maj | czerwiec | lipiec nr 5 • 6 • 7 / 162 / 2013 / rok XX Miesięcznik Społeczno-Kulturalny cena 7 zł (w tym 5% VAT) ISSN 1426-7667 nr indeksu 323462 (piątek) 30.08 \\ g. 22.00 Plac Bogusławskiego w Kaliszu\\wstęp wolny wielki koncert plenerowy Open Air Gala współorganizator Dyrektor naczelny i artystyczny Adam Klocek M MG G Firma Handlowa Sezon artystyczny 2012/2013 produkcja koncertu Maciej Barański Filharmonia Kaliska Al. Wolności 2, 62-800 Kalisz tel. 62 757 07 48, 62 767 84 64 www.filharmoniakaliska.pl Instytucja Kultury Miasta Kalisza Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego 5 • 6 • 7 / 2013 Miesięcznik Społeczno-Kulturalny maj | czerwiec | lipiec nr 5 • 6 • 7 / 162 / 2013 / rok XX Miesięcznik Społeczno-Kulturalny cena 7 zł (w tym 5% VAT) ISSN 1426-7667 nr indeksu 323462 5 Przywrócić miastu rzekę 8 ... a dołem Prosna płynie 18 Artystów warto wspierać 29 Człowiek z kamerą 32 Pytania (do) sztuki 35 Zaskoczenia i zdziwienia 48 Określam przestrzeń rysunkiem - rozmowa z prezydentem Januszem Pęcherzem - ballada o rzece - rozmowa z Andrzejem Rogowskim - sylwetka Wojciecha Józefa Krenza - niezwykły projekt artystyczny - o 53. KST pisze Maciej Michalski - Jerzy Wypych w Galerii Kalisii Wydawca Miasto Kalisz Redakcja – Ratusz, Główny Rynek 20 www.kalisz.pl [email protected] Koncepcja artystyczna Iwona Cieślak, Tomasz Wolff Redakcja wydania Iwona Cieślak, Karina Zachara Projekt makiety oraz projekt okładki Tomasz Wolff Zdjęcie na okładce Tomasz Skórzewski Skład Tomasz Wolff Korekta Aleksandra Bajger Druk Z.P. Offset-Kolor, tel. 62 764 97 61 3 Fot. Jakub Seydak Most Reformacki na Kanale Rypinkowskim 4 Fot. Tomasz Skórzewski Rozmowa z dr. inż. Januszem Pęcherzem, prezydentem Miasta Kalisza Przywrócić miastu rzekę Kiedy myśli pan o Prośnie, to najczęściej w jakim kontekście: zagrożenia powodzią, mostów do remontu czy zrzucanych do rzeki zanieczyszczeń? A może widzi pan rzekę, przede wszystkim, jako istotny czynnik tworzący krajobraz i klimat miasta? Kiedy myślę o Prośnie… No cóż, nie ma dnia, abym o niej nie myślał i to w różnych kontekstach i w wielu sytuacjach. I nie tylko o Prośnie. Nie wolno zapominać, że Kalisz położony jest na wodzie, a ściślej mówiąc, w węźle wodnym, który stanowi Prosna i jej dopływy: Swędrnia, Pokrzywnica, Piwonka, Krępica, niby niewielkie rzeczki, ale, bywa, że niezwykle dokuczliwe. Gdziekolwiek się poruszymy w naszym mieście, napotykamy kanały, mosty, stawy, oczka wodne, wody gruntowe, itd. Przecież w ostatnim czasie nie schodzi nam z ust problem nie Prosny, a małej Krępicy oraz zbior- ników przeciwpowodziowych i odprowadzania wód opadowych z rozległego obszaru. To przez Krępicę nie otrzymujemy uzgodnień z Urzędu Marszałkowskiego w sprawie projektu budowy obwodnicy Kalisza – drogi krajowej 25. To Swędrnia w ostatnich latach pochłonęła najwięcej środków inwestycyjnych przez konieczność wybudowania dwóch mostów, jednego w ciągu ulicy Łódzkiej i drugiego na ulicy Sportowej zapewniającego dojazd do stadionu i Aquaparku. Nie wiem, czy jest w Polsce drugie takie miasto, które ma blisko 50 mostów, trzy kanały i cztery rzeczki na swoim obszarze. Chyba tylko Wrocław i Gdańsk. To są nasze realne problemy, a jest ich bez liku. Jednakże rzeka w mieście to także piękno krajobrazu, to klimat przyrodniczy, jakiego nie mają miasta rzek pozbawione, to bogactwo zieleni, parków i terenów wypoczynkowych, to bliski związek człowieka z naturą. Kanały rzeczne to dla naszego miasta błogosławieństwo, ponieważ są naturalnymi kanałami wentylacyjnymi. Dzięki nim Kalisz jest tak urokliwy i tak bardzo podoba się wszystkim, którzy do niego przyjeżdżają. Dlatego o Prośnie napisano już tyle strof poetyckich, namalowano tyle obrazów… Co w pana ocenie stanowi najważniejszy i najpilniejszy problem związany z Prosną i innymi rzekami przepływającymi przez Kalisz? Problemem jest nieprzewidywalność rzeki, a właściwie pogody, bo Prosna należy do rzek typu okresowego. Zwykle jest spokojna i sprawia wrażenie niemrawej, lecz przy dużych opadach deszczu na rozległym obszarze lub po śnieżnej i mroźnej zimie potrafi być groźna. Na przestrzeni wieków nieźle dawała w kość mieszkańcom, to w końcu władcy piastowscy postanowili wynieść 5 Fot. Jakub Seydak się z grodu na Zawodziu i osiąść w innym, bezpieczniejszym miejscu. A i tu nie było spokoju. I to się nie zmieniło do dziś: rzeka potrafi być groźna. Ale miasto oswoiło ją z czasem, a regulacje przeprowadzone w połowie XIX stulecia polegające na wykopaniu kanałów ulgi, czyli Bernardyńskiego i Rypinkowskiego, uwolniły mieszkańców od zmory cyklicznych powodzi. Jednakże problem pozostał, a jest nim wisząca nad nami groźba wylewów, które mogą zatopić nisko położone dzielnice. Jak pan widzi rozwiązanie sprawy ochrony przed zanieczyszczeniami kaliskich rzek? Miasto na swoim obszarze dokonało dzieła, które zapisze się trwale w jego kronikach: w 2012 roku zlikwidowany został ostatni wylot ścieków do rzeki, która przestała być kolektorem dla nieczystości. Koniec, kropka. Stało się tak dzięki rozbudowie systemu kanalizacji i jego uszczelnieniu. Ścieki trafiają do oczyszczalni w Kucharach, a stamtąd w postaci czystej wody z powrotem do rzeki. Efekt? Poprawa czystości wód, ryby w rzece, żeremie bobrów. Jednakże problem nie wygasł, bowiem małe rzeczki – Pokrzywnica i Krępica – wykorzystywane są przez producentów rolnych do odprowadzania ścieków poprodukcyjnych lub też spływają do nich resztki nawozów z pól. Walka z tzw. kapuśnicą w Krępicy przypomina starą grę w policjantów i złodziei. Z kolei Pokrzywnica toczy swoje wody poza granicami miasta, a więc poza naszą jurysdykcją. Kiedy ten proceder zanieczyszczania wód ustanie? Kiedyś to nastąpi, ale trochę wody w Prośnie musi upłynąć. Latem w ubiegłym roku widziałem kąpiących się młodych ludzi, a więc z czystością rzeki chyba nie jest najgorzej. Na początku czerwca, gdy poziom wody w rzekach gwałtownie się podniósł, znowu pojawiło się widmo powodzi. Kiedy kaliszanie nie będą musieli się obawiać, że ich posesje zostaną zalane? Co miasto może zrobić w tej sprawie, bo przecież za stan urządzeń wodnych (kanały, śluzy, wały i stan kanałów) odpowiadają dwie instytucje wojewódzkie – Wojewódzki Zarząd Melioracji i Urządzeń Wodnych oraz Regionalny Zarząd Gospodarki Wodnej – o czym zapewne nie wie większość mieszkańców Kalisza? No tak, większość mieszkańców o tym nie wie, czemu trudno się zresztą dziwić, i jak zwykle kieruje swe uwagi, czasami pretensje i żale, do prezydenta. Tak było podczas ostatniej powodzi w 2010 roku. Miała ona ograniczony zasięg, ale jednak dotknęła 6 Prosna. Park Miejski znaczną liczbę mieszkańców, firm, instytucji. Miasto broniło się samo i wspaniale zdało egzamin ze sprawności działania i ofiarności. Trzeba zwłaszcza wyróżnić nasze formacje straży pożarnej – ochotnicze i zawodowe. Miasto stworzyło jednolity, zwarty system samoobrony, sprawnie zarządzany i kierowany z jednego szczebla. I to było w porządku. Sprawdziliśmy się, pokazaliśmy swoją wartość jako wspólnota, nie wyciągaliśmy rąk do innych z prośbą o pomoc. Najbardziej wszakże irytujące w tym przykładzie jest to, że instytucje odpowiedzialne za stan rzeki i urządzenia wodne praktycznie nie monitorowały sytuacji, nie zrobiły dokumentacji i nie przeprowadziły analizy miejsc i punktów krytycznych. Nie otrzymaliśmy raportu, który by stwierdzał, że, np. problemem jest Swędrnia i jej ujście do Kanału Bernardyńskiego, że w dzielnicy Piskorzewie brakuje wałów przeciwpowodziowych, a dno Bernardynki jest za wysokie, aby zdołała ona odebrać wysoką falę, itd. A taki raport z wnioskami byłby potrzebny. I nie kto inny, a miasto sporządziło bilans i katalog problemów, zwracając się do wymienionych wyżej instytucji, marszałka województwa wielkopolskiego, ministra spraw wewnętrznych. Jedynym, jak na razie, rezultatem jest oczyszczenie i pogłębienie koryta Swędrni, podniesie- nie wałów i oczyszczenie ujścia. W czerwcu na Rajskowie nie wystąpiło już zagrożenie. Zbiornik Wielowieś, jako główny element zabezpieczenia przeciwpowodziowego Kalisza, pozostaje wciąż, niestety, na etapie prac przygotowawczych. Kaliszanie będą mogli przestać obawiać się o swoje bezpieczeństwo wówczas, gdy spełnione będą jednocześnie trzy warunki: wybudowany zostanie na Prośnie zbiornik Wielowieś, utrzymana zostanie na odpowiednio wysokim poziomie retencja rzeki (obecnie dno rzeki stale się podnosi, co jest rezultatem nanoszenia przez wartki nurt ogromnej ilości piasku) i wybudowane zostaną wały w dolnej części rzeki, tam, gdzie w 2010 roku wystąpiły wody. Spróbujmy teraz oderwać się od zagrożeń i oddajmy się marzeniom. Kilka lat temu powstał ambitny projekt zagospodarowania bulwarów wzdłuż Prosny. Pisały o tym gazety, radni byli chyba zadowoleni z wizualizacji przygotowanej przez autorów. Co dalej z tym projektem? Czy ratusz próbował oszacować koszty, jakie należało ponieść, żeby „przywrócić rzekę miastu”? Z jakich źródeł można pozyskać pieniądze na rewitalizację rzeki i terenów przybrzeżnych? Jakie są szanse, że takie środki trafią do Kalisza? Chyba marzyć nie musimy, wystarczy zwrócić się ku przeszłości i przypomnieć sobie, jak miasto i rzeka tworzyły harmonijną całość. Najpierw mieszkańcy oswoili rzekę gospodarczo (hodowle ryb, stawidła, folusz), a potem, gdy jej energia przestała wystarczać, bardzo pomysłowo wykorzystali ją dla celów wypoczynkowych i sportowych. Stąd liczne przystanie, popularność wioślarstwa, kąpiele, spacery wzdłuż rzeki i rzeką na licznych łodziach. Zatłoczone brzegi Prosny, tłumy na plażach (np. w Piwonicach czy tzw. Odrapankach), gwar, muzyka, kąpiele, wyprawy kajakami w górę i w dół rzeki, spływy itd. – to była codzienność. A wieczorne, romantyczne spacery w parku, światła uliczne odbijające się w wodzie, to był ten ścisły związek miasta i rzeki. Czasy się zmieniły, zmieniły się też obyczaje i zachowania ludzi. Już nie wypoczywamy latem w swoim mieście, ale wyjeżdżamy z niego. Miasto oddaliło się od rzeki, bo też przestało mieć wpływ na to, co się z nią dzieje. Ale bezwzględnie należy przywrócić rzekę miastu, na powrót ją wykorzystać dla podniesienia, a może nawet zbudowania jego atrakcyjności. Wzorem może być Bydgoszcz, miasta holenderskie, np. nasze partnerskie Heerhugoward. Projekt, o którym Pan wspomina, był częścią szerszego programu przywracania rzeki miastu. Atrakcyjny, przyznaję, godny realizacji. Byłby to może dobry wstęp do większych działań. Ale trzeba myśleć też o rzece w samym mieście, w jego ścisłym zabytkowym centrum. Te zagadnienia powinny pojawić się przy okazji programu rewitalizacji, powinny stać się jej nieodłączna częścią. Proszę spojrzeć na ten piękny cypel między rzeką a Kanałem Rypinkowskim, przy którym zbiegają się dwa nurty, a także niewykorzystane urbanistycznie nieruchomości przy ul. Towarowej. Jest dużo takich miejsc, którym rzeka dodałaby blasku. A ulice Kazimierzowska i Wodna? Odrestaurowane i odpowiednio oświetlone stanowiłyby wspaniałą przeciwwagę wobec alei Wolności, a w istocie jej uzupełnienie. Same kanały i mosty powinny otrzymać nowy, niepowtarzalny wystrój i światła. Skąd środki? Miasto ma tyle potrzeb, że w ramach swoich możliwości nie zaspokoi wszystkich, natomiast nowa unijna perspektywa budżetowa 2014-2020 wraz z priorytetami polityki miejskiej, nowej, wielce obiecującej, bo nastawionej na ożywienie starych miast, daje nadzieję na pozyskanie środków na wyżej wymienione cele. Niech tak będzie. Miasto i rzeka – byłaby to dobra nazwa dla kaliskiego projektu. Dziękuję za rozmowę. KLIM 7 ... a dołem Prosna płynie Fot. Tomasz Skórzewski Na wzgórzu, nad jeziorem, przy rzece. Spośród trzech najczęściej występujących czynników mających wpływ na lokację osady, dla pradawnej Calisii, kluczowy był ten ostatni. Rzeka zawsze wpisywała się, wpisuje i wpisywać będzie w życie najstarszego z polskich miast. Prosna. Most Teatralny We wczesnym średniowieczu gród kaliski koncentrował się na Zawodziu. Tuż obok płynęła Prosna dająca mieszkańcom schro‑ nienie, ale będąca zarazem jednym z naj‑ większych zagrożeń. Z jednej strony bo‑ wiem jej wody chroniły przed wrogimi na‑ jazdami, z drugiej, natomiast, zalewały gród. Od tamtych czasów nieco się zmieniło… Ale nie tylko Prosna płynie przez Kalisz. Na miano Polskiej Wenecji pracują dla na‑ szego miasta także jej dopływy – Swędrnia, Pokrzywnica, Piwonka i Krępica oraz dwa kanały – Bernardyński i Rypinkowski. Jed‑ nak w przeszłości istniało w naszym mieście więcej cieków wodnych. Obecnie, spaceru‑ jąc ulicą Śródmiejską, przejść możemy przez 8 dwa mosty – Reformacki i Aleksandryjski, czyli Kamienny. W latach trzydziestych XIX wieku istniała tam jednak jeszcze jedna przeprawa. Drewniany mostek nad niewiel‑ ką rzeczką mieścił się w okolicach obecnego skrzyżowania z ulicami Fabryczną i Ko‑ ściuszki. Tędy bowiem płynęła Mniszka. Był to niewielki ciek zbierający wody z okolic ulic Czaszkowskiej, a wpadający do Prosny w okolicach mostu na Alei Wojska Polskie‑ go. O wiele bardziej znana jest kaliszanom Babinka. Kanał ten wiódł od Parku Miej‑ skiego przez obecne planty aż do Prosny. W XIX wieku jego brzegi były częstym miejscem spacerów mieszkańców. Kolejne stulecie to stopniowe zamulanie się Babin‑ ki, powoli stającej się dla Kalisza kłopotem. Dramatyczny koniec kanału przypada na II wojnę światową. Niemcy zasypali wówczas rzeczkę, czemu chyba nikt by się nie sprze‑ ciwiał. W korycie wylądowały jednak gruzy ze zburzonych domów dzielnicy żydowskiej oraz setki książek z publicznych i prywat‑ nych księgozbiorów. Dzisiaj Kalisz to jednak przede wszystkim gród nad Prosną. Rzeka ta ma wiele walo‑ rów. Cenią ją sobie chociażby lokalni węd‑ karze. Starsi amatorzy łowienia ryb z roz‑ rzewnieniem wspominają „dawne czasy”, kiedy metrowe szczupaki wyjmowało się podobno kilka razy dziennie. Jednak i dzi‑ siaj są miejsca, w których trafić się może Fot. Tomasz Skórzewski Prosna. Mała elektrownia wodna 9 Fot. Jakub Seydak Kanał Bernardyński. Most Majkowski Fot. Jakub Seydak duża sztuka. Liczą na to spinningiści po‑ jawiający się w okolicach mostu na Szlaku Bursztynowym i boiska w Piwonicach. Mię‑ dzy mostem Kolejowym i Zawodziem tak‑ że chodzi się z blaszką, ale częściej można tam spotkać wędkarzy łowiących z gruntu, szukających spotkania z białą rybą. Wielu próbuje szczęścia, łowiąc także w „Bernar‑ dynce” czy Kanale Rypinkowskim. A złowić Prosna. Most Trybunalski 10 można wszystko – sumy, szczupaki, okonie, klenie, płocie, leszcze, karasie… Coraz czę‑ ściej spotkać można także kiełbie preferują‑ ce czyste wody. Rzekę poznawać można, nie tylko stojąc z wędką na jej brzegu. Ciekawą perspekty‑ wę daje możliwość pływania po niej. Jeszcze niedawno było to tylko przywilejem kaja‑ karzy. Po sukcesach sportowców wywodzą‑ cych się z Kaliskiego Towarzystwa Wioślar‑ skiego widać, że po Prośnie pływa się dobrze. Robert Chwiałkowski dwukrotnie zdobywał srebro mistrzostw świata, Marta Walczykie‑ wicz natomiast – także wicemistrzyni globu – otarła się o medal olimpijski. Ale bardziej rekreacyjne tempo poruszania się po rze‑ ce też jest mile widziane. Chociażby łodzią św. Wojciecha „Calisia”. Z jej pokładu można oglądać Kalisz z zupełnie innej perspektywy. Rzeka przyciąga mieszkańców najstarszego z polskich miast, ale nie daje nieograniczo‑ nych możliwości rekreacyjnego wykorzy‑ stania. Żeglowność uniemożliwiają liczne obiekty architektoniczne. Ale za to jakie! Budowlą o niezaprzeczalnym uroku – co po‑ twierdzą wszyscy miłośnicy fotografii – jest mała elektrownia wodna na Prośnie. Mie‑ ści się przy reprezentacyjnej Alei Wolności. Śluza w tym miejscu pojawiła się już w XIX wieku, kiedy podjęto decyzję o zabezpie‑ czeniu Kalisza przed licznymi powodziami. Na początku kolejnego stulecia zakupiono znajdujące się tuż obok budynki dawnego fo‑ luszu. Urządzono w nich łaźnię miejską oraz zamontowano aparaturę konieczną do wy‑ twarzania prądu. W ten sposób powstała pierwsza w grodzie nad Prosną elektrownia wodna. Pochodząca z niej energia zasiliła sieć miejską w 1922 roku. Dominującymi elementami architektury związanymi z ciekami wodnymi są jednak w Kaliszu mosty. Pierwsza wzmianka o nich datowana jest na XIII wiek, ale z pewnością istniały już wcześniej. Nie było ich jednak tak dużo, jak dzisiaj. W połowie 2013 roku w Kaliszu istnieje bowiem 29 mostów. Do tego dochodzą jeszcze mniejsze kładki i przepusty. Jak na miasto o powierzchni 70 km² to sporo. Każdy z mostów jest wy‑ jątkowy, każdy ma swoją historię i swoje tajemnice. Ot, chociażby taki most na uli‑ cy Stawiszyńskiej łączący dwa brzegi Kanału Bernardyńskiego. Wniesiono go w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Dziewięćdziesiąt lat wcześniej zakończo‑ no w tym miejscu budowę innej prze‑ prawy, która dotrwała niemal do końca II wojny światowej. Był to dwuprzęsło‑ wy, kratowy obiekt – pierwszy w Polsce most o konstrukcji stalowej. Ciekawy pod względem architektonicznym jest również most Trybunalski. Swój obecny kształt zyskał w 1909 roku, chociaż istniał już wcześniej jako drewniana konstrukcja. Ciekawostka z nim związana jest jednak zdecydowanie współczesna, a jej genezy szukać trzeba we… Florencji. Na tamtej‑ szym Ponte Vecchio uczniowie szkoły Sa‑ nita in Costa San Giorgio wieszali kłódki ze swoich szafek szkolnych z wyznaniami miłosnymi. Zwyczaj ten podchwycony został przez zakochane pary na całym świecie, które na mostach wieszają kłódki z wygrawerowanymi imionami lub ini‑ cjałami. W Kaliszu zakochani upodobali sobie właśnie most Trybunalski. Począt‑ kowo wisiały na nim tylko dwie kłódki, Kalisz, którego nie ma – most Kanonicki na kanale Babinki. Fot. ze zbiorów Wirtualnego Muzeum Fotografii Kalisza ale wiosną 2012 roku ich liczba zaczęła się zwiększać. Kolejne pary wieszały symbole swojej miłości na balustradach przepra‑ wy i wyrzucały kluczyki do Prosny. Most Teatralny jest wyjątkowy z jeszcze inne‑ go powodu. Każdy, kto kiedykolwiek był w Kaliszu i o zachodzie słońca wychodził z parku w Aleję Wolności, z pewnością nie zapomni tego widoku. Teatr odbijający się w wodzie to jeden z najpiękniejszych obrazów naszego miasta. A najlepszym punktem do podziwiania tego cudowne‑ go współgrania natury i architektury jest właśnie most Teatralny. Przywiązanie kaliszan do lokalnych rzek wi‑ dać także w nazewnictwie. Klub sportowy, hotel, spółdzielnie, spółki, festiwale… Zna‑ lezienie nazwy „Prosna” w odniesieniu in‑ nym niż do rzeki nie jest trudne. Ale czemu tylko Prosnę tak upodobali sobie kaliszanie? Może dlatego, że jest największa w okolicy? A może przez jej słowiańską nazwę? Wszak Prosna pochodzi od prosa – zboża, którym ongiś obsiany był cały kraj Lachów. Uniwer‑ salnej odpowiedzi na to pytanie chyba nie da się znaleźć. Dla każdego z nas Prosna jest wyjątkowa z innego powodu. Juliusz Kowalczyk Fot. Jakub Seydak 11 Walka z rzeką, walka o rzekę Ogień, powietrze, ziemia, woda. Według tradycji helleńskiej z tych czterech pierwiastków składa się świat. Cztery żywioły, które potrafią budować, pomagać, dawać życie. Potrafią również to życie odebrać, niszcząc jednocześnie wszystko dookoła. Rozwój cywilizacyjny sprawił, że do czterech żywiołów naturalnych dołączył piąty, zupełnie od nich odbiegający. Człowiek. Fot. Tomasz Skórzewski Rok 2010. Kalisz zmaga się z powodzią Ludzie, odkąd się pojawili, toczą walkę z ogniem, powietrzem, ziemią i wodą, pró‑ bując je ujarzmić. W większości przypadków walka ta kończy się porażką człowieka. Ale przecież można osiągnąć cel także poprzez mniej inwazyjne dla natury regulacje. Czy to możliwe? Jak pokazuje przykład Kalisza – zdecydowanie tak. W odległej przeszłości najstarsze z polskich miast często nawiedza‑ ły groźne powodzie. Wśród archiwalnych zdjęć z czasów II Rzeczpospolitej znaleźć 12 można także takie, które obrazują ludzi pły‑ wających ulicą 3 Maja łodziami. Przez bli‑ sko sto lat wiele się jednak zmieniło. Kalisz przed zalaniem chroni dzisiaj ponad 30 km wałów przeciwpowodziowych ciągnących się wzdłuż Prosny, Swędrni, Pokrzywnicy i kana‑ łów: Bernardyńskiego i Rypinkowskiego. Ich najnowsza część zbudowana została w latach 2003‑2005, co szczególnie ucieszyło miesz‑ kańców dzielnicy Rajsków. To prawobrzeżne osiedle było najbardziej narażone na zalanie przez Prosnę. Za 8 mln zł zmodernizowano już istniejący Wał Matejki i wybudowano nowy ciągnący się aż do mostu kolejowego. Oprócz funkcji przeciwpowodziowych speł‑ nia on też funkcję… rekreacyjną. Ścieżka spacerowa wzdłuż wału oblegana jest przez rowerzystów, biegaczy, rolkarzy czy miłośni‑ ków nordic walking. To jednak tylko wartość dodana inwestycji. Nowy obiekt na swój pierwszy poważny test nie musiał – niestety – czekać długo. 20 maja 2010 roku prezydent Janusz Pęcherz ogło‑ sił alarm przeciwpowodziowy dla Kalisza. Po dwóch dniach przez miasto przeszła fala kulminacyjna. Wodowskaz w Piwonicach wskazywał 308 cm. Zamknięto dla ruchu most na Chopina i Alei Wojska Polskiego. Nieprzejezdne były ulice Piłsudskiego i Zło‑ ta, gdzie woda wdarła się do niektórych bu‑ dynków. Kilka osób trzeba było ewakuować. Były zalane piwnice, parę domów, ale Prosna nie wyrządziła tak dużych szkód, jak się oba‑ wiano. Powódź z maja 2010 roku pokazała jednak, że Kalisz nadal ma swoje słabe punk‑ ty. Swędrnia wdarła się bowiem na Rajsków, gdzie podtopiła kilka budynków. Konieczne było szybkie zabezpieczenie osiedla także i przed tą rzeką. Odtworzono więc dno i brze‑ gi oraz usunięto zbędną roślinność utrudnia‑ jącą przepływ wody na odcinku od mostu na ulicy Łódzkiej do ujścia Swędrni. Dzia‑ łania te mają sprawić, że ta część miasta nie będzie już musiała zmagać się z powodziami. Rozsądna gospodarka wodna to jednak nie tylko ochrona człowieka przed rzeką, ale i rzeki przed człowiekiem. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku jeden z kaliskich nauczycieli chemii bawił swoich Fot. Tomasz Skórzewski Prosna, rok 2010 uczniów dowcipem na temat historii swo‑ jej dziedziny. – Wiecie kim był Mendelejew? To był taki rosyjski uczony, który poukładał wszystkie znane pierwiastki według liczby ato‑ mowej. A skąd znalazł tyle pierwiastków? Nie wiecie? Ano, moi drodzy, Mendelejew odwie‑ dził kiedyś Kalisz i pobrał próbkę wody z Pro‑ sny. Zbadał ją, opisał i tak oto znamy wszyst‑ kie pierwiastki. Sporo w tym było przesady, jednak w dowcipie kryła się i nutka prawdy. Wszystkie ścieki – i te sanitarne, i te przemy‑ słowe – po pokonaniu kilkuset metrów rur trafiały jednym z trzydziestu trzech wylotów do kaliskich rzek. Działo się tak przez ponad sto lat. Prosna ani jej dopływy nie mogły być więc czyste. Przełom nastąpił w 1992 roku, kiedy to Przedsiębiorstwo Wodociągów i Ka‑ nalizacji rozpoczęło modernizację miejskiego systemu kanalizacyjnego. Jednym z prioryte‑ tów inwestycji było ograniczenie wylotów ściekowych do rzek. Po dwudziestu latach niezwykle kosztownych prac udało się! Ście‑ ki nie trafiają już o Prosny, a do oczyszczalni w Kucharach. Koszt tego przedsięwzięcia był ogromny. Blisko sto milionów złotych zain‑ westowano, by nikt już nie musiał żartować z czystości kaliskich rzek. Co prawda, do ja‑ kości górskich strumieni sporo im jeszcze brakuje, ale i tak osiągnęły już wysoki stopień czystości. Walka o jakość wody trwa jednak nadal, szczególnie w zachodniej części miasta. Przez kilka miesięcy w roku zanieczyszczana jest bowiem Krępica. W rzeczce tej lądują nieczy‑ stości związane z produkcją kiszonej kapusty. Proceder jest oczywiście nielegalny, chociaż nie odstrasza tych, którzy to robią. Tak było przynajmniej do niedawna. Za kapuściarzy, którzy traktują Krępicę jak kanał ściekowy, wzięły się kaliska Straż Miejska i Wydział Śro‑ dowiska i Gospodarki Komunalnej kaliskie‑ go magistratu. W minionym roku dokonano ponad tysiąc kontroli przyłączy kanalizacyj‑ nych, przydomowych oczyszczalni ścieków i szamb bezodpływowych. Większość z nich przeprowadzono właśnie w okolicach Krępi‑ cy. Efekt? Ponad trzysta mandatów. W trosce o środowisko w Straży Miejskiej powołano nawet zespół zajmujący się bieżącymi zgło‑ szeniami dotyczącymi rzeczki. Wchodzący w jego skład strażnicy obserwują okolicę Krę‑ picy o różnych porach dnia i nocy, kontrolują jakość wody i błyskawicznie reagują na każde zgłoszenie dotyczące zrzutów nieczystości. Przekonało się o tym kilkanaście osób przy‑ łapanych na gorącym uczynku zanieczysz‑ czania rzeki. Krępica swoje źródła ma jednak poza granicami naszego miasta, ale i tam – dzięki współpracy Straży Miejskiej Kalisza i policji z Nowych Skalmierzyc – udało się ukrócić ten proceder. Tak było w ubiegłym roku i można chyba mieć nadzieję, że w obec‑ nym równie intensywne działania nie będą konieczne. Wielu trucicieli Krępicy ukarano bowiem wysokimi grzywnami, kilkaset osób złożyło też wnioski o wykonanie przyłącza kanalizacyjnego. Wszystko to sprawia, że nasze rzeki są czyst‑ sze. Walka o Prosnę i jej dopływy byłaby jed‑ nak z pewnością łatwiejsza, gdyby walczyli o nie wszyscy. Przecież tak niewiele trzeba. Dbać, nie zanieczyszczać, obserwować. Wy‑ daje się, że do spełnienia tych trzech warun‑ ków jest blisko, ale, niestety, w świadomości niektórych mieszkańców to jeszcze bardzo dużo. Miejmy jednak nadzieję, że już nieba‑ wem to się zmieni. Juliusz Kowalczyk 13 Fot. Tomasz Skórzewski Co ochroni nas przed wielką wodą? Prosna, rok 2010 Jedną z kluczowych inwestycji dla bezpieczeństwa przeciwpowodziowego Kalisza i regionu jest budowa zbiornika retencyjnego na Prośnie w okolicach Wielowsi Klasztornej. W ciągu ostatnich kilku lat Prosna pokaza‑ ła, że potrafi być groźna. W maju 2010 roku poziom wody w rzece na wodowskazie w ka‑ liskiej dzielnicy Piwonice pokazał rekordo‑ we 308 centymetrów. Stan alarmowy został wówczas przekroczony o 78 centymetrów. Rezultatem było podtopienie kilku kali‑ skich dzielnic. Również w czerwcu bieżącego roku Prosna była blisko stanu alarmowego, a w mieście ogłoszono pogotowie przeciwpo‑ wodziowe. Ujarzmienie rzeki to jedno z waż‑ niejszych zadań nie tylko samorządu Kalisza i województwa. 14 Ostatnie plany budowy zbiornika sięgają jeszcze lat siedemdziesiątych ubiegłego wie‑ ku. Inwestycja miała nabrać tempa po wiel‑ kiej powodzi w 1997 roku. Wtedy przedsię‑ wzięcie zostało wpisane do ,,Programu dla Odry 2006’’, czyli wieloletniego planu mo‑ dernizacji Odrzańskiego Systemu Wodnego. To jednak potężne, ale przede wszystkim nie‑ zwykle kosztowne przedsięwzięcie. Obecnie inwestycja jest na etapie sporządza‑ nia dokumentacji środowiskowej. W lutym bieżącego roku Urząd Marszałkowski w Po‑ znaniu zawarł umowę z poznańską spółką BBF w sprawie wykonania usługi pod na‑ zwą: „Sporządzenie raportu o oddziaływaniu przedsięwzięcia na środowisko oraz uzyska‑ nie w imieniu i na rzecz zamawiającego osta‑ tecznej decyzji o środowiskowych uwarun‑ kowaniach dla przedsięwzięcia polegającego na budowie zbiornika wodnego Wielowieś Klasztorna na rzece Prośnie”. Kiedy jednak ruszy budowa, tego konkretnie jeszcze nie wiadomo. Zbiornik ma liczyć około 2000 hektarów. Oprócz funkcji retencyjnych ma on także spełniać funkcje rekreacyjne. Wciąż trwają Fot. Tomasz Skórzewski 15 Mówiąc o bezpieczeństwie przeciwpowo‑ dziowym Kalisza, nie należy zapominać o Swędrni. To ta, z pozoru niewielka, rzeka również bywa niebezpieczna. Trzy lata temu przekonali się o tym choćby mieszkańcy Rajskowa. To właśnie w Kaliszu Swędrnia wpada do Prosny. W planach jest, między innymi, budowa wałów przeciwpowodzio‑ wych na odcinku przebiegającym przez te‑ ren miasta (liczącym po obu stronach blisko 6 kilometrów). W wyniku zaleceń dyrekcji Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej w Poznaniu Wielkopolski Zarząd Melioracji i Urządzeń Wodnych w Poznaniu przygoto‑ wał „oceny przepływu wód powodziowych przez miasto Kalisz”. Opracowanie ma służyć określeniu skutku wykonania wałów na prze‑ pływ fali powodziowej przez Kalisz. Z doku‑ mentu wynika, że zagrożenie powodziowe Rajskowa spowodowane jest nakładaniem się wód powodziowych płynących Prosną i Swędrnią. Teren tej prawobrzeżnej dzielni‑ cy miasta stanowił przed laty część obszaru zalewowego obu rzek. Mimo to powstały tam osiedla domków jednorodzinnych. Wykaza‑ no, że przepływ wód wielkich w Kaliszu uwa‑ runkowany jest, m.in. zabudową hydrotech‑ niczną, stanem koryta i terenów zalewowych, natomiast „warunki przejścia wód wielkich w obrębie kaliskiego węzła wodnego nie wych na Swędrni w Kaliszu. Według RZGW, zajęcie ostatecznego stanowiska nastąpi po wykonaniu prac związanych z budową „modelu matematycznego i przeprowadze‑ niu niezbędnych analiz oraz wpływu na śro‑ dowisko umożliwiających wydanie opinii”. Nie czekając na te rozstrzygnięcia, samo‑ rząd miasta wspólnie z samorządem woje‑ wództwa postanowiły zadbać o konserwację Swędrni. Prace zakończyły się w grudniu ubiegłego roku. Na ponad 3,5-kilometrowym odcinku rzeki wykoszono porosty zarastające brzegi oraz dno rzeki. Inwestycja kosztowała ponad 344 tysiące złotych. Połowę tej kwoty wyasygnował Urząd Miejski w Kaliszu. Fot. Tomasz Skórzewski jednak wykupy gruntów pod przyszły zalew. – Do wykupu od rolników indywidualnych po‑ zostało około 600 hektarów gruntów rolnych oraz trzy zabudowane gospodarstwa. Prace budowlane rozpoczną się po uzyskaniu przez inwestora stosownych decyzji administracyj‑ nych – mówi Krzysztof Grabowski, członek zarządu województwa wielkopolskiego. – Zbiornik Wielowieś Klasztorna zabezpieczy dolinę Prosny, a także miasto Kalisz przed przepływem wód powodziowych, jednakże ak‑ tualnie celowe jest regularne odmulanie rzeki Prosny na odcinkach miejskich celem obni‑ żenia wysokości stanów wód powodziowych rzeki. Rok 2010, ul. Chopina zależą od przepływu na miejskim odcinku rzeki Swędrni”. Na tej podstawie Wielkopol‑ ski Zarząd Melioracji i Urządzeń Wodnych w Poznaniu Rejonowy Oddział w Ostrowie Wielkopolskim wystąpił więc do Dyrektora Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej w Poznaniu o wydanie pozytywnej opinii w sprawie budowy wałów przeciwpowodzio‑ 16 Andrzej Kurzyński Fot. grzegorzczajka.com Moje pierwsze złoto! Sportowa ambasadorka Kalisza Marta Walczykiewicz zdobyła złoty medal mistrzostwa Europy w kajakarstwie w konkurencji K1 na 200 metrów. To jej pierwszy mistrzowski tytuł w karierze seniorskiej przywieziony z międzynarodowej imprezy. Zawodniczka Kaliskiego Towarzystwa Wio‑ ślarskiego udowodniła, że, mimo słabsze‑ go występu podczas Igrzysk Olimpijskich w Londynie, należy do światowej czołówki. W portugalskim Montemor-o-Velho po‑ konała dwie główne europejskie rywalki – Hiszpankę Teresę Portelę oraz Węgierkę Nataszę Janics. Kaliszance, która od pięciu lat regularnie zaj‑ muje miejsce na podium mistrzostw świata i Europy, nigdy wcześniej nie udało się zdo‑ być złotego krążka. Także tym razem już na mecie długo czekała na oficjalne wyniki, bo różnice między czołowymi zawodniczka‑ mi były minimalne. – Gdy spiker powiedział, że wygrała Portela, rzuciłam wiosłem w wodę – przyznaje sym‑ patyczna kajakarka, dla której kolejne drugie miejsce byłoby dotkliwą porażką. Na szczę‑ ście szybko się okazało, że o 0,045 sekundy lepsza była Polka. Przyznaje, że to tak niewie‑ le, a zarazem tak dużo, bo dało długo oczeki‑ wany najcenniejszy medal. Nie ma wątpliwości, że kluczem do zwycię‑ stwa w Portugalii było utrzymanie mocnego tempa przez całe 200 metrów. Walczykiewicz tradycyjnie zaczęła bardzo mocno, a po‑ tem płynęła „książkowo”, pokonując kolej‑ ne części dystansu tym samym tempem. W pewnym momencie Portela ją dogoniła, ale w końcówce nie miała sił, aby dotrzymać Marcie kroku. Warto dodać, że w finale K1 200 m kaliszanka płynęła na szóstym, niezbyt dobrym torze, na którym dał się jej we znaki boczny wiatr. Wygrała, bo jest bardzo mocna. Kolejnym krokiem w karierze Marty ma być… złoto mistrzostw świata. Zawody odbędą się na przełomie sierpnia i września w Duisburgu, a główną rywalką kajakarki KTW będzie mistrzyni olimpijska Lisa Car‑ rington z Nowej Zelandii. Pytana o szanse w tym pojedynku, Marta tryska optymi‑ zmem: Niech się Lisa boi! Mariusz Kurzajczyk 17 Z Andrzejem Rogowskim, prezesem spółki Multimedia Polska, laureatem wyróżnienia „Zasłużony dla Miasta Kalisza” rozmawia Tomasz Staszczyk Fot. Tomasz Skórzewski Artystów warto wspierać Jest pan zaangażowany w życie miasta jako przedsiębiorca, mecenas kultury, działacz samorządowy. Samorządny Kalisz, stowarzyszenie, które pan powołał, współrządzi miastem od 10 lat. Co przez ten czas udało się zrobić? Na pewno udało się zmienić wizerunek miasta dzięki rozbudowie infrastruktury. W Kaliszu rozwija się szkolnictwo wyższe, powstają nowe drogi, obiekty użyteczności publicznej. To są argumenty, które przemawiają do inwestorów, ale także tych, którzy decydują się tu żyć, pracować, uczyć się. Edukacja to zresztą dziedzina, w której udało się zrobić szczególnie dużo. Kalisz ma zmodernizowane, ładne szkoły. W szybkim tempie rozwija się, także infrastrukturalnie, PWSZ i UAM. Rośnie potencjał intelektualny, który jest podstawą rozwoju. Jestem pewien, że w ciągu kilku lat to zacznie procentować. Trzeba wspomnieć o rozbudowie infrastruktury handlowej i tej związanej z kulturą i rekreacją. Dzięki temu jedni w Kaliszu decydują się pozostać, z kolei inni widzą, że tu warto przyjechać. 18 Wiele udało się zrobić, ale przez następnych kilka kadencji kaliskim samorządowcom pracy na rzecz miasta z pewnością nie braknie. Potrzeba jeszcze wielu inwestycji. Muszą powstawać kolejne drogi, także te osiedlowe, stare nawierzchnie trzeba modernizować. Trzeba zadbać o bezpieczeństwo energetyczne Kalisza, rozwijać tanie budownictwo społeczne, infrastrukturę kulturalną – słowem kontynuować pracę, którą rozpoczęliśmy. To naturalne, że ludzie będą chcieli żyć w coraz wyższym standardzie, dlatego oczekiwania wobec rządzących miastem będą rosły. Wspiera pan sport, funduje stypendia, prowadzi działalność filantropijną. Z pańskiej pomocy korzystają m.in. Filharmonia Kaliska i teatr, które, mam wrażenie, są panu szczególnie bliskie. Na pewno. Cieszę się, że w kaliskim teatrze można zobaczyć przekrój tego, co dzieje się na krajowych i światowych scenach, łącznie ze spektaklami kontrowersyjnymi korzystającymi z form przekazu, do których czę- sto nie jesteśmy przyzwyczajeni. Możemy być dumni z filharmonii – dyrektor Adam Klocek dba o to, by w Kaliszu pojawiały się nazwiska, które zna cały świat. Do Kalisza zjeżdżają muzycy i melomani z całej Polski. Te muzyczne wydarzenia to także skuteczna forma promocji miasta. Słowem – chce się oglądać i słuchać tego, co dzieje się na kaliskich scenach. Wspieranie aktywności ludzi w miejscach, w których prowadzę biznes, jest częścią mojej filozofii. Włodek Pawlik (autor suity Night in Calisia, utworu napisanego z okazji jubileuszu 1850 – lecia Kalisza – przyp. red.), kiedy ostatnio rozmawialiśmy, podkreślał, że rządzący krajem wciąż nie potrafią zadbać o polską kulturę i artystów. Pianista jako wzór wskazywał chociażby Stany Zjednoczone, gdzie kultura jest ważną gałęzią biznesu i traktowana jest jako rodzaj szczególnie wartościowego towaru eksportowego. Liczbą talentów, które się u nas pojawiają, na pewno nie odbiegamy od Europy i świata. Problemem jest faktycznie to, że na świato- Fot. Tomasz Skórzewski wej rangi imprezach kulturalnych wciąż pojawia się niewielu polskich twórców. Kultura, rozrywka to zresztą bardzo trudne branże, w których panuje agresywna konkurencja. Trudno jednak nie zauważyć, że polscy twórcy radzą sobie na świecie coraz lepiej. Kultura to przecież produkt o szczególnym charakterze, ale produkt. I ten produkt trzeba umiejętnie wypromować i sprzedać. Co nie zmienia faktu, że kultura zawsze będzie wymagała rozsądnego mecenatu. Oczywiście. Tak jest dziś, tak było pięćdziesiąt i pięćset lat temu. Rzadko zdarza się, żeby artysta łączył talent muzyczny czy literacki z talentem biznesowym. Wielu wielkich twórców było osobami nieporadnymi w życiu codziennym. Potrafili pisać czy komponować arcydzieła, ale z tych czy innych powodów nie potrafili zarabiać na życie. Dziś mimo istnienia licznych instytucji promujących i wspierających artystów, sponsoring kultury jest rzeczą bardzo pożądaną. Artystów w miarę możliwości trzeba wspierać. Po jakie książki sięga pan w wolnej chwili, czego słucha? Z tymi wolnymi chwilami to mnie życie nie rozpieszcza. Muzyki na szczęście często mogę słuchać, pracując. Muzyka klasyczna i jazz to gatunki, które są mi najbliższe. Mozart, Lehar, Strauss, Chopin – to perły, których dziś na szczęście można słuchać w wielu formatach w domu, samochodzie czy pracy. Z literatury najbliższe mi są wydawnictwa historyczne, zwłaszcza te na temat antyku. Bliska jest mi filozofia, która dotyczy przecież każdej dziedziny życia. To są moje pasje. Przyznam się panu, że tak na co dzień to czytam głównie raporty, sprawozdania czy prezentacje, bo kiedy zarządza się firmą tak dużą jak Multimedia, to lektura dokumentów obejmuje nie dziesięć czy dwadzieścia stron dziennie, lecz wielokrotność tych liczb. To niełatwe zadanie, ale proszę spróbować w kilku zdaniach opisać swoją filozofię życiową. Fundamentem jest rodzina. Negatywne skutki nieuporządkowanej sytuacji rodzinnej człowiek odczuwa we wszystkich obszarach aktywności. Oczywiście chciałbym poświęcać więcej czasu moim bliskim, ale dumny jestem z tego, że relacje, które z nimi buduję, są naprawdę dobre. I to daje mi dużą satysfakcję. Wiem z doświadczenia, że w życiu trzeba bardzo precyzyjnie definiować cele i bardzo konsekwentnie do nich dążyć. Jedna porażka nie może de- cydować o załamaniu strategii, jeden błąd nie może być powodem zarzucenia projektu. To leży u podstaw każdego, mniejszego lub większego, sukcesu. Z pewnością ważny jest też dobór ludzi, którymi się otaczamy, z którymi współpracujemy. Nie ukrywam, że mnie pod tym względem zawsze dopisywało szczęście. Ze wszystkimi ludźmi staram się budować relacje oparte na prostych i jasnych kryteriach, wartościach. Pokrętna dyplomacja, ukrywanie prawdy czy pomijanie jej są czasami skuteczne, ale na krótką metę. Mnie szkoda na to czasu. Na tym etapie mógłby pan prowadzić biznes z każdego miejsca na świecie. Najwięcej czasu spędza pan jednak w Kaliszu. To pana ulubione miejsce? Na pewno tak. Ze względu na charakter pracy dużo czasu spędzam w Warszawie, trochę podróżuję po świecie. Wyjeżdżam z Kalisza niechętnie, bo tu jest mi po prostu dobrze. Z zagranicznych wojaży zwykle zapamiętuję lotniska i sale konferencyjne, bo w nich przebywam wtedy najwięcej. Zawsze z radością wracam do Kalisza i dobrze mi z tym. Dziękuję za rozmowę. 19 Z Piotrem Sobolewskim, prezesem kaliskich przewodników PTTK wyróżnionym odznaką Zasłużony dla Miasta Kalisza, rozmawia Łukasz Wolski Fot. Tomasz Skórzewski Kalisz mnie bierze Jest pan jednym z najbardziej znanych i lubianych przez turystów przewodników. Co cechuje dobrego przewodnika? Ta praca to przede wszystkim pasja. Najwięcej satysfakcji przynosi dzielenie się wiedzą ze słuchaczami, dlatego niezwykle ważna jest elastyczność i umiejętność nawiązywania z nimi kontaktu, dostosowania komentarza do sytuacji i oczekiwań turystów. Także poczucie humoru, wiedza ogólna (geografia, historia, teatr, muzyka, plastyka, film, 20 bieżące wydarzenia – zwłaszcza w regionie). No i umiejętność aktualizowania wiedzy. Ważna jest także wola przekazywania wiedzy o regionie, mieście, które się czuje i lubi, czasem warto dać się ponieść emocjom. „Ale on przynudza” – to dla przewodnika brzmi jak wyrok. „Pan to chyba kocha ten swój Kalisz” – to z kolei miód na nasze skołatane serca. W moim przypadku o wyborze pracy zdecydowało wykształcenie (mgr turystyki i rekreacji, potem doktorat z kultury fizycznej), posiadanie pasji i cech, o których mówiłem. Po cichu liczyłem też na rozkochane spojrzenia turystek! Co pokazują przewodnicy turystom przyjeżdżającym do Kalisza tylko na kilka godzin? Klasyczna trasa to: planty z pomniczkiem książki (bo tam najczęściej odbywają się spotkania z grupą przyjezdnych), starówka z rynkiem i ratuszem (z ewentualnym wejściem na wieżę), przynajmniej dwa ze śródmiejskich kościołów (św. Stanisława, kolegiata lub katedra), przejście „Józefinką” (klasycyzm, most Kamienny) do teatru i dalej do parku, choć kawałek od mostu Teatralnego do baszty Dorotki. Jeżeli nasi goście mają więcej czasu, to pokazujemy także Zawodzie, kościół pobernardyński oraz cały park, którego historia sięga 1798 roku. Kindersztuba wymaga, by gości prowadzić na salony – a przecież nasz park to letni salon miasta. Jest pan pomysłodawcą Kaliszobrań, które stały się już markową imprezą w regionie. Ilu turystów uczestniczyło w dotychczasowych sezonach spacerów „po nieznanej stronie miasta”? Kaliszobrania mają stałe grono uczestników, którzy spacerują z naszymi przewodnikami podczas większości spotkań oraz uczestników biorących udział w edycji szczególnie dla nich ciekawej lub odbywającej się w miejscu niedostępnym na co dzień (np. w cerkwi i to za ikonostasem, w zakrystiach kościołów, wewnątrz baszty). Chwyćmy kalkulatory: pierwszy sezon (2009 r. – 9 edycji): ok. 1700 osób, drugi sezon (2010 r. – 9 edycji): ok. 1400 osób, trzeci (2011 r. – 11 edycji): 2300 osób, czwarty (2011 r. – 11 edycji): 1400 osób. Zatem – podczas 40 edycji Kaliszobrania z naszego zaproszenia skorzystało około 6800 uczestników. Do tego doliczmy kolejnych kilkaset osób z tegorocznego, piątego już sezonu. Szampany na jubileuszową – 50 edycję już się mrożą… Większość Kaliszobrań jest bezpłatna dla uczestników. Czy zatem, jeśli znalazłby się sponsor, który regularnie wspomagałby tę imprezę, to Kaliszobrania stałyby się jeszcze atrakcyjniejsze i bogatsze, na przykład 0 okazjonalne konkursy dla turystów? Jeszcze atrakcyjniejsze? Nieco wspiera nas Oddział PTTK, wspierało także Miasto Kalisz. Jeśli jednak dostalibyśmy się pod opiekę – jak to się zwykło dziś mówić – strategicznego sponsora, który rozumiałby zarówno nasze dziejowe posłannictwo, jak i dostrzegł dla siebie możliwość dotarcia do potencjalnych rzesz klientów, to jesteśmy gotowi „wejść w ten interes”. Przecież co miesiąc spotykamy się z kilkusetosobową grupą kaliszan, na co dzień oprowadzamy po mieście rzesze turystów, no i potrafimy ciekawie opowiadać – tym samym jesteśmy w stanie zapewnić solidną reklamę. Kaliszobrańcy wciąż nie mogą doczekać się Kaliskiego kalejdoskopu przewodnickiego 2012. Czy uda się panu wydać w tym roku publikację, która stanowi podsumowanie minionego sezonu turystycznego kaliskich przewodników PTTK? Rzeczywiście pytania o kolejny Kalejdoskop powtarzają się coraz częściej. W poprzednich latach w okolicach maja czytelnicy mogli już delektować się lekturą kolejnych rozdziałów. Oczywiście z tym delektowaniem to nieskromnie, bardzo nieskromnie, przesadzam, ale faktem jest, że jest to wydawnictwo, w którym – w konwencji typowo popularnej – rozwijane, porządkowane i uzupełniane są tematy poruszane na kolejnych Kaliszobraniach. Pojawiają się tam na przykład treści, których z różnych względów nie zdołaliśmy przekazać podczas sobotnich spacerów. Są zdjęcia, na których kaliszobrańcy mogą odnaleźć też siebie. Widzę, że taka formuła cyklicznego, corocznego pisania o różnych aspektach historii i współczesności miasta odpowiada czytelnikom. Niestety, część dotychczasowych sponsorów kalejdoskopowego przedsięwzięcia odmówiła nam wsparcia. Na szczęście bardzo pomocną dłoń wyciągnęło Miasto, jakby nie było „bohater” publikacji, co w połączeniu ze środkami wysupłanymi przez najbardziej wiernych przyjaciół wydawnictwa sprawi, że – wprawdzie z lekkim poślizgiem – Kalejdoskop 2012 ukaże się. Można więc już powoli tworzyć komitety kolejkowe. Na czym polegają inne inicjatywy powiązane z cyklicznym Kaliszobraniem: Kaliszobranie EXTRA, Krajobrazobranie i Happening Przewodnicki? Kaliszobranie EXTRA to dodatkowe Kaliszobranie spoza planu metodycznie przygotowanego, które jest związane z extrawydarzeniami w Kaliszu typu: pamiątkowa moneta, prezentacja nowych autobusów, itp. Krajobrazobranie to wycieczki autokarowe poza region kaliski: w leszczyńskie, konińskie, a w tym roku także w poznańskie. Happening Przewodnicki związany jest z konkretną okrągłą rocznicą z dziejów Kalisza – zakłada jeszcze aktywniejszy, niż w Kaliszobraniu udział uczestników kosztem krótszej prelekcji. Ale tak czy owak – w każdej z naszych propozycji jest element niespodzianki i czegoś niezwykłego. Wymyślił pan projekt Punkt Widzenia, który funkcjonuje w sieci internetowej. Jaka jest jego przewodnia myśl? Punkt Widzenia jest pożyteczną zabawą, której celem jest dokumentowanie zmieniającej się rzeczywistości. Jej rezultaty będą najbardziej satysfakcjonujące w bardziej odległej perspektywie czasowej, zapewne docenią je potomni. Sens tego przedsięwzięcia będzie widoczny, gdy pozwoli nam prześledzić zmiany wybranych fragmentów miasta: krajobrazu, infrastruktury, mody, marek samochodów, roślinności, itp. Jakie nowości kaliscy przewodnicy przygotowali dla turystów i krajoznawców w Roku Przewodników Turystycznych? Przygotowaliśmy aplikację o atrakcjach Kalisza na smartfony oraz questy. Obie propozycje stały się dostępne zarówno dla kaliszan, jak i dla naszych gości wraz z rozpoczęciem letniego sezonu. W aplikacji – w systemie audiotrip – należy wyszukać hasło Kalisz i... wędrować ze smartfonem śladami lokacyjnego miasta (to pierwsza z proponowanych tras, wkrótce będą kolejne). Questy zaś to szlagier bieżącego sezonu wycieczkowego w całej Polsce, a sądząc po angielskiej nazwie – również w Europie. Zaopatrzeni w minifolder (do pobrania w punktach informacji turystycznej, w PTTK, również w Internecie) – turyści oprócz poznania atrakcji krajoznawczych przy okazji się bawią, gdyż w atrakcyjnej, wierszowanej formie opisano wybraną trasę. Odnajdują „skarb” i rozwiązują hasło, co staje się możliwe po rzetelnym dotarciu do zaproponowanych obiektów. W Wielkopolsce akcję koordynuje Wojewódzka Biblioteka Publiczna, a informacje o zasadach questowej przygody można znaleźć, m. in. w Internecie (regionwielkopolska.pl). Oczywiście kaliscy przewodnicy „weszli” i w to przedsięwzięcie. Pana inicjatywy i działania zostały docenione: podczas tegorocznego Święta Miasta otrzymał pan Odznakę „Zasłużony dla Miasta Kalisza”. Bez kokieterii chcę podkreślić, że choć nie jestem kolekcjonerem orderów, właśnie to wyróżnienie, przyznane za zasługi dla mojego Kalisza, miasta, w którym się urodziłem i do którego mam serdeczny stosunek emocjonalny, sprawiło mi szczególną frajdę i daje bardzo dużo satysfakcji. Dziękuję za rozmowę. 21 Przygody muzyczne pana radcy Fot. Jarosław Grabarek Wychowywał się w kamienicy naprzeciwko banku, w którym mieszkał Krzysztof Komeda, słynny pianista i kompozytor. Babcia Jurka opowiadała, jak Krzysio z mamą przychodził do nich, żeby pograć na pianinie. W tej samej kamienicy Komeda spotykał się kolegami z klasy, żeby posłuchać, wówczas zakazanego przez władze, jazzu. Nic więc dziwnego, że pierwszy koncert jazzowy zorganizowany przez Jurka Wojciechowskiego miał wyraźny ślad Komedowski. Jerzy Wojciechowski Najważniejsze festiwale kulturalne w Ostro‑ wie Wielkopolskim firmują osoby prywat‑ ne: Jazz w Muzeum, Jimiway Blues Festiwal, Chanterelle Festiwal, Ogólnopolski Festiwal Teatrów Niezależnych, Reggae na Piaskach. – W ten sposób mogę realizować jedną z mo‑ ich pasji życiowych. Pierwszą był sport, drugą muzyka, a trzecią historia, szczególnie okresu międzywojennego i II wojny światowej. Sta‑ ram się żyć pozytywnie, nie narzekać. Ojciec mi kiedyś powiedział: musisz mieć dobry za‑ 22 wód, żeby realizować swoje pasje – mówi Je‑ rzy Wojciechowski, twórca cyklu koncertów Jazz w Muzeum. Między Kaliszem i Ostrowem Po studiach prawniczych na UAM w Pozna‑ niu znalazł pracę w Kaliszu w zespole rad‑ ców prawnych obsługującym spółdzielczość rolniczą. – Zaczynałem w 1977 roku, zdoby‑ łem praktykę, zrobiłem aplikację radcowską, zdałem egzamin radcowski. To była dla mnie wspaniała szkoła zawodu, dużo się wówczas nauczyłem – mówi Jerzy Wojciechowski, który od blisko 40 lat do pracy w Kaliszu dojeżdża z rodzinnego Ostrowa Wielkopol‑ skiego. – Dojazd zajmuje mi raptem pół go‑ dziny. W Kaliszu zostawiam sprawy zawodo‑ we i wracam do Ostrowa. Nigdy nie mogłem zrozumieć, jak ludzie, którzy pracują ze sobą, jadą jeszcze razem na zakładowe wczasy. W przyszłym roku będą świętować z Ewą 35-lecie przysięgi małżeńskiej. Ich dorosłe już dzieci mieszkają we Wrocławiu. Syn ukończył Akademię Ekonomiczną, córka jest prawni‑ kiem i mamą ich pierwszego wnuka. Przyszłą żonę poznał, kiedy był na studiach. – Miałem zaplanowane zgrupowanie kadry i zawody judo w Czechosłowacji. Wyjazd został odwoła‑ ny i pojechałem do rodziców w Antoninie. Tam spotkałem Ewę. Już wcześniej gdzieś ją widzia‑ łem i zapamiętałem. Tym razem nie wypuści‑ łem już swojego szczęścia z rąk. Muzyka jest ich wspólną pasją. Ewa ma wy‑ kształcenia muzyczne, uczyła się śpiewu i gry na gitarze, występowała na wszystkich szkol‑ nych akademiach, do dziś śpiewa w chórze nauczycielskim. – Jest świetnie umuzykalnio‑ ną dziewczyną, ma genialną pamięć muzycz‑ ną, sprawnie czyta nuty; nie mogę się z nią porównywać. Cieszę się, że muzyczną pasją zaraziliśmy nasze dzieci. Mało kto wie, że zanim Jurek zaczął organizo‑ wać koncerty jazzowe, uprawiał judo jako za‑ wodnik i trener. – W sporcie osiągnąłem tyle, ile mogłem. 10 lat życia poświęciłem wyczyno‑ wemu uprawianiu judo, z prawdziwymi suk‑ cesami. Najpierw w ostrowskim TKKF, później w AZS Poznań. Poszedłem na studia prawni‑ cze przede wszystkim ze względu na sport, żeby móc dalej trenować i startować w barwach AZSu. Był w kadrze narodowej, dwa razy zdo‑ był Akademickie Mistrzostwo Polski w latach 1975‑76. Jako sportowiec mógł podróżować po Europie. Po studiach sam został trenerem. W rodzin‑ nym Ostrowie stworzył sekcję judo w Mło‑ dzieżowym Domu Kultury, po siedmiu la‑ tach zdobyli mistrzostwo kraju w kategorii młodzików – to był rok 1985. W tym czasie pracował już zawodowo jako radca prawny. – To było swego rodzaju antidotum, bo sport, wysiłek fizyczny pozwalają uciekać od stresu związanego z wykonywaniem zawodu. Tego typu odpoczynek psychiczny w moim przypad‑ ku doskonale się sprawdzał. W latach 90. Wojciechowski schował judogę do szafy, poświęcając się kolejnej pasji, mu‑ zyce. – To już nie był dobry czas dla sportu młodzieżowego. Okres transformacji okazał się szczególnie niełaskawy dla mniejszych ośrod‑ ków, które z dnia na dzień straciły dofinan‑ sowanie z budżetu. Nie widziałem sensu ani możliwości kontynuowania sportowej przygo‑ dy. Synkopy w muzeum Dlatego wrócił do muzyki. – Ostrów ma ogromne tradycje muzyczne; dla grania i słuchania jazzu jest tutaj niewiarygodny potencjał. Ba, przyjeżdżają na moje koncerty ludzie z innych miast, z Poznania, Wrocławia, Opola czy Kalisza, bo przyciąga ich specyficz‑ na atmosfera i klimat oraz poziom wykonaw‑ czy. To jest dla mnie wielka nagroda i najlep‑ sza zapłata. Najpierw trzeba było znaleźć odpowiednie miejsce. – Kiedyś wszedłem na drugie piętro ratusza i jak zobaczyłem tę salę, to zapaliło mi się światełko: Jurek, może to tutaj? Spotka‑ łem się z Witkiem Banachem, dyrektorem mu‑ zeum i zaproponowałem mu zorganizowanie koncertu jazzowego. Szybko się dogadaliśmy. Postawiłem tylko jeden warunek: chcę mieć wolną rękę i de facto dostałem carte blanche. Cykl Jazz w Muzeum otworzył w kwietniu 1994 roku Kwartet Tomasza Szukalskiego, a pianista tego zespołu Artur Dutkiewicz musiał grać na starym pianinie; dopiero póź‑ niej w muzeum pojawił się fortepian. Akurat przypadała 25. rocznica śmierci Krzysztofa Komedy, który w Ostrowie chodził do gim‑ nazjum i tutaj zdawał maturę. – Nikt o tym w Ostrowie nie pamiętał. Napisałem wtedy artykuł o Komedzie do „Gazety Ostrowskiej” i poprosiłem Szukalskiego, żeby zagrał kilka utworów naszego wybitnego kompozytora. Fajnie to wszystko wyszło, chociaż oczywi‑ ście bałem się, czy ludzie przyjdą. Udało się. To był dobry impuls do dalszej działalności. Od początku procentowały jego znajomości w środowisku jazzowym i muzycy godzili się grać w Ostrowie za niewygórowane stawki, nawet o połowę niższe. Na początku myślał o kilku, może dziesięciu koncertach. Ani się obejrzał, jak minęło 20 lat i na liczniku koncertów pojawiła się „100”. Po dziesięciu latach w ratuszu cykl Jazz w Muzeum został przeniesiony do sali kina „Komeda”. Był na wielu festiwalach w kraju, Europie i Ameryce, kiedyś regularnie przyjeżdżał na Festiwal Pianistów Jazzowych w Kaliszu. Każda impreza ma swoją specyfikę i trud‑ no je porównywać, chociażby ze względu na wysokość budżetu i zaplecze logistyczne. Jurek prawie wszystko organizuje sam, z po‑ mocą żony, która zajmuje się przede wszyst‑ kim robotą papierkową, bo on strasznie tego nie lubi. Może też zawsze liczyć na pomoc Beaty i Piotra Łopatków w sprawach wydaw‑ niczo-promocyjnych oraz księgowych. Ra‑ zem powołali do życia Stowarzyszenie „Jazz w Muzeum” w Ostrowie Wielkopolskim. – Wśród wielu cech, w większości złych, jakie posiadam, tą dobrą jest zmysł organizacyj‑ ny. Z niektórymi muzykami jestem na stopie przyjacielskiej, z pozostałymi kontaktuję się przez ich menadżerów. W przypadku zagra‑ nicznych gwiazd standardem jest, że trzeba podpisać kontrakt na ich warunkach i nie da się specjalnie czegoś negocjować, wyjąwszy sprawy techniczne. Wielcy chcą spać w ho‑ telu 4‑5 gwiazdowym, a takiego oczywiście nie ma w Ostrowie. Ostatecznie i tak godzą się na nocleg w hotelu „Komeda”. Chyba tyl‑ ko John Scofield wracał nocą do Berlina, ale to było wcześniej ustalone i załatwiliśmy mu autobus z miejscami do leżenia, którym doje‑ chał do stolicy Niemiec. Kontakty i referencje W środowisku polskiego jazzu jest od połowy lat 70. Zna dobrze polskich muzyków i w cią‑ gu 20 lat istnienia Jazzu w Muzeum udało mu się wypracować dobre referencje u mena‑ dżerów w Europie i Stanach Zjednoczonych, również wśród muzyków. To jest istotny ka‑ pitał, bo artyści, zwłaszcza kiedy gdzieś jadą po raz pierwszy, pytają innych muzyków o opinie i jak ktoś „dał plamę”, to trudno ją później usunąć. – Dobre referencje „pomagają losowi” i czasem dostaję informację, że jakiś wielki artysta ma wolny dzień podczas swo‑ jej trasy i może zagrać w Ostrowie za niższą stawkę. Tak było ze Scofieldem, Al di Meolą oraz Ronem Carterem, którzy wystąpili na fe‑ stiwalu MJF. Byłem też pod wrażeniem Jana Garbarka, który świetnie się zachował, kiedy musiał przełożyć termin swojego ostrowskiego koncertu. W ogóle współpraca z prawdziwymi gwiazdami jest super. Mogliby zadzierać gło‑ wę, bo są wielcy, ale nie, zawsze profesjonalni i skrupulatni, jak umawiasz się na 17 na próbę akustyczną, to są 5 minut wcześniej. Z polski‑ mi muzykami niekoniecznie tak jest, chociaż teraz i tak jest już lepiej niż kiedyś. Muzyka jest do słuchania – to, co jej towa‑ rzyszy, jest tylko dodatkiem. – Będę jednak zawsze pamiętał, jak rozmawialiśmy z Janem Ptaszynem Wróblewskim, przygotowując kon‑ cert poświęcony Komedzie, którego chcieliśmy trochę odbrązowić, pokazać jako barwnego, wesołego chłopaka zakręconego na punkcie muzyki. Wielkim przeżyciem był przyjazd Billy Harpera, dla mnie spadkobiercy Johna Coltrane’a. Zaczynałem od słuchania jazz – rocka, później był Miles Davis i Coltrane i kiedy przyjechał Harper, byłem autentycz‑ nie w siódmym niebie. Zaskoczył wszystkich, bo na bis nawet coś zaśpiewał; miał piękny aksamitny głos. Człowiek ro(c)ku i jazzu W 2009 roku Jerzy Wojciechowski został „Ostrowianinem Roku” i jest jedną z tych po‑ staci, które nobilitują takie wybory. – To miłe, bo pokazuje, że ktoś docenia to, co zrobiłeś. Ale byłem zaskoczony, bo, propagując sztukę jaz‑ zową, nie liczyłem na jakiś szeroki rezonans w mieście i głosy w tego typu plebiscycie. Ko‑ cham to, co robię, jestem wolnym człowiekiem, cenię sobie niezależność i takim już pozostanę. W liceum założył zespół rockowy Horn. W 1971 roku dostali III nagrodę podczas przeglądu „Rytmy nad Prosną”, który stano‑ wił kontynuację Festiwalu Awangardy Be‑ atowej, a Jurek przywiózł z Kalisza nagrodę indywidualną jako gitarzysta. Album o mu‑ zeum Ermitaż w St. Petersburgu stoi na półce w domu. Jako nastolatek słuchał The Rolling Stones, The Cream, Led Zeppelin, Deep Purple, Pink Floyd, Lynyrd Skynerd i Jimi Hendrixa. Jego 23 Fot. Jarosław Grabarek Jerzy Wojciechowski idolem był Ritchie Blackmore, gitarzysta Głębokiej Purpury. – Graliśmy też utwory ze‑ społu Polanie, Niebiesko-Czarnych, Breako‑ ut, a Klan był dla mnie prawdziwym odkry‑ ciem. Naszym konkurentem w Ostrowie był Volt, który grał bardziej spolegliwą muzykę, bo my byliśmy bardziej psychodeliczni. Gra‑ liśmy na przeglądach i zabawach w szkołach. Mieliśmy wspólne koncerty z Voltami, grali‑ śmy osobno i razem, na dwie perkusje, to był początek lat 70. Mieliśmy świetne pomysły i dobry układ z woźnym, który wpuszczał nas do szkolnej auli na próby. Kiedyś w nie‑ dzielę jednak podpadliśmy dyrektorowi szko‑ ły, bo za mocno podkręciliśmy wzmacniacze. Po maturze zespół się rozleciał, a na studiach Jurek odstawił gitarę, żeby skupić się na na‑ uce i karierze sportowej. Ale stale jeździł na koncerty. – Nigdy nie zapomnę ostatniego na trasie występu Dire Straits w Berlinie Za‑ chodnim. 20 tysięcy ludzi, wszyscy przemo‑ czeni, bo nad nami przetoczyła się potężna burza. Koncert był genialny. Widziałem też razem na scenie Joe Cockera i Erica Claptona i był to jedyny ich wspólny występ w Europie. Byłem trzykrotnie na Chicago Blues Festival, 24 to jest wielka impreza, podczas której przez kilka dni bawi się 200-tysięczna publiczność. Dzieje się to w centrum Grand Parku, arty‑ ści występują na pięciu scenach. Ogromne wrażenie zrobił na mnie też Chicago Gospel Festival, a podczas występu 100-osobowe‑ go chóru ciarki przechodziły mi po plecach. Festiwale na otwartej przestrzeni mają swój klimat, chociaż mnie bardziej odpowiada at‑ mosfera koncertów w Europie, Szwajcarii czy Niemczech, gdzie gra się na przykład na ryn‑ ku albo w jakichś zabytkowych miejscach peł‑ nych niepowtarzalnego uroku. Lubię też klu‑ bowe granie, słyszałem na przykład słynnych gitarzystów: Coco Montoyę i Mike’a Sterna w nowojorskich klubach. Byłem w słynnym Apollo Theatre w Harlemie, gdzie występo‑ wały murzyńskie zespoły r’n’b, których na‑ zwy nic mi nie mówiły, ale chciałem zobaczyć to kultowe miejsce. Byłem także w równie kultowym Beacon Theatre na Brodway’u, gdzie usłyszałem jedną z moich ukochanych kapel The Allman Brothers Band. A jako fan sportu musiałem też pójść do Madison Squ‑ are Garden na mecz NBA New York Knicks – Utah Jazz. W tym roku Wojciechowski obchodził 20-le‑ cie Jazzu w Muzeum, a tegoroczny Festiwal JwM to była 100. edycja koncertowa (i 18. fe‑ stiwalu). W sumie w ciągu dwóch dekad w Ostrowie wystąpiło blisko 200 zespołów, w tym praktycznie cała krajowa czołówka jazzowa i wiele światowych gwiazd. Jubile‑ usz uczcił projektem „Miles Smiles” przy‑ pominającym muzykę Miles Davisa. Zespół w składzie: Wallace Roney – trąbka, Rick Margitza – saksofon tenorowy, Joey De Fran‑ cesco – organy, Larry Coryell – gitara, Ralphe Armstrong – gitara basowa i Alphonse Mo‑ uzon – perkusja, przyjechał do Polski tylko na dwa koncerty – we Wrocławiu i Ostrowie. – W ramach Jazz w Muzeum prezentuję sze‑ rokie spektrum jazzowe, a nie tylko to, co sam lubię. Uważam, że tak jest uczciwie i chciałem przez te 20 lat przyciągać szeroką publiczność. Ale z okazji jubileuszu uznałem, że chociaż raz mogę być egoistą, świadomie nawiązując do mojego „koncertu życia”. Rok 1983, Sala Kongresowa w Warszawie i pamiętny występ zespołu Milesa Davisa na Jazz Jamboree. To była prawdziwa magia. Klim 25 26 27 28 Człowiek z kamerą Kaszub z Poznania, kaliszanin z wyboru. Operator, dziennikarz, filmowiec i kronikarz. – Moje nazwisko jest jak przeznaczenie. Nie mogłem się wykręcić, dlatego całe życie robiłem filmy, jeszcze na taśmie celuloidowej 16 mm – mówi Wojciech Józef Krenz. Fot. Agnieszka Andrzejewska Wojciech Józef Krenz w swojej „świątyni sztuki” w Grabowie Jego pierwsze Kaliskie Kroniki Filmowe powstały 40 lat temu. Z zawodu jest ope‑ ratorem filmowym, kręcił filmową Kroni‑ kę Energetyki, pracował w Wytwórni Fil‑ mów Naukowo-Dydaktycznych w Pozna‑ niu. – Tam zrobiłem dwuletnie studia jako operator i poznałem cały warsztat zawodo‑ wy. To był zupełnie inny styl i język opero‑ wania obrazem niż dzisiaj. Nasze kamery, na których realizowałem pierwsze filmy w latach 60., były plombowane przez róż‑ nego rodzaju służby i instytucje zajmujące się bezpieczeństwem, a wszelkie materiały filmowe o energetyce i nauce objęte były szczególną opieką cenzury. Wszystko to ja‑ koś kojarzyło się z obronnością i tajemnicą, nawet kolejka wąskotorowa była obiektem wojskowym. Poznański Kaszub w Kaliszu Wcale nie musiał urodzić się w Pozna‑ niu, a przypadek zdecydował, że osiedlił się w grodzie nad Prosną. – Całą ciążę ze mną mama przebywała w Jastarni, ale przyjechała do Poznania, żebym się w tym mieście urodził. Znam jednak perfekt ka‑ szubski, ciągle tam jeździłem i czuję się emocjonalnie mocno związany z Kaszuba‑ mi – w głosie Krenza pojawia się wyraźna nuta nostalgii. W Kaliszu mieszka od 1973 roku, przy‑ jechał tutaj „za żoną” z Poznania, gdzie pracował jako plastyk w klubie studenc‑ kim Nurt. – Moja pracownia mieściła się w piwnicach, a klub na samej górze i kie‑ dyś, przenosząc na jakimś fajfie skrzynkę piwa z góry na dół, zobaczyłem stojącą samotnie dziewczynę. Spytałem: co tutaj robisz, pewnie się nudzisz i szukasz męża? Odpowiedziała mi: tak. A ja: no to właśnie znalazłaś. Chodź, opijemy to i ustalimy, jak się będziemy kochać, ile dzieci spłodzimy i jak będziemy żyć. Trzy dni później skła‑ daliśmy papiery w USC. Jak to się mówi, zupełny kot w worku. Dopiero na drugi 29 Fot. Mariusz Hertmann W. J. Krenz na wieży kościoła Garnizonowego, czerwiec 2013 30 dzień się dowiedziałem, że moja przyszła żona jest z Kalisza. Studiowała zaocznie tech‑ nologię drewna w Wyższej Szkole Rolniczej w Poznaniu. Nasze rodziny oczywiście wpadły w popłoch i wszyscy myśleli, że „wpadliśmy” – śmieje się. Ślub cywilny odbył się w poznań‑ skim ratuszu, kościelny u św. Józefa w Kali‑ szu. Równo 9 miesięcy po ślubie kościelnym Krenz został ojcem. Wcześniej nie raz słyszał żart-przestrogę „ostrożnie mijaj Kalisz”; ale miasto mu się spodobało, chociaż kaliszanie nie lubili po‑ znaniaków, czego sam całkiem szybko, na‑ macanie i dobitnie doświadczył. Wcześniej w mieście nad Prosną, zanim poznał kali‑ szankę, był tylko raz – w teatrze. – To był wy‑ jazd zbiorowy działaczy klubów studenckich na spektakl „Wyzwolenie” Wyspiańskiego. Kie‑ dy wyjeżdżaliśmy z Poznania autokarem, było ciemno, kiedy przyjechaliśmy do Kalisza, było ciemno, kiedy po spektaklu szliśmy na bankiet do domu kultury, było ciemno. Nic nie widzia‑ łem, niczego nie zapamiętałem z miasta; taka to była śmieszna studencka wycieczka. Ożenił się z kaliszanką i, jak się okazało, jedną z tych najpiękniejszych, jakie chodziły mię‑ dzy Rogatką i ratuszem, bo to była kiedyś lo‑ kalna trasa rewiowa, po której ludzie spacero‑ wali i chwalili się ciuchami. To był ówczesny deptak po mszy w kościele. Pani Krenz była córką rzemieślnika – młoda, ładna i bogata. Pan Krenz, emigrant z Poznania, dostał pracę w Kaliskim Domu Kultury na ulicy Łazien‑ nej. – Któregoś dnia wyszedłem z pracy póź‑ no wieczorem i jeszcze na Łaziennej zostałem otoczony przez grupkę chłopaków. Dostałem od nich porządne lanie za to, że jako poznaniak odważyłem się ożenić z kaliszanką, i to jeszcze z taką ładną. Trafiłem na pogotowie, spra‑ wą zainteresowała się też milicja. Jak doszło do konfrontacji na komendzie MO i pokazano mi kilku łobuziaków z Łaziennej, powiedzia‑ łem, że to nie oni. I tym, że ich nie wydałem, zdobyłem sobie szacunek. Później czasami miałem od nich propozycje: panie inżynierze (albo panie Wojtku), jakby ktoś coś do pana miał, to my to załatwimy... Po tym incydencie, jak już wróciłem do pracy, czasami wpadało do mnie do gabinetu dwóch kolesi, stawiali na stole „połówkę” i musiałem z nimi wypić, nie można było odmówić – mówi Krenz, przy‑ znając, że czasami chował się przed nowymi kumplami. Kronikarz na co dzień i od święta W Kaliszu szybko wziął do ręki kamerę i ra‑ zem z Andrzejem Gałkinem zaczął kręcić Ka‑ liskie Kroniki Filmowe. Pierwsze trzy wyda‑ nia w roku 1973 finansował Urząd Powiatowy w Kaliszu. – To była też kwestia udźwiękowie‑ nia optycznego, co było wówczas strasznie dro‑ gie. Jedna kronika trwała 15 minut. Ale wła‑ dze za bardzo zaczęły się wtrącać i narzucać, co mamy kręcić: konferencje, otwarcia, roczni‑ ce, itd., więc postanowiliśmy zerwać współpra‑ cę i się usamodzielnić. Tak powstała Kronika Wydarzeń Kultural‑ nych, od 1977 roku KWK „Trębacz Kaliski”, którą już prywatnie firmował sam Krenz. Podkreśla jednak, że sukces kronik to praca jeszcze kilku osób: Jerzego Redlicha (udźwię‑ kowienie), Bożeny Szal, Edwarda Antczaka, Huberta Pałęckiego (komentarze). Akurat kończyła się epoka Gierka. Taśmy były wów‑ czas towarem deficytowym. – Załatwiałem je sobie od kolegów z Wytwórni, oczywiście „na lewo”, inaczej bym nie kupił. Kręciłem już w kolorze, z dźwiękiem magnetycznym na do‑ brych taśmach. Miałem swój prywatny sprzęt firmy czeskiej Admira, po wojnie to były naj‑ lepsze elektryczne kamerki dla reporterów: lek‑ kie, szybkie i zwinne, niezawodne latem i zimą. Później dorobiłem się elektrycznego Pentafle‑ xa, to był już bardzo ciężki sprzęt, a następnie kamery Krasnogorsk, radzieckiej, ale bardzo dobrej, nakręcanej na sprężynkę – wspomina operator, który dobrze pamięta też film, jaki nakręcił z okazji pierwszej pielgrzymki do ro‑ dzinnego kraju Jana Pawła II. – Dostałem akredytację na wizytę w Częstochowie i odlot z lotniska w Krakowie. Ściana reporterów z ca‑ łego świata była przerażająca. Jeden drugiego popychał, każdy chciał zająć jak najlepsze sta‑ nowisko. Każdy operator miał swojego popy‑ chacza, który szykował mu miejsce. To często były prawdziwe osiłki, a ja byłem sam z na‑ prawdę ciężkim sprzętem, kamerą i statywem. Ale musiałem dać sobie radę. Na swoich taśmach Krenz utrwalił prawdzi‑ wy kawał historii; nie tylko Kalisza – jeździł wszak po całej Wielkopolsce. Był wszędzie zapraszany, każdy chciał, żeby uwiecznił na taśmie filmowej organizowane przez nich wydarzenie: konferencję, zjazd, rocznicę, itd. – Facet z kamerą, obecność ekipy filmowej to podnosiło rangę wydarzenia. Wydawało się, że na weselach czy innych uroczystościach foto‑ graf albo operator kamery był nawet ważniej‑ szy od młodej pary. Dzisiaj to inaczej wygląda, bo wszyscy mają aparaty cyfrowe albo telefony komórkowe, którymi też można kręcić krótkie filmiki – przekonuje. Starał się tematycznie urozmaicać swoje kro‑ niki. Był, np. Hotel jak rzeka o problemach ka‑ liskich hoteli; w ogóle kręcił dużo tematów in‑ terwencyjnych. A to nie zawsze się podobało. Tematy sam wyszukiwał, czasami ktoś coś mu podsunął. Trzeba pamiętać, że w tamtych cza‑ sach każdy materiał dziennikarski i filmowy podlegał cenzurze. – Po moich wcześniejszych doświadczeniach wiedziałem już, co wolno, a czego nie wolno, żeby film w ogóle przeszedł cenzurę. Zwykle się nam udawało – przyznaje. Swoje filmy Krenz pokazywał na różnych projekcjach w Kaliszu i na wielu festiwalach, gdzie zdobywał nagrody. Np. Samowarkiem na wczasy zdobył I nagrodę na Festiwalu Fil‑ mów Turystycznych w Olsztynie, a X Kronika otrzymała Grand Prix na Festiwalu Miejskich Kronik Filmowych. Ostatni film kręcony starą kamerą to relacja z Festiwalu Pianistów Jazzo‑ wych w 1981 roku. Akurat Jaruzelski wprowa‑ dził stan wojenny. – Bankiet na zakończenie festiwalu w „Ikarze” został przerwany, a mu‑ zycy i goście, dziennikarze zostali rozwiezieni wojskowymi łazikami do hoteli – przypomina. Pamiątka z celuloidu Później kręcił już filmy kamerą VHS. Wszyst‑ kie taśmy Krenz, oczywiście, zachował w swoim archiwum. Są dokładnie opisane, niektóre zostały już przegrane na nośniki cy‑ frowe. Ale kiedy jest zapraszany na projekcje, na przykład w tym roku podczas zakończe‑ nia Schola Cantorum w kaliskim teatrze czy w Muzeum Okręgowym Ziemi Kaliskiej, za‑ wsze wykorzystuje stare celuloidowe taśmy i zabytkowe już dzisiaj projektory analogowe. – Jak w latach 60. musi być ten snop światła i terkot projektora, żeby przypomnieć atmosfe‑ rę dawnych czasów. To był też inny język fil‑ mowy, inaczej kręciło się na kamerze optycznej niż na kamerze wideo. Inaczej też się ogląda te filmy. Pojawia się nostalgia, niektórym łza się w oku kręci. Marzy mu się specjalne wydawnictwo, mo‑ nografia poświęcona Kaliskim Kronikom Fil‑ mowym. – Pokazuję swoje kroniki wszędzie, gdzie mnie chcą i kiedy mnie chcą. Zapisuję daty i miejsca projekcji, liczbę widzów. To jest kawał naszej historii. Młodzi mogą zobaczyć swoich rodziców i dziadków. Przegrywam materiały na DVD, kiedy ktoś mnie poprosi. To po mnie pozostanie, przecież nie zabiorę moich filmów do grobu. Rozmawiamy sobie o dawnych romantycz‑ nych czasach filmu w mieszkaniu artysty. Krenz mieszka na strychu, który swego czasu dostał od miasta w uznaniu zasług. Kiedyś spotykała się tutaj kaliska bohema, ludzie te‑ atru, plastycy, dziennikarze, zaprzyjaźnieni przedsiębiorcy. To mieszkanie i jednocześnie atelier, właściwie małe muzeum. Wojciech Józef Krenz mógłby godzinami opowiadać różne smakowite historie, których sam był bohaterem oraz anegdoty o przyjaciołach, dalszych i bliskich znajomych. Dzisiaj ludzie nie mają już tyle czasu dla siebie, brakuje chętnych do beztroskiego balowania, cało‑ nocnych imprez, na których nikt nie liczył butelek, nieprzespanych godzin. Zostają wspomnienia, rzecz bezcenna. Gdyby tak ktoś namówił Krenza na spisanie wspomnień, można by zachować dla potomnych nie tylko to, co widział i zdołał nakręcić, ale także to, czego kręcić nie było wolno, to, jak żyło się jemu i jego znajomym w Kaliszu w ostatnich czterdziestu latach. Klim 31 Pytania (do) sztuki Paweł Susid, Odkąd sztuki stały się, olej na płótnie, 2012, 40 x 40 cm 32 Fot. Joanna Dudek Stanisław Drożdż, Klepsydra (było, jest, będzie), 1967, 54 plansze; z lewej strony: Bez tytułu, 2000, 13 plansz „Czy czerwony jest naprawdę czerwony?” (Tomasz Ciecierski), „Jakie jest minimum formy?” (Stanisław Fijałkowski) „Jak namalować wolność, śmierć, pojęcie szczęścia?” (Stefan Gierowski). Ponad siedemdziesiąt pytań dotyczących świata sztuki znajdziemy w publikacji Pytania Sztuki. Pytania obrazu-pytanie obrazem. Wydawnictwo, które ukazało się w maju, towarzyszy projektowi, w ramach którego w Kaliszu w pięciu salach wystawienniczych zaprezentowano ponad 150 prac polskich artystów: Tomasza Ciecierskiego, Andrzeja Dłużniewskiego, Stanisława Dróżdża, Stanisława Fijałkowskiego, Stefana Gierowskiego, Krzysztofa Gliszczyńskiego, Jarosława Kozłowskiego, Andrzeja Pepłońskiego, Jacka Sienickiego, Pawła Susida, Jana Tarasina, Marka Zaborowskiego. Publikacja Pytania Sztuki, która powstała po wielu spotkaniach, rozmowach i analizie tekstów autorskich, ma charakter unikatowy, jest zapisem kierunków artystycznych i filozoficznych dociekań w gęstym terytorium sztuki i, jak przekonuje autorka i kuratorka projektu Joanna Dudek, ma moc ożywiania i inspirowania. Podobnie jak publikacja, unikatowy jest cały projekt: jednego dnia, w trzech insty‑ tucjach – Galerii Sztuki im. Jana Tarasina, Centrum Rysunku i Grafiki im Tadeusza Kulisiewicza i Muzeum Okręgowym Zie‑ mi Kaliskiej – można było podziwiać prace dwunastu wybitnych artystów współcze‑ snych, ale też wielu z nich spotkać podczas pięciu (!) wernisaży. W ramach kolejnych Fot. Joanna Dudek działań zorganizowano osiem spotkań au‑ torskich, kuratorskich oraz warsztaty dla dzieci. Zgromadzone prace oglądano także podczas kaliskiej Nocy Muzeów. Niedocenianym atutem Kalisza jest do‑ tychczasowa lokalizacja galerii w centrum miasta i możliwość pokonania odległości „spacerem”. Stąd pomysł na spotkanie arty‑ stów i gości w jednym dniu wernisażowym. Idea projektu pojawiła się z potrzeby docie‑ kliwej analizy tego, jakie pytania stawiają artyści i jakie znaczenie nadają pytaniom we własnej praktyce artystycznej. Pytania są chyba najtrudniejszą formą sprecyzowania tego, co nas tak naprawdę interesuje, inspi‑ ruje, prowokuje nasz bunt czy kieruje uwa‑ gę w stronę demistyfikacji mitów. Pytania wyznaczają kierunek i to jest dosyć istotne. 33 Krzysztof Gliszczyński, Nieobecny, 1999, olej, enkaustyka, pył marmurowy na płótnie, 200 x 150 cm; na pierwszym planie: Urny, 1997-2010 34 Fot. Jarosław Romaniuk Chociaż artyści nie mają tak jednoznaczne‑ go stosunku do tej kwestii, o czym chętnie opowiadali w czasie wernisaży i o czym można przekonać się biorąc do ręki katalog. Nie mniej, mamy katalog pytań wybitnych współczesnych malarzy polskich, co jest grat‑ ką dla miłośników malarstwa i zachętą dla mniej wtajemniczonych – mówi kuratorka Joanna Dudek. – Wybór artystów do takie‑ go projektu był arbitralny. W tym wypadku wynikał z poszukiwania wyraźnych i roz‑ poznawalnych postaw oraz osobowości ar‑ tystycznych. Poza kryterium różnorodności wybory kuratorskie dotyczyły również sze‑ rokiego spektrum rozwiązań formalnych, które stanowiły o swoistym „przekroczeniu” konwencjonalnych granic w zakresie treści i formy malarskiej. Materiał zebrany w pu‑ blikacji – wypowiedzi artystów – to materiał źródłowy, autorski. Wielu artystów przygo‑ towało wypowiedzi specjalnie na tę okazję. W przypadku nieżyjących wybór pytań dokonany został przeze mnie na podstawie analizy wywiadów, wypowiedzi z katalogów wystaw, zeszytów naukowych czy materia‑ łów filmowych, co zostało szczegółowo omó‑ wione we wstępie. Fundamentalne dla sztuki obrazu py‑ tania: co to jest świadectwo? kiedy obraz nas ożywia, zadziwia, porusza? kiedy obraz nie wytrzymuje myślenia, ale je właśnie uruchamia? znajdziemy również w opubli‑ kowanym w katalogu eseju prof. Szymona Wróbla pt.: Roland Barthes czyta” Mapę i terytorium” Michela Houellebecqa. Autor zawarł w nim przenikliwe i zaskakujące refleksje dotyczące zmiennego znaczenia fotografii i obrazu oraz relacji, przekształ‑ ceń i transferów, jakie zachodzą między słowem i obrazem, pisarzem i malarzem, mapą i terytorium. – Mam nadzieję, że projekt: Pytania sztuki. Pytania obrazu – pytanie obrazem nie będzie mapą sztuki, bo budowanie takiej mapy byłoby utopijnym celem lub wynikiem próżności kartografa. Możliwe, że projekt odkryje jakieś nowe terytorium, przywróci należytą uwagę artystom i ich pytaniom, a dla otwartych odbiorców oka‑ że się zaproszeniem i inspiracją do innego spojrzenia na sztukę – podsumowuje kura‑ torka. Wydarzenie, jakim był projekt Pytania sztuki zostało zorganizowane przez Galerię Sztuki im. Jana Tarasina, Muzeum Okrę‑ gowe Ziemi Kaliskiej i Centrum Rysunku i Grafiki im. T. Kulisiewicza, Wydział Pe‑ dagogiczno-Artystyczny w Kaliszu, pod honorowym patronatem Prezydenta Mia‑ sta Kalisza dr. Janusza Pęcherza i Dzieka‑ na Wydziału Pedagogiczno-Artystycznego prof. UAM dr. hab. Mirosława J. Śmiałka. Tomasz Staszczyk Notatnik kuturalny O 53. Kaliskich Spotkaniach Teatralnych pisze Maciej Michalski Zaskoczenia i zdziwienia Paw królowej, reż. Paweł Świątek Ogłoszenie werdyktu jury Kaliskich Spo‑ tkań Teatralnych publiczność przyjmowała w minionych latach na ogół z aplauzem, choć bywało, że towarzyszyło temu rozczarowa‑ nie, a nawet złość. Tegoroczna ocena kreacji aktorskich wywołała raczej zaskoczenie. Gdy Ireneusz Czop, artysta scen łódzkich, stał z pozostałymi jurorami 53. Festiwalu (Agatą Dudą – Gracz, Zenonem Butkiewiczem i Jac‑ kiem Wakarem) na scenie i odczytywał wer‑ dykt, zrazu rozległy się brawa, które szybko osłabły, ustępując miejsca głosom zdziwie‑ nia. I choć Igor Michalski, dyrektor festiwalu oraz kaliskiego teatru, zaprosił publiczność Fot. Ryszard Kornecki na bankiet do foyer, to komentarze na temat nagród oraz wyróżnień nie ucichły i długo jeszcze rozbrzmiewały w kuluarach. W trakcie konkursu krytycy i pozostali mi‑ łośnicy Melpomeny wymieniają się nierzad‑ ko uwagami na temat scenicznych prezenta‑ cji, przy okazji prognozując, kto znajdzie się wśród laureatów. W tym roku z największym uznaniem publiczności spotkały się występy aktorów Narodowego Starego Teatru im. He‑ leny Modrzejewskiej z Krakowa, którzy 15 maja br. zagrali na Dużej Scenie Oresteję Ajschylosa w reżyserii Jana Klaty oraz na‑ stępnego dnia Pawia królowej wg powieści Doroty Masłowskiej w reżyserskim opraco‑ waniu Pawła Świątka. Oba przedstawienia uznano za pewniaki, które zbiorą bogate żni‑ wo nagród. I wydawało się, że nie są to opinie bezpodstawne, ale – jak czas pokazał – nie do końca trafne. Krakowska Oresteja była pod wieloma względami niezwykłym widowiskiem. Za‑ skakiwała już scenografia. Na scenie gęsto rozsypano kamienie, po nich chodzili akto‑ rzy; ponadto plan gry spowiła mgła, która szybko poszerzyła teren, otaczając również widzów. Także silne światło wzmacniało na‑ strój niesamowitości. W tej tajemniczej prze‑ 35 Oresteja, reż. Jan Klata strzeni pojawiały się postaci tragedii i wygła‑ szały swoje kwestie. Przejmująco zabrzmiał zwłaszcza jęk przechodzący w śpiew Kassan‑ dry zagranej tu przez Małgorzatę Gałkowską. Aktorzy wchodzili na scenę także od strony widowni. Tu najbardziej przykuł wzrok ob‑ serwatorów Agamemnon w kreacji Jerzego Grałka, był powolny, niedołężny, mruczący coś pod nosem. Z kolei Atena zagrana przez Annę Radwan – Gancarczyk czarowała za‑ równo wyglądem, jak i głosem. Przemierza‑ ła salę powabnym krokiem, kusiła ruchem i strojem: długą złocistą toaletą, której dekolt na plecach odsłaniał także tę bardziej wsty‑ dliwą część ciała. Na scenie bogini mądrości komentowała zdarzenia z lekkim rozbawie‑ niem i dystansem, jakby wyrozumiałością dla ludzkich ułomności. Natomiast Anna Dymna w roli Klitajmestry, morderczyni Agamemnona, pojawiła się w ślubnej sukni, później mocno zakrwawionej, a wygłaszane kwestie okrasiła rubasznie brzmiącymi tona‑ mi – słowem, kobieta z rzeźni. W zakrytej, mglistej, dosłownie i w prze‑ nośni, przestrzeni, dokonywały się kolejne zbrodnie, zło rodziło zło i – zgodnie z kon‑ wencją tragedii – nie dało się tego uniknąć. Niestety, bezbarwną postacią okazał się Piotr Głowacki jako Orestes, następny po Klitaj‑ mestrze mściciel. W dalszej części sztuki oryginalnie wypa‑ dły partie śpiewane, bardzo dobrze wykona‑ ne przez Błażeja Peszka w roli Apolla, tu ni‑ czym gwiazdora rocka. Kolejne przedstawienie zaprezentowane przez krakowski zespół, czyli sceniczna ada‑ 36 Fot. Bartłomiej Sowa ptacja powieści Doroty Masłowskiej Paw kró‑ lowej, spotkało się z jeszcze większym uzna‑ niem widzów niż Oresteja. Paulina Puślednik, Małgorzata Zawadzka, Szymon Czacki oraz Wiktor Loga-Skarczew‑ ski w fantastycznym rytmie wygłaszali, jakby bawiąc się słowem, niełatwy do mówienia tekst Masłowskiej, a hiphopowa intona‑ cja doskonale współgrała z ich tanecznym krokiem; nawet wulgaryzmy nie drażniły uszu, brzmiały nie tyle szokująco, co trafnie i do rzeczy. Krakowscy artyści uzasadnili ponadto, że autorka Wojny polsko-ruskiej nieprzypadkowo otrzymała przed laty presti‑ żową Literacką Nagrodę Nike; przez półtorej godziny śmialiśmy się z samych siebie, z na‑ szej – jak powiedział na pospektaklowej kon‑ ferencji jeden z widzów – „plastikowej” rze‑ czywistości. Prosta była scenografia do tego przedstawienia – niewielka sala sportowa do gry w tenisa. I choć z tyłu zamontowano dwa monitory, to poza chwilami, w których pokazywano kolorowe plansze, żadnych fil‑ mów, na szczęście, nie musieliśmy oglądać. W Pawiu królowej jurorzy dostrzegli kre‑ acje Puślednik (nagroda aktorska) i Loga‑ -Skarczewskiego (wyróżnienie). Szkoda, że werdyktu nie uzasadniono. Nasuwa się bo‑ wiem pytanie, dlaczego tylko tych dwoje kra‑ kowskich aktorów spotkało się z uznaniem jury? Poziom gry wszystkich wykonawców był wysoki i wyrównany. Kolejnym przedstawieniem, któremu przepowiadano nagrody, był spektakl Gar‑ gantua i Pantagruel wg Françoisa Rabelais’go przywieziony do Kalisza 14 maja przez Sto‑ warzyszenie Teatralne Badów. Na scenie stały pieńki do siedzenia i ławy, na nich gliniane garnki i drewniane misy. Przypominało to kuchnię w dawnej karczmie. W niej trzy baby w fartuchach przekazywały w trakcie obierania i ucierania ziemniaków zasłyszane od gości historie. W taki sposób widzowie poznali kilka zabawnych opowieści o Gar‑ gantui i Pantagruelu. Od czasu do czasu ak‑ torki odgrywały, głównie parodiując głosem i zachowaniem, omawiane postaci; nierzad‑ ko również przerywały swoją narrację, aby zaśpiewać nabożne pieśni. Beata Kolak, Joanna Fidler i Mirosława Olbińska w rolach gospodyń imponowały fantastyczną dykcją, a zwłaszcza gdy wypo‑ wiadały tekst w szybkim tempie, zmieniając co rusz tembr głosu. Na końcu przedstawie‑ nia postawiły na ławie misę ze śląskimi klu‑ skami oraz kieliszki wypełnione gorzałką. Zrazu sądzono, że to woda imitująca alkohol, ale wkrótce okazało się, że reżyser, Piotr Bi‑ kont, znany też w Polsce jako krytyk kulinar‑ ny, zadbał o szczegóły i realizm scenicznego przekazu. W efekcie połączone z degustacją wódki i klusek pospektaklowe spotkanie artystów z publicznością przebiegało w wy‑ jątkowo swojskiej i przyjemnej atmosferze. Dodam, że jurorzy nie nagrodzili żadnej z aktorek, co zostało przyjęte z niemałym rozczarowaniem. Zwrócili za to uwagę na dwie kreacje w Amatorkach Elfriede Jelinek, austriackiej noblistki, której dzieło w reżyserii Eweliny Marciniak zaprezentował w Kaliszu 18 maja, czyli w ostatnim dniu festiwalu, gdański Te‑ atr Wybrzeże. Jest to historia czworga mło‑ dych ludzi (Brigitte i Heinza oraz Pauli i Eri‑ cha), którzy wkroczyli w dorosłe życie, głów‑ nie rodzinne i erotyczne, nie bez ślepej wiary w szczęśliwy i stabilny żywot (dziewczyny) oraz wygodną, bez obciążeń i zobowiązań te‑ raźniejszość i przyszłość (młodzieńcy). Dość szybko pozbyli się złudzeń. Zdaniem jurorów, na równorzędne nagro‑ dy aktorskie zasłużyły Dorota Androsz w roli Brigitte i Katarzyna Dałek jako Paula. Zagra‑ ły przekonująco, a ich nagie ciała pokazane w finale spektaklu nie były tanim chwytem mającym przyciągnąć do teatru mniej ambit‑ nych widzów. Nagość bohaterów wskazywała na ich upokorzenie i upadek. Najwięcej nagród indywidualnych jurorzy przekazali – co było pewnym zaskoczeniem – aktorom występującym 13 maja w Wi‑ chrowych wzgórzach wg scenicznej adapta‑ cji powieści Emily Brontë w reżyserii Kuby Kowalskiego w stołecznym Teatrze Studio. Na pewno zasłużyła na główną nagrodę fe‑ stiwalu Anna Smołowik za rolę Katarzyny Earnshaw. Doskonale przeobraziła się z wiej‑ skiej, brudnej dziewczyny, biegającej z chło‑ pakami po wrzosowiskach, w pełną wynio‑ Nietoperz, reż. Kornél MundruczÓ słości, kapryśną damę, małżonkę bogatego Edgara Lintona, właściciela Drozdowego Gniazda. Jurorzy zwrócili też uwagę na grę Wojciecha Solarza w roli Heathcliffa (nagro‑ da aktorska), Wojciecha Żołądkiewicza jako Hindleya Earnshawa (Nagroda im. Jacka Woszczerowicza za rolę drugoplanową) oraz Marcina Januszkiewicza kreującego Edgara Lintona (wyróżnienie). Wichrowe wzgórza były ponadtrzygodzin‑ nym spektaklem, niestety, trochę nużącym dla mniej cierpliwego widza. Akcja często przebiegała w wolnym tempie, poza tym ra‑ ziły bezsensowne wstawki słowne padające ze sceny, np.: „Legia mistrzem Polski” albo „Nie przeszkadzaj publiczności, w końcu zapłacili za bilet 135 złotych” – i jeszcze kil‑ ka innych tego typu uwag. Być może mia‑ ły śmieszyć, a zabrzmiały żałośnie! Sporo do życzenia pozostawiała też dykcja aktorów, gdyż wielu z nich, nawet nagrodzonych, nie było chwilami słychać. Rekompensatą za niedociągnięcia była świetna scenografia zaprojektowana przez Katarzynę Stochalską, która podzieliła prze‑ Fot. Kuba Dąbrowski strzeń na dwie części: po lewej stronie Droz‑ dowe Gniazdo – tu przerażająca czystość białych kafelków na podłodze i ścianach, po prawej zaś masa rozsypanego czarno-brą‑ zowego torfu, na którym stał okrągły ciem‑ ny stół – to pełne brudu Wichrowe wzgórza. Jednakże oryginalny widok i melodrama‑ tyczna fabuła dzieła nie wszystkich widzów urzekły, ponieważ po antrakcie niektóre krzesła na widowni opustoszały. Grand Prix kaliskiego festiwalu jury przy‑ znało aktorom występującym w Nietoperzu, czyli małym cmentarzyku, a więc w przedsta‑ wieniu warszawskiego Teatru Rozmaitości, które 11 maja zainaugurowało tegoroczne Spotkania. Miejscem zdarzeń sztuki opar‑ tej na motywach Zemsty nietoperza Johan‑ na Straussa były pomieszczenia szpitalne w okresie zbliżającego się Nowego Roku. Nie był to jednak zwykły szpital, zamiast leczyć pomagano w nim beznadziejnie chorym opuścić ziemski padół. Spektakl poruszał poważny problem eutanazji, ale obok wstrzą‑ sających scen nierzadko towarzyszyły zda‑ rzeniom Straussowskie rytmy, nieźle przez aktorów odśpiewane, choć nie do końca w operetkowym stylu. Przedstawienie wyreżyserował Węgier, Kornel Mundruczó, który zgodnie z panują‑ cą ostatnio modą oprócz gry teatralnej zapre‑ zentował publiczności filmowane na gorąco wybrane sceny, wyświetlane na kilku telewi‑ zyjnych monitorach. Trzeba też wspomnieć o tańcach przy czerwonych i stroboskopo‑ wych światłach, ponieważ tworzyły wyraźnie dyskotekowy nastrój, niepasujący do szpital‑ nych korytarzy i gabinetów. Słowem, powaga wobec majestatu śmierci dość szybko, ale też płynnie ustępowała miejsca rozrywkowym klimatom. Według jurorów, aktorzy doskonale się na scenie uzupełniali i wywiązywali z posta‑ wionego przez reżysera zadania, pokazując na przemian postacie sztuczne, jakby nieco groteskowe, a za chwilę nadzwyczaj reali‑ styczne w zachowaniu. Trudno jednoznacznie skomentować opinie członków komisji konkursowej. Gra Sebastiana Pawlaka jako schorowanego dy‑ rygenta i występ Dawida Ogrodnika w roli 37 Wichrowe wzgórza, reż. Kuba Kowalski 38 Fot. Krzysztof Bieliński Przełamując fale, reż. Maciej Podstawny sparaliżowanego chłopaka zasłużyły na naj‑ wyższe uznanie i zrównanie ich z resztą ze‑ społu było po prostu niesprawiedliwe. Niewielka liczba przedstawień festiwalo‑ wych zmusiła gospodarzy do zaprezentowa‑ nia na scenie więcej niż ongiś bywało wła‑ snych produkcji. Dyrektor Michalski wybrał Przełamując fale Larsa von Triera w reżyserii Macieja Podstawnego i Trzy po trzy wg Alek‑ sandra Fredry w reżyserii Rudolfa Zioło jako spektakle konkursowe oraz Tadka Niejadka wg Wandy Chotomskiej w opracowaniu sce‑ nicznym Małgorzaty Kałędkiewicz i Iluzje Iwana Wyrypajewa w reżyserii Zioło do po‑ kazania poza konkursem. Na temat kaliskich przedstawień sporo napisano już w lokalnej prasie, więc dodajmy tylko, że jury przyzna‑ ło wyróżnienie Sarze Celler – Jezierskiej, wrocławskiej aktorce gościnnie występującej w grodzie nad Prosną, za rolę Bess McNeill w Przełamując fale. Fot. Tomasz Ziółkowski Tradycyjnie już wzbogacały festiwal wido‑ wiska wystawione poza konkursowymi szran‑ kami. W tym roku największe zainteresowa‑ nie wzbudziła Krystyna Janda w monodramie Danuta W. według wspomnień Danuty Wałę‑ sy w książce Marzenia i tajemnice w opraco‑ waniu Piotra Adamowicza. Z kolei występ stu‑ dentów łódzkiej PWSFTViT w sztuce Marka Ravenhilla Shopping and Fucking w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego miał stać się kijem wepchniętym w mrowisko, tu homofobię. Nic z tego! Tematy o życiu homoseksualistów nie szokowały, a realistycznie odegrane gejowskie zbliżenia seksualne chyba nie oburzyły pu‑ bliczności, bo gromkimi brawami nagrodziła więcej niż poprawny występ łódzkich studen‑ tów. Już od pewnego czasu Kaliskie Spotkania Teatralne kończy koncert muzyki związanej ze sceną i filmem. Dwa lata temu wysłucha‑ liśmy kompozycji Jerzego Satanowskiego, w ubiegłym roku Janusza Stokłosy, a w obec‑ nym Zygmunta Koniecznego. Oprócz instru‑ mentalistów Orkiestry Sinfonietta Cracovia pod batutą Mikołaja Blady wystąpili, m. in. wokaliści: Lidia Bogaczówna (aktorka), Joan‑ na Lewandowska (uczestniczka musicalu Me‑ tro), Joanna Słowińska (pieśniarka współpra‑ cująca także z Gardzienicami i Pieśnią Kozła), Beata Wojciechowska (aktorka i reżyserka), Leszek Hefi Wiśniowski (flecista i saksofo‑ nista) oraz Tadeusz Zięba (aktor). Na scenie Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego zapre‑ zentował się również w tym koncercie Chór „Kopernik” z III Liceum Ogólnokształcą‑ cego w Kaliszu. Trzeba o tym wspomnieć, gdyż uczniowie przygotowani przez Henrykę Iglewską – Mocek zaśpiewali wyśmienicie, na co zwrócił uwagę sam maestro Konieczny, gdy w finale dziękował wykonawcom. Na koniec chciałbym poruszyć dwie spra‑ wy związane z finansami festiwalu. Wiadomo, że ceny przedstawień przywiezionych do Ka‑ lisza są na ogół bardzo wysokie. KST kosztują i to słono. Nie może to jednak oznaczać, że pieniądze przeznaczone na nagrody muszą być z tego powodu śmiesznie niskie, żeby nie powiedzieć upokarzające ludzi uprawiających jeden z najtrudniejszych zawodów. Dostrzegł to Ireneusz Czop ogłaszający werdykt jury. Podając sumę w złotówkach, dodawał też w ironicznym tonie ilość groszy. Z żartu juro‑ rów publiczność się śmiała, ale organizatorom nie powinno być z tego powodu wesoło. Kolejny problem dotyczy biletów. Pod‑ czas inauguracji festiwalu już tradycyjnie goście przybywający do teatru musieli przed wejściem do budynku ominąć uczestników pikiety zorganizowanej przez młodych kali‑ szan oburzonych wysokimi cenami biletów (na krakowskie i warszawskie spektakle były zdecydowanie powyżej 100 zł, w tym na mo‑ nodram Jandy aż 175 zł). Problemu nie roz‑ wiązują – zdaniem protestujących – trudno osiągalne wejściówki za 30 zł. Jeden z orga‑ nizatorów pikiety stwierdził, że konkurs jest finansowany z budżetów samorządowych (wielkopolskiego i miejskiego), czyli z pie‑ niędzy podatników, i w efekcie zwykli oby‑ watele, których nie stać na wejście, pośrednio opłacają zamożnej elicie obejrzenie spektakli festiwalowych. Niepokojące jest również i to, że skierowane listy do dyrekcji teatru z proś‑ bą o wytłumaczenie takiego postępowania pozostają bez odpowiedzi. Być może byłoby najrozsądniej, gdyby obie strony spotkały się i znalazły rozwiązanie, które satysfakcjonowa‑ łoby zarówno tych mniej zamożnych widzów, też interesujących się sztuką sceniczną, jak i organizatorów festiwalu? Tym bardziej że informacja o pikiecie przed kaliskim teatrem podana została przez media ogólnopolskie, a tego typu reklama chyba nie jest potrzebna naszemu przybytkowi Melpomeny. 39 Notatnik kuturalny Jestem stąd! – Wszystko było małe, przykurczone, zakurzone. Dziś spaceruję i raz po raz natykam się na sympatyczne uliczki, ładne kamienice. Dla mnie to niecodzienne – o rodzinnym mieście, wizytach w nim i o tym, dlaczego po latach w Kaliszu znów czuje się jak u siebie, popularny aktor i satyryk Jerzy Kryszak rozmawia z Tomaszem Staszczykiem Jerzy Kryszak w Kaliskim Grodzie Piastów Jakie jest pana pierwsze skojarzenie, kiedy słyszy pan słowo „Kalisz”? Ja. Wiele doznań, emocji, uczuć, które w jakiś sposób są najważniejsze, bo pierwsze i dlatego niepowtarzalne, przeżywałem po raz pierwszy właśnie w tym mieście. Podwórko, otwarta piwnica, obok której bałem się przechodzić, bo wciąż zalatywało stamtąd wilgocią i oparami alkoholu, później pierwsze podwórkowe bitwy – to jakieś urywki wspomnień z dzieciństwa. Jeszcze później wiadomo – pierwsze miłości. Tutaj wszystko się zaczęło. Każdy ma takie miejsce. Moim jest Kalisz. Lubi pan Kalisz? Nic złego mnie tu nie spotkało, więc dlaczego miałbym nie lubić? Wprawdzie raz albo dwa dostałem w pysk od kolegi Krzy40 Fot. Tomasz Skórzewski sia Machlańskiego, ale on przez jakiś czas był dobrze zapowiadającym się bokserem, więc mu wybaczyłem. (Śmiech) Poza tym jak każdy miałem większe lub mniejsze radości i smutki. Kalisz się zmienia? Bardzo. Pewnie mieszkańcy, którzy na co dzień chodzą tymi ulicami, tego nie zauważają. Dziś, kiedy spaceruję po Kaliszu, momentami miasta nie poznaję. Jeszcze piętnaście, dwadzieścia lat temu wrażenia z pobytu zawsze miałem smutne. Po cichu myślałem, że Kalisz biednieje w oczach i zastanawiałem się, czy miasto będzie się w stanie dźwignąć. W przeszłości lubiłem tu dwa, może trzy miejsca. Okolice teatru, park, plac świętego Józefa i siłą rzeczy kościół, bo stamtąd wychodziły dziewczy- ny, które zabierało się na randki. Później wszystko zaczęło dla mnie jakoś marnieć. Wszystko było małe, przykurczone, zakurzone. Dziś spaceruję i raz po raz natykam się na sympatyczne uliczki, ładne kamienice. Dla mnie to niecodzienne. Oczywiście wciąż są miejsca, z którymi coś by trzeba było zrobić, ale tak jest w każdym mieście; co, wciąż to podkreślam, nie zmienia faktu, że Kalisz zmienił się bardzo. Oczywiście w pozytywnym znaczeniu. Które rejony miasta, pańskim zdaniem, proszą się o pomysł na siebie czy rewitalizację? Odwiedziłem między innymi swoje stare kąty przy Chopina. O ile z zewnątrz kamienica wyglądała ładnie, to wnętrze było, mówiąc delikatnie, średnie. Żal patrzeć na byłą fabrykę fortepianów. Kiedyś duma miasta, piękny budynek, który dziś niszczeje. Są jakieś anegdoty związane z rodzinnym miastem, które opowiada pan przy okazji chociażby biesiad? Pamiętam, że w podstawówce chętnie pomagaliśmy nauczycielce biologii pielęgnować ogródek, bo za to była piątka z przedmiotu i święty spokój przez cały rok szkolny. To tego typu historie związane ze szkołą i rodziną, ale interesujące przede wszystkim dla moich bliskich. Myślał pan kiedyś o tym, żeby do Kalisza wrócić i zamieszkać tu na stałe? Dziś, pierwszy raz od wielu, wielu lat poczułem, że jestem u siebie, że jestem stąd. Ale w życiu zwykle bywa tak, że nasz dom jest Recenzja Dom śmierci, czyli straszny dwór tam, gdzie zdecydujemy się osiedlić. Teraz mieszkam pod Warszawą, w domu z ogrodem, w którym bardzo lubię przebywać i odpoczywać. I dziś to dla mnie jest najważniejsze. Ze względu na charakter zawodu często pracuje pan chociażby w Warszawie. Czy po przyjeździe do Kalisza czuje pan, że tu czas płynie jednak wolniej? Zdecydowanie wolę mniejsze miasta. Warszawa, jeśli nie liczyć centrum w postaci sztucznej Starówki, nie ma miejsca, gdzie można się zatrzymać, zrobić przystanek. Do Starówki trzeba zrobić wypad, a jak się już tam dostanie, to okazuje się, że wycieczka depcze po piętach wycieczce. Kiedy dziś rano zajechaliśmy do Kalisza i czekaliśmy na otwarcie kawiarni, zastanowił mnie panujący na rynku spokój. Słyszałem raptem kilka głosów i zaczą- miastem tętniącym życiem, zwłaszcza na prze‑ łomie stuleci, łatwo przyswajającym wszystkie cywilizacyjne nowinki. Dość powiedzieć, że po‑ łożone na skraju cesarstwa rosyjskiego miasto, skomunikowane już koleją ze wszystkimi mia‑ stami rozległego imperium, przez które (komo‑ ra celna w Szczypiornie) szedł handel z Prusami i całą bez mała Europą, miało nimb wielkości i światowości, a w każdym razie taką atmosferę wokół siebie rozsiewało. Doskonale, a w każdym razie z dużą swobodą, ten niepowtarzalny charakter miasta autorka Zdjęte z półki Druga powieść Anety Ponomarenko nie za‑ wiedzie nikogo, kto uwielbia literaturę akcji. Pierwsza – Strażnik skarbu – dała przedsmak możliwości pióra autorki, druga – Dom śmier‑ ci – może już naprawdę wystraszyć czytelnika. Dzieje się w tej wartkiej narracji nieskończenie dużo, niektóre sceny mrożą krew w żyłach, kry‑ minalna intryga raz biegnie w jedną, raz w dru‑ gą stronę, gmatwa się niemiłosiernie i gubi w re‑ aliach XIX-wiecznego Kalisza. To miasto jawi się jak istna dżungla, przez którą podróżnik nie dość, że musi znaleźć drogę, ale ją jeszcze wy‑ trzebić i wytyczyć. Tak to w wieku pary, elektryczności, telegrafu i telefonu, w wieku wielkich zdobywców kon‑ tynentów (Dzień dobry, panie Szolc-Rogoziński), fabrykantów (Uszanowanie dla pana Reppha‑ na), ale i szacownych ziemian (Pozdrowienia dla wielmożnego pana dziedzica Karśnickiego z Maj‑ kowa), bankierów i finansistów stawał się Kalisz oddaje, a czytelnik z wdzięcznością przyjmuje. Miasto zresztą, podobnie jak w Strażniku skar‑ bu, jest jednym z głównych bohaterów powie‑ ści dzięki chwytowi literackiemu polegającemu na wkomponowaniu w fabułę całej plejady prawdziwych postaci historycznych (jak wyżej) i rzeczywistych wydarzeń. Brakuje tylko Maryj‑ łem się zastanawiać, czy to na pewno dzień powszedni, a nie jakiś świąteczny. W postrzeganiu miasta pomaga mi na pewno też praca, którą wykonuję. W porównaniu z innymi, na co dzień widzę znacznie więcej uśmiechniętych osób. Mniejsze miejscowości mają swój specyficzny klimat, są na pewno bardziej przyjazne od molochów. Są jakieś żelazne punkty pańskich wizyt w Kaliszu? Najczęściej przez Kalisz przejeżdżam. Dwie, trzy godziny rezerwuję wtedy dla siostry, która tu mieszka. Zdarza się, że odwiedzam rodzinę w Tykadłowie. Po szybkim rekonesansie wracam do domu. Żona czeka! Dziękuję za rozmowę. ki Szumskiej, późniejszej Dąbrowskiej i jej ro‑ dziców. Byłby komplet. Zastosowany w powieści zabieg pisarski ma jeszcze tę zaletę, że autorka ucieka od mito‑ twórstwa, na wszystko ma potwierdzenie w do‑ kumentach i faktach. Można ten chwyt określić formułą „fabuły dokumentalnej”, stąd przypisy i powoływanie się na opracowania historycz‑ ne. Gdy pojawia się fonograf, prototyp i ojciec wszystkich generacji gramofonów i przyszłych odtwarzaczy, to z przypisu dowiadujemy się, gdzie, kiedy i przez kogo został wynaleziony. Pomaga to, czy przeszkadza w lekturze? Jak kto woli. W każdym razie Ponomarenko wybrała model solidnej powieści w typie Dana Browna, tak wszechobecnej w dzisiejszej literaturze po‑ pularnej. Ta antyfikcja lub fikcja uprawdopo‑ dobniona sprawdza się w Domu śmierci bardzo dobrze. W ten sposób książka pełni poznawczą, żeby nie powiedzieć edukacyjną, rolę podręcznika historii, a że jest esencją wdzięku i lekkości, tym lepiej. O takich książkach mówi się, że czytają się same. Skoro już padło nazwisko Dąbrowskiej, to godzi się zwrócić uwagę (z zachowaniem wszelkich proporcji) na odmienność światów przedsta‑ wionych przez obie autorki. Świat Nocy i dni wyrósł z kanonów XIX-wiecznej prozy, świat Ponomarenki (raz jeszcze toutes proportions gardées) z doświadczeń współczesnej, post‑ modernistycznej powieści bez kanonów. Który świat jest ciekawszy, które miasto bardziej intry‑ gujące? Ryszard Bieniecki Aneta Ponomarenko, Dom śmierci, Wydawnictwo „Szara Godzina”, Katowice 2013 41 „La Strada” już nienastoletnia Ja mam dwadzieścia lat, Ty masz dwadzieścia lat, Cóż więcej nam potrzeba? Dwudziestolatkom zawsze W pas się kłania Świat, cały świat! Dwadzieścia lat ma też Międzynarodowy Festiwal Artystycznych Działań Ulicznych „La Strada”. I też kłania mu się cały świat – przez dwie dekady nad Prosnę zjeżdżały teatry z Ukrainy, Węgier, Czech, Włoch… Czemu? Przecież to nie rozsławiona impreza w Edynburgu! A jednak przyjeżdżały, przyjeżdżają i przyjeżdżać będą. Bo Kalisz jest wyjątkowy, bo atmosfera „La Strady” jest magiczna, bo lokalna publika chłonie każdy gest, potrafi odbierać sztukę i przede wszystkim docenić. A artystyczne ego lubi być połechtane. 43 W tym roku oprócz teatrów połechtano też zespoły muzyczne. W pierwszym dniu festiwalu zagrała Boban i Marko Marković Orchestra. Wisienką na urodzinowym torcie „La Strady” był koncert zespołu Hey, który przed teatr przyciągnął tłumy miłośników różnych gałęzi sztuki. Tej przez wielkie „S”. I tak minął kolejny rok z „La Stradą”, która już puszcza do nas oczko, zapraszając na kolejne – dwudzieste pierwsze – święto sztuki w przyszłym roku. Tekst Juliusz Kowalczyk, fot. Jakub Seydak Jakub Seydak (1981) Od ośmiu lat zajmuje się fotografią reporterską, pojawiając się na większości kaliskich koncertów i wydarzeń kulturalnych. Jego zdjęcia ukazały się w wielu kaliskich tytułach, m. in. Expresie Kaliskim, Dzienniku Wielkopolskim i Kalisii Nowej. Aktywnie uczestniczy w działalności stowarzyszenia fotografów Poza Kadrem. 44 Międzynarodowy Festiwal Artystycznych Działań Ulicznych „La Strada” Kalisz 2013 TEATR PINEZKA – Stary człowiek i morze TEATR SNÓW – Pokój Jubileuszowa Parada TEATRU SNÓW Koncert zespołu BOBAN I MARKO MARKOVIĆ ORCHESTRA TEATR BIURO PODRÓŻY – Planeta Lem ZDROJOWY TEATR ANIMACJI – Legendy zamku Chojnik TEATR NIKOLI – Impresario Koncert zespołu HEY TEATR NOVOGO FRONTA – Causa Fatalis TEATR TUKKERSCONNEXION – Turn Up TEATR KTO – Ślepcy Życie brązem pisane „Czołowy artysta plastyk kaliski i jedyny profesjonalny rzeźbiarz w naszym mieście”. Tak pisano i mówiono we wszystkich kaliskich i regionalnych mediach o Wiesławie Andrzeju Oźminie, którego Kalisz pożegnał w połowie maja tego roku. Fot. Iwona CIeśłak Do tego kaliski rynek medalierski w tych czasach właściwie nie istniał. W takich oko‑ licznościach Oźmina zaproponował kalisza‑ nom medal nowatorski, niekonwencjonalny w kształcie, w pełni artystyczny, o wyjątkowo trafnej i zwięzłej symbolice oraz warsztatowej finezji. Z czasem stał się jego niezaprzeczal‑ nym mistrzem, artystycznym kronikarzem i komentatorem wydarzeń o randze od naj‑ większych po prędko zapomniane. Za opra‑ cowaniem z 2004 r. (Oźmina. W marmurze i w brązie, Ryszard Bieniecki i Robert Kuciń‑ ski, Kalisz 2004, Agencja Wydawnicza „Sztu‑ ka i Rynek”) przypisuje mu się autorstwo około stu medali i medalionów, zapewne było ich jednak sporo ponad setkę. Szkopuł w tym, że sam artysta niezbyt dbał o doku‑ mentowanie tej dziedziny swojej twórczości, czym bez wątpienia przysporzy trudu przy‑ szłym badaczom jego dzieła. Całe swoje życie prywatne i artystyczne związał z Kaliszem. Był absolwentem Pań‑ stwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych we Wrocławiu. Zaprojektował i zrealizował 18 monumentalnych pomników, 40 pła‑ skorzeźb, a także około 100 medalionów i medali. Brał udział w ponad 30 wystawach krajowych i zagranicznych. Jego rzeźby znajdują się w zbiorach polskich, włoskich, hiszpańskich, niemieckich, angielskich, izraelskich, austriackich, kanadyjskich i amerykańskich muzeów, jak również w rę‑ kach prywatnych kolekcjonerów. Przede wszystkim jednak wypełniają przestrzeń miejską rodzinnego Kalisza i Ziemi Kali‑ skiej, z którymi zrósł się bardziej niż który‑ kolwiek inny artysta. Historia na medal O głównym kierunku działań twórczych Wiesława Andrzeja Oźminy zadecydowały zgrzebne realia początku lat 70. Świeżo upie‑ czony rzeźbiarz, mąż i ojciec stanął wobec konieczności utrzymania rodziny. Trzeba było porzucić marzenia o wielkich realiza‑ cjach i znaleźć źródło w miarę regularnych dochodów. W Kaliszu jako mieście o nieba‑ gatelnej metryce okazją do zarobienia stały się liczne rocznice, miejskie święta i imprezy sportowe. Artysta wkroczył zatem pełną parą w dziedzinę najłatwiej dostępną jego ówcze‑ snym możliwościom, czyli medalierstwo. Głównym powodem był fakt, że do stworze‑ nia medalu nie potrzeba pracowni, skompli‑ kowanych narzędzi czy drogich materiałów. Kaliskie martyrologium Łatwiej policzyć pomniki, płaskorzeźby i ta‑ blice pamiątkowe wypełniające kaliskie ulice i place. Najważniejsze z nich upamiętniają bohaterów tragicznych wydarzeń, których nie brakowało w dziejach miasta: doszczętnego zburzenia Kalisza przez Prusaków w 1914 r., dziecięce ofiary Gaukinderhaimu urządzone‑ go przez Niemców podczas II wojny światowej w klasztorze wypędzonych stamtąd wcześniej sióstr nazaretanek, kaliskie ofiary zbrodni ka‑ tyńskiej uczczone krzyżem w Ogrójcu klasz‑ toru ojców Jezuitów czy obrońców Wester‑ platte uhonorowanych pomnikiem na Ron‑ dzie ich imienia. Wszystkie te monumenty łączy wspólna cecha: niezwykły dramatyzm rzeźbionej sceny zderzony z kamiennymi formami, które – zdawałoby się – przenoszą konkretną, niemal namacalną ludzką tragedię w rewiry Wielkiej Historii. Tak jakby Artysta chciał powtórzyć za poetą: Przeszłość to dziś, tylko cokolwiek dalej i przypomnieć mieszkań‑ com miasta, że opowiada o ich najbliższych: rodzicach i dziadkach, więc to, „co” i „jak” mówi, nie może być im obojętne. Sam zresztą często i głośno werbalizował swoje pragnie‑ nie, by jego sztuka nie była ludziom obojętna, lecz budziła u odbiorców emocje i refleksje. 45 Śladem wielkich Rodaków Emocje „grają” wszystkimi barwami w ry‑ tych i płaskorzeźbionych portretach naj‑ lepszych synów polskiej ziemi. Spod dłuta i rylca Oźminy wyszły piękne i wielce wy‑ mowne podobizny: Ojca Świętego Jana Paw‑ ła II (z których najpiękniejsza zdobi wejście do kaliskiej katedry), Fryderyka Chopina na elewacji kamienicy u zbiegu Rynku Głów‑ nego i ul. Zamkowej (gdzie gościł przed laty i wywijał mazura z piękną Pauliną), wybit‑ nych kaliszan: Marii Konopnickiej, Adama Asnyka, Marii Dąbrowskiej i Stefana Szolc‑ -Rogozińskiego na frontonie jednej z ka‑ mienic w Rynku i wiele, wiele innych. Każ‑ de z tych przedstawień jest owocem długich i szczegółowych badań nad człowiekiem i jego dziełem oraz nad legendą, która wokół nich rosła… Wszystko po to, by uchwycić i przekazać to, co najważniejsze, by zachwy‑ cić i zainspirować pięknem człowieczeństwa. Choć to może nieco zaskakujące, ten cichy i niepozorny człowiek z przekornym bły‑ skiem w oczach, jakim był Oźmina, jawi się dziś jako mądry nauczyciel i mistrz, który oszczędnymi środkami, unikając nudnego 46 moralizatorstwa, opowiada o wartościach i sprawach najważniejszych, by nie zostały przez nas przeoczone czy zapomniane. Ku szczytom Nie ukrywał, że dziełem jego życia była figu‑ ra Chrystusa z Golgoty u OO. Pasjonistów w Sadowiu. Monumentalnej, pięć i pół metra mierzącej postaci Ukrzyżowanego towarzy‑ szą tu: Matka Boża Bolesna, św. Jan Apostoł i czternaście stacji Drogi Krzyżowej. Artysta, który w innych wypadkach imponuje mi‑ strzostwem symbolicznego skrótu, tym ra‑ zem ukazał dramat cierpienia we wszystkich jego fizycznych szczegółach. Tego Chrystu‑ sa – jak się zwierzał – Artysta nosił w sobie i takim ukazał Go światu – zmiażdżonego cierpieniem, a jednak pełnego pokoju. Wizja dojrzewała w piwnicznych pomieszczeniach pracowni rzeźbiarza sąsiadującej z kaliskim kościołem OO. Franciszkanów. Tutaj (jak w wielu innych kościołach) pozostały po nim liczne pamiątki, pośród nich: srebrna tru‑ mienka skrywająca relikwie bł. Jolenty oraz tablica poświęcona znanemu kaliskiemu malarzowi, Mieczysławowi Kościelniakowi. Stąd też wyprowadzono ciało Artysty w jego ostatnią drogę. Odprowadzało go poważne i czułe spojrzenie Matki Bożej Królowej Pol‑ ski z rzeźbionego przez niego tympanonu ko‑ ścioła na Majkowie. Niespełnione marzenia Zostawił nam ogromny dorobek twórczy, ale również marzenia i plany, na których realizację nie starczyło już czasu. W Kaliszu od dawna nie było tajemnicą, że Oźminie marzył się pomnik Wojciecha Bogusławskie‑ go przed tutejszym teatrem noszącym jego imię. Pomysł, przyjęty z aplauzem, co jakiś czas „wypływał” przy kolejnych jubileuszach, po czym na nowo pogrążał się w mrokach niepamięci. Jak wyrzut sumienia przypo‑ mina o nich statuetka z podobizną „ojca polskiej sceny” wręczana co roku laureatom Kaliskich Spotkań Teatralnych. Jej Autor (przechadzając się zapewne pod rękę z Bo‑ gusławskim) spogląda dziś z góry na „świata tego sprawy”. Ale chyba nadal po cichu kibi‑ cuje sprawie pomnika. Jolanta Delura Odchodzą. Odszedł… Bohdana Adamczaka wspomina Ryszard Bieniecki Fot. Stanisław Szewczyk Należał do kategorii ludzi-planet. Tacy mają ogromną siłę grawitacji, przyciągają innych, ludzi-satelity, księżyce. Gdy poja‑ wił się w Kaliszu z początkiem lat sześć‑ dziesiątych i objął redakcję Ziemi Kaliskiej, przyniósł z sobą nie tylko doświadcze‑ nie i warsztat edytorski, ale może, przede wszystkim, powiew świeżości, nowego du‑ cha, odnowy. W końcu przybywał z Pozna‑ nia, który w tamtej epoce był tym miastem symbolicznym, w którym wybuchła wol‑ ność w postaci Czerwca, a po nim, na fali ozdrowieńczego Października, zjawiska kultury alternatywnej wobec kultury ofi‑ cjalnej, skostniałego, lecz wciąż wszech‑ władnego wzorca, socrealizmu. Owiany legendą „Wierzbaka”, grupy poetyckiej mieszczącej się wysoko w hierarchii literac‑ kiej awangardy, jej członek i współzałoży‑ ciel, stał się niebawem koryfeuszem (dzisiaj byśmy powiedzieli liderem) i promotorem nowej kultury miasta. A był to czas ogromnego ożywienia, społecz‑ nej aktywności na wszystkich niemal polach, wydobywania się z kokonu stalinizmu. Eks‑ plodowały w kraju teatry i teatrzyki, sceny i scenki, pisma i pisemka, zespoły bezczelnie sięgające po zakazaną muzykę: jazz i rhythm and blues; krzewiły się stowarzyszenia regio‑ nalne, kulturalne i twórcze. Taki niepokój panował też w Kaliszu, cze‑ go widomym znakiem było pojawienie się Ziemi Kaliskiej, niekoncesjonowanego przez partię pisma, wydawanego sumptem miasta i sił kilku zapaleńców, tytułem i zawartością nawiązującego do przedwojennego miesięcz‑ nika. Po dwóch latach okazało się, jak zawsze w takich przypadkach, że pisma nie da się wydawać sercem, a zapałem można co najwy‑ żej wywołać pożar. I tak tytuł przeszedł pod skrzydła koncernu prasowego „Ruch” z Boh‑ danem Adamczakiem jako naczelnym. Od tego momentu przez długie lata wszystko, co w Kaliszu się działo, miało pieczęć Ziemi Kaliskiej i osobisty odcisk dłoni jej naczel‑ nego (do 1967 r.). Z Tadeuszem Kubalskim powołał do długiego życia Kaliskie Spotkania Teatralne, salon plastyczny z kilkudziesięcio‑ ma odsłonami, co było ważne w sytuacji, gdy nie istniały żadne profesjonalne galerie. Jubi‑ leusz 18 wieków Kalisza diabelsko wymyślo‑ ny, skonstruowany i przeprowadzony przez Krzysztofa Dąbrowskiego był tym zaczynem, na którym wyrosły nie tylko dzieła naukowe, ale coś znacznie więcej, bo dzisiejsza tożsa‑ mość miasta. I do tego przyłożył rękę Bohdan, wchodząc do redakcji „Rocznika Kaliskiego”, spadkobiercy wiekopomnego, trzytomowego dzieła Osiemnaście wieków Kalisza. Można tak snuć tę opowieść o bujnych latach sześćdziesiątych w życiu miasta i bodaj naj‑ lepszych w życiu tego, którego pożegnaliśmy na zawsze: dziennikarza, edytora, pisarza, rzemieślnika, ale i wizjonera. Miał dar jed‑ nania sobie ludzi, promieniował jakimś we‑ wnętrznym światłem, kusił i przyciągał, stwo‑ rzył konstelację wybitnych osobowości pióra, legendy kaliskiego dziennikarstwa. Anatol (Tolek) Dubowenko, Bogumił (Maciek) Kunicki, Włodzimierz (Dziadek Włodek) Łuszczykiewicz, żeby wymienić tylko kilka nazwisk, bo było tych postaci wiele, bardzo wiele i wszystkie barwne. Dla młodych był alfą i omegą, guru prawdziwym, przewodni‑ kiem po zawodzie dziennikarskim, a w chwi‑ lach lewitacji po świecie myśli i ducha, sztuki i nauki. Redakcja Ziemi to było coś więcej niż miejsce, w którym powstaje gazeta. To było skrzyżo‑ wanie klubu towarzyskiego, salonu politycz‑ nego, pijalni wód, terminalu przylotów i od‑ lotów, dom otwarty i dom rodzinny, sypialnia, jadalnia i poczekalnia. To był świat wypełnio‑ ny twardą rzeczywistością cyklu wydawni‑ czego i miazmatami napływającymi skądś, może z nieba, może z powietrza, co to unoszą człowieka hen, wysoko, ponad ziemię. W miarę lat wszystko powoli się kończyło, rozchodziły się drogi koryfeuszy, rzeczywi‑ stość wystawiała kolejne rachunki do zapła‑ cenia. Największy, w formie połamanych nóg i przetrąconych kręgosłupów, wystawił stan wojenny. Mówił mi onegdaj Ryszard Danecki, kroni‑ karz poznańskiej bohemy, brat-łata wszyst‑ kich poetów, bo sam poeta Wierzbakowy, przyjaciel Bohdana: – Wiesz, on mógł być gwiazdą, gdyby chciał, gdyby miał możli‑ wości. To, co robi, to takie na dziś, najdalej na jutro. Potrzebna jest mu książka, musi ją zobaczyć, żeby poczuć się spełnionym. Rozmowa była mocno zaawansowana to‑ warzysko i nie wiem, czy dobrze ją zapa‑ miętałem. Ale byłem tym, który Czerwony dom, jedyny prozatorski tom Bohdana, wy‑ dał. Był to debiut spóźniony. O ile? O długie życie. 47 Sylwetka dra Jerzego Wypycha Określam przestrzeń rysunkiem Buduję ją w oparciu o intuicyjne zastosowanie zasad perspektywy, ale ponieważ widzenie perspektywiczne jest również widzeniem symbolicznym, buduję, tworzę pewien znak przestrzeni. Znajduję się pomiędzy „pokazywaniem świata” a „interpretacją rzeczywistości”, „nazywając świat” lub go oznaczając. Punktem wyjścia jest szkic zapisujący – dokumentujący relacje i emocje. Rysunek stanowi konstrukcję, buduje przestrzeń, ale również w zamierzeniu ujawnia wewnętrz‑ ną strukturę, mimo że zamknięty jest często pojedynczą prostą kreską. Kreska jest nie tyl‑ ko konturem... jest kierunkiem. Aby znaleźć kierunek w zamęcie wszystkich możliwych linii, dokonać trzeba błyskawicznego wybo‑ ru. Szybkość wyboru ma tu specjalne znacze‑ nie... (J. Villon, De la pyramide au carré, XXe Siécle, 1959). Ważnym elementem jest ekspresja kreski powstała jako zapis określonej relacji prze‑ strzennej. 48 Proces poszukiwania tematu, określanie jego kompozycji jest procesem długotrwa‑ łym wynikającym z kumulacji doznań wzro‑ kowych. Obserwując świat wokół, poszukuję tematów już uporządkowanych z pewnymi dominantami kompozycyjnymi. Rysunek jest uwieńczeniem tego proce‑ su. Dalszym etapem działań twórczych jest analiza rysunku z wykorzystaniem technik cyfrowych. Powiększając mniejsze fragmen‑ ty wyjściowego rysunku, poszukuję nowych układów kompozycyjnych, zagłębiam się w jego strukturę. W moim rysunku linia wychodzi poza euklidesową definicję, jest zapisem ry‑ sunkowym najcieńszym z możliwych, a mimo to posiada swoją szerokość. Ta li‑ nia przy analizie cyfrowej ujawnia swo‑ ją fakturę, przy dalszych powiększeniach faktura zamienia się w strukturę. Prowadzi to do poszukiwań strukturalnych. Realizu‑ ję je w technice grafiki strukturalnej. Płyta trawiona bardzo głęboko, czasami na wylot, daje możliwości ujawnienia faktury i struk‑ tury. Poszukiwania na styku technik trady‑ cyjnych i cyfrowych dają możliwość wyko‑ rzystania w postaci wydruku cyfrowego lub powrotu do techniki tradycyjnej realizowa‑ nej w grafice strukturalnej. *** Moje rysunki powstały we Włoszech w Val di Sol w sąsiedztwie Doliny Val Ca‑ monica. Dolina Val Camonica uważana jest za największą galerię Europy. Znajdujące się tam rysunki naskalne stanowią jeden z naj‑ większych zbiorów prehistorycznych petro‑ glifów na świecie. Ich liczba szacowana jest na 300 tysięcy. O wadze tego zabytku świad‑ czy również fakt, że rysunki naskalne zostały wpisane jako pierwsze we Włoszech w 1979 roku na Listę Światowego Dziedzictwa Kul‑ turowego i Przyrodniczego Ludzkości. Rysunki naskalne, a właściwie ryty na‑ skalne uzmysławiają nam istotę rysunku. W języku polskim rysunek jest bardziej za‑ rysowaniem niż narysowaniem, to znaczy pozostawieniem śladu grafitu czy tuszu. Odkryłem pewną zbieżność formalną pomiędzy moim rysunkiem strukturalnym a rytami naskalnymi. Zbieżność była dla mnie zaskoczeniem, ale ponieważ zaistniała, sprowokowała do refleksji. 49 *** Jerzy Wypych urodził się w Kaliszu. Ukończył studia w zakresie Projektowania Wnętrz i Form Przemysłowych na Wydzia‑ le Architektury Politechniki Wrocławskiej i studia doktoranckie w Instytucie Historii Architektury, Sztuki i Techniki Politechni‑ ki Wrocławskiej. Pracuje na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, Wydziale Pedago‑ giczno-Artystycznym i Wydziale Teologicz‑ nym w Kaliszu. Zajmuje się rysunkiem i projektowaniem. Publikuje na temat sztuki i architektury. Prace prezentował na kilkunastu wysta‑ wach indywidualnych i kilkudziesięciu zbio‑ rowych w kraju i za granicą. 50 51 W innym wymiarze 52 Kalisz i jego miasta partnerskie można było zobaczyć na wystawie „Witamy w krainie błękitu – Unia Europejska”. Na ekspozycję, która w czasie Święta Miasta stanęła na Głównym Rynku, złożyły się fotografie 3D przedstawiające widoki z Preston, La Louviere, Ptuj, Martina, Erfurtu, Heerhugowaard i oczywiście Kalisza. Kaliszanie chętnie wkładali okulary i przenosili się w inny wymiar... Fot. Jakub Seydak