LESZEK KOŁAKOWSKI

advertisement
LESZEK KOŁAKOWSKI
LEIBNIZ I HIOB: METAFIZYKA ZŁA
I DOŚWIADCZENIE ZŁA
Przegląd ludzkich rozmyślań na temat zła byłby tym samym, co przegląd całych dziejów teologii,
filozofii, religii i literatury - od Rigwedy przez Platona, przez Dostojewskiego do Jana Pawła II.
Przegląd zaś faktycznych działań zła w życiu ludzkim byłby tym samym, co przegląd całej historii
ludzkości, od plemion paleolitycznych do tej właśnie chwili.
Znane są dwa sposoby - każdy z licznymi odmianami - w jakie filozofowie, teologowie, uczeni i
zresztą zwyczajni ludzie usiłowali w ciągu stuleci uporać się z tak zwanym problemem zła. Nie
inaczej niż w przypadku wszystkich wielkich spraw ludzkich możemy albo próbować rozwiązać
"problem", albo pozbyć się go, oświadczając, że jest on źle postawiony i że po prostu nie istnieje.
Wśród tych, co starali się zagadkę zła zgłębić, znajdujemy wyznawców dwóch przeciwstawnych
(przynajmniej tak się zdaje) opcji metafizycznych: manichejczyków i chrześcijan. Wśród tych, co
unieważniali pytanie (z powodów rozmaitych), są niektórzy mistycy, niektórzy panteiści, wszyscy
marksiści i komuniści, większość innych utopistów, większość głosicieli naturalistycznego poglądu na
świat, jak wyznawcy Nietzschego, naziści i darwiniści filozofujący.
Jest prawdą trywialną, że pojęcie zła jako czystej negatywności jest zwyczajną dedukcją z wiary w
jedynego Stwórcę, który poza tym, że jest jedyny, jest zarazem nieskończenie dobry. Jest to,
powtarzam, dedukcja, nie zaś sprawa doświadczenia. Teodycea chrześcijańska podejmowała ogromny,
heroiczny wysiłek, by dać odpowiedź na najpospolitsze doświadczenie zwykłych ludzi, doświadczenie
zła. Kiedy święty Augustyn powiada, że sama obecność zła musi być dobra, inaczej bowiem Bóg nie
pozwoliłby złu się pojawić, mówi coś, co w kategoriach chrześcijańskich jest oczywiste: cokolwiek
jest, jest dobre, istnienie jako takie jest dobre. Jest to wydedukowane z idei Boga; zakłada, że Bóg
mógł był zła nie dopuścić, ale z powodów, które On zna lepiej, wolał na nie zezwolić. Leibniz
wyjaśnia te powody bliżej, także w drodze dedukcji. Dowiódłszy koniecznego istnienia Boga i osobno
Jego najwyższej dobroci, wnosi stąd, że Bóg musiał był stworzyć najlepszy świat, jaki jest logicznie
pojmowalny, i to jest świat, który zamieszkujemy; każdy inny byłby gorszy. Sławne szyderstwa
Woltera w tej sprawie są zbyt łatwe. Leibniz był świadom okropności życia. Mimo to wiara w
najwyższą dobroć stworzenia jest nieodparta przy założeniu takiej idei Boga. Bóg w swojej
wszechogarniającej mądrości rozwiązał nieskończenie zawiłe równanie wariacyjne, za pomocą
którego obliczył, jaki świat wytworzyłby maksimum dobra. Chrześcijańska tradycja podkreślała
zawsze, za Platonem, odróżnienie między złem moralnym i cierpieniem. Zło moralne, malum culpae,
jest nieuchronnym skutkiem obecności wolnej woli ludzkiej (albo i anielskiej) i stwórca
wykalkulował, że świat zaludniony stworzeniami rozumnymi i obdarzonymi wolną wolą, a więc
zdolnymi do czynienia zła, wyprodukuje więcej dobra aniżeli świat, którego mieszkańcy byliby
faktycznie automatami, tak zaprogramowanymi, że nigdy by zła nie czynili (zapewne, chociaż Leibniz
nie mówi tego explicite, nie mogliby też dobra czynić, bo dobrymi nazywamy na ogół uczynki z
wyboru, nie zaś pod przymusem spełniane). Co do cierpień, które nie są przez ludzi sprawione (malum
poenae, w chrześcijańskiej mowie), mamy dwie możliwe odpowiedzi. Jedna powiada, że jest to dzieło
złośliwych duchów, które Bóg dopuszcza, by nas pokarać, poprawić, ostrzec itd. Inna, w duchu
Leibnizjańskim, wyjaśnia, że cierpienia takie są wynikiem działań praw natury, Bóg zaś nie jest w tym
sensie wszechmocny, by mógł wszystko ze wszystkim w dowolnych układach połączyć i nałożyć na
świat fizyczny porządek, gdzie rzeczy nie poruszałyby się wedle regularności ścisłych i nie zderzały
1
ze sobą. Ci myśliciele chrześcijańscy, którzy, jak późni nominaliści, a wśród naszych współczesnych
Szestow, wierzyli, że Bóg jest wszechmocny w sensie absolutnym, że może, na przykład, zmieniać
przeszłość albo ustanawiać dekretem prawa matematyki i przykazania moralne, byli bardziej
wystawieni na tradycyjne oskarżenie epikurejskie: skoro jest zło, to Bóg albo jest zły, albo bezsilny,
albo zły i bezsilny zarazem. Krytyka ta jednak nie godzi w teodyceę Leibnizjańską, wedle której Bóg
nie może zmieniać reguł logiki i matematyki, co nie jest bynajmniej ograniczeniem Jego wszechmocy;
reguły te są prawomocne same w sobie, nie są Bogu narzucone jak obce jakieś prawodawstwo, ale są z
nim identyczne. Nie powinniśmy przeto się uskarżać i Boga pytać, czemu to nie wyprodukował
rajskiego świata bez cierpień. Bóg zresztą nie obiecał nam nigdy, że będzie nieustannie zawieszał
prawa natury dla naszej przyjemności i czynił cuda, aby nie dopuścić do tego, by ludzie sobie wzajem
szkodzili, tak że nie byłoby wojen, tortur, nie byłoby Oświęcimia ani Gułagu.
Wszystko to są sprawy wiadome i trywialne. Trudno jednakowoż dziwić się temu, że wielu ludzi nie
umiało znaleźć w tym schemacie teologicznym zadowalającej odpowiedzi na pytanie o zło, którego
doświadczają, z którym zmierzyć się muszą i które czynią. Nie brzmi to przekonująco dla zwykłego
zdrowego rozsądku, że zło jest czystą nieobecnością, zjawiskiem negatywnym, że i diabeł jest dobry w
akcie istnienia swojego i że ludzkie cierpienia i ból są cząstkami najdoskonalszego urządzenia, jakie
Bóg mógł dla świata wymyślić. Umysł zwyczajny byłby raczej skłonny powtórzyć sławne pytanie,
jakie Wolter zadawał po trzęsieniu ziemi w Lizbonie: a więc świat byłby gorszy, gdyby tej katastrofy
nie było? My też możemy, jak się zdaje, zapytać: a więc świat byłby gorszy, niż jest gdyby nie było
Oświęcimia ani Gułagu, a także gdybym ja się nie skaleczył w palec, krojąc pomidory?
Znowu: źle postawione pytanie wedle mądrości Leibniza i zresztą każdego teologa chrześcijańskiego.
Nikt z nich nie powiada przecież, że potrafi owym algorytmem boskim się posłużyć i okazać, że taki
czy inny poszczególny fakt zła i cierpienia, jakkolwiek byłby straszliwy, jest przy bliższym wejrzeniu
dobry w nieskończonym globalnym bilansie, bo każdy taki fakt albo większe zło uniemożliwia, albo
umożliwia większe dobro. Bilans tylko Bogu jest znany, my nie możemy starać się - beznadziejnie - o
jego odtworzenie. Nie mamy zresztą pojęcia, jak można by mierzyć i ilościowo porównywać
poszczególne rodzaje zła i dobra w ich rozmaitości nieskończonej. Właściwa nasza postawa polegać
ma na tym, by planom boskim ufać z góry, bez kalkulacji i skarg, przyjąć te plany z całą ludzką masą
nieszczęścia i obojętnym niszczycielstwem natury. Co do pomysłu, jaki zarówno od św. Augustyna,
jak od Hegla jest nam znany, wedle którego zło jest potrzebne z racji estetycznych, jako że
przyozdabia świat kontrastami i rozmaitością, jaką tworzy, brzmi on chyba jeszcze bardziej
odpychająco.
Zrozumiałe jest, że w obliczu tylu męczących zagadek umysł ludzki pokusił się o inne rozwiązanie,
które zwykle zwiemy, słusznie czy nie, manichejskim. Rozwiązanie to odsyła nas do starej mitologii
irańskiej; jest przekonujące i wydaje się zgodne z doświadczeniem codziennym. Powiada ono, że są
dwie moce albo dwaj bliźniacy-bogowie, walczący ze sobą, i że zło, jakie z doświadczenia znamy, tj.
cierpienie, jest zwyczajnie dziełem złego władcy. Teologia manichejska, w odróżnieniu od swoich
zoroastriańskich źródeł, a w zgodzie ze swymi krewnymi gnostykami (niektórymi przynajmniej) i w
niezgodzie z doktryną chrześcijańską, widziała w materii dzieło złej mocy. Manichejski obraz świata
jest nieustającą pokusą chrześcijańskiego, w ogólności europejskiego umysłu. Że moce szatańskie,
jakiekolwiek ich pochodzenie, próbują niestrudzenie, i nieraz skutecznie, zrujnować dobroczynne
plany Boga, jest to myśl, która może się nam wydawać zgodna ze zdrowym rozsądkiem. Manicheizm
daje się zaabsorbować przez umysł nasz z niewielkim oporem. Nawet judaizm, który ma reputację
religii jednego Boga par excellence, modelu myślenia monoteistycznego, nie jest wolny od tej pokusy.
Gershom Scholem, niezrównany znawca Kabały i mistyki żydowskiej, powiada nam, że księga Zohar
często ukazuje zło jako coś realnego i pozytywnego, nie po prostu negację. Moce Boga stanowią
całość harmonijną, sądy jego są dobre, o ile jednak jego prawa ręka rozdziela miłość i miłosierdzie, to
lewa ręka jest organem jego gniewu, a kiedy działa niezależnie od prawej, ukazuje się zło radykalne,
królestwo Szatana. Nie wiemy, czy Jakub Boehme znał pisma kabalistyczne, ale jego teozofia wyraża
podobną intuicję: zło jest negatywną zasadą boskiego gniewu; jest od woli ludzkiej niezawisłe i
niejako założone w budowie świata.
2
Niektórzy platonicy starożytni (np. Plutarch z Cheronei, Numenius) również poddali się wierze w
dwie moce niezależne, złą i dobrą. Dla Plotyna jednakże zło jest po prostu nieuchronnym najniższym
szczeblem drabiny Bytu; absolutna dobroć Jednego nie mogła zapobiec naturalnemu spadkowi
rzeczywistości w materię, chociaż ohydna jest doktryna gnostyków, wedle której sam Stwórca świata
jest zły.
Nawet w dogmatach Kościoła rzymskiego odnajdujemy pozostałości tej "dualistycznej" teologii.
Materia, oczywiście, nie może być zła. Kościół jednak potępił w 1347 r. teorię Mikołaja Autrecourt,
który twierdził, że świat jest absolutnie doskonały zarówno w całości, jak we wszystkich swoich
częściach (universum est perfectissimum secundum se et secundum omnes partes suas), zapewne
dlatego, że twierdzenie tak śmiałe może sugerować, że zła po prostu nie ma, nie ma grzesznej woli
skażonych stworzeń, ludzkich czy diabelskich. Ale katolicka wiara w wieczność piekła i w
nieodwracalny upadek złych aniołów zakładać się zdaje, że pewne - w rzeczy samej ogromne - połacie
zła są niezniszczalne, nieuleczalne, nie do odkupienia, że świat na zawsze będzie podzielony na dwa
obszary, moralnie sobie przeciwstawne. Jakoż niektórzy ojcowie wschodni i niektórzy późniejsi
teologowie nie mogli tych dogmatów strawić ani ich pogodzić z obrazem absolutnie dobrego,
miłującego Stwórcy.
Dogmatyczne orzeczenia Kościoła uczyły nas nieraz, że zło moralne, choć Bóg je dopuszcza, nigdy
nie jest przez Niego sprawione. Nieszczęścia i boleści ludzkie, jeśli nie można ich przypisywać złej
woli innych, służą jednak dobrym celom. Kapłani i teologowie zwykli nieraz wyjaśniać różne
cierpienia ludzi, poszczególne katastrofy i nieszczęścia jako cząstki przemyślnego planu boskiego,
Kościół wszakże unikał oficjalnych komentarzy tego rodzaju; radził nam raczej poprzestawać na
globalnym, bezwarunkowym zaufaniu.
Każdy wie, rzecz jasna, że cierpienia i katastrofy, wedle zwykłej miary oceniane, rozdzielane są
przypadkowo i niepodobna ich tłumaczyć w kategoriach ludzkich nagród i przewinień, nagród i kar.
Hiob to wiedział. Nie próbował konstruować teodycei. Całe swe życie był zacnym człowiekiem, a
Bóg wiedział o tym. Jego nieszczęścia nie są odpłatą za jakieś jego występki. Hiob cierpi strasznie bez
racji żadnej, ale potrafi powiedzieć "choćby mnie zabił wszechmocny - ufam" (Hi, 13:15); godzi się z
tym, iż Bóg tylko jest źródłem mądrości i że drogi Jego są niepojęte. Bóg sam zagniewany jest na
doradców Hioba, teologów, zapewne dlatego, że ich zdaniem cierpienia Hioba są należytą odpłatą za
jego grzechy. Cała księga Hioba wydaje się obalać teorię cierpienia jako sprawiedliwej kary.
Oto co mówi Bóg Hiobowi i żonie jego po wielu wiekach w sztuce Roberta Frosta A Masque of
Reason:
Przez lat tysiące miałem cię w pamięci
Chciałem za pomoc twą ci podziękować;
Tyś mi pozwolił zbudować zasadę
Iż nie ma związku, który człowiek mógłby
Pojąć pomiędzy tym, na co zasłużył
A tym, co za to dostaje. Zło nieraz
Odnosi tryumf, a cnota jest na nic.
Zbyt długo-m zwlekał, by ci wytłumaczyć
Boleści twoje - bez sensu na pozór Które cię kiedyś tak srodze gnębiły.
Ale też było to w naturze samej
Tej próby, byś tych rzeczy nie rozumiał;
Bez sensu wydać się musiałem po to,
By sens utrwalić... Dziękuję ci przeto,
Żeś mnie uwolnił z tych moralnych pętów
Co mnie z rodzajem ludzkim powiązały...
Z początku tylko człowiek z wolnej woli
3
Mógł dobro albo zło wybierać sobie.
Ja zaś wyboru nie miałem. Musiałem
Za nim podążać, nagrody mu dawać
Lub kary tak, by to potrafił pojąć...
Musiałem rządzić tak, by dobro kwitło
A to, co złe, doznało pokarania.
A tyś to zmienił, tyś mi dał swobodę.
Wybawicielem jesteś twego Boga.
(tłum. L. Kołakowski)
Widzimy zgrozę tej historii: najwyższa dobroć nie daje się pogodzić z wolną wolą, jak ją pojmujemy;
w każdej sytuacji ta dobroć nie ma innej opcji, jak dobro maksymalizować. Historia Hioba to
zmieniła: Bóg jest wolny, może wspierać nikczemnych i zamęczać zacnych, wedle swego życzenia
czy kaprysu. Jeśli tak, to teodycea jest niewykonalna i zbędna. Być może konsekwentna teodycea
nigdy nie została napisana?
W różnych mitologiach zło daje się wyjaśnić; bogowie często dzielą dwuznacznie złe i dobre jakości.
Nie odważam się tu zapuszczać w nadzwyczaj zawiłe losy hinduistycznych i buddyjskich teorii zła.
Nietzsche powiada, że buddyzm jest poza dobrem i złem. Może tak być w niektórych odmianach
buddyzmu, oczyszczonych z później narosłych mitów. Dla mędrców buddyjskich i zapewne dla
samego Gautamy świat, jaki z doświadczenia znamy, jest tylko nieszczęściem i bólem, wyzwolenie
czy zbawienie na tym jeno polega, by go porzucić. Myśl ta nie jest obca różnym myślicielom
europejskim. Pamiętamy wszyscy nieśmiertelne słowa umierającego Sokratesa: Krytonie, winien
jestem koguta Asklepiosowi. Znaczy to chyba tyle: tu oto kończy się choroba zwana życiem.
Nie jest to jednak wierzenie powszechne. Niektórzy panteiści i niektórzy mistycy tak byli zanurzeni w
boskiej przestrzeni, że zło stało się niezauważalne. Boskie światło przenika wszystko, nie ma powodu
się skarżyć, świat jest pełen radości, a "co z Boga jest, jest Bogiem", jak Eckhart powiada. Albo też,
słowami XVII-wiecznego mistyka francuskiego, Louisa Chardon: "Bóg na niebie bardziej jest niebem
moim niż niebo samo; w słońcu bardziej jest moim światłem niż słońce, w powietrzu bardziej jest
powietrzem niż to powietrze, którym oddycham".
Może się w rzeczy samej wydawać niezrozumiałe, dlaczego to samo słowo ma być używane dla
nazwania cierpienia i zła moralnego. Niektórzy myśliciele, zarówno chrześcijańscy, jak pogańscy,
utożsamiali zło ze złem moralnym. Powiada Epiktet, że nie ma zła ani dobra w rzeczach, które od woli
naszej nie zależą, że ciosy losu, których uniknąć nie sposób, nie mogą być złem i że w samych sobie
tylko szukać mamy dobra i zła; mędrzec może wszystko w dobro przemienić - chorobę, śmierć,
nieszczęścia. Jedyną rzeczą w świecie, która jest Bogu przeciwna, jest grzech, powiada platonik z
Cambridge, Benjamin Cudworts, a grzech jest nie-bytem, niczym. A i Bóg sam powiedział Katarzynie
ze Sieny, że żadne cierpienie nie może odkupić winy naszej, tylko pokuta może to uczynić; dodał
także, że najgorszy grzech to odmowa lub brak ufności w boskie miłosierdzie; rozpacz Judasza była
większym grzechem i gorszą zniewagą Boga, aniżeli zdradzenie Jezusa.
Wyjaśnienia takie podpowiadają, że cierpienie samo jest moralnie obojętne; nasza wola, nasze
intencje, nasze czyny mogą być osądzane moralnie; innym ludziom ze złości ból zadawać jest złem,
znosić ból złem nie jest.
Jeśli jednak postanawiam, że słowa "zło" używać mam, by opisać własne intencje, ale nie własne
cierpienie, sugeruję jakby, że to, co inni czynią, mnie nie obchodzi. Gdy mi cierpieć każą, nie jest to,
rzecz jasna, moje zło, ale zło przez nich sprawione. Czy mam powiedzieć, że moja sprawa to tylko
moja własna świętość, nie zaś zło w świecie, nie pytanie, jak świat uczynić lepszym? Może to być w
zgodzie z doktryną moralną stoików, lecz nie ze zdrowym rozsądkiem, który pouczać się zdaje, że
powinienem nie tylko własne moje zło potępiać, ale całe zło w świecie ludzkim.
4
Tu jednak jest miejsce na inną restrykcję. Jeśli ograniczamy słowo "zło" do tego, co wola ludzka
sprawia, nie możemy jego sensu tak rozciągać, by obejmowało cierpienie sprawione przez siły natury
albo nawet przez ludzkie działania, jeśli ich bolesne czy szkodliwe skutki nie były zamierzone, lecz z
przypadku wynikły. Skoro słowo "zło" ma najoczywiściej skojarzenia moralne, to stosowanie go do
trzęsienia ziemi, zarazy czy śmierci od pioruna zdaje się zakładać, że i takie wydarzenia pochodzą z
zamiaru, że nic się nie dzieje skutkiem ślepych operacji praw przyrody, lecz wszystko z intencji. Jest
to, rzecz jasna, sposób religijnego odczytywania świata i nie musi być ono sprzeczne z uznaniem praw
przyrody. Wedle wielu teologów Bóg we wszechwiedzy swojej włączył wydarzenia naturalne w
moralny porządek kosmosu; zachodzą one mocą konieczności przyrody, ale mają zarazem cel
moralny; nie postrzegamy ich jako cudów, które przerywają porządek przyczyn i skutków. Takie
czytanie jest bliższe Leibnizjańskiego świata. A nawet przy założeniu, że wszystkie wydarzenia
naturalne są bezpośrednio przez Boga sprawione, tak iż świat jest nieskończonym szeregiem cudów,
regularność w porządku natury może działać bez zakłóceń, jak nam Malebranche tłumaczy.
Ci, którzy z racji religijnych unieważniają - explicite czy implicite - "pytanie o zło", wierzą, rzecz
jasna, w dobro, a dobro przenika cały materialny i duchowy wszechświat. Na przeciwnym krańcu
teologicznego czy antyteologicznego widma znajdujemy tych, którzy twierdzą, że zarówno "dobro",
jak "zło" są to figmenty mitologiczne. Istnieje, oczywiście, przyjemność i ból, można je wytłumaczyć
w granicach porządku przyrodzonego; doświadczenia te same w sobie nie niosą żadnych jakości
moralnych. Nic nie jest złe czy dobre samo w sobie, coś może być przyjemne lub przykre, korzystne
lub szkodliwe - z dodatkiem "dla mnie, dla ciebie, dla niego", a bez tego dodatku nawet słowa
"przyjemny" i "nieprzyjemny", nie mówiąc już o "dobrym" czy "złym", są beztreściwe. Tak w
przybliżeniu wierzyli Hobbes, Hume, a nawet Spinoza (choć ten ostatni przypadek jest bardziej
zawiły). Nie potrzebujemy słowa "zło" (das Böse), sądzi Nietzsche, słowo "niedobre" (das Schlechte)
wystarcza. Ale cóż jest "niedobre"? Chyba to, co przynosi niepożądane skutki albo mija się z celem,
jaki mamy na uwadze. Tę samą doktrynę sugeruje sam tytuł sławnego dzieła Konrada Lorenza o
agresji: Das sogenannte Böse.
W granicach naturalistycznego czy materialistycznego obrazu rzeczywistości tradycyjne jakości "zły"
i "dobry" są już to nie do przyjęcia, już to bezużyteczne i mylące, podpowiadają bowiem, że coś może
unosić te jakości bezwarunkowo, nie zaś zależnie od okoliczności, a taki sens może być łatwo
podejrzany o pochodzenie religijne.
Widzimy to, między innymi, w poglądzie na świat marksistowskim i komunistycznym. Oto przykład z
literatury.
Bohater powieści Sołżenicyna Oddział chorych na raka odwiedza zoo i widzi tam pustą klatkę z
przyczepioną do niej kartką; czyta tam, że małpka, która w tej klatce mieszkała, została oślepiona
przez czyjeś bezmyślne okrucieństwo. Jakiś zły człowiek cisnął jej tytoń w oczy.
Turysta doznaje prawdziwego szoku, gdy czyta tę notatkę. Jakże to? Zły człowiek? Nie agent
amerykańskiego imperializmu, ale po prostu zły człowiek? Cóż to za określenie?
Zdumienie i szok turysty są prawdziwe i zrozumiałe. Przymiotnik "zły" (podobnie i rzeczownik) jako
nazwa jakości moralnej był nieobecny w ideologicznym żargonie totalitarnego świata sowieckiego.
Bywali, oczywiście, zbrodniarze, potwory, zdrajcy, obcy agenci, ale nie po prostu źli ludzie. Nie tylko
o to chodziło, że słowo mogło sugerować tradycję religijną. Sugerowało nadto jakąś trwałą, inherentną
własność pewnej osoby, niezależną od kontekstu politycznego. Dla tego, kto dialektycznie myśli,
jasne jest tymczasem, że pewne pozornie takie same czyny mogą być słuszne lub niesłuszne zależnie
od okoliczności, a ściślej - zależnie od tego, w czyim imieniu są dokonane, komu służą. Trocki i Lenin
mieli w tej sprawie wyraźne zdanie. Czy, na przykład, jest coś inherentnie niesłusznego w
mordowaniu dzieci? Nie. Było wszak słuszne, Trocki powiada, zabić dzieci rosyjskiego cara, bo było
to politycznie potrzebne (zapewne nie było słuszne - choć Trocki, o ile mogę powiedzieć, nie mówił o
tym wprost - zabicie synów Trockiego, bo Stalin nie reprezentował historycznych interesów
5
proletariatu, inaczej niż Lenin). Jeśli odrzucamy zasadę, iż cel uświęca środki, musimy odwołać się do
jakichś wyższych, politycznie nieokreślonych kryteriów moralnych, a to uznać to tyle, co w Boga
uwierzyć, powiada Trocki.
Nie jest to, ściśle mówiąc, doktryna relatywistyczna, zwykle bowiem zastrzegamy to nazwanie dla
wierzenia, że ten sam czyn może być zły lub dobry zależnie od okoliczności. Ale myślący
dialektycznie właściwie co innego twierdzi. Chodzi o to, że nie jest to ten sam czy taki sam czyn,
podobieństwo jest pozorne i powierzchowne. W jednym wypadku podejmujemy czyn politycznie
słuszny, eliminując potencjalnych wrogów proletariatu, w innym zaś popełniamy zbrodnię przeciwko
historycznej misji proletariatu. Tak samo nie wolno nam nazywać "inwazją" wyzwolenia innego kraju
od kapitalistycznego ucisku, choćby "powierzchownie" działanie było podobne. Tak samo nie wolno
porównywać hitlerowskich obozów koncentracyjnych z systemem wychowawczym państwa
socjalistycznego itp. Myślący dialektycznie ma naukową znajomość ruchu dziejów i wie, że gdy
wszystko (włączając ludzi) stanie się własnością państwa, drzwi są otwarte dla powszechnego wesela.
Wie też, co jest słuszne lub niesłuszne, politycznie poprawne czy niepoprawne i żadne zabobonne
określenia jak "zły" i "dobry" nie są mu potrzebne. Nie warto zresztą rozwodzić się nad tą prymitywną
"dialektyką" i jej kłamliwym językiem, sprawy są dobrze znane.
I gdzież jesteśmy z naszym pytaniem? Czy nie trzeba się odwoływać do idei Zła? Czy nie możemy
poprzestać na odróżnieniu tego, co przyjemne i przykre (zawsze z odniesieniem do osoby, miejsca i
czasu)? Ale któż jest tak śmiały i tak dogmatycznie usztywniony, by twierdzić, że "zły" i "dobry" nie
są to jakości empiryczne, że nie ma czegoś takiego, jak percepcja jakości moralnych, w tym także
intuicji zła, że wielowiekowe doświadczenia ludzkości, od nieopisanych okrucieństw starożytnego
Rzymu do potworności XX stulecia, nie mają odniesienia do "pytania o zło", a są zwyczajnie
mnóstwem nieprzyjemnych wrażeń, a nikt przecież nie przeczy temu, że różne nieprzyjemne rzeczy
zdarzają się ludziom? Kończę, przywołując uwagę francuskiego teologa, którego nazwisko wypadło
mi z pamięci (możliwe, że już to kiedyś gdzieś cytowałem); powiada on, że potrafi zrozumieć ludzi,
którzy nie wierzą w Boga, ale że są ludzie, którzy w diabła nie wierzą, to przechodzi jego pojętność.
LESZEK KOŁAKOWSKI
* Wykład na uniwersytecie w Tilburgu, w czerwcu 2002 r., na sympozjum zorganizowanym przez Nexus
Institute na temat "Zło". Przekład autora.
6
Download