaną rzeczywistość, która jednak nie chce
ustąpić. Jest coraz bardziej ciasno i przez to - coraz bardziej duszno. Brak
powietrza wzmaga w nas poczucie bezradności. Z apatią patrzymy, jak gromadzą się
chmury i czekamy, kiedy odezwie się z nich głos, który odczyta nam nieubłagany
wyrok losu.
DOBRY WIECZÓR - włączyła się Warszawa - PROSIMY
INFORMACJE
NIESTETY, NADAL NIE MAM INFORMACJI, PANUJE POZORNY SPOKÓJ I NIC SIĘ NIE DZIEJE,
TYPOWA CISZA PRZED BURZA, WIEMY, ZE NADCIĄGA INWAZJA, ALE BRAK WIADOMOŚCI Z
FRONTU, NADCHODZĄ CIĘŻKIE DNI, ALE TO NIE JEST KONKRETNA INFORMACJA DO GAZETY.
ODEZWIJCIE SIĘ JUTRO, MOŻE COS SIĘ STANIE
OK, WIEC DO JUTRA DO DO TKS
TKS BYE
• . .. .---... .
,,
, BYE
O drugiej w nocy ktoś zaczął łomotać w moje drzwi, zerwałem się z głębokiego snu
i ciarki przeszły mi po grzbiecie, bo pomyślałem:
FNLA!
Powlokłem się na ołowianych nogach otworzyć drzwi. Do pokoju władowało się
trzech niemożliwie brudnych typów. Rzucili się na mnie, a ja na nich, zaczęliśmy
się ściskać i przekrzykiwać. Byli to Nelson, Manuel i Bati-sta. Położyli broń na
podłodze i chcieli się umyć. Potem Nelson zwalił się na łóżko i zasnął w
sekundę, a tamci zaczęli otwierać jedyną puszkę konserw, jaką trzymałem na
czarną godzinę.
Co na froncie południowym? - spytałem.
Nie ma frontu południowego, powiedział Manuel, tamci są już pod Benguelą. Druga
kolumna idzie na Luandę.
I nie da się ich zatrzymać?
Bardzo trudno. Tamci dysponuj ą ogromną siłą ognia. Mają dużo broni pancernej,
dużo artylerii, biją się dobrze i są zdecydowani. Nie mamy czym walczyć. Nasi
ludzie nie są przygotowani do walki z regularną armią. Cofamy się, bo siły są
nierówne.
Co z Farrusco?
Nie wiemy, był ciężko ranny.
Widzieliście tamtych z bliska?
Tak. Mają wozy pancerne typu panhard, bardzo szybkie. Są ruchliwi i świetnie
znają teren. Rozdzielaj ą się na grupy po pięć-sześć wozów i ciągle zmieniaj ą
pozycje. Są wszędzie i nigdzie, trudno ich uchwycić. Mamy za mało sił, żeby
zorganizować obronę.
Kiedy dojdą do Luandy?
Może za kilka dni.
Pesymistyczna część mojej natury podsunęła mi myśl, że nadszedł moment zagłady,
że zbliża się koniec. Wystarczy, żeby tamci zajęli elektrownię w Cambambe, która
znajduje się o dwieście kilometrów przed Luandą. Stamtąd płynie prąd do stacji
pomp, od tej elektrowni zależy, czy miasto ma wodę i światło. Bez wody i światła
po kilku dniach otoczone i wygłodzone miasto złoży broń.
poniedziałek, 3 listopada (sądny dzień)
Rano - nic.
W południe - Pablo podjeżdża po mnie jeepem na umówione miejsce. W wozie jest
jeszcze dwóch Kubań-czyków. Noszą zielone drelichy bez żadnych oznak. Jedyny
znak tożsamości to broń na ramieniu. Człowieka z bronią nikt nie pyta, kim jest
i co tu robi. Zresztą wystarczy powiedzieć: Cubano, patrole nie pytają o więcej
i można jechać dalej. Mijamy rozrzuconą w polach dzielnicę przemysłową. Potem
zaczynają się pastwiska, regularne prostokąty soczystej trawy, dobrze
utrzymanej. Bezpańskie stada krów, tony mięsa i mleka przez nikogo nie
pilnowane. W mieście panuje głód, ale nikt bydła nie ruszy — to własność
portugalska, nietykalna. Jeszcze chwila jazdy i zaczynają się łagodne wzgórza,
rozrzucona ziemia, linie okopów, działa, namioty, skrzynki -front północny,
najbardziej czułe miejsce tej wojny, bo są to przedpola Luandy. Widok z
pierwszej linii okopów: rozłożysty pejzaż, zielono, rzeka w płaskiej dolinie,
asfaltowa szosa, zerwany most, podziurawiony budynek stacji pomp, palmowy gaj.
Po drugiej stronie, w głębi - wzgórza w słońcu, okopy przeciwnika. W szkłach
silnej lornetki widać drobinki pyłu, poziomą i
pionową podziałkę, wzdłuż poziomej podziałki to w jedną to w drugą stronę biegną
figurki i jeżdżą samochody: przygotowanie natarcia. Po tej stronie, po której
jesteśmy, też dużo ruchu, dźwigania worków z piaskiem, maskowania stanowisk,
przetaczania dział. Nie chcą, żeby ich zaskoczyli. Potem przyjdzie noc, świt i
czekanie, kto uderzy pierwszy. Ktoś wreszcie uderzy, a drugi odpowie, z ziemi
pójdzie kurz, zacznie się taniec ognia i śmierci. Pablo chodzi, rozkazuje,
sprawdza inwentarz, jak chłop w wigilię żniw. Idę za nim i robię zdjęcia.
Wszyscy chcą się fotografować. Teraz mnie, a teraz mnie, camarada, mnie,
mmmnnniiieee! Stają wyprężeni, niektórzy salutują. Zostawić ślad, utrwalić się,
jakoś pozostać. Byłem, jeszcze wczoraj byłem, robił mi zdjęcie, o, tak
wyglądałem. Taką miałem twarz jako żywy człowiek. Stoję przed wami na baczność,
popatrzcie na mnie przez chwilę, nim zajmiecie się czymś innym.
Po południu - byliśmy z powrotem w mieście, samochód wjechał w małą uliczkę i
zatrzymał się przed piętrową willą, w której mieścił się sztab doradców
kubańskich. Ledwie zdążyliśmy wysiąść, kiedy wybiegł żołnierz i podał Pablowi
kartkę wyrwaną z zeszytu i zapisaną ołówkiem.
Pablo przeczytał i zbladł.
Bez słowa wszedł na werandę i usiadł na ławce. Wyjął chustkę i zaczął wycierać
czoło. Czekaliśmy, co powie. Jeszcze raz przeczytał kartkę, dalej milczał,
wreszcie odezwał się cicho, niewyraźnie, jakby miał zdrętwiałe usta:
- Dzisiaj tamci zdobyli Benguelę. W bitwie o miasto zginęli wszyscy Kubańczycy.
Meldunek nadał ranny telegrafista.
Potem spojrzał na nas i dodał:
- Teraz idą na Luandę. Z Bengueli do Luandy jest siedemset kilometrów, ale po
drodze nie ma już punktów oporu, żadnej linii obrony. Jeżeli są to wytrwali chłopcy i postanowią
jechać dzień i noc, mogą być tutaj jutro.
W sąsiednim domu kobieta zawołała - Mauro! Mau-ro! po chwili odpowiedział jej
głos dziecka. Była osiemnasta. Gdzieś daleko odezwała się sygnaturka.
— Daj mi radiotelegrafistę-powiedział Pablo do żołnierza, który przyniósł kartkę
- i zwołaj ludzi na odprawę.
Zaczynały się wojskowe sprawy, więc wycofałem się i poszedłem do hotelu.
Uprosiłem jakiegoś człowieka, żeby zawiózł mnie na skraj miasta, do Moro da Luz,
gdzie w byłej rezydencji konsula Francji mieścił się sztab MPLA. Ale sztab
obradował i wartownicy nie chcieli mnie wpuścić. Wróciłem ciężarówką, która
wiozła żołnierzy portugalskich. Było to wojsko w stanie zupełnego rozprzężenia.
Nosili długie brody, nie mieli ani czapek, ani pasów. Sprzedawali konserwy na
czarnym rynku, rozbijali samochody. Mieli rozkaz zachować neutralność, nie
strzelać, nie wtrącać się. Pakowali wszystko na okręty. Za tydzień wyjeżdżał
ostatni oddział.
Wieczorem rozmawiałem z Queirozem. Uważa, że Luandę będzie im trudno zdobyć, bo
cała ludność stanie do walki, musieliby zdecydować się na wielką rzeź, a świat
może tego nie zaakceptować. Ale potem sam zaczął mieć wątpliwości: zresztą,
czyja wiem? Świat jest stąd tak daleko.
Ruiz poleciał samolotem do Porto Amboim, zawiózł grupę saperów i skrzynki
dynamitu. Mają wysadzić wszystkie mosty na rzece Cuvo, która przecina drogę
między Benguelą i Luandą. Jeżeli zdążą.
O północy odezwała się Warszawa.
i w CIĄGU OSTATNIEJ DOBY - nadawałem - SYTUACJA w ANGOLI PRZYBRAŁA DRAMATYCZNY
OBRÓT. WOJSKA POLUDNIOWOAFRYKAŃSKIE WSPIERANE PRZEZ ODDZIAŁY NAJEMNIKÓW IFNLA ORAZ UNITA ZAJĘŁY
BENGUELE, DRUGIE PO LUANDZIE MIASTO ANGOLI. WOJSKA TE W SILE DWÓCH KOLUMN
PANCERNYCH POSUWAJĄ SIĘ NADAL W KIERUNKU STOLICY, W KTÓREJ PRZYSTĄPIONO JUŻ DO
ORGANIZOWANIA OBRONY MIASTA. WEDŁUG NIEPOTWIERDZONYCH JESZCZE INFORMACJI, KTÓRE
NAPŁYNĘŁY TU W OSTATNIEJ CHWILI, JEDNA Z TYCH KOLUMN ZAJĘŁA NOVO RE-DONDO I
ZNAJDUJE SIĘ O PIĘĆSET KILOMETRÓW NA POŁUDNIE OD LUANDY. JEŻELI NIE UDA SIĘ
ZATRZYMAĆ TYCH WOJSK NA LINII RZEKI CUVO, MOGĄ ONE DOTRZEĆ NA PRZEDPOLA LUANDY W
CIĄGU NAJBLIŻSZYCH DWÓCH DNI. OCZEKUJE SIĘ, ZE MOŻE WÓWCZAS NASTĄPIĆ JEDNOCZESNY
ATAK Z PÓŁNOCY I POŁUDNIA, ZGODNIE Z PLANEM ORANGE, KTÓRY PRZEWIDUJE ZAJĘCIE
STOLICY PRZED 10 LISTOPADA, CO RÓWNAŁOBY SIĘ POLITYCZNEJ I MILITARNEJ LIKWIDACJI
MPLA, PRZYNAJMNIEJ NA NAJBLIŻSZY OKRES END ITEM
KOCHANI, ŁĄCZCIE SIĘ ZE MNĄ ZA 7 GODZ BO TERAZ JUŻ BĘDĄ DECYDOWAĆ GODZINY OK??
TAK, OCZYWIŚCIE, DZKB TKS BYE BYE DOBRANOC
*»»
wtorek, 4 listopada (nerwy, nerwy)
Wstałem o trzeciej w nocy, żeby spokojnie przygotować komentarz dla PAP. Ledwie
jednak zszedłem na dół do recepcji i uruchomiłem telex, kiedy weszło pięciu
drabów z automatami i prosto do mnie: siedzieć, nie ruszać się. Obudzili Felixa,
który spał na kanapie jak kamień, i zażądali listy gości hotelowych. Będą robić
rewizję i wszystkich zawiozą na policję, na przesłuchanie. Wróg jest wewnątrz
miasta, w tej dzielnicy, w rym hotelu. Piąta kolumna. Infiltracja. Zwieźli na
dół kilkunastu przerażonych, zaspanych ludzi. Żadne perswazje nie miały sensu. Nie wolno
mówić! wołał najważniejszy trzymając pistolet w górze, tak jak sędziowie
startowi na zawodach lekkoatletycznych. Lepiej byś, braciszku, wyżywał się na
froncie, chciałem mu powiedzieć. Czekaliśmy dalej, ale jak zwykle nawaliła
organizacja, samochód, którym mieli nas zawieźć na policje. - nie przyjeżdżał.
Nad ranem zjawił się Almeyda, odpowiedzialny za prasę w MPLA. Kazał nas
wypuścić, a tamtym powiedział, żeby poszli. Ludzie rozchodzili się zgnębieni i
wyczerpani. Każdy mógł przyjść z pistoletem, terroryzować hotel, robić, co chce.
Na froncie pomocnym panuje spokój. Czekają, aż tamci z południa podciągną
bliżej. Wtedy uderzą z dwóch stron jednocześnie. Jeszcze w tym tygodniu, może
jutro.
Komunikaty radiowe wzywają ludność do obrony miasta. W tej decydującej godzinie.
Nie może zabraknąć.
Cały dzień obraduje kierownictwo MPLA.
Podobno pomoc czeka w Brazzaville i w Kabindzie, ale nie może dotrzeć do Luandy,
ponieważ lotnisko i port są do przyszłego poniedziałku (10 listopada) w rękach
wojsk portugalskich. Do przyszłego poniedziałku Angola jest formalnie częścią
terytorium Portugalii, jej zamorską prowincją, a tym samym częścią obszaru NATO.
Trzeba więc wytrwać do przyszłego tygodnia. A jeżeli będzie za późno? Jeżeli
oddziały portugalskie uderzą nagle w samej Luandzie, zaatakują Angolańczyków?
(istnieje obawa, że część jednostek, dowodzona przez prawicowych oficerów,
złamie zasadę neutralności i zacznie działać na własną rękę). Rozchodzi się
plotka, że już aresztowali prezydenta Neto. Powstaje panika. Nie sposób połapać
się w sytuacji. Zupełny brak wiadomości z frontu południowego. Gdzie są tamci?
Zatrzymali się? Jadą? Ciągle daleko? Już na przedmieściach? Ludzie potracili głowy. Wpadam do pokoju i widzę, że dona Cartagina sama spakowała
moją walizkę. A gdzie wycinki z gazet, które zbierałem trzy miesiące, mój
największy skarb? Gdzie wycinki? Wrzuciła do klozetu i spuściła wodę (pech
chciał, że tego dnia Ribeiro naprawił pompy i była woda).
Rozchodzi się wiadomość, że MPLA ogłosi niepodległość przed czasem — dzisiaj
albo jutro - licząc, że Angola zostanie natychmiast uznana przez kraje
zaprzyjaźnione, które będą traktować lotnisko i port jako suwerenne terytorium
nowego państwa. Chodzi o dostęp do Luandy. W tej chwili jest decydujące, aby
otworzyć miasto, które jest otoczone na lądzie i nie można do niego dotrzeć ani
od morza, ani z powietrza.
A jeżeli pomoc nie przyjdzie w porę? Szturm na Lu-andę. Mimo bohaterskiej obrony
mieszkańców miasta, przeważające siły nieprzyjaciela itd. Kto pierwszy wejdzie?
Ci z południa czy FNLA? Ci z FNLA - okrutne wojsko. Praktykuj ą kanibalizm.
Jeszcze kilka dni temu nie wierzyłem. Ale przed tygodniem pojechałem z grupą
miejscowych dziennikarzy do Lucali, czterysta kilometrów na wschód od Luandy.
Dzień wcześniej Lucala została odbita z rąk jednostki FNLA, która wycofała się
do Samba Caju, miasteczka położonego siedemdziesiąt kilometrów na północ od
Lucali. Jechaliśmy z oddziałem ścigającym efenelowców. Siedemdziesiąt kilometrów
strasznych widoków. Na całej trasie w tej gęsto zaludnionej okolicy ani jednego
żywego człowieka, ani jednego ocalałego domu. Wszyscy ludzie wymordowani,
wszystkie wsie spalone. Tamci, cofając się, niszczyli po drodze wszelki ślad
życia. Głowy kobiet rzucone w przydrożną trawę. Zwłoki, z których wycięli serca
i wątroby. Od połowy trasy jechałem z zamkniętymi oczami. W pewnym momencie w
naszym samochodzie podniesione głosy. Otworzyłem oczy: w martwej, spalonej wsi,
przed spalonym barem siedziały przy stoliku dwie małpy. Wpatrywały się w nas
przez chwilę, a potem czmychnęły w krzaki.
Dostać się w ręce pijanych kanibali - ponura śmierć. Ich spocone twarze,
zmętniały wzrok, to, jak krzyczą, jak przystawiają lufę ubawieni, że wprawili
swoją ofiarę w paniczne drżenie. Lepiej o tym nie myśleć.
Wieczorem comandante Ju-Ju odczytuje przez radio swój codzienny komunikat o
sytuacji na frontach. Bardzo optymistyczny. Denerwujące to. Rzeczywistość
wygląda fatalnie, połowa kraju jest w rękach przeciwnika, a z tego, co mówi JuJu, wynika, że odnoszą same zwycięstwa.
NIE PRZYJMOWAĆ RZECZYWISTOŚCI
DO WIADOMOŚCI
Zasada, która ma spełniać funkcję pigułki nasennej. Nie robić paniki, nie
popadać w zwątpienie, nie histeryzować. Ale jak inaczej poderwać ludzi do
działania teraz, w chwili decydującej, jeżeli nie uświadomi się całej powagi
sytuacji? Nie ruszą się, będą leżeć i trawić jadło optymistycznie. Skoro jest
tak dobrze, po co się wysilać? I te dezorientujące sprzeczności - tu wezwanie do
obrony miasta, a tu okazuje się, że jest jak najlepiej. Skutek: utrata zaufania.
W godzinie rozstrzygającej nie będą wierzyć nikomu, stępieje nawet ich instynkt
samozachowawczy.
3322 TIYOLI AŃ
814251 PAPPL
DOBRY WIECZÓR PLS MATERIAŁ
PRZEPRASZAM, ZE NIE DAŁEM NIC RANO I NAWET NIE ODEZWAŁEM SIĘ, ALE PRZYMKNĘŁA NAS
POLICJA BEZ POWODU PO PROSTU TRACĄ GŁOWY ZRESZTĄ TRUDNO DZIWIĆ SIĘ LUDZIOM,
KTÓRZY CZUJĄ ZE MOGĄ WKRÓTCE ZGINAĆ. WOŁAJCIE MNIE RANO GODZ 7 GMT MOŻE W NOCY
ZDOBĘDĘ SENSACYJNE WIADOMOSCI I MOŻE TYM RAZEM MNIE NIE ZAMKNĄ I NIE SKUJA OK???
TAK, DO RANA 7 GMT DÓB
DÓB BI BI CZEKAM Z UTĘSKNIENIEM
+
""
J VIA ITT 11/4/75 1407 EDT
W nocy zadzwonił Queiroz i powiedział, że jutro rano wojska portugalskie
opuszczą cywilną część lotniska i wycofają się z portu. Jeżeli to prawda,
wiadomość jest autentycznie sensacyjna. Błysnęła iskierka ocalenia. Boże, jaka
ulga. Z radości skakałem do sufitu.
środa, 5 listopada (lądowanie)
Z kolegą Oscara - Gilbertem, który pracuje w wieży kontrolnej, pojechaliśmy
wieczorem na lotnisko. Ciemno i straszliwa ulewa, cały czas jechaliśmy jak dnem
wodospadu, nic nie było widać, tylko ściana wody, w którą nasz peugeot dawał
nura, czułem się jak w łodzi podwodnej, która płynie między ulicami zatopionego
miasta. W dużym szklanym gmachu dworca lotniczego, potwornie zaśmieconym i
brudnym, bo nikt nie posprzątał jeszcze po półmilionowym tłumie uciekinierów,
który tu koczował, było pusto. Stałem z Gilbertem na piętrze, patrzyliśmy na
oświetlony pas startowy. Ulewa tropikalna minęła, ale ciągle padał deszcz. Nagle
daleko w górze, po lewej stronie, zaświeciły się dwa reflektory: samolot
schodził do lądowania. Po chwili osiadł w deszczu i potoczył się między dwoma
rzędami żółtych świateł. Odrzutowiec „Britania" linii kubańskich. Potem w górze
znowu reflektory i znowu. Wylądowały cztery samoloty. Ustawiły się w rzędzie
przed nami, piloci wyłączyli silniki, zrobiło się cicho. Podjechały schodki, z samolotów zaczęli
wysiadać kubańscy żołnierze, z workami i z bronią. Ustawiali się w dwuszereg.
Byli ubrani w panterki, które chroniły ich trochę przed deszczem. Po kilku
minutach poszli w stronę czekających obok ciężarówek. Poczułem, że boli mnie
ramię. Spojrzałam i roześmiałem się — przez całą scenę Gilberto trzymał rękę
zaciśniętą na moim ramieniu.
Ci żołnierze następnego dnia odjechali na front.
W hotelu zrobiło się rojno i gwarno. W nocy z poniedziałku na wtorek Neto miał
proklamować niepodległość Angoli i z tej okazji samolot przywiózł z Lizbony
kilkunastu korespondentów zagranicznych. Dostali wizy na cztery dni i
umieszczono ich w naszym hotelu. Oscar darł sobie włosy z rozpaczy, bo nie miał
dla nich nic do jedzenia, ale oni pocieszali go mówiąc, że jedzenie nie ma
znaczenia, najważniejsze są informacje.
Jakież historie drukuje prasa światowa! Czytałem wiele relacji wysłanych w tych
dniach z Luandy. Podziwiałem bogactwo ludzkiej fantazji. Ale też rozumiałem
sytuację moich kolegów. Redakcja wysyła swojego korespondenta do kraju, którym w
tym momencie fascynuje się cały świat. Taki wyjazd kosztuje dużo pieniędzy.
Gazeta czeka na wielką historię, na światowy wystrzał, na sensacyjną opowieść
pisaną pod gradem kuł. Specjalny wysłannik przylatuje do Luandy. Wiozą go do
hotelu. Dostaje pokój, goli się i zmienia koszulę. Jest gotowy i od razu rusza
do boju.
Po kilku godzinach stwierdza, że bije głową w ścianę. ^.^.-:;.' ;-.•>-,-. „' '•
:-:- • -;.'• • --v.
Nie może zrobić nic.
Angola nie przejawia żadnego zainteresowania jego obecnością. Telefony nie
odpowiadają, a jeśli odpowiadają to w portugalskim, w języku, którego nie
rozumie. Jeżeli ma dosyć siły i wytrwałości może odbyć pieszą wyprawę do Pałacu
Rządu. Spotka tam pyzatą maszynistkę - Elwirę, która będzie uśmiechać się, ale
niczego nie wie, a tego, co wie - nie powie. Być może spotka młodego Costę,
który w odpowiedzi na wszystkie pytania będzie kręcił głową i milczał. Wybrać
się do sztabu MPLA? Jest to całodzienna wędrówka, poza tym wartownik nie wpuści
za bramę. Pójść do prezydenta Neto! Ale jak? Nikt nie powie, gdzie prezydent
mieszka. Pojechać na front. Na jaki front? Z Luandy nie można wyjechać, to
miasto zamknięte. Grupa Francuzów zdobyła gdzieś samochód i postanowiła, nie
oglądając się na nic, pojechać na front północny. Zostali zatrzymani przez
pierwszy posterunek i odstawieni prosto na lotnisko. Zobaczyć jakiegoś
Kubańczyka! Ale jak? Nigdzie ich nie widać. Czy Luso jest w rękach MPLA, bo
Savimbi twierdzi, że jest w rękach UNITA? A kto to wie? Z tym miastem od dawna
nie ma łączności. Trzeba dowiedzieć się, jak dokładnie przebiega front! Jak
przebiega? A któż to może wiedzieć? W samym sztabie nikt nie ma pewności w tej
sprawie.
Jedynymi źródłami informacji pozostają - dona Cartagina, Oscar i Felix. Dona
Cartagina jest teraz zajęta sprzątaniem i nie ma czasu na politykę. Zresztą mówi
tylko po portugalsku, trudno się z nią porozumieć. Oscar odpowiada niezmiennie
hasłem MPLA: A victoria e certa! Zwycięstwo jest pewne. Ale to słaba informacja
i w dodatku - nie dla wszystkich najlepsza. Najbardziej rzeczową i prawdziwą
odpowiedź daje Felix. Zapytany o sytuację, odpowiada krótko:
-Confusao. ;-\
•
Confusao to słowo-klucz, słowo-synteza, słowo--wszystko. W Angoli ma ono swój
specyficzny sens i jest właściwie nieprzetłumaczalne. Upraszczając - confusao
oznacza zamieszanie, bałagan, stan anarchii i nieładu. Confusao to taka
sytuacja, którą wywołali ludzie, ale w jej przebiegu utracili nad nią kontrolę i
panowanie, sami stając się ofiarami confusao. Jest jakiś fatalizm w confusao.
Człowiek chce coś zrobić, a wszystko rozłazi mu się w rękach, chce coś zdziałać,
a jakaś siła paraliżuje go, chce coś stworzyć, a produkuje confusao. Wszystko
jest przeciwne człowiekowi i nawet jeśli wykaże on najlepszą wolę, będzie raz po
raz popadał w confusao. Confusao może ogarnąć nasze myśli i wtedy inni będą
mówić, że ten człowiek ma w głowie confusao. Może wkraść się do serca i wtedy
porzuci nas dziewczyna. Może wybuchnąć w tłumie i ogarnąć masę ludzi - wtedy
dochodzi do walki, do śmierci i podpaleń. Czasem confusao ma przebieg
łagodniejszy i wtedy przybiera postać bezładnej, chaotycznej, ale bezkrwawej
kłótni. Confusao to stan zupełnej dezorientacji. Ludzie, którzy znaleźli się
wewnątrz confusao, nie potrafią objaśnić, co dzieje się wokół nich ani w nich
samych. Nie potrafią też dokładnie wytłumaczyć, co spowodowało ten konkretny
wypadek confusao. Są nosiciele i siewcy confusao, tych należy wystrzegać się,
ale jest to trudne, gdyż właściwie każdy człowiek w jakimś momencie może stać
się sprawcą confusao, nawet wbrew swoim chęciom. Przez confusao rozumiemy też
stan naszego zakłopotania i bezradności. Oto widzimy wokół siebie szalejące
confusao, a nie możemy nic uczynić, żeby położyć mu kres. Camaradas, słyszymy
raz po raz, nie róbcie confusao. Nie róbcie! A czy to od nas zależy? Najbardziej
precyzyjny meldunek z frontu: co u was nowego? Co nowego? Confusao! Każdy, kto
rozumie sens tego słowa, wie już wszystko. Bywa tak, że confusao
opanuje ogromne tereny, ogarnie miliony ludzi. Wtedy jest wojna. Stanu confusao
nie można przerwać jednym pociągnięciem, nie można zlikwidować go w okamgnieniu.
Kto przejawi tu nadmierną gorliwość, sam popadnie w confusao. Najlepiej działać
powoli i czekać. Po jakimś czasie confusao straci energię, osłabnie i zniknie.
Ze stanu confusao wychodzimy wyczerpani, ale też w pewien sposób zadowoleni, że
udało nam się przetrwać. Od nowa gromadzimy siły na następne confusao.
Jak wszystko to wytłumaczyć ludziom, którzy dopiero od kilku godzin są w
Luandzie? Toteż jeszcze raz, jak gdyby nie dosłyszeli, pytająFelixa:
- Jaka jest sytuacja? A Felix:
- Przecież już powiedziałem - confusao.
Odchodzą kręcąc głową i wzruszając ramionami. A kręcą głową i wzruszają
ramionami, ponieważ Felix zasiał w nich confusao.
Cztery następne dni utonęły w powszechnym confusao. Co chwilę wpadał ktoś do
hotelu z okrzykiem -jadą! jadą! i zdyszany opowiadał, że wozy pancerne
Afrykanerów sąjuż w granicach miasta. Według jednych były pomalowane na żółto,
według innych - na zielono. Podawano różne cyfry - że tych wozów widzieli
dziesięć, potem, że pięćdziesiąt i więcej. Nie sposób było niczego sprawdzić:
może naprawdę są o kilka kilometrów stąd, a może to plotki? Oscar wywiesił w
recepcji mapę Angoli. Stał przed nią tłum spierających się ludzi. Każdy chciał
pokazać palcem, gdzie jego zdaniem leży front, kto ma jakie miasto, do kogo
należy ta lub inna droga. Nie było dwóch takich, którzy mieliby ten sam obraz
sytuacji. Po kilku dniach setki wodzących po mapie palców starły z niej miasta, drogi i rzeki. Kraj wyglądał jak fragment
szarej, nagiej planety bez ludzi i przyrody.
W poniedziałek odpłynął garnizon portugalski. Rano ostatnie plutony wspinały się
po trapie na okręt. Miałem tam znajomych oficerów i poszedłem, żeby się z nimi
pożegnać. Miejscowi chcieli, żeby ten garnizon wyjechał jak najszybciej. Po
latach wojny kolonialnej nie mogło być między nimi ani zrozumienia, ani
przyjaźni. Aleja patrzyłem na to inaczej. Wiedziałem, że w ostatnim okresie
Angolańczycy mieli coś do zawdzięczenia wielu, choć nie wszystkim, oficerom tego
garnizonu. Oficerowie ci umieli zachować się lojalnie. Ja sam zaciągnąłem wobec
nich dług wdzięczności. Odnosili się do mnie z sympatią, dużo mi pomogli. A
także nigdy nie zaatakowali Kubańczyków, choć pierwsi ludzie z Hawany przybyli
tu w czasie, kiedy Angola była jeszcze formalnie częścią terytorium Portugalii.
Istnieje jakaś międzyludzka solidarność, której nie powinny niszczyć suche racje
polityczne.
Tego dnia po mieście jeździł dźwig i zdejmował z cokołów pomniki portugalskich
zdobywców. Gubernatorzy i generałowie, podróżnicy i odkrywcy zostali zwiezieni
przed cytadelę i ustawieni w brązowo-granitowyrn dwuszeregu. Na placach i
skwerach zrobiło się jeszcze bardziej pusto. W południe przyleciał samolot,
który przywiózł delegacje zagraniczne. Przyjechało ich zaledwie kilka. Po
świecie krążyła pogłoska, że tego dnia eskadry Zairu zbombardują lotnisko w
Luandzie i że nie będzie powrotu. Ostrożna większość czekała w swoich krajach na
rozwój wydarzeń w naszym mieście. Zdaje się, że mieli rację, bo -jak później
ujawniono - decyzja o zniszczeniu lotniska została cofnięta w ostatniej chwili.
Nocą na jednym z placów zebrało się kilka tysięcy
ludzi. Było powiedziane, żeby nie gromadził się wielki tłum, aby w wypadku
nalotu uniknąć masakry. Noc była ciemna, pochmurna i sceneria tego wiecu
przypominała tajne zgromadzenie Kimbangistów.
Zegar katedralny wybił godzinę dwunastą.
Zaczynał się 11 listopada 1975.
Na placu panowała cisza. Z trybuny Agostinho Neto odczytał tekst o proklamowaniu
Ludowej Republiki Angoli. Głos załamywał mu się, kilka razy przerywał. Kiedy
skończył, w niewidocznym tłumie zabrzmiały oklaski, ludzie wznosili okrzyki. Nie
było więcej przemówień. Po chwili na trybunie zgasły światła, wszyscy
rozchodzili się w pośpiechu, ginęli w mroku. Na froncie północnym milczały
działa. Ale nagle żołnierze, którzy byli w mieście, rozpoczęli dziką strzelaninę
na wiwat. Podniosła się chaotyczna wrzawa, noc ożyła.
W „Tivoli" Oscar wyjął z kasy pancernej schowaną na tę okazj ę butelkę szampana
i j eszcze butelkę whisky. Byliśmy najstarszymi mieszkańcami hotelu, gronem
weteranów. Zamiast wydobyć z nas pogodę i radość, alkohol pogłębił nasze
zmęczenie i wyczerpanie. Oscar, który od dawna był u kresu sił, teraz pijany
odezwał się z rozpaczą: Jeżeli tak ma wyglądać niepodległość, strzelę sobie w
łeb. Za chwilę jakoś dotarło do niego, że to było nie na miejscu, bo roześmiał
się, a potem zamilkł i w końcu zasnął z głową na stole, między pustymi
szklankami.
Rano w Pałacu Rządu odbyło się przyjęcie dla delegacji zagranicznych. Tego dnia
nadałem do Warszawy depeszę:
LUANDA PAP 11.11, UROCZYSTOŚCI NIEPODLEGŁOŚCIOWE PRZEBIEGAJĄ W LUANDZIE JAK
DOTYCHCZAS SPOKOJNIE. NASTRÓJ ŚWIĘTA POPSULI ARTYLERZYSCI FNLA, KTÓRZY ZNOWU
ZBOMBARDOWALI STACJE POMP W QUINFANGONDO I LUANDA
OD DWÓCH DNI NIE MA WODY. W ZWIĄZKU Z TYM DZISIAJ ROZEGRAŁY SIĘ DZIKIE WALKI O
ZDOBYCIE ZAPROSZENIA NA PRZYJĘCIE, JAKIE PREZYDENT NETO WYDAL W PAŁACU RZĄDU,
PONIEWAŻ KRĄŻYŁA POGŁOSKA, ZE BĘDZIE TAM MOŻNA NAPIĆ SIĘ WODY.
RADIOSTACJE - NIE ANGOLANSKIE - PODAŁY, ZE FNLA I UNITA POSTANOWIŁY UTWORZYĆ
WŁASNY RZĄD ZE STOLICA W HU-AMBO. BĘDZIE TO STOLICA TYLKO FORMALNA, PONIEWAŻ
FAKTYCZNA SIEDZIBA TYCH ORGANIZACJI JEST KINSZASA. TAK WIEC ANGOLA CHWILOWO
ZOSTAŁA PODZIELONA NA DWA PAŃSTWA O GRANICACH NIEPRAWDOPODOBNIE SKOMPLIKOWANYCH
I W DODATKU ZMIENIAJĄCYCH SIĘ NIEMAL CODZIENNIE W ZALEŻNOŚCI OD TEGO, KTÓRA
STRONA DZISIAJ LUB JUTRO PRZEPROWADZI OFENSYWĘ I JAKA CZEŚĆ TERYTORIUM ODBIERZE
PRZECIWNIKOWI. TERAZ WIELE BĘDZIE ZALEŻAŁO OD TEGO, ILE PAŃSTW I W JAKIM TEMPIE
UZNAJE ALBO RZĄD MPLA, ALBO RZĄD FNLA-UNITA. ROZPOCZĘŁA SIĘ WIEC DODATKOWA DYPLOMATYCZNA WOJNA O ANGOLE.
W MIĘDZYCZASIE WOJNA PRAWDZIWA PRZYBIERA CORAZ WIĘKSZE ROZMIARY. OBIE STRONY
ROSNĄ W SILE, JEST CORAZ WIĘCEJ NOWYCH, DOBRZE PRZYGOTOWANYCH WOJSK I CORAZ
WIĘCEJ BRONI O DUŻEJ MOCY ZNISZCZENIA.
W PONIEDZIAŁEK 10 LISTOPADA PRZECIWNIK ROZPOCZĄŁ KOLEJNA OFENSYWĘ NA DWÓCH
FRONTACH. OD PÓŁNOCY BYŁA TO PRÓBA ZAJĘCIA LUANDY. W NATARCIU BRAŁY UDZIAŁ WOZY
PANCERNE I ARTYLERIA ORAZ KOMPANIE WOJSK ZAIRU I PORTUGALSKICH NAJEMNIKÓW. NA
POŁUDNIU WOJSKA POŁUDNIOWEJ AFRYKI, KTÓRE PORUSZAJĄ SIĘ W WOZACH PANCERNYCH
TWORZĄCYCH RUCHLIWE I SILNE KOLUMNY ZMIERZAJĄ W KIERUNKU PORTO AMBOIM I DALEJ NA LUANDE. W TYM REJONIE ODDZIAŁY MPLA ORGANIZUJĄ LINIE OBRONY Z ZADANIEM
UTRZYMANIA PORTO AMBOIM ZA WSZELKA CENĘ FIN, CZY MOŻECIE PRZYSŁAĆ TROCHĘ FORSY I
PAPIEROSÓW ??? Z GÓRY DZKB BYE.
Ruiz przyciągnął dźwignie gazu: samolot opadał ku ziemi. Minęliśmy Porto Amboim,
które jest małym rybackim miasteczkiem, potem przelecieliśmy nad szeroką i
ciemną rzeką Cuvo, jeszcze kilka minut samolot leciał prosto, aż pochylił się na
bok i zaczęliśmy zawracać. Ruiz pokazał mi ręką, żebym spojrzał przez szybę. W
dole widać było szosę, która dochodziła do rzeki i jakby zapadała się w wodę, bo
most na rzece był zerwany. Teraz lecieliśmy obok szosy, na której widać było
stojącą kolumnę wozów pancernych, policzyłem, że jest ich dwadzieścia jeden,
dalej stały ciężarówki i przymocowane do nich działa, a na końcu pięć jeepów. Po
obu stronach szosy kręcili się ludzie. Wróciliśmy nad drugi brzeg rzeki mijając
w dole zygzaki okopów i jakieś oddziały, które szły szosą, samolot zniżył się
już nad samą ziemię i osiadł na pasie startowym lotniska w Porto Amboim.
Ruiz przywiózł amunicję i zaraz wracał do Luandy, a ja tu zostałem. Do linii
frontu, nad brzeg rzeki, było mniej niż dwadzieścia kilometrów. Wiózł mnie
samochodem wojskowy o bardzo ciemnej skórze. Spytałem go po portugalsku, czy
jest z Luandy. Nie, odpowiedział po hiszpańsku, z Hawany. W tym czasie z wyglądu
trudno już było rozróżnić, kto jest skąd, ponieważ Kubańczycy ubrali wiele
oddziałów MPLA w przywiezione ze sobą mundury. Miało to również znaczenie
psychologiczne, gdyż oddziały FNLA i UNITA najbardziej bały się Ku-bańczyków.
Uciekały na widok atakującej jednostki w mundurach kubańskich, choć mogło nie
być tam ani jednego Kubańczyka. Różnice zewnętrzne zacierały się tym bardziej,
że oddziały MPLA i kubańskie były wielorasowe, a więc kolor skóry też o niczym
nie świadczył. Później sprzyjało to legendzie o stutysięcznej armii kubańskiej
walczącej w Angoli. W rzeczywistości cała armia, broniąca republiki, nie liczyła
więcej niż
trzydzieści tysięcy żołnierzy, z czego około dwie trzecie było Angolańczykami.
Dojechaliśmy do miejsca, w którym stały wielkie magazyny bawełny. Mieścił się
tam sztab frontu. Chodziło się po kolana w bawełnie jak w śniegu. Mundury i
głowy żołnierzy pokrywał biały mech. Spało się tutaj ciepło i wygodnie. Linia
frontu ciągnęła się wzdłuż rzeki. Oddziały południowoafrykańskie nie mogły jej
sforsować, bo wszystkie mosty były zerwane. Nie byli na to przygotowani i
czekali na transport pontonów. Obie strony prowadziły sporadyczną wymianę ognia.
I jedni, i drudzy czuli się zbyt słabi, żeby zaatakować. Następnego dnia miał
przypłynąć statek z dwiema kompaniami Kubańczyków i kompanią z Gwinei Bissau.
Drogą lądową jechały dwa bataliony MPLA.
O świcie pojechaliśmy na linię frontu. Lał deszcz i było przeraźliwie zimno.
Samochód ślizgał się w błocie, potem trzeba już było brnąć piechotą. Spotkaliśmy
oddział w rozsypce, kilkunastu żołnierzy wlokło się drogą. Każdy prowadził za
rękę małe, bosonogie, zziębnięte dziecko. Nocą w prymitywnych, afrykańskich
czółnach przeprawiło się na tę stronę rzeki kilka kobiet z dziećmi. Kobiety
zostały na brzegu pilnować dobytku, a żołnierze prowadzili dzieci na tyły, do
kuchni, żeby je nakarmić.
Wracałem tego samego dnia samolotem Ruiza. Na podłodze leżało kilku ciężko
rannych żołnierzy miejscowych i kubańskich. Nocą była bitwa o sto kilometrów na
wschód od Porto Amboim, Południowoafrykańczycy próbowali przeprawy. Ranni nie
wydawali głosu, dwóch było nieprzytomnych. W kącie siedziały jakieś kobiety
afrykańskie, nieruchome. Samolot leciał w chmurach, bardzo rzucało, na ziemi
padał deszcz. Lądowaliśmy w Luandzie w strugach wody. Na bocznym pasie stały dwa
ciężkie anionowy. Wyładowywali z nich moździerze.
Wieczorem, do Warszawy:
DZISIAJ WRÓCIŁEM Z FRONTU POŁUDNIOWEGO, KTÓREGO GRANICA PRZEBIEGA TERAZ BRZEGIEM
RZEKI CUVO. SZCZEGÓŁOWE OPISY ZOSTAWIAM NA PÓŹNIEJ, TERAZ CHCE PRZEKAZAĆ CO
NAJWAŻNIEJSZE. WOJNA W ANGOLI ZMIENIŁA SWÓJ CHARAKTER. DO NIEDAWNA BYŁA TO
PRZEDE WSZYSTKIM WOJNA PARTYZANCKA, WEWNĘTRZNA, PROWADZONA PRZY UŻYCIU BRONI
RĘCZNEJ l LEKKIEJ. INTERWENCJA WOJSK POŁUDNIOWEJ AFRYKI ZMIENIŁA JEDNAK
SYTUACJE. DZISIAJ JEST TO CORAZ BARDZIEJ WOJNA REGULARNYCH ARMII I CIĘŻKIEGO
SPRZĘTU. MŁODA REPUBLIKA ZNAJDUJE SIĘ NADAL W TRUDNEJ SYTUACJI MILITARNEJ, ALE
ISTNIEJĄ SZANSĘ, ZE ZDOŁA SIĘ OBRONIĆ. WŁADZE WOJSKOWE ANGOLI GROMADZĄ SIŁY,
ZĘBY PRZEJŚĆ DO OFENSYWY.
JESZCZE COS DLA RED ZAGRANICZNEJ
MICHAŁ, TU RYSIEK, OD DAWNA SKOŃCZYŁA MI SIĘ FORSA I JESTEM LEDWIE ŻYWY. MNIEJ
WIĘCEJ WIADOMO, CO BĘDZIE DALEJ, TO ZNACZY ZE TUTEJSI WYGRAJĄ, ALE TO JESZCZE
POTRWA, A JA JUŻ GONIE RESZTKA SIL, WIEC PROSZĘ DAJCIE MI ZGODĘ NA POWRÓT DO
KRAJU. TUTAJ MA LECIEĆ JAKIŚ SAMOLOT DO LIZBONY, MOŻE MNIE WEZMĄ OK ???
TAK, ZGODA, JEŻELI MASZ JUŻ DOSYĆ, MOŻESZ WRACAĆ '
CUDOWNIE, ZACZYNAM
ZAŁATWIAĆ WYJAZD
OK, ZWIJAJ ŻAGLE, MIREK BĘDZIE NA CIEBIE CZEKAĆ W LIZBONIE.
li.
Pakowanie i pożegnania.
Pablo dał mi na drogę pudełko cygar.
Comandante Ju-Ju dał mi książkę Davidsona o AngoA dona Cartagina? Dona Cartagina popłakuje. Przeżyliśmy razem najcięższe chwile i teraz, kiedy na nią patrzę, mam też mokre
oczy. Dono Cartagino, mówię, ja tu wrócę. Ale nie wiem, czy to, co powiedziałem,
jest prawdą.
Jeszcze jadę pożegnać się do prezydenta Neto. Prezydent mieszka w willi za
miastem, zbudowanej na skarpie, nad małą, zarośniętą palmami zatoką. To miejsce
nazywa się Belas. Byłem tam kilka razy, kiedy chciałem zdobyć wywiad. Neto
chętnie przyjmował na rozmowy, ale wymawiał się przed wywiadem. W końcu zgodził
się. Było to we wrześniu czy w październiku, w najtrudniejszych dniach. Myślę,
że nie chciał tego wywiadu, ponieważ wtedy naprawdę było trudno powiedzieć coś
optymistycznego. Rozmawialiśmy o poezji, miałem ze sobą ostatni tom jego
wierszy, jaki ukazał się w Lizbonie w tym roku - „Sagrada Esperanca".
As nossas terras vermalhas do cafe brancas do algodao verdes dos milharais
havemos de voltar
To umiałem na pamięć. Neto narzekał, że od dawna nie ma czasu pisać wierszy i
wskazywał głową na wiszącą mapę, na wetknięte w nią chorągiewki zielone i żółte,
oznaczające pozycje FNLA i UNITA. Wchodziło się do willi po schodach, potem była
weranda i jadalnia, za którą znajdował się narożny pokoik. Tam mieścił się jego
gabinet: biurko, półki z książkami od podłogi do sufitu, dwa fotele. Często w
całym mieszkaniu był sam i kiedy w sąsiednim pokoju dzwonił telefon, Neto
przerywał rozmowę i wychodził, żeby podnieść słuchawkę. Niskiego wzrostu, lekko
już pochylony, ma powolne, odmierzone ruchy. Szpakowaty, w okularach, wygląda
na człowieka mało energicznego, a może po prostu zmęczonego. Dla tej sylwetki
lepszym tłem jest ściana książek w zacisznym gabinecie niż trybuna na placu
(choć przemawia świetnie). Nigdy nie widziałem go w mundurze, a także nie
pamiętam, żeby jeździł na front. Ma ponad pięćdziesiąt lat, z tego połowę
spędził poza krajem - na studiach medycznych, potem na emigracji i w
więzieniach. Pochodzi z okolic Luandy -jego ojciec był wiejskim nauczycielem i
pastorem protestanckim. W tych wcześniejszych rozmowach z Neto były kłopotliwe
chwile. Wiedziałem, że sytuacja jest ciężka, chciałem dowiedzieć się od niego
szczegółów, a jednocześnie czułem, że nie wypada mi zadawać takich pytań, że
mogę go dotknąć. Więc zapadało milczenie, potem żegnałem się i wychodziłem.
Wieczorem czyszczę zapleśniały garnitur i wkładam krawat: wracam do Europy. Po
raz ostatni włącza się Warszawa.
SŁUCHAJ, JEST PROŚBA, ŻEBYŚ ZATRZYMAŁ SIĘ KILKA DNI W LIZBONIE, TAM JEST JAKIEŚ
NAPIĘCIE, JAJ<CBY PRZEWRÓT, A IKO-NOWICZ MUSIAŁ POLECIEĆ DO MADRYTU, BO UMARŁ
FRANCO I NIE MAMY NIKOGO W PORTUGALII. ZRÓB NAM OBSŁUGĘ I DOPIERO POTEM WRACAJ
DO KRAJU OK?
OK, TAK, ROZUMIEM, A TERAZ JESZCZE MOJA NOTA: DZIAŁ ODBIORU INFORMACJI Z
ZAGRANICY PAP - MICHAŁ FERTAK, STEFAN BRODZIK, HENRYK KOWALCZYK, MICHAŁ MUSIAŁ:
DRODZY - PONIEWAŻ ŁĄCZYMY SIĘ PO RAZ OSTATNI, GDYŻ ZARAZ WYLATUJE Z LUANDY,
CHCIAŁEM NAJSERDECZNIEJ PODZIĘKOWAĆ WAM WSZYSTKIM ZA WSPANIAŁA PUNKTUALNOŚĆ,
WIELKA CIERPLIWOŚĆ, WYTRWAŁOŚĆ, SUMIENNOŚĆ l PRZEDE WSZYSTKIM ZA PAMIĘĆ. TE
ZALETY BYŁY DOCENIANE NIE TYLKO PRZEZE MNIE, ALE PRZEZ WSZYSTKICH KOLEGÓW Z
PRASY
ŚWIATOWEJ TUTAJ OBECNYCH, KTÓRZY BARDZO Ml ZAZDROŚCILI TAK DOSKONALEJ PRACY
TELEXU PAP W WARSZAWIE, RZECZYWIŚCIE NAJLEPSZEJ ZE WSZYSTKICH AGENCJI NA
ŚWIECIE. SCHODZILI SIĘ ONI DO TELEXU, KIEDY MNIE WYWOŁYWALIŚCIE, REGULOWAĆ SWOJE
ZEGARKI. JESZCZE RAZ BARDZO, BARDZO DZIĘKUJE ZA WSZYSTKO I DO ZOBACZENIA W KRAJU
TAK JEST, DZIĘKUJEMY
A WIEC JUTRO Z LIZBONY??
TAK, CZEKAMY NA SYGNAŁ NA RAZIE DOBRANOC I TKS
TKS DOBRANOC
ABC
Nazwa Angola pochodzi od imienia króla N'Gola, który w drugiej połowie XVI wieku
był władcą ludu Mbundu zamieszkującego okolice dzisiejszej Luandy. N'Gola
rządził królestwem Ndongo, które było południowym sąsiadem innego wielkiego
królestwa afrykańskiego - Kongo. Oba państwa zostały podporządkowane władzy
króla Portugalii, a później zniszczone.
Obszar współczesnej Angoli wynosi l 246 700 km kw. Kraj ten pod względem
powierzchni zajmuje piąte miejsce w Afryce -po Sudanie, Zairze, Algierii i
Libii. Angola jest czternaście razy większa od Portugalii, a także większa niż
łączny obszar Francji, RFN, Wielkiej Brytanii i Włoch. Długość granicy lądowej 4837 km, morskiej - 1650 km. Granica lądowa nie jest jednak wyraźnie oznaczona w
terenie, przebiega przez bezludny busz i można j ą dość swobodnie przekraczać
(nawet przejeżdżać samochodem). Dla państwa otoczonego przez nieprzychylnych
sąsiadów stwarza to poważne problemy obronne.
Ukształtowanie powierzchni: kraj dzieli się na trzy strefy geograficzne biegnące
z północy na południe. Pas przybrzeżny, wzdłuż Atlantyku (szerokość maksymalna 200 km), nisko położony, półpustynny, a na południu pustynny. W pasie tym rośnie
dużo akacjowców, suchej tarniny i baobabów. Następnie kierując się na wschód pas wyżynny, najbardziej malownicza i żyzna część kraju, o klimacie wiecznej
wiosny. Najwyższe szczyty Moco 2620 m n.p.m. i Lubango 2566 m n.p.m. Są to stosunkowo gęsto zaludnione
tereny Angoli posiadające doskonałe warunki do uprawy i hodowli. Wreszcie
wschodnia część kraju to porośnięty rzadkim i suchym buszem płaskowyż (wysokość
400-1000 m n.p.m.). Zajmuje on dwie trzecie całego obszaru Angoli i ze względu
na brak wody jest tylko sporadycznie zamieszkany, głównie przez plemiona
pasterskie.
Angola jest krajem wielu rzek, z których najważniejsze to Cubango (na
południowym wschodzie), długość
- 975 km, Cuanza (na północy), długość 960 km. Wzdłuż tej rzeki przebiegał
największy szlak niewolników w dziejach świata. Prowadzono ich do Luandy, która
z kolei była niegdyś głównym światowym portem załadunku niewolników. Cunene (na
południu), długość
- 945 km. Na tej rzece zbudowany jest system dwudziestu dziewięciu zapór
hydroelektrycznych dostarczających energii elektrycznej i wody dla RPA, głównie
dla Namibii. Oficjalnym motywem interwencji wojsk południowoafrykańskich w
Angoli była ochrona systemu zapór na rzece Cunene, bez którego gospodarka
Namibii nie mogłaby istnieć.
Kraj dzieli się na cztery strefy klimatyczne, znacznie różniące się temperaturą
i wilgotnością: tropikalną umiarkowaną - na północnym wschodzie, gorącą
umiarkowaną—na południowym wschodzie, pustynną
- na południowym zachodzie i tropikalną - na zachodzie.
W Angoli występują dwie pory roku: deszczowa, od listopada do maja, największe
opady - od stycznia do kwietnia, oraz pora sucha, tzw. cacimbo - od czerwca do
października. W porze suchej życie kraju jest najbardziej aktywne, w sezonie
deszczów (zwłaszcza tam, gdzie nie ma dróg bitych i gdzie stosuje się nadal
tradycyjne metody uprawy) aktywność ta słabnie.
Znaczną część obszaru Angoli pokrywaj ą lasy - gęste, wilgotne, tropikalne
(głównie na północy) albo rzadki, niski, suchy busz (na wschodzie i południu).
Spotyka się tu wielkie ilości dzikiego zwierza: słonie, żyrafy, lwy, lamparty,
hipopotamy, nosorożce, antylopy, hieny, sza-kale, małpy. Jest też wiele rodzajów
ptactwa: papugi, pelikany, marabuty, sępy, ptaki-dziwaki, dzioborożce, brodacze,
rajskie muchołówki itd. Żyje tu mnóstwo gadów: krokodyle, pytony, grzechotniki,
okularniki, żararaki, mamby, anakondy, kobry zielone i czarne. Tam, gdzie jest
dobra gleba i ciepły klimat, rosną wszelkie odmiany kwiatów i owoców.
Angola jest krajem olbrzymich bogactw naturalnych, posiadającym wszystkie główne
surowce potrzebne nowoczesnej gospodarce. Szereg z nich zaczęto wydobywać
dopiero w ostatnich latach i to na skalę stosunkowo niewielką. W roku 1973 pod
względem wartości głównymi produktami eksportowymi były - ropa naftowa (30
proc.), kawa (21 proc.), diamenty (10 proc.), ruda żelaza (6 proc.). Ponadto
Angola eksportuje bawełnę, sizal, kukurydzę, skóry, przetwory owocowe. W
ostatnich latach przed niepodległością kraj stał się terenem ożywionej ekspansji
obcego kapitału, zwłaszcza północnoamerykańskiego. W latach 1969-73 podwoiła się
wartość eksportu Angoli, szczególnie w rezultacie wydobycia ropy naftowej w
prowincji Kabinda, zwanej Kuwe-item Afryki.
Angola należy do najsłabiej zaludnionych krajów świata: według spisu z 1970 r.
liczyła 5 673 046 mieszkańców. Szacowano, że w kraju tym mieszka ponad pół
miliona europejskich osadników - głównie Portugalczy-ków. Liczba ludności
europejskiej wzrosła gwałtownie po drugiej wojnie światowej, zwłaszcza w
ostatnim okresię kolonialnym. W 1940 r. żyło w Angoli 44 tysiące Europejczyków, w 1960 r. 170 tysięcy, w ciągu następnych czternastu lat przybyło około 350 tysięcy. W
części byli to żołnierze armii portugalskiej, która w ostatnich latach wojny
kolonialnej liczyła ponad 70 tysięcy ludzi. Znaczny procent imigrantów stanowili
bezrolni chłopi i ubogie drobnomieszczaństwo, których rządy Salazara i Caetano
wysyłały do Angoli na dorobek, starając się w ten sposób rozładować napięcia
społeczne w metropolii. Część tych ludzi żyła nadal w biedzie i na ulicach
Luandy można było spotkać białe żebrzące dzieci - widok nie do pomyślenia w
innych krajach Afryki.
Ponad 95 procent ludności europejskiej opuściło Angolę w 1975 r. udając się do
Portugalii i innych krajów (przede wszystkim do Brazylii). Część z nich powraca
tu obecnie.
Ludność afrykańska Angoli w swojej przeważającej masie należy do grupy Bantu i
dzieli się na ponad sto plemion, z których głównymi są: CKdmbundu, Mbundu,
Bakongo, Luanda-Quioco i Nganguela. Te pięć plemion to około 80 procent ludności
Angoli. Pozostałe plemiona są małe, niektóre z nich liczą zaledwie po kilka lub
kilkanaście tysięcy ludzi. Ponad połowa ludności Angoli to wyznawcy różnych
religii afrykańskich, 35 procent to katolicy, a 13 procent - protestanci.
Konflikty i wojny międzyplemienne składają się na obszerny rozdział historii
tego kraju. Waśnie między plemionami istnieją do dzisiaj. Odegrały one istotną
rolę w czasie ostatniej wojny, jaką przeżyła Angola w latach 1975-76.
Wiele przyczyn składa się na to, że Angola jest krajem słabo zaludnionym. Przez
trzy wieki znaczną część ludności przemieniano w niewolników i eksportowano na
drugą półkulę. W samej Angoli aż do roku 1962 utrzymywały się różne formy
niewolnictwa pod postacią systemu pracy przymusowej. Inną przyczyną wyludnienia kraju była liczna
emigracja ludności afrykańskiej - około 700 tysięcy, głównie do Zairu i RPA.
Powszechne niedożywienie i brak najbardziej elementarnej opieki zdrowotnej
również wpływały na niski poziom demograficzny kraju.
Ludność afrykańska Angoli była przez wieki głęboko upośledzona i wyniszczana.
Władze kolonialne utrzymywały jąna najniższym szczeblu wyżywienia i kultury.
Angolańczycy stanowią jedną z najbiedniejszych społeczności w całej Afryce. W
dalszym ciągu ponad 90 procent mieszkańców tego kraju to analfabeci. Tylko 10
procent czarnych mieszka w miastach. Angola to kraj ubogich i zagłodzonych
chłopów. Znaczna część tych ludzi żyje nadal w warunkach gospodarki naturalnej,
tzw. samowystarczalnej czy raczej -niewystarczalnej, skrajnie nędznej.
Rozmieszczenie ludności jest w Angoli bardzo nierównomierne. Ponad połowa
mieszkańców żyje na obszarze, który stanowi zaledwie 9 procent terytorium kraju.
91 procent ludności mieszka na ziemiach, które zajmują mniej niż połowę, bo 47
procent obszaru państwa.
Główne miasta, według spisu z 1970 r.: Luanda („najstarsze miasto europejskie w
Afryce na południe od Sahary" - John Gunther) - około 0,5 miliona mieszkańców,
Huambo (62 tyś.), Lobito (60 tyś.), Benguela (41 tyś.), Lubango (32 tyś.),
Malange (32 tyś.), Kabinda (22 tyś.).
Należy podkreślić, gdyż fakt ten nie jest powszechnie znany, że mieszkańcy
Angoli tworzą społeczeństwo wielorasowe, że wśród Angolańczyków jest wielu ludzi
białych, a także wielu Mulatów wszelkich odcieni skóry. W rządzie Angoli jest
kilku białych ministrów, w armii często spotyka się białych żołnierzy, biali
stanowią część mieszkańców miast i wsi.
131
W roku 1482 Portugalczyk, kapitan Diego Cao, dopłynął do ujścia rzeki Kongo. W
tej części Afryki istniało wówczas wielkie królestwo Kongo, którego stolica
nazywała się Mbanza (obecnie Sao Salvador). Sao Sal-vador jest dzisiaj małym,
prowincjonalnym miasteczkiem, stolicą angolańskiej prowincji Zaire, miejscem,
skąd pochodzi Holden Roberto i niemal całe kierownictwo FNLA. Rok, w którym
Diego Cao dotarł do królestwa Kongo, można przyjąć za początek ekspansji
portugalskiej na tym obszarze Afryki, choć faktyczny podbój kolonialny ziem
angolańskich rozpoczął się dziewięćdziesiąt lat później, kiedy w r. 1573 Paulo
Dias de Novais założył osadę o nazwie Luanda i z grupą żołnierzy zaczął posuwać
się w dół rzeki Cuanza.
W dziesięć lat potem, jak Diego Cao stanął na ziemi kongijsko-angolańskiej,
Krzysztof Kolumb dopłynął do wybrzeży kontynentu amerykańskiego. Oba te
wydarzenia są ze sobą ściśle związane. Emigranci europejscy zaczynają rozwijać
na ziemiach Ameryki plantacje trzciny cukrowej i bawełny: powstaje
zapotrzebowanie na masową i tanią siłę roboczą, ponieważ zwłaszcza uprawa
trzciny cukrowej wymaga ogromnej ilości rąk do pracy. Zaczyna rozwijać się
handel niewolnikami. Historia cukru i historia niewolnictwa tworzą w dziejach
świata wspólny rozdział. Głównym dostawcą niewolników staje się Afryka i przede wszystkim - Angola. Zdaniem historyków z terenów, które leżą w granicach
obecnej Angoli, wywieziono 3-4 miliony niewolników. Dzisiaj liczba ta może nie
wygląda tak szokująco, ale należy uwzględniać ówczesny stopień zaludnienia
naszego globu. W tych czasach, kiedy Portugalia była światowym mocarstwem i
miała wielkie posiadłości na wszystkich kontynentach, liczyła zaledwie milion
mieszkańców. Przez blisko czterysta lat historia Angoli obraca się praktycznie
wokół problemu niewolnictwa. Jeszcze w
pierwszej połowie XIX wieku eksport niewolników stanowił ponad 90 procent
ogólnej wartości eksportu Angoli. Znaczna część ludności dzisiejszej Brazylii,
Dominikany i Kuby to potomkowie angolańskich niewolników. Nie jest też
przypadkiem, że mimo zasadniczych różnic politycznych, pierwszym państwem, które
uznało Ludową Republikę Angoli, była Brazylia i że Kuba udzieliła siłom
wyzwoleńczym Angoli największej pomocy.
Żeby zrozumieć współczesny świat, należy posługiwać się ruchomym globusem i
przyglądać się scenie, na której żyjemy, z różnych punktów ziemi. Zobaczymy
wówczas, że Atlantyk jest pomostem łączącym barwny, tropikalny świat afrolatyno-amerykański, który zachował silne więzy wspólnoty etnicznej i kulturowej.
Dla Kubańczyka, który przybywa do Angoli, nie zmienia się ani klimat, ani
pejzaż, ani kuchnia. Dla Brazylijczyka nie zmienia się nawet język.
Wywóz niewolników był głównym motywem obecności portugalskiej w Angoli. Aby
zdobyć ich jak najwięcej, Portugalczycy prowadzili tu nie kończące się wojny.
„Portugalski kontakt z Angolą- piszą dwaj historycy Douglas L. Wheeler i Renę
Pelissier w książce pt. «Angola» - zaczął się od wojny i, jak niektórzy wierzą,
skończy się wojną. Poczynając od 1578 roku portugalska polityka penetrowania
Angoli zaczęła się od wyprawy militarnej, która dała początek serii wojen
ciągnących się przez stulecia. Ale stan wojny nie wygasł w końcu XVII wieku,
przeciwnie - wojna była raczej zasadą niż wyjątkiem w całym okresie między
rokiem 1579 a 1921. Nie opublikowane dokumenty w archiwach portugalskich
dowodzą, że w ciągu 350 lat było zaledwie 5 takich, w których Portugalczycy nie
prowadzili wojny w tym lub innym punkcie Angoli".
Ten zachłanny rabunek ludzi doprowadził Angolę do takiego wyniszczenia, że na
początku XX wieku Anglia
i Niemcy prowadziły tajne pertraktacje, aby odebrać kolonię Portugalii i
podzielić j ą między sobą. Zresztą Niemcy okupowali południową część Angoli aż
do roku 1915, a Afrykanerzy (tj. Burowie) zajmowali południową prowincję Huila
(ze stolicą w Lubango) do roku 1928.
Przez kilka stuleci Portugalia kierowała swój najlepszy element ludzki do
Brazylii, a najgorszy - do Angoli. Angola była kolonią karną, miejscem zsyłki
dla wszelkich przestępców i wyrzutków, dla całego marginesu społecznego. W
starej Lizbonie mówiło się o Angoli „pais dos degredados" - kraj ludzi
zesłanych, wyrzuconych poza nawias, skończonych. Niska jakość żywiołu
osadniczego, kolonialnego miała znaczny wpływ na to, że Angolę zaliczano do
najbardziej zacofanych krajów Afryki.
Walka o wyzwolenie Angoli zaczyna rozwijać się na znaczącą skalę dopiero w
połowie naszego wieku. Oto kilka ważniejszych dat:
1948 - powstanie ruchu kulturalnego „Vamos desco-brir Angola" („Odkrywajmy
Angolę"). Tworzy go grupa młodych inteligentów angolańskich. Wydają dwa numery
czasopisma literackiego „Mensagem" („Posłanie"), zamkniętego następnie przez
policję. Redaktorem pisma i przywódcą ruchu był wybitny poeta angolański Yiriato da Cruz, a jego najbliższymi współpracownikami dwaj inni poeci Agostinho Neto i Mario de An-drade. Powstanie ruchu wyzwoleńczego Angoli jest
dziełem tych trzech poetów.
1953 -powstanie pierwszej organizacji wyzwoleńczej Angoli - PLUA: Partido para a
Luta Unida dos Africanos de Angola (Partia Zjednoczonej Walki Afrykańczyków
Angoli). Jak wszystkie następne organizacje angolań-skie PLUA powstaje i działa
w warunkach konspiracji.
1954 - utworzenie w Kinszasie organizacji UPNĄ: Uniao dos Populacoes do Norte de
Angola (Związek Ludności Północnej Angoli). Jest to organizacja plemienna
Bakongów, zalążek późniejszej FNLA.
10 grudnia 1956 - ze zjednoczenia PLUA z innymi, mniejszymi ugrupowaniami
wyzwoleńczymi powstaje w Luandzie MPLA: Movimento Popular para a Liberta-cao de
Angola (Ludowy Ruch Wyzwolenia Angoli). Na czele ruchu staje
trzydziestoczteroletni lekarz i poeta -Agostinho Neto.
1958 - UPNĄ zmienia nazwę na - UPA - Uniao dos Populacoes de Angola (Związek
Ludności Angoli).
W tym okresie, pod wpływem burzliwych wydarzeń w sąsiednim Kongo, powstaje
wiele, najczęściej drobnych, plemiennych partii i organizacji angolańskich. Do
roku 1967 powstało i znikło ze sceny politycznej 58 takich partii i 26
organizacji. Fragmentaryzacja życia politycznego w Angoli była w tym czasie
większa niż w Kongo.
4 luty 1961 - zbrojny atak bojowników MPLA na więzienie w Luandzie (tzw. Casa de
Reclusao Militar), w którym znajdują się patrioci angolańscy. Jest to początek
walki zbrojnej o wyzwolenie Angoli.
15 marca 1961 — na północy Angoli UPA rzuca hasło do rasistowskiego powstania
Bakongów przeciwko wszystkim nie-Bakongo. Bojówki UPA mordują cywilną ludność
portugalską, angolańskich Mulatów, ludzi z plemion Ovimbundu i Mbundu. Powstanie
to zostało uśmierzone przez armię portugalską i zakończyło się potworną rzezią
Bakongów oraz emigracją znacznej części Bakongów do Zairu.
23 marzec 1962 - UPA zmienia nazwę na FNLA: Frente Nacional de Libertacao de
Angola (Narodowy Front Wyzwolenia Angoli). Na czele organizacji staje
dotychczasowy prezydent UPA, wieloletni urzędnik firmy belgijskiej w Kongo - Holden Roberto. Holden Roberto urodził się w roku 1925
w Angoli (Sao Salvador), jednakże całe życie spędził w Kongo (obecnie - Zairze),
gdzie zresztą mieszka nadal i posiada rozległe interesy - hotele, restauracje
itd. FNLA była i pozostała organizacją ściśle plemienną, partią Bakongów,
stawiającą sobie za cel odrodzenie królestwa Bakongów i włączenie do niego
pozostałych ziem angolańskich. W roku 1970 Bakongowie stanowili 8 procent
ludności Angoli. Grupę Holdena Roberto należącą do kościoła protestanckiego
finansował zawsze American Committee on Africa poprzez Babtist Church. Walka
FNLA z MPLA miała m. in. odcień konfliktu religijnego, gdyż FNLA to protestanci,
a w szeregach MPLA jest wielu katolików.
listopad 1963 — rząd Zairu usuwa z Kinszasy kwaterę MPLA, przeniesioną tutaj w
r. 1961 z Luandy po represjach portugalskich. Nową siedzibą kwatery MPLA staje
się Konakry, a następnie Brazzaville. W Brazzavil-le od roku 1965 przebywa
stuosobowa grupa kubańska jako oddział ochrony ówczesnego prezydenta Ludowej
Republiki Konga - Massemba-Debat. W Brazzaville MPLA nawiązuje z Kubańczykami
pierwsze kontakty.
1964 - rozłam w tzw. Rewolucyjnym Rządzie Angoli na Emigracji (GRAE), utworzonym
dwa lata wcześniej przez FNLA. Z GRAE występuje m. in. minister spraw
zagranicznych Jonas Savimbi, który w czasopiśmie „Remarąues Africaines" z
25.11.1964 ogłasza list oskarżający Holdena Roberto o korupcję i nepotyzm.
Savimbi wymienia najpierw nazwiska agentów CIA pracujących w FNLA, a następnie
przytacza skład kierownictwa FNLA, co warto zacytować: „Holden Roberto prezydent, ur. w Sao Salvador; John Edouard Pinock, ur. w Sao Salvador, kuzyn
Holdena; Sebastiao Roberto, ur. w Sao Salvador, brat Holdena; Joe Peterson, ur.
w Sao
Salvador, szwagier Holdena; Narciso Nenaka, ur. w Sao Salvador, wujek Holdena;
Simao de Freitas, ur. w Sao Salvador, bratanek Holdena; Eduardo Yieira, ur. w
Sao Salvador, kuzyn Holdena".
13 marca 1966 - powstaje UNITA: Uniao Nacional para a Independencia Total de
Angola (Narodowy Związek Całkowitego Wyzwolenia Angoli). Twórcą i przywódcą tej
organizacji jest Jonas Savimbi, ur. w 1934 r. w prowincji Bie, syn urzędnika
kolejowego. Jakiś czas studiował w Europie. Odbył przeszkolenie wojskowe w
Pekinie (1964-1965). UNITA była finansowana przez portugalskich osadników,
którzy utworzyli później organizację Frente de Resistencia Angolana - FRA. Na
czele FRA stali - płk Gilberto Santos e Castro, późniejszy dowódca najemników
walczących u boku FNLA, oraz milioner i bankier Antonio Espirito Santo. Chcieli
oni oderwać Angolę od Portugalii i utworzyć państwo białych osadników (tak jak
uczynił to łan Smith w Ro-dezji). UNITA, podobnie jak FNLA, jest organizacją
trybalną. Jej zwolennicy rekrutują się z ludzi plemienia Ovimbundu. Savimbi,
który przez lata był skłócony z Holdenem Roberto, później utworzył z nim wspólny
front przeciw MPLA. Pamiętam plakat, na którym Sa-vimbi i Roberto ściskają się.
Podpis: „Dwaj wodzowie -jedno słońce wolności!"
1968 - MPLA przenosi swoją główną kwaterę z Braz-zaville do lasów wschodniej
Angoli. Następuje dalsza aktywizacja walki zbrojnej.
25 kwietnia 1974 - rewolucja w Portugalii.
15 stycznia 1975 — podpisanie porozumienia w Alvor (Portugalia) między MPLA,
FNLA, UNITA i rządem portugalskim o utworzeniu koalicyjnego rządu tymczasowego w
Angoli i przyznaniu Angoli niepodległości 11 listopada 1975.
30 stycznia 1975 - rząd tymczasowy rozpoczyna działalność w Luandzie. Po pięciu miesiącach z rządu występują FNLA i UNITA.
marzec 1975 - krwawe zamieszki w Luandzie. Cywilna ludność stolicy, opowiadająca
się za MPLA, jest atakowana przez wojska FNLA.
17 kwietnia 1975 - rozłam w MPLA. Szef sztabu armii MPLA - Daniel Chipenda,
przechodzi do FNLA. Kierownictwo MPLA opuszcza również jeden z założycieli tej
organizacji - Mario de Andrade.
lipiec 1975 - MPLA wyzwala Luandę od oddziałów FNLA. Większość terytorium Angoli
przechodzi pod kontrolę MPLA.
27 sierpnia 1975 -pierwsze wkroczenie wojsk Republiki Południowej Afryki na
obszar Angoli w rejonie Cunene. W potyczce z tymi wojskami ginie dowódca frontu
południowego MPLA - comandante Kalulu.
19 października 1975 - początek agresji wojsk RPA przeciw Angoli.
5 listopada 1975 - przybycie do Luandy pierwszego oddziału wojsk kubańskich.
11 listopada 1975 - utworzenie Ludowej Republiki Angoli. Zgodnie z programem
MPLA nowa republika ma być państwem demokracji ludowej, w której główne bogactwa
naturalne oraz podstawowe gałęzie gospodarki będą własnością społeczną. Wszyscy
obywatele mają prawo do pracy i nauki. Angola będzie prowadzić politykę
pozytywnego neutralizmu. Pierwszym prezydentem republiki zostaje Agostinho Neto.
listopad 1975 - początek kontrofensywy woj sk MPLA wspieranych przez oddziały
armii kubańskiej. W ciągu grudnia i stycznia następuje rozbicie wojsk FNLA i
UNITA.
3 luty 1976 - rozbicie oddziału najemników dowodzonego przez tzw. pułkownika
Callana.
27 marca 1976 - wycofanie z terytorium Angoli ostatnich oddziałów wojsk południowoafrykańskich. Wracają tą samą drogą, którą kiedyś
jechałem z Diogenesem, a później z Farrusco i najadłem się tyle strachu, że
nigdy nie zapomnę. Gdzie jest teraz Farrusco? Podobno żyje. W czasie inwazji
ludzie ukryli go w Lubango, leżał długo, ale w końcu rany zagoiły się. To był
twardy człowiek. Nie wiem, co stało się z Diogenesem. Wolałbym myśleć, że też
żyje. Antonio zginął. Carlos zginął. Na wszystkich frontach panuj e spokój. Ci
brytyjscy najemnicy, którzy uciekli z frontu północnego, sąjuż w Londynie i
opowiadają, co robili w Angoli. „Niektórzy myślą- opowiada jeden z nich
sprawozdawcy BBC - że wojna to miłe, lekkie draśnięcie w nogę. Nieprawda. Wojna
to głowy rozbite na miazgę, pourywane nogi, faceci czołgający się w kółko z
rozwalonymi flakami, faceci oblani napalmem, ale ciągle jeszcze żywi. Człowiek
robi się od tego twardy. Znajdujesz na przykład rannego Kubańczyka, przewracasz
go na plecy, a on robi jakiś taki ruch. Myślisz, że sięga po broń i wykańczasz
go z miejsca. A może on po prostu chciał wyciągnąć fotografię swojej żony i
powiedzieć: «Pomóż mi». A ty go zastrzeliłeś. Nie chciałeś po prostu ryzykować.
Jeżeli człowiek strzela w ruchomą ścianę ludzi, nie patrzy w twarze, nie patrzy
na ludzi. Strzela po prostu do sylwetek i nie kojarzy ich jakoś z istotami
ludzkimi. Kiedy wyjdziesz na kogoś bezpośrednio i kiedy walczysz wręcz, wtedy
widzisz oczywiście, że to człowiek taki sam jak ty, ale wtedy zwykle chodzi o
twoje życie. Musisz go zabić, zanim on zabije ciebie. Ja zabiłem swojego
pierwszego, kiedy miałem siedemnaście, siedemnaście i pół, może osiemnaście, w
Adenie. Miałem później po nocach koszmary - szok wojenny - budziłem się z
krzykiem, a teraz, teraz nawet nie pamiętam, jak ten facet wyglądał".
Na moście granicznym nad rzeką Cunene minister
obrony Republiki Południowej Afryki — Pięter Botha, przyjmuje defiladę swojej
armii powracającej z wojny. Mimo że wojsko przechodzi przez most w milczeniu, w
okolicy jest wiele wrzawy i krzyku, albowiem w tym samym czasie towarzyszące
dotąd białym jednostkom południowoafrykańskim oddziały FNLA i UNITA rzucają się
tłumnie do rzeki i wpław przeprawiają się na stronę Namibii. W czasie przeprawy
tonie wielu ludzi. Ale wojna skończyła się, skończyła się frontowa demokracja i
znowu obowiązuje prawo segregacji: przejście przez most jest tylko dla białych.
Lata 1976-2000 - wojna trwa dalej. Jest to jeden z najdłużej ciągnących się
konfliktów zbrojnych w świecie współczesnym. Czy coś się w jego obrazie
zmieniło? Niestety — niewiele. Owszem - wyjechali Kubańczycy. Wyjechali ci z
Afryki Południowej. Ale pozostali mieszkańcy tej ziemi. Angola jest ich krajem.
Podzielonym, rozdartym, zniszczonym wojną domową krajem, w którym rząd centralny
już trzecie dziesięciolecie walczy z rebelią Jonasa Savimbi.
Rząd ten ma zasobne złoża ropy naftowej. Savimbi -wielkie kopalnie diamentów.
Każda ze stron ma z tych bogactw dochody, które pozwalaj ą prowadzić tę wojnę w
nieskończoność. Dotąd zginęło na niej może milion ludzi, ale przecież kilka
milionów żyje nadal, więc lista ofiar będzie się jeszcze ciągnąć.
Wracam myślami do tych, których tam wtedy spotkałem. Co się z nimi stało? Jeżeli
Diogenesjuż nie żyje, być może walcząjego synowie. A silny, krępy, odważny
Farrusco? Nawet jeśli ocalał, byłby już za stary, aby tkwić w okopach. Ale
pamiętam, jak mówił, że właśnie urodził mu się syn. Więc gdybym teraz na froncie
ango-lańskim spotkał młodego oficera, spytał go, jak się nażywa i usłyszał, że - Farrusco, odpowiedziałbym mu: Lata temu jechałem tędy
jeepem z kimś, kto miał to samo nazwisko. - Tak, zgodziłby się młody oficer, bo
to był mój ojciec.
A wysoki, milczący comandante Ndozi? Ndozinieżyje. Zginął, wyleciał na minie. Na
minie wyleciał także Mon-ti. I potężny, wesoły Batalha. Na tych wojnach wrogowie
coraz rzadziej widują się twarzą w twarz. Giną — idąc, kiedy wokół jest pusto i
cicho. Śmierć dopada ich z ukrycia, czyha pod piaskiem, pod kamieniem, pod kępą
tarniny. Ziemia była kiedyś źródłem życia, spichlerzem, dobrem pożądanym. Teraz,
w tamtych stronach, człowiek patrzy na ziemię podejrzliwie, nieufnie, z lękiem i
nienawiścią.
Co stało się z Oscarem? Być może przeżył i jest na emeryturze. Tak bym chciał,
żeby miał dobrą i spokojną starość. A cozGilberto? Nie wiem, nie umiem
odpowiedzieć. Co z Felixem? Też nie wiem. Ludzie tak znikają bez śladu, tak
zupełnie i bezpowrotnie, najpierw ze świata, a potem z naszej pamięci.
A dona Cartagina? Boję się o tym myśleć. Bo jeżeli jej już nie ma? Ale to
właśnie wydaje mi się niemożliwe. Bez dony Cartaginy nie umiem sobie wyobrazić
ani Lu-andy, ani Angoli, ani całej tej wojny. Dlatego jestem pewien, że jeżeli
będziecie w Luandzie, wcześniej czy później spotkacie siwą staruszkę, jak idzie
rano w stronę hotelu „ Tivoli ". Spieszy się, gdyż jak co dzień czekają dużo
sprzątania. Jeżeli ją zatrzymacie i spytacie — Przepraszam, czy dona Cartagina?
kobieta przystanie na chwilę, spojrzy zdumiona, a potem uprzejmie odpowie — Tak,
to ja.
I żwawo pójdzie dalej.
fio l. 620-03-81 w. 295, 296
Spis treści
Zamykamy miasto
............
7
Sceny frontowe
.............
33
Depesze
...............
81
ABC
................ 125
A dona Cartagina? Boję się o tym myśleć. Bo jeżeli jej już nie ma? Ale to
właśnie wydaje mi się niemożliwe. Bez dony Cartaginy nie umiem sobie wyobrazić
ani Luandy, ani Angoli, ani całej tej wojny. Dlatego jestem pewien, że jeżeli
będziecie w Luandzie, wcześniej czy później spotkacie siwą staruszkę, jak idzie
rano w stronę hotelu „Tivoli". Spieszy się, gdyż jak co dzień czeka ją dużo
sprzątania. Jeżeli ją zatrzymacie i spytacie -Przepraszam, czy dona Cartagina?
kobieta przy stanie na chwilę, spojrzy zdumiona, a potem uprzejmie odpowie —
Tak, to j a. I żwawo pójdzie dalej.
Biblioteka WDiNP UW
'
1098004687
ISBN 83-07-02766-7
9"788307"027661
Download