Miesięcznik Społeczno-Kulturalny

advertisement
maj | czerwiec | lipiec
nr 5 • 6 • 7 / 162 / 2013 / rok XX
Miesięcznik Społeczno-Kulturalny
cena 7 zł (w tym 5% VAT)
ISSN 1426-7667
nr indeksu 323462
(piątek) 30.08 \\ g. 22.00
Plac Bogusławskiego w Kaliszu\\wstęp wolny
wielki koncert plenerowy
Open
Air Gala
współorganizator
Dyrektor naczelny i artystyczny Adam Klocek
M
MG
G
Firma Handlowa
Sezon artystyczny 2012/2013
produkcja koncertu
Maciej Barański
Filharmonia Kaliska
Al. Wolności 2, 62-800 Kalisz
tel. 62 757 07 48, 62 767 84 64
www.filharmoniakaliska.pl
Instytucja Kultury
Miasta Kalisza
Dofinansowano ze środków
Ministra Kultury
i Dziedzictwa Narodowego
5 • 6 • 7 / 2013
Miesięcznik Społeczno-Kulturalny
maj | czerwiec | lipiec
nr 5 • 6 • 7 / 162 / 2013 / rok XX
Miesięcznik Społeczno-Kulturalny
cena 7 zł (w tym 5% VAT)
ISSN 1426-7667
nr indeksu 323462
5
Przywrócić miastu rzekę
8
... a dołem Prosna płynie
18
Artystów warto wspierać
29
Człowiek z kamerą
32
Pytania (do) sztuki
35
Zaskoczenia i zdziwienia
48
Określam przestrzeń rysunkiem
- rozmowa z prezydentem Januszem Pęcherzem
- ballada o rzece
- rozmowa z Andrzejem Rogowskim
- sylwetka Wojciecha Józefa Krenza
- niezwykły projekt artystyczny
- o 53. KST pisze Maciej Michalski
- Jerzy Wypych w Galerii Kalisii
Wydawca Miasto Kalisz
Redakcja – Ratusz, Główny Rynek 20
www.kalisz.pl
[email protected]
Koncepcja artystyczna Iwona Cieślak, Tomasz Wolff
Redakcja wydania Iwona Cieślak, Karina Zachara
Projekt makiety oraz projekt okładki Tomasz Wolff
Zdjęcie na okładce Tomasz Skórzewski
Skład Tomasz Wolff
Korekta Aleksandra Bajger
Druk Z.P. Offset-Kolor, tel. 62 764 97 61
3
Fot. Jakub Seydak
Most Reformacki na Kanale Rypinkowskim
4
Fot. Tomasz Skórzewski
Rozmowa z dr. inż. Januszem Pęcherzem, prezydentem Miasta Kalisza
Przywrócić
miastu rzekę
Kiedy myśli pan o Prośnie, to najczęściej
w jakim kontekście: zagrożenia powodzią, mostów do remontu czy zrzucanych
do rzeki zanieczyszczeń? A może widzi
pan rzekę, przede wszystkim, jako istotny
czynnik tworzący krajobraz i klimat miasta?
Kiedy myślę o Prośnie… No cóż, nie ma dnia,
abym o niej nie myślał i to w różnych kontekstach i w wielu sytuacjach. I nie tylko o Prośnie. Nie wolno zapominać, że Kalisz położony jest na wodzie, a ściślej mówiąc, w węźle
wodnym, który stanowi Prosna i jej dopływy:
Swędrnia, Pokrzywnica, Piwonka, Krępica,
niby niewielkie rzeczki, ale, bywa, że niezwykle dokuczliwe.
Gdziekolwiek się poruszymy w naszym
mieście, napotykamy kanały, mosty, stawy,
oczka wodne, wody gruntowe, itd. Przecież
w ostatnim czasie nie schodzi nam z ust problem nie Prosny, a małej Krępicy oraz zbior-
ników przeciwpowodziowych i odprowadzania wód opadowych z rozległego obszaru. To przez Krępicę nie otrzymujemy uzgodnień z Urzędu Marszałkowskiego w sprawie
projektu budowy obwodnicy Kalisza – drogi
krajowej 25. To Swędrnia w ostatnich latach
pochłonęła najwięcej środków inwestycyjnych przez konieczność wybudowania
dwóch mostów, jednego w ciągu ulicy Łódzkiej i drugiego na ulicy Sportowej zapewniającego dojazd do stadionu i Aquaparku.
Nie wiem, czy jest w Polsce drugie takie miasto, które ma blisko 50 mostów, trzy kanały
i cztery rzeczki na swoim obszarze. Chyba
tylko Wrocław i Gdańsk.
To są nasze realne problemy, a jest ich bez
liku. Jednakże rzeka w mieście to także
piękno krajobrazu, to klimat przyrodniczy,
jakiego nie mają miasta rzek pozbawione,
to bogactwo zieleni, parków i terenów wypoczynkowych, to bliski związek człowieka
z naturą. Kanały rzeczne to dla naszego miasta błogosławieństwo, ponieważ są naturalnymi kanałami wentylacyjnymi. Dzięki nim
Kalisz jest tak urokliwy i tak bardzo podoba
się wszystkim, którzy do niego przyjeżdżają.
Dlatego o Prośnie napisano już tyle strof poetyckich, namalowano tyle obrazów…
Co w pana ocenie stanowi najważniejszy
i najpilniejszy problem związany z Prosną i innymi rzekami przepływającymi
przez Kalisz?
Problemem jest nieprzewidywalność rzeki, a właściwie pogody, bo Prosna należy
do rzek typu okresowego. Zwykle jest spokojna i sprawia wrażenie niemrawej, lecz
przy dużych opadach deszczu na rozległym
obszarze lub po śnieżnej i mroźnej zimie potrafi być groźna. Na przestrzeni wieków nieźle dawała w kość mieszkańcom, to w końcu władcy piastowscy postanowili wynieść
5
Fot. Jakub Seydak
się z grodu na Zawodziu i osiąść w innym,
bezpieczniejszym miejscu. A i tu nie było
spokoju.
I to się nie zmieniło do dziś: rzeka potrafi
być groźna. Ale miasto oswoiło ją z czasem,
a regulacje przeprowadzone w połowie XIX
stulecia polegające na wykopaniu kanałów
ulgi, czyli Bernardyńskiego i Rypinkowskiego, uwolniły mieszkańców od zmory cyklicznych powodzi.
Jednakże problem pozostał, a jest nim wisząca nad nami groźba wylewów, które
mogą zatopić nisko położone dzielnice.
Jak pan widzi rozwiązanie sprawy ochrony przed zanieczyszczeniami kaliskich
rzek?
Miasto na swoim obszarze dokonało dzieła,
które zapisze się trwale w jego kronikach:
w 2012 roku zlikwidowany został ostatni wylot ścieków do rzeki, która przestała
być kolektorem dla nieczystości. Koniec,
kropka. Stało się tak dzięki rozbudowie
systemu kanalizacji i jego uszczelnieniu.
Ścieki trafiają do oczyszczalni w Kucharach,
a stamtąd w postaci czystej wody z powrotem do rzeki. Efekt? Poprawa czystości wód,
ryby w rzece, żeremie bobrów. Jednakże
problem nie wygasł, bowiem małe rzeczki
– Pokrzywnica i Krępica – wykorzystywane
są przez producentów rolnych do odprowadzania ścieków poprodukcyjnych lub
też spływają do nich resztki nawozów z pól.
Walka z tzw. kapuśnicą w Krępicy przypomina starą grę w policjantów i złodziei. Z kolei
Pokrzywnica toczy swoje wody poza granicami miasta, a więc poza naszą jurysdykcją.
Kiedy ten proceder zanieczyszczania wód
ustanie? Kiedyś to nastąpi, ale trochę wody
w Prośnie musi upłynąć.
Latem w ubiegłym roku widziałem kąpiących się młodych ludzi, a więc z czystością
rzeki chyba nie jest najgorzej.
Na początku czerwca, gdy poziom wody
w rzekach gwałtownie się podniósł, znowu pojawiło się widmo powodzi. Kiedy
kaliszanie nie będą musieli się obawiać,
że ich posesje zostaną zalane? Co miasto
może zrobić w tej sprawie, bo przecież
za stan urządzeń wodnych (kanały, śluzy,
wały i stan kanałów) odpowiadają dwie
instytucje wojewódzkie – Wojewódzki
Zarząd Melioracji i Urządzeń Wodnych
oraz Regionalny Zarząd Gospodarki
Wodnej – o czym zapewne nie wie większość mieszkańców Kalisza?
No tak, większość mieszkańców o tym nie
wie, czemu trudno się zresztą dziwić, i jak
zwykle kieruje swe uwagi, czasami pretensje i żale, do prezydenta. Tak było podczas
ostatniej powodzi w 2010 roku. Miała ona
ograniczony zasięg, ale jednak dotknęła
6
Prosna. Park Miejski
znaczną liczbę mieszkańców, firm, instytucji. Miasto broniło się samo i wspaniale
zdało egzamin ze sprawności działania
i ofiarności. Trzeba zwłaszcza wyróżnić nasze formacje straży pożarnej – ochotnicze
i zawodowe. Miasto stworzyło jednolity,
zwarty system samoobrony, sprawnie zarządzany i kierowany z jednego szczebla.
I to było w porządku. Sprawdziliśmy się,
pokazaliśmy swoją wartość jako wspólnota, nie wyciągaliśmy rąk do innych z prośbą
o pomoc.
Najbardziej wszakże irytujące w tym przykładzie jest to, że instytucje odpowiedzialne za stan rzeki i urządzenia wodne
praktycznie nie monitorowały sytuacji, nie
zrobiły dokumentacji i nie przeprowadziły
analizy miejsc i punktów krytycznych. Nie
otrzymaliśmy raportu, który by stwierdzał,
że, np. problemem jest Swędrnia i jej ujście
do Kanału Bernardyńskiego, że w dzielnicy
Piskorzewie brakuje wałów przeciwpowodziowych, a dno Bernardynki jest za wysokie, aby zdołała ona odebrać wysoką
falę, itd. A taki raport z wnioskami byłby
potrzebny. I nie kto inny, a miasto sporządziło bilans i katalog problemów, zwracając się do wymienionych wyżej instytucji,
marszałka województwa wielkopolskiego,
ministra spraw wewnętrznych. Jedynym,
jak na razie, rezultatem jest oczyszczenie
i pogłębienie koryta Swędrni, podniesie-
nie wałów i oczyszczenie ujścia. W czerwcu
na Rajskowie nie wystąpiło już zagrożenie.
Zbiornik Wielowieś, jako główny element zabezpieczenia przeciwpowodziowego Kalisza,
pozostaje wciąż, niestety, na etapie prac przygotowawczych.
Kaliszanie będą mogli przestać obawiać się
o swoje bezpieczeństwo wówczas, gdy spełnione będą jednocześnie trzy warunki: wybudowany zostanie na Prośnie zbiornik Wielowieś,
utrzymana zostanie na odpowiednio wysokim
poziomie retencja rzeki (obecnie dno rzeki stale się podnosi, co jest rezultatem nanoszenia
przez wartki nurt ogromnej ilości piasku) i wybudowane zostaną wały w dolnej części rzeki,
tam, gdzie w 2010 roku wystąpiły wody.
Spróbujmy teraz oderwać się od zagrożeń i oddajmy się marzeniom. Kilka lat
temu powstał ambitny projekt zagospodarowania bulwarów wzdłuż Prosny.
Pisały o tym gazety, radni byli chyba zadowoleni z wizualizacji przygotowanej
przez autorów. Co dalej z tym projektem?
Czy ratusz próbował oszacować koszty,
jakie należało ponieść, żeby „przywrócić
rzekę miastu”? Z jakich źródeł można pozyskać pieniądze na rewitalizację rzeki
i terenów przybrzeżnych? Jakie są szanse, że takie środki trafią do Kalisza?
Chyba marzyć nie musimy, wystarczy zwrócić się ku przeszłości i przypomnieć sobie, jak
miasto i rzeka tworzyły harmonijną całość.
Najpierw mieszkańcy oswoili rzekę gospodarczo (hodowle ryb, stawidła, folusz), a potem, gdy jej energia przestała wystarczać,
bardzo pomysłowo wykorzystali ją dla celów
wypoczynkowych i sportowych. Stąd liczne
przystanie, popularność wioślarstwa, kąpiele, spacery wzdłuż rzeki i rzeką na licznych
łodziach. Zatłoczone brzegi Prosny, tłumy
na plażach (np. w Piwonicach czy tzw. Odrapankach), gwar, muzyka, kąpiele, wyprawy
kajakami w górę i w dół rzeki, spływy itd.
– to była codzienność. A wieczorne, romantyczne spacery w parku, światła uliczne odbijające się w wodzie, to był ten ścisły związek
miasta i rzeki.
Czasy się zmieniły, zmieniły się też obyczaje i zachowania ludzi. Już nie wypoczywamy latem w swoim mieście, ale wyjeżdżamy z niego. Miasto oddaliło się od rzeki,
bo też przestało mieć wpływ na to, co się
z nią dzieje.
Ale bezwzględnie należy przywrócić rzekę miastu, na powrót ją wykorzystać dla
podniesienia, a może nawet zbudowania jego atrakcyjności. Wzorem może być
Bydgoszcz, miasta holenderskie, np. nasze
partnerskie Heerhugoward.
Projekt, o którym Pan wspomina, był częścią szerszego programu przywracania
rzeki miastu. Atrakcyjny, przyznaję, godny realizacji. Byłby to może dobry wstęp
do większych działań. Ale trzeba myśleć
też o rzece w samym mieście, w jego ścisłym zabytkowym centrum. Te zagadnienia powinny pojawić się przy okazji programu rewitalizacji, powinny stać się jej
nieodłączna częścią.
Proszę spojrzeć na ten piękny cypel między rzeką a Kanałem Rypinkowskim, przy
którym zbiegają się dwa nurty, a także
niewykorzystane urbanistycznie nieruchomości przy ul. Towarowej. Jest dużo takich
miejsc, którym rzeka dodałaby blasku.
A ulice Kazimierzowska i Wodna? Odrestaurowane i odpowiednio oświetlone stanowiłyby wspaniałą przeciwwagę wobec
alei Wolności, a w istocie jej uzupełnienie.
Same kanały i mosty powinny otrzymać
nowy, niepowtarzalny wystrój i światła.
Skąd środki? Miasto ma tyle potrzeb, że
w ramach swoich możliwości nie zaspokoi wszystkich, natomiast nowa unijna
perspektywa budżetowa 2014-2020 wraz
z priorytetami polityki miejskiej, nowej,
wielce obiecującej, bo nastawionej na
ożywienie starych miast, daje nadzieję na
pozyskanie środków na wyżej wymienione
cele.
Niech tak będzie. Miasto i rzeka – byłaby to
dobra nazwa dla kaliskiego projektu.
Dziękuję za rozmowę.
KLIM
7
... a dołem
Prosna płynie
Fot. Tomasz Skórzewski
Na wzgórzu, nad jeziorem, przy rzece. Spośród trzech najczęściej występujących czynników mających wpływ na lokację osady, dla pradawnej Calisii, kluczowy był ten ostatni. Rzeka zawsze wpisywała się, wpisuje i wpisywać będzie w życie najstarszego z polskich miast.
Prosna. Most Teatralny
We wczesnym średniowieczu gród kaliski
koncentrował się na Zawodziu. Tuż obok
płynęła Prosna dająca mieszkańcom schro‑
nienie, ale będąca zarazem jednym z naj‑
większych zagrożeń. Z jednej strony bo‑
wiem jej wody chroniły przed wrogimi na‑
jazdami, z drugiej, natomiast, zalewały gród.
Od tamtych czasów nieco się zmieniło…
Ale nie tylko Prosna płynie przez Kalisz.
Na miano Polskiej Wenecji pracują dla na‑
szego miasta także jej dopływy – Swędrnia,
Pokrzywnica, Piwonka i Krępica oraz dwa
kanały – Bernardyński i Rypinkowski. Jed‑
nak w przeszłości istniało w naszym mieście
więcej cieków wodnych. Obecnie, spaceru‑
jąc ulicą Śródmiejską, przejść możemy przez
8
dwa mosty – Reformacki i Aleksandryjski,
czyli Kamienny. W latach trzydziestych
XIX wieku istniała tam jednak jeszcze jedna
przeprawa. Drewniany mostek nad niewiel‑
ką rzeczką mieścił się w okolicach obecnego
skrzyżowania z ulicami Fabryczną i Ko‑
ściuszki. Tędy bowiem płynęła Mniszka. Był
to niewielki ciek zbierający wody z okolic
ulic Czaszkowskiej, a wpadający do Prosny
w okolicach mostu na Alei Wojska Polskie‑
go. O wiele bardziej znana jest kaliszanom
Babinka. Kanał ten wiódł od Parku Miej‑
skiego przez obecne planty aż do Prosny.
W XIX wieku jego brzegi były częstym
miejscem spacerów mieszkańców. Kolejne
stulecie to stopniowe zamulanie się Babin‑
ki, powoli stającej się dla Kalisza kłopotem.
Dramatyczny koniec kanału przypada na II
wojnę światową. Niemcy zasypali wówczas
rzeczkę, czemu chyba nikt by się nie sprze‑
ciwiał. W korycie wylądowały jednak gruzy
ze zburzonych domów dzielnicy żydowskiej
oraz setki książek z publicznych i prywat‑
nych księgozbiorów.
Dzisiaj Kalisz to jednak przede wszystkim
gród nad Prosną. Rzeka ta ma wiele walo‑
rów. Cenią ją sobie chociażby lokalni węd‑
karze. Starsi amatorzy łowienia ryb z roz‑
rzewnieniem wspominają „dawne czasy”,
kiedy metrowe szczupaki wyjmowało się
podobno kilka razy dziennie. Jednak i dzi‑
siaj są miejsca, w których trafić się może
Fot. Tomasz Skórzewski
Prosna. Mała elektrownia wodna
9
Fot. Jakub Seydak
Kanał Bernardyński. Most Majkowski
Fot. Jakub Seydak
duża sztuka. Liczą na to spinningiści po‑
jawiający się w okolicach mostu na Szlaku
Bursztynowym i boiska w Piwonicach. Mię‑
dzy mostem Kolejowym i Zawodziem tak‑
że chodzi się z blaszką, ale częściej można
tam spotkać wędkarzy łowiących z gruntu,
szukających spotkania z białą rybą. Wielu
próbuje szczęścia, łowiąc także w „Bernar‑
dynce” czy Kanale Rypinkowskim. A złowić
Prosna. Most Trybunalski
10
można wszystko – sumy, szczupaki, okonie,
klenie, płocie, leszcze, karasie… Coraz czę‑
ściej spotkać można także kiełbie preferują‑
ce czyste wody.
Rzekę poznawać można, nie tylko stojąc
z wędką na jej brzegu. Ciekawą perspekty‑
wę daje możliwość pływania po niej. Jeszcze
niedawno było to tylko przywilejem kaja‑
karzy. Po sukcesach sportowców wywodzą‑
cych się z Kaliskiego Towarzystwa Wioślar‑
skiego widać, że po Prośnie pływa się dobrze.
Robert Chwiałkowski dwukrotnie zdobywał
srebro mistrzostw świata, Marta Walczykie‑
wicz natomiast – także wicemistrzyni globu
– otarła się o medal olimpijski. Ale bardziej
rekreacyjne tempo poruszania się po rze‑
ce też jest mile widziane. Chociażby łodzią
św. Wojciecha „Calisia”. Z jej pokładu można
oglądać Kalisz z zupełnie innej perspektywy.
Rzeka przyciąga mieszkańców najstarszego
z polskich miast, ale nie daje nieograniczo‑
nych możliwości rekreacyjnego wykorzy‑
stania. Żeglowność uniemożliwiają liczne
obiekty architektoniczne. Ale za to jakie!
Budowlą o niezaprzeczalnym uroku – co po‑
twierdzą wszyscy miłośnicy fotografii – jest
mała elektrownia wodna na Prośnie. Mie‑
ści się przy reprezentacyjnej Alei Wolności.
Śluza w tym miejscu pojawiła się już w XIX
wieku, kiedy podjęto decyzję o zabezpie‑
czeniu Kalisza przed licznymi powodziami.
Na początku kolejnego stulecia zakupiono
znajdujące się tuż obok budynki dawnego fo‑
luszu. Urządzono w nich łaźnię miejską oraz
zamontowano aparaturę konieczną do wy‑
twarzania prądu. W ten sposób powstała
pierwsza w grodzie nad Prosną elektrownia
wodna. Pochodząca z niej energia zasiliła
sieć miejską w 1922 roku.
Dominującymi elementami architektury
związanymi z ciekami wodnymi są jednak
w Kaliszu mosty. Pierwsza wzmianka o nich
datowana jest na XIII wiek, ale z pewnością
istniały już wcześniej. Nie było ich jednak
tak dużo, jak dzisiaj. W połowie 2013 roku
w Kaliszu istnieje bowiem 29 mostów.
Do tego dochodzą jeszcze mniejsze kładki
i przepusty. Jak na miasto o powierzchni
70 km² to sporo. Każdy z mostów jest wy‑
jątkowy, każdy ma swoją historię i swoje
tajemnice. Ot, chociażby taki most na uli‑
cy Stawiszyńskiej łączący dwa brzegi
Kanału Bernardyńskiego. Wniesiono go
w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku.
Dziewięćdziesiąt lat wcześniej zakończo‑
no w tym miejscu budowę innej prze‑
prawy, która dotrwała niemal do końca
II wojny światowej. Był to dwuprzęsło‑
wy, kratowy obiekt – pierwszy w Polsce
most o konstrukcji stalowej. Ciekawy pod
względem architektonicznym jest również
most Trybunalski. Swój obecny kształt
zyskał w 1909 roku, chociaż istniał już
wcześniej jako drewniana konstrukcja.
Ciekawostka z nim związana jest jednak
zdecydowanie współczesna, a jej genezy
szukać trzeba we… Florencji. Na tamtej‑
szym Ponte Vecchio uczniowie szkoły Sa‑
nita in Costa San Giorgio wieszali kłódki
ze swoich szafek szkolnych z wyznaniami
miłosnymi. Zwyczaj ten podchwycony
został przez zakochane pary na całym
świecie, które na mostach wieszają kłódki
z wygrawerowanymi imionami lub ini‑
cjałami. W Kaliszu zakochani upodobali
sobie właśnie most Trybunalski. Począt‑
kowo wisiały na nim tylko dwie kłódki,
Kalisz, którego nie ma – most Kanonicki na kanale Babinki.
Fot. ze zbiorów Wirtualnego Muzeum Fotografii Kalisza
ale wiosną 2012 roku ich liczba zaczęła się
zwiększać. Kolejne pary wieszały symbole
swojej miłości na balustradach przepra‑
wy i wyrzucały kluczyki do Prosny. Most
Teatralny jest wyjątkowy z jeszcze inne‑
go powodu. Każdy, kto kiedykolwiek był
w Kaliszu i o zachodzie słońca wychodził
z parku w Aleję Wolności, z pewnością nie
zapomni tego widoku. Teatr odbijający
się w wodzie to jeden z najpiękniejszych
obrazów naszego miasta. A najlepszym
punktem do podziwiania tego cudowne‑
go współgrania natury i architektury jest
właśnie most Teatralny.
Przywiązanie kaliszan do lokalnych rzek wi‑
dać także w nazewnictwie. Klub sportowy,
hotel, spółdzielnie, spółki, festiwale… Zna‑
lezienie nazwy „Prosna” w odniesieniu in‑
nym niż do rzeki nie jest trudne. Ale czemu
tylko Prosnę tak upodobali sobie kaliszanie?
Może dlatego, że jest największa w okolicy?
A może przez jej słowiańską nazwę? Wszak
Prosna pochodzi od prosa – zboża, którym
ongiś obsiany był cały kraj Lachów. Uniwer‑
salnej odpowiedzi na to pytanie chyba nie
da się znaleźć. Dla każdego z nas Prosna jest
wyjątkowa z innego powodu.
Juliusz Kowalczyk
Fot. Jakub Seydak
11
Walka z rzeką,
walka o rzekę
Ogień, powietrze, ziemia, woda. Według tradycji helleńskiej z tych czterech pierwiastków składa się świat. Cztery żywioły, które potrafią budować, pomagać, dawać życie. Potrafią również
to życie odebrać, niszcząc jednocześnie wszystko dookoła. Rozwój cywilizacyjny sprawił, że
do czterech żywiołów naturalnych dołączył piąty, zupełnie od nich odbiegający. Człowiek.
Fot. Tomasz Skórzewski
Rok 2010. Kalisz zmaga się z powodzią
Ludzie, odkąd się pojawili, toczą walkę
z ogniem, powietrzem, ziemią i wodą, pró‑
bując je ujarzmić. W większości przypadków
walka ta kończy się porażką człowieka. Ale
przecież można osiągnąć cel także poprzez
mniej inwazyjne dla natury regulacje. Czy
to możliwe? Jak pokazuje przykład Kalisza
– zdecydowanie tak. W odległej przeszłości
najstarsze z polskich miast często nawiedza‑
ły groźne powodzie. Wśród archiwalnych
zdjęć z czasów II Rzeczpospolitej znaleźć
12
można także takie, które obrazują ludzi pły‑
wających ulicą 3 Maja łodziami. Przez bli‑
sko sto lat wiele się jednak zmieniło. Kalisz
przed zalaniem chroni dzisiaj ponad 30 km
wałów przeciwpowodziowych ciągnących się
wzdłuż Prosny, Swędrni, Pokrzywnicy i kana‑
łów: Bernardyńskiego i Rypinkowskiego. Ich
najnowsza część zbudowana została w latach
2003‑2005, co szczególnie ucieszyło miesz‑
kańców dzielnicy Rajsków. To prawobrzeżne
osiedle było najbardziej narażone na zalanie
przez Prosnę. Za 8 mln zł zmodernizowano
już istniejący Wał Matejki i wybudowano
nowy ciągnący się aż do mostu kolejowego.
Oprócz funkcji przeciwpowodziowych speł‑
nia on też funkcję… rekreacyjną. Ścieżka
spacerowa wzdłuż wału oblegana jest przez
rowerzystów, biegaczy, rolkarzy czy miłośni‑
ków nordic walking. To jednak tylko wartość
dodana inwestycji.
Nowy obiekt na swój pierwszy poważny test
nie musiał – niestety – czekać długo. 20 maja
2010 roku prezydent Janusz Pęcherz ogło‑
sił alarm przeciwpowodziowy dla Kalisza.
Po dwóch dniach przez miasto przeszła fala
kulminacyjna. Wodowskaz w Piwonicach
wskazywał 308 cm. Zamknięto dla ruchu
most na Chopina i Alei Wojska Polskiego.
Nieprzejezdne były ulice Piłsudskiego i Zło‑
ta, gdzie woda wdarła się do niektórych bu‑
dynków. Kilka osób trzeba było ewakuować.
Były zalane piwnice, parę domów, ale Prosna
nie wyrządziła tak dużych szkód, jak się oba‑
wiano. Powódź z maja 2010 roku pokazała
jednak, że Kalisz nadal ma swoje słabe punk‑
ty. Swędrnia wdarła się bowiem na Rajsków,
gdzie podtopiła kilka budynków. Konieczne
było szybkie zabezpieczenie osiedla także
i przed tą rzeką. Odtworzono więc dno i brze‑
gi oraz usunięto zbędną roślinność utrudnia‑
jącą przepływ wody na odcinku od mostu
na ulicy Łódzkiej do ujścia Swędrni. Dzia‑
łania te mają sprawić, że ta część miasta nie
będzie już musiała zmagać się z powodziami.
Rozsądna gospodarka wodna to jednak nie
tylko ochrona człowieka przed rzeką, ale
i rzeki przed człowiekiem. Jeszcze w latach
dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku jeden
z kaliskich nauczycieli chemii bawił swoich
Fot. Tomasz Skórzewski
Prosna, rok 2010
uczniów dowcipem na temat historii swo‑
jej dziedziny. – Wiecie kim był Mendelejew?
To był taki rosyjski uczony, który poukładał
wszystkie znane pierwiastki według liczby ato‑
mowej. A skąd znalazł tyle pierwiastków? Nie
wiecie? Ano, moi drodzy, Mendelejew odwie‑
dził kiedyś Kalisz i pobrał próbkę wody z Pro‑
sny. Zbadał ją, opisał i tak oto znamy wszyst‑
kie pierwiastki. Sporo w tym było przesady,
jednak w dowcipie kryła się i nutka prawdy.
Wszystkie ścieki – i te sanitarne, i te przemy‑
słowe – po pokonaniu kilkuset metrów rur
trafiały jednym z trzydziestu trzech wylotów
do kaliskich rzek. Działo się tak przez ponad
sto lat. Prosna ani jej dopływy nie mogły być
więc czyste. Przełom nastąpił w 1992 roku,
kiedy to Przedsiębiorstwo Wodociągów i Ka‑
nalizacji rozpoczęło modernizację miejskiego
systemu kanalizacyjnego. Jednym z prioryte‑
tów inwestycji było ograniczenie wylotów
ściekowych do rzek. Po dwudziestu latach
niezwykle kosztownych prac udało się! Ście‑
ki nie trafiają już o Prosny, a do oczyszczalni
w Kucharach. Koszt tego przedsięwzięcia był
ogromny. Blisko sto milionów złotych zain‑
westowano, by nikt już nie musiał żartować
z czystości kaliskich rzek. Co prawda, do ja‑
kości górskich strumieni sporo im jeszcze
brakuje, ale i tak osiągnęły już wysoki stopień
czystości.
Walka o jakość wody trwa jednak nadal,
szczególnie w zachodniej części miasta. Przez
kilka miesięcy w roku zanieczyszczana jest
bowiem Krępica. W rzeczce tej lądują nieczy‑
stości związane z produkcją kiszonej kapusty.
Proceder jest oczywiście nielegalny, chociaż
nie odstrasza tych, którzy to robią. Tak było
przynajmniej do niedawna. Za kapuściarzy,
którzy traktują Krępicę jak kanał ściekowy,
wzięły się kaliska Straż Miejska i Wydział Śro‑
dowiska i Gospodarki Komunalnej kaliskie‑
go magistratu. W minionym roku dokonano
ponad tysiąc kontroli przyłączy kanalizacyj‑
nych, przydomowych oczyszczalni ścieków
i szamb bezodpływowych. Większość z nich
przeprowadzono właśnie w okolicach Krępi‑
cy. Efekt? Ponad trzysta mandatów. W trosce
o środowisko w Straży Miejskiej powołano
nawet zespół zajmujący się bieżącymi zgło‑
szeniami dotyczącymi rzeczki. Wchodzący
w jego skład strażnicy obserwują okolicę Krę‑
picy o różnych porach dnia i nocy, kontrolują
jakość wody i błyskawicznie reagują na każde
zgłoszenie dotyczące zrzutów nieczystości.
Przekonało się o tym kilkanaście osób przy‑
łapanych na gorącym uczynku zanieczysz‑
czania rzeki. Krępica swoje źródła ma jednak
poza granicami naszego miasta, ale i tam
– dzięki współpracy Straży Miejskiej Kalisza
i policji z Nowych Skalmierzyc – udało się
ukrócić ten proceder. Tak było w ubiegłym
roku i można chyba mieć nadzieję, że w obec‑
nym równie intensywne działania nie będą
konieczne. Wielu trucicieli Krępicy ukarano
bowiem wysokimi grzywnami, kilkaset osób
złożyło też wnioski o wykonanie przyłącza
kanalizacyjnego.
Wszystko to sprawia, że nasze rzeki są czyst‑
sze. Walka o Prosnę i jej dopływy byłaby jed‑
nak z pewnością łatwiejsza, gdyby walczyli
o nie wszyscy. Przecież tak niewiele trzeba.
Dbać, nie zanieczyszczać, obserwować. Wy‑
daje się, że do spełnienia tych trzech warun‑
ków jest blisko, ale, niestety, w świadomości
niektórych mieszkańców to jeszcze bardzo
dużo. Miejmy jednak nadzieję, że już nieba‑
wem to się zmieni.
Juliusz Kowalczyk
13
Fot. Tomasz Skórzewski
Co ochroni nas
przed wielką wodą?
Prosna, rok 2010
Jedną z kluczowych inwestycji dla bezpieczeństwa przeciwpowodziowego Kalisza i regionu jest budowa zbiornika retencyjnego
na Prośnie w okolicach Wielowsi Klasztornej.
W ciągu ostatnich kilku lat Prosna pokaza‑
ła, że potrafi być groźna. W maju 2010 roku
poziom wody w rzece na wodowskazie w ka‑
liskiej dzielnicy Piwonice pokazał rekordo‑
we 308 centymetrów. Stan alarmowy został
wówczas przekroczony o 78 centymetrów.
Rezultatem było podtopienie kilku kali‑
skich dzielnic. Również w czerwcu bieżącego
roku Prosna była blisko stanu alarmowego,
a w mieście ogłoszono pogotowie przeciwpo‑
wodziowe. Ujarzmienie rzeki to jedno z waż‑
niejszych zadań nie tylko samorządu Kalisza
i województwa.
14
Ostatnie plany budowy zbiornika sięgają
jeszcze lat siedemdziesiątych ubiegłego wie‑
ku. Inwestycja miała nabrać tempa po wiel‑
kiej powodzi w 1997 roku. Wtedy przedsię‑
wzięcie zostało wpisane do ,,Programu dla
Odry 2006’’, czyli wieloletniego planu mo‑
dernizacji Odrzańskiego Systemu Wodnego.
To jednak potężne, ale przede wszystkim nie‑
zwykle kosztowne przedsięwzięcie.
Obecnie inwestycja jest na etapie sporządza‑
nia dokumentacji środowiskowej. W lutym
bieżącego roku Urząd Marszałkowski w Po‑
znaniu zawarł umowę z poznańską spółką
BBF w sprawie wykonania usługi pod na‑
zwą: „Sporządzenie raportu o oddziaływaniu
przedsięwzięcia na środowisko oraz uzyska‑
nie w imieniu i na rzecz zamawiającego osta‑
tecznej decyzji o środowiskowych uwarun‑
kowaniach dla przedsięwzięcia polegającego
na budowie zbiornika wodnego Wielowieś
Klasztorna na rzece Prośnie”. Kiedy jednak
ruszy budowa, tego konkretnie jeszcze nie
wiadomo.
Zbiornik ma liczyć około 2000 hektarów.
Oprócz funkcji retencyjnych ma on także
spełniać funkcje rekreacyjne. Wciąż trwają
Fot. Tomasz Skórzewski
15
Mówiąc o bezpieczeństwie przeciwpowo‑
dziowym Kalisza, nie należy zapominać
o Swędrni. To ta, z pozoru niewielka, rzeka
również bywa niebezpieczna. Trzy lata temu
przekonali się o tym choćby mieszkańcy
Rajskowa. To właśnie w Kaliszu Swędrnia
wpada do Prosny. W planach jest, między
innymi, budowa wałów przeciwpowodzio‑
wych na odcinku przebiegającym przez te‑
ren miasta (liczącym po obu stronach blisko
6 kilometrów). W wyniku zaleceń dyrekcji
Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej
w Poznaniu Wielkopolski Zarząd Melioracji
i Urządzeń Wodnych w Poznaniu przygoto‑
wał „oceny przepływu wód powodziowych
przez miasto Kalisz”. Opracowanie ma służyć
określeniu skutku wykonania wałów na prze‑
pływ fali powodziowej przez Kalisz. Z doku‑
mentu wynika, że zagrożenie powodziowe
Rajskowa spowodowane jest nakładaniem
się wód powodziowych płynących Prosną
i Swędrnią. Teren tej prawobrzeżnej dzielni‑
cy miasta stanowił przed laty część obszaru
zalewowego obu rzek. Mimo to powstały tam
osiedla domków jednorodzinnych. Wykaza‑
no, że przepływ wód wielkich w Kaliszu uwa‑
runkowany jest, m.in. zabudową hydrotech‑
niczną, stanem koryta i terenów zalewowych,
natomiast „warunki przejścia wód wielkich
w obrębie kaliskiego węzła wodnego nie
wych na Swędrni w Kaliszu. Według RZGW,
zajęcie ostatecznego stanowiska nastąpi
po wykonaniu prac związanych z budową
„modelu matematycznego i przeprowadze‑
niu niezbędnych analiz oraz wpływu na śro‑
dowisko umożliwiających wydanie opinii”.
Nie czekając na te rozstrzygnięcia, samo‑
rząd miasta wspólnie z samorządem woje‑
wództwa postanowiły zadbać o konserwację
Swędrni. Prace zakończyły się w grudniu
ubiegłego roku. Na ponad 3,5-kilometrowym
odcinku rzeki wykoszono porosty zarastające
brzegi oraz dno rzeki. Inwestycja kosztowała
ponad 344 tysiące złotych. Połowę tej kwoty
wyasygnował Urząd Miejski w Kaliszu.
Fot. Tomasz Skórzewski
jednak wykupy gruntów pod przyszły zalew.
– Do wykupu od rolników indywidualnych po‑
zostało około 600 hektarów gruntów rolnych
oraz trzy zabudowane gospodarstwa. Prace
budowlane rozpoczną się po uzyskaniu przez
inwestora stosownych decyzji administracyj‑
nych – mówi Krzysztof Grabowski, członek
zarządu województwa wielkopolskiego. –
Zbiornik Wielowieś Klasztorna zabezpieczy
dolinę Prosny, a także miasto Kalisz przed
przepływem wód powodziowych, jednakże ak‑
tualnie celowe jest regularne odmulanie rzeki
Prosny na odcinkach miejskich celem obni‑
żenia wysokości stanów wód powodziowych
rzeki.
Rok 2010, ul. Chopina
zależą od przepływu na miejskim odcinku
rzeki Swędrni”. Na tej podstawie Wielkopol‑
ski Zarząd Melioracji i Urządzeń Wodnych
w Poznaniu Rejonowy Oddział w Ostrowie
Wielkopolskim wystąpił więc do Dyrektora
Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej
w Poznaniu o wydanie pozytywnej opinii
w sprawie budowy wałów przeciwpowodzio‑
16
Andrzej Kurzyński
Fot. grzegorzczajka.com
Moje pierwsze
złoto!
Sportowa ambasadorka Kalisza Marta Walczykiewicz
zdobyła złoty medal mistrzostwa Europy w kajakarstwie w konkurencji K1 na 200 metrów. To jej pierwszy
mistrzowski tytuł w karierze seniorskiej przywieziony
z międzynarodowej imprezy.
Zawodniczka Kaliskiego Towarzystwa Wio‑
ślarskiego udowodniła, że, mimo słabsze‑
go występu podczas Igrzysk Olimpijskich
w Londynie, należy do światowej czołówki.
W portugalskim Montemor-o-Velho po‑
konała dwie główne europejskie rywalki
– Hiszpankę Teresę Portelę oraz Węgierkę
Nataszę Janics.
Kaliszance, która od pięciu lat regularnie zaj‑
muje miejsce na podium mistrzostw świata
i Europy, nigdy wcześniej nie udało się zdo‑
być złotego krążka. Także tym razem już
na mecie długo czekała na oficjalne wyniki,
bo różnice między czołowymi zawodniczka‑
mi były minimalne.
– Gdy spiker powiedział, że wygrała Portela,
rzuciłam wiosłem w wodę – przyznaje sym‑
patyczna kajakarka, dla której kolejne drugie
miejsce byłoby dotkliwą porażką. Na szczę‑
ście szybko się okazało, że o 0,045 sekundy
lepsza była Polka. Przyznaje, że to tak niewie‑
le, a zarazem tak dużo, bo dało długo oczeki‑
wany najcenniejszy medal.
Nie ma wątpliwości, że kluczem do zwycię‑
stwa w Portugalii było utrzymanie mocnego
tempa przez całe 200 metrów. Walczykiewicz
tradycyjnie zaczęła bardzo mocno, a po‑
tem płynęła „książkowo”, pokonując kolej‑
ne części dystansu tym samym tempem.
W pewnym momencie Portela ją dogoniła,
ale w końcówce nie miała sił, aby dotrzymać
Marcie kroku. Warto dodać, że w finale K1
200 m kaliszanka płynęła na szóstym, niezbyt
dobrym torze, na którym dał się jej we znaki
boczny wiatr. Wygrała, bo jest bardzo mocna.
Kolejnym krokiem w karierze Marty
ma być… złoto mistrzostw świata. Zawody
odbędą się na przełomie sierpnia i września
w Duisburgu, a główną rywalką kajakarki
KTW będzie mistrzyni olimpijska Lisa Car‑
rington z Nowej Zelandii. Pytana o szanse
w tym pojedynku, Marta tryska optymi‑
zmem: Niech się Lisa boi!
Mariusz Kurzajczyk
17
Z Andrzejem Rogowskim, prezesem spółki Multimedia Polska, laureatem wyróżnienia „Zasłużony dla Miasta Kalisza”
rozmawia Tomasz Staszczyk
Fot. Tomasz Skórzewski
Artystów warto
wspierać
Jest pan zaangażowany w życie miasta
jako przedsiębiorca, mecenas kultury,
działacz samorządowy. Samorządny Kalisz, stowarzyszenie, które pan powołał,
współrządzi miastem od 10 lat. Co przez
ten czas udało się zrobić?
Na pewno udało się zmienić wizerunek
miasta dzięki rozbudowie infrastruktury.
W Kaliszu rozwija się szkolnictwo wyższe,
powstają nowe drogi, obiekty użyteczności publicznej. To są argumenty, które
przemawiają do inwestorów, ale także
tych, którzy decydują się tu żyć, pracować,
uczyć się. Edukacja to zresztą dziedzina,
w której udało się zrobić szczególnie dużo.
Kalisz ma zmodernizowane, ładne szkoły.
W szybkim tempie rozwija się, także infrastrukturalnie, PWSZ i UAM. Rośnie potencjał intelektualny, który jest podstawą
rozwoju. Jestem pewien, że w ciągu kilku
lat to zacznie procentować. Trzeba wspomnieć o rozbudowie infrastruktury handlowej i tej związanej z kulturą i rekreacją.
Dzięki temu jedni w Kaliszu decydują się
pozostać, z kolei inni widzą, że tu warto
przyjechać.
18
Wiele udało się zrobić, ale przez następnych kilka kadencji kaliskim samorządowcom pracy na rzecz miasta z pewnością nie braknie.
Potrzeba jeszcze wielu inwestycji. Muszą powstawać kolejne drogi, także te osiedlowe,
stare nawierzchnie trzeba modernizować.
Trzeba zadbać o bezpieczeństwo energetyczne Kalisza, rozwijać tanie budownictwo
społeczne, infrastrukturę kulturalną – słowem kontynuować pracę, którą rozpoczęliśmy. To naturalne, że ludzie będą chcieli żyć
w coraz wyższym standardzie, dlatego oczekiwania wobec rządzących miastem będą
rosły.
Wspiera pan sport, funduje stypendia,
prowadzi działalność filantropijną. Z pańskiej pomocy korzystają m.in. Filharmonia Kaliska i teatr, które, mam wrażenie,
są panu szczególnie bliskie.
Na pewno. Cieszę się, że w kaliskim teatrze
można zobaczyć przekrój tego, co dzieje się
na krajowych i światowych scenach, łącznie
ze spektaklami kontrowersyjnymi korzystającymi z form przekazu, do których czę-
sto nie jesteśmy przyzwyczajeni. Możemy
być dumni z filharmonii – dyrektor Adam
Klocek dba o to, by w Kaliszu pojawiały się
nazwiska, które zna cały świat. Do Kalisza
zjeżdżają muzycy i melomani z całej Polski.
Te muzyczne wydarzenia to także skuteczna
forma promocji miasta. Słowem – chce się
oglądać i słuchać tego, co dzieje się na kaliskich scenach. Wspieranie aktywności ludzi
w miejscach, w których prowadzę biznes,
jest częścią mojej filozofii.
Włodek Pawlik (autor suity Night in Calisia, utworu napisanego z okazji jubileuszu 1850 – lecia Kalisza – przyp. red.),
kiedy ostatnio rozmawialiśmy, podkreślał, że rządzący krajem wciąż nie potrafią
zadbać o polską kulturę i artystów. Pianista jako wzór wskazywał chociażby Stany
Zjednoczone, gdzie kultura jest ważną
gałęzią biznesu i traktowana jest jako rodzaj szczególnie wartościowego towaru
eksportowego.
Liczbą talentów, które się u nas pojawiają,
na pewno nie odbiegamy od Europy i świata.
Problemem jest faktycznie to, że na świato-
Fot. Tomasz Skórzewski
wej rangi imprezach kulturalnych wciąż pojawia się niewielu polskich twórców. Kultura,
rozrywka to zresztą bardzo trudne branże,
w których panuje agresywna konkurencja. Trudno jednak nie zauważyć, że polscy
twórcy radzą sobie na świecie coraz lepiej.
Kultura to przecież produkt o szczególnym
charakterze, ale produkt. I ten produkt trzeba umiejętnie wypromować i sprzedać.
Co nie zmienia faktu, że kultura zawsze
będzie wymagała rozsądnego mecenatu.
Oczywiście. Tak jest dziś, tak było pięćdziesiąt i pięćset lat temu. Rzadko zdarza się,
żeby artysta łączył talent muzyczny czy literacki z talentem biznesowym. Wielu wielkich twórców było osobami nieporadnymi
w życiu codziennym. Potrafili pisać czy komponować arcydzieła, ale z tych czy innych
powodów nie potrafili zarabiać na życie. Dziś
mimo istnienia licznych instytucji promujących i wspierających artystów, sponsoring
kultury jest rzeczą bardzo pożądaną. Artystów w miarę możliwości trzeba wspierać.
Po jakie książki sięga pan w wolnej chwili,
czego słucha?
Z tymi wolnymi chwilami to mnie życie nie
rozpieszcza. Muzyki na szczęście często
mogę słuchać, pracując. Muzyka klasyczna
i jazz to gatunki, które są mi najbliższe. Mozart, Lehar, Strauss, Chopin – to perły, których dziś na szczęście można słuchać w wielu formatach w domu, samochodzie czy
pracy. Z literatury najbliższe mi są wydawnictwa historyczne, zwłaszcza te na temat
antyku. Bliska jest mi filozofia, która dotyczy
przecież każdej dziedziny życia. To są moje
pasje. Przyznam się panu, że tak na co dzień
to czytam głównie raporty, sprawozdania
czy prezentacje, bo kiedy zarządza się firmą
tak dużą jak Multimedia, to lektura dokumentów obejmuje nie dziesięć czy dwadzieścia stron dziennie, lecz wielokrotność
tych liczb.
To niełatwe zadanie, ale proszę spróbować w kilku zdaniach opisać swoją filozofię życiową.
Fundamentem jest rodzina. Negatywne
skutki nieuporządkowanej sytuacji rodzinnej człowiek odczuwa we wszystkich obszarach aktywności. Oczywiście chciałbym
poświęcać więcej czasu moim bliskim,
ale dumny jestem z tego, że relacje, które
z nimi buduję, są naprawdę dobre. I to daje
mi dużą satysfakcję. Wiem z doświadczenia, że w życiu trzeba bardzo precyzyjnie
definiować cele i bardzo konsekwentnie
do nich dążyć. Jedna porażka nie może de-
cydować o załamaniu strategii, jeden błąd
nie może być powodem zarzucenia projektu. To leży u podstaw każdego, mniejszego lub większego, sukcesu. Z pewnością
ważny jest też dobór ludzi, którymi się
otaczamy, z którymi współpracujemy. Nie
ukrywam, że mnie pod tym względem zawsze dopisywało szczęście. Ze wszystkimi
ludźmi staram się budować relacje oparte
na prostych i jasnych kryteriach, wartościach. Pokrętna dyplomacja, ukrywanie
prawdy czy pomijanie jej są czasami skuteczne, ale na krótką metę. Mnie szkoda
na to czasu.
Na tym etapie mógłby pan prowadzić biznes z każdego miejsca na świecie. Najwięcej czasu spędza pan jednak w Kaliszu.
To pana ulubione miejsce?
Na pewno tak. Ze względu na charakter pracy dużo czasu spędzam w Warszawie, trochę
podróżuję po świecie. Wyjeżdżam z Kalisza
niechętnie, bo tu jest mi po prostu dobrze.
Z zagranicznych wojaży zwykle zapamiętuję
lotniska i sale konferencyjne, bo w nich przebywam wtedy najwięcej. Zawsze z radością
wracam do Kalisza i dobrze mi z tym.
Dziękuję za rozmowę.
19
Z Piotrem Sobolewskim, prezesem kaliskich przewodników PTTK wyróżnionym odznaką Zasłużony dla Miasta
Kalisza, rozmawia Łukasz Wolski
Fot. Tomasz Skórzewski
Kalisz mnie bierze
Jest pan jednym z najbardziej znanych
i lubianych przez turystów przewodników. Co cechuje dobrego przewodnika?
Ta praca to przede wszystkim pasja. Najwięcej satysfakcji przynosi dzielenie się wiedzą
ze słuchaczami, dlatego niezwykle ważna
jest elastyczność i umiejętność nawiązywania z nimi kontaktu, dostosowania komentarza do sytuacji i oczekiwań turystów. Także poczucie humoru, wiedza ogólna (geografia, historia, teatr, muzyka, plastyka, film,
20
bieżące wydarzenia – zwłaszcza w regionie). No i umiejętność aktualizowania wiedzy. Ważna jest także wola przekazywania
wiedzy o regionie, mieście, które się czuje
i lubi, czasem warto dać się ponieść emocjom. „Ale on przynudza” – to dla przewodnika brzmi jak wyrok. „Pan to chyba kocha
ten swój Kalisz” – to z kolei miód na nasze
skołatane serca. W moim przypadku o wyborze pracy zdecydowało wykształcenie
(mgr turystyki i rekreacji, potem doktorat
z kultury fizycznej), posiadanie pasji i cech,
o których mówiłem. Po cichu liczyłem też
na rozkochane spojrzenia turystek!
Co pokazują przewodnicy turystom
przyjeżdżającym do Kalisza tylko na kilka godzin?
Klasyczna trasa to: planty z pomniczkiem
książki (bo tam najczęściej odbywają się
spotkania z grupą przyjezdnych), starówka z rynkiem i ratuszem (z ewentualnym
wejściem na wieżę), przynajmniej dwa
ze śródmiejskich kościołów (św. Stanisława,
kolegiata lub katedra), przejście „Józefinką” (klasycyzm, most Kamienny) do teatru
i dalej do parku, choć kawałek od mostu
Teatralnego do baszty Dorotki. Jeżeli nasi
goście mają więcej czasu, to pokazujemy
także Zawodzie, kościół pobernardyński
oraz cały park, którego historia sięga 1798
roku. Kindersztuba wymaga, by gości prowadzić na salony – a przecież nasz park
to letni salon miasta.
Jest pan pomysłodawcą Kaliszobrań,
które stały się już markową imprezą
w regionie. Ilu turystów uczestniczyło
w dotychczasowych sezonach spacerów
„po nieznanej stronie miasta”?
Kaliszobrania mają stałe grono uczestników, którzy spacerują z naszymi przewodnikami podczas większości spotkań
oraz uczestników biorących udział w edycji szczególnie dla nich ciekawej lub odbywającej się w miejscu niedostępnym
na co dzień (np. w cerkwi i to za ikonostasem, w zakrystiach kościołów, wewnątrz
baszty). Chwyćmy kalkulatory: pierwszy
sezon (2009 r. – 9 edycji): ok. 1700 osób,
drugi sezon (2010 r. – 9 edycji): ok. 1400
osób, trzeci (2011 r. – 11 edycji): 2300 osób,
czwarty (2011 r. – 11 edycji): 1400 osób. Zatem – podczas 40 edycji Kaliszobrania z naszego zaproszenia skorzystało około 6800
uczestników. Do tego doliczmy kolejnych
kilkaset osób z tegorocznego, piątego już
sezonu. Szampany na jubileuszową – 50
edycję już się mrożą…
Większość Kaliszobrań jest bezpłatna dla
uczestników. Czy zatem, jeśli znalazłby
się sponsor, który regularnie wspomagałby tę imprezę, to Kaliszobrania stałyby się jeszcze atrakcyjniejsze i bogatsze,
na przykład 0 okazjonalne konkursy dla
turystów?
Jeszcze atrakcyjniejsze? Nieco wspiera
nas Oddział PTTK, wspierało także Miasto
Kalisz. Jeśli jednak dostalibyśmy się pod
opiekę – jak to się zwykło dziś mówić –
strategicznego sponsora, który rozumiałby zarówno nasze dziejowe posłannictwo, jak i dostrzegł dla siebie możliwość
dotarcia do potencjalnych rzesz klientów,
to jesteśmy gotowi „wejść w ten interes”.
Przecież co miesiąc spotykamy się z kilkusetosobową grupą kaliszan, na co dzień
oprowadzamy po mieście rzesze turystów,
no i potrafimy ciekawie opowiadać – tym
samym jesteśmy w stanie zapewnić solidną reklamę.
Kaliszobrańcy wciąż nie mogą doczekać
się Kaliskiego kalejdoskopu przewodnickiego 2012. Czy uda się panu wydać
w tym roku publikację, która stanowi
podsumowanie minionego sezonu turystycznego kaliskich przewodników
PTTK?
Rzeczywiście pytania o kolejny Kalejdoskop
powtarzają się coraz częściej. W poprzednich latach w okolicach maja czytelnicy
mogli już delektować się lekturą kolejnych
rozdziałów. Oczywiście z tym delektowaniem to nieskromnie, bardzo nieskromnie,
przesadzam, ale faktem jest, że jest to wydawnictwo, w którym – w konwencji typowo popularnej – rozwijane, porządkowane
i uzupełniane są tematy poruszane na kolejnych Kaliszobraniach. Pojawiają się tam
na przykład treści, których z różnych względów nie zdołaliśmy przekazać podczas sobotnich spacerów. Są zdjęcia, na których
kaliszobrańcy mogą odnaleźć też siebie.
Widzę, że taka formuła cyklicznego, corocznego pisania o różnych aspektach historii
i współczesności miasta odpowiada czytelnikom. Niestety, część dotychczasowych
sponsorów kalejdoskopowego przedsięwzięcia odmówiła nam wsparcia. Na szczęście bardzo pomocną dłoń wyciągnęło
Miasto, jakby nie było „bohater” publikacji,
co w połączeniu ze środkami wysupłanymi
przez najbardziej wiernych przyjaciół wydawnictwa sprawi, że – wprawdzie z lekkim
poślizgiem – Kalejdoskop 2012 ukaże się.
Można więc już powoli tworzyć komitety
kolejkowe.
Na czym polegają inne inicjatywy powiązane z cyklicznym Kaliszobraniem:
Kaliszobranie EXTRA, Krajobrazobranie
i Happening Przewodnicki?
Kaliszobranie EXTRA to dodatkowe Kaliszobranie spoza planu metodycznie przygotowanego, które jest związane z extrawydarzeniami w Kaliszu typu: pamiątkowa
moneta, prezentacja nowych autobusów,
itp. Krajobrazobranie to wycieczki autokarowe poza region kaliski: w leszczyńskie,
konińskie, a w tym roku także w poznańskie. Happening Przewodnicki związany
jest z konkretną okrągłą rocznicą z dziejów
Kalisza – zakłada jeszcze aktywniejszy, niż
w Kaliszobraniu udział uczestników kosztem krótszej prelekcji. Ale tak czy owak –
w każdej z naszych propozycji jest element
niespodzianki i czegoś niezwykłego.
Wymyślił pan projekt Punkt Widzenia,
który funkcjonuje w sieci internetowej.
Jaka jest jego przewodnia myśl?
Punkt Widzenia jest pożyteczną zabawą, której celem jest dokumentowanie
zmieniającej się rzeczywistości. Jej rezultaty będą najbardziej satysfakcjonujące
w bardziej odległej perspektywie czasowej, zapewne docenią je potomni. Sens
tego przedsięwzięcia będzie widoczny,
gdy pozwoli nam prześledzić zmiany wybranych fragmentów miasta: krajobrazu,
infrastruktury, mody, marek samochodów, roślinności, itp.
Jakie nowości kaliscy przewodnicy
przygotowali dla turystów i krajoznawców w Roku Przewodników Turystycznych?
Przygotowaliśmy aplikację o atrakcjach
Kalisza na smartfony oraz questy. Obie
propozycje stały się dostępne zarówno dla kaliszan, jak i dla naszych gości
wraz z rozpoczęciem letniego sezonu.
W aplikacji – w systemie audiotrip – należy wyszukać hasło Kalisz i... wędrować
ze smartfonem śladami lokacyjnego
miasta (to pierwsza z proponowanych
tras, wkrótce będą kolejne). Questy zaś
to szlagier bieżącego sezonu wycieczkowego w całej Polsce, a sądząc po angielskiej nazwie – również w Europie.
Zaopatrzeni w minifolder (do pobrania
w punktach informacji turystycznej,
w PTTK, również w Internecie) – turyści
oprócz poznania atrakcji krajoznawczych
przy okazji się bawią, gdyż w atrakcyjnej,
wierszowanej formie opisano wybraną
trasę. Odnajdują „skarb” i rozwiązują hasło, co staje się możliwe po rzetelnym
dotarciu do zaproponowanych obiektów. W Wielkopolsce akcję koordynuje
Wojewódzka Biblioteka Publiczna, a informacje o zasadach questowej przygody można znaleźć, m. in. w Internecie
(regionwielkopolska.pl). Oczywiście kaliscy przewodnicy „weszli” i w to przedsięwzięcie.
Pana inicjatywy i działania zostały
docenione: podczas tegorocznego
Święta Miasta otrzymał pan Odznakę
„Zasłużony dla Miasta Kalisza”.
Bez kokieterii chcę podkreślić, że choć
nie jestem kolekcjonerem orderów, właśnie to wyróżnienie, przyznane za zasługi dla mojego Kalisza, miasta, w którym
się urodziłem i do którego mam serdeczny stosunek emocjonalny, sprawiło
mi szczególną frajdę i daje bardzo dużo
satysfakcji.
Dziękuję za rozmowę.
21
Przygody muzyczne
pana radcy
Fot. Jarosław Grabarek
Wychowywał się w kamienicy naprzeciwko banku, w którym mieszkał Krzysztof Komeda, słynny pianista i kompozytor.
Babcia Jurka opowiadała, jak Krzysio z mamą przychodził do nich, żeby pograć na pianinie. W tej samej kamienicy
Komeda spotykał się kolegami z klasy, żeby posłuchać, wówczas zakazanego przez władze, jazzu. Nic więc dziwnego,
że pierwszy koncert jazzowy zorganizowany przez Jurka Wojciechowskiego miał wyraźny ślad Komedowski.
Jerzy Wojciechowski
Najważniejsze festiwale kulturalne w Ostro‑
wie Wielkopolskim firmują osoby prywat‑
ne: Jazz w Muzeum, Jimiway Blues Festiwal,
Chanterelle Festiwal, Ogólnopolski Festiwal
Teatrów Niezależnych, Reggae na Piaskach.
– W ten sposób mogę realizować jedną z mo‑
ich pasji życiowych. Pierwszą był sport, drugą
muzyka, a trzecią historia, szczególnie okresu
międzywojennego i II wojny światowej. Sta‑
ram się żyć pozytywnie, nie narzekać. Ojciec
mi kiedyś powiedział: musisz mieć dobry za‑
22
wód, żeby realizować swoje pasje – mówi Je‑
rzy Wojciechowski, twórca cyklu koncertów
Jazz w Muzeum.
Między Kaliszem i Ostrowem
Po studiach prawniczych na UAM w Pozna‑
niu znalazł pracę w Kaliszu w zespole rad‑
ców prawnych obsługującym spółdzielczość
rolniczą. – Zaczynałem w 1977 roku, zdoby‑
łem praktykę, zrobiłem aplikację radcowską,
zdałem egzamin radcowski. To była dla mnie
wspaniała szkoła zawodu, dużo się wówczas
nauczyłem – mówi Jerzy Wojciechowski,
który od blisko 40 lat do pracy w Kaliszu
dojeżdża z rodzinnego Ostrowa Wielkopol‑
skiego. – Dojazd zajmuje mi raptem pół go‑
dziny. W Kaliszu zostawiam sprawy zawodo‑
we i wracam do Ostrowa. Nigdy nie mogłem
zrozumieć, jak ludzie, którzy pracują ze sobą,
jadą jeszcze razem na zakładowe wczasy.
W przyszłym roku będą świętować z Ewą
35-lecie przysięgi małżeńskiej. Ich dorosłe już
dzieci mieszkają we Wrocławiu. Syn ukończył
Akademię Ekonomiczną, córka jest prawni‑
kiem i mamą ich pierwszego wnuka. Przyszłą
żonę poznał, kiedy był na studiach. – Miałem
zaplanowane zgrupowanie kadry i zawody
judo w Czechosłowacji. Wyjazd został odwoła‑
ny i pojechałem do rodziców w Antoninie. Tam
spotkałem Ewę. Już wcześniej gdzieś ją widzia‑
łem i zapamiętałem. Tym razem nie wypuści‑
łem już swojego szczęścia z rąk.
Muzyka jest ich wspólną pasją. Ewa ma wy‑
kształcenia muzyczne, uczyła się śpiewu i gry
na gitarze, występowała na wszystkich szkol‑
nych akademiach, do dziś śpiewa w chórze
nauczycielskim. – Jest świetnie umuzykalnio‑
ną dziewczyną, ma genialną pamięć muzycz‑
ną, sprawnie czyta nuty; nie mogę się z nią
porównywać. Cieszę się, że muzyczną pasją
zaraziliśmy nasze dzieci.
Mało kto wie, że zanim Jurek zaczął organizo‑
wać koncerty jazzowe, uprawiał judo jako za‑
wodnik i trener. – W sporcie osiągnąłem tyle,
ile mogłem. 10 lat życia poświęciłem wyczyno‑
wemu uprawianiu judo, z prawdziwymi suk‑
cesami. Najpierw w ostrowskim TKKF, później
w AZS Poznań. Poszedłem na studia prawni‑
cze przede wszystkim ze względu na sport, żeby
móc dalej trenować i startować w barwach
AZSu. Był w kadrze narodowej, dwa razy zdo‑
był Akademickie Mistrzostwo Polski w latach
1975‑76. Jako sportowiec mógł podróżować
po Europie.
Po studiach sam został trenerem. W rodzin‑
nym Ostrowie stworzył sekcję judo w Mło‑
dzieżowym Domu Kultury, po siedmiu la‑
tach zdobyli mistrzostwo kraju w kategorii
młodzików – to był rok 1985. W tym czasie
pracował już zawodowo jako radca prawny.
– To było swego rodzaju antidotum, bo sport,
wysiłek fizyczny pozwalają uciekać od stresu
związanego z wykonywaniem zawodu. Tego
typu odpoczynek psychiczny w moim przypad‑
ku doskonale się sprawdzał.
W latach 90. Wojciechowski schował judogę
do szafy, poświęcając się kolejnej pasji, mu‑
zyce. – To już nie był dobry czas dla sportu
młodzieżowego. Okres transformacji okazał się
szczególnie niełaskawy dla mniejszych ośrod‑
ków, które z dnia na dzień straciły dofinan‑
sowanie z budżetu. Nie widziałem sensu ani
możliwości kontynuowania sportowej przygo‑
dy.
Synkopy w muzeum
Dlatego wrócił do muzyki. – Ostrów
ma ogromne tradycje muzyczne; dla grania
i słuchania jazzu jest tutaj niewiarygodny
potencjał. Ba, przyjeżdżają na moje koncerty
ludzie z innych miast, z Poznania, Wrocławia,
Opola czy Kalisza, bo przyciąga ich specyficz‑
na atmosfera i klimat oraz poziom wykonaw‑
czy. To jest dla mnie wielka nagroda i najlep‑
sza zapłata.
Najpierw trzeba było znaleźć odpowiednie
miejsce. – Kiedyś wszedłem na drugie piętro
ratusza i jak zobaczyłem tę salę, to zapaliło
mi się światełko: Jurek, może to tutaj? Spotka‑
łem się z Witkiem Banachem, dyrektorem mu‑
zeum i zaproponowałem mu zorganizowanie
koncertu jazzowego. Szybko się dogadaliśmy.
Postawiłem tylko jeden warunek: chcę mieć
wolną rękę i de facto dostałem carte blanche.
Cykl Jazz w Muzeum otworzył w kwietniu
1994 roku Kwartet Tomasza Szukalskiego,
a pianista tego zespołu Artur Dutkiewicz
musiał grać na starym pianinie; dopiero póź‑
niej w muzeum pojawił się fortepian. Akurat
przypadała 25. rocznica śmierci Krzysztofa
Komedy, który w Ostrowie chodził do gim‑
nazjum i tutaj zdawał maturę. – Nikt o tym
w Ostrowie nie pamiętał. Napisałem wtedy
artykuł o Komedzie do „Gazety Ostrowskiej”
i poprosiłem Szukalskiego, żeby zagrał kilka
utworów naszego wybitnego kompozytora.
Fajnie to wszystko wyszło, chociaż oczywi‑
ście bałem się, czy ludzie przyjdą. Udało się.
To był dobry impuls do dalszej działalności.
Od początku procentowały jego znajomości
w środowisku jazzowym i muzycy godzili się
grać w Ostrowie za niewygórowane stawki,
nawet o połowę niższe. Na początku myślał
o kilku, może dziesięciu koncertach. Ani
się obejrzał, jak minęło 20 lat i na liczniku
koncertów pojawiła się „100”. Po dziesięciu
latach w ratuszu cykl Jazz w Muzeum został
przeniesiony do sali kina „Komeda”.
Był na wielu festiwalach w kraju, Europie
i Ameryce, kiedyś regularnie przyjeżdżał
na Festiwal Pianistów Jazzowych w Kaliszu.
Każda impreza ma swoją specyfikę i trud‑
no je porównywać, chociażby ze względu
na wysokość budżetu i zaplecze logistyczne.
Jurek prawie wszystko organizuje sam, z po‑
mocą żony, która zajmuje się przede wszyst‑
kim robotą papierkową, bo on strasznie tego
nie lubi. Może też zawsze liczyć na pomoc
Beaty i Piotra Łopatków w sprawach wydaw‑
niczo-promocyjnych oraz księgowych. Ra‑
zem powołali do życia Stowarzyszenie „Jazz
w Muzeum” w Ostrowie Wielkopolskim. –
Wśród wielu cech, w większości złych, jakie
posiadam, tą dobrą jest zmysł organizacyj‑
ny. Z niektórymi muzykami jestem na stopie
przyjacielskiej, z pozostałymi kontaktuję się
przez ich menadżerów. W przypadku zagra‑
nicznych gwiazd standardem jest, że trzeba
podpisać kontrakt na ich warunkach i nie da
się specjalnie czegoś negocjować, wyjąwszy
sprawy techniczne. Wielcy chcą spać w ho‑
telu 4‑5 gwiazdowym, a takiego oczywiście
nie ma w Ostrowie. Ostatecznie i tak godzą
się na nocleg w hotelu „Komeda”. Chyba tyl‑
ko John Scofield wracał nocą do Berlina, ale
to było wcześniej ustalone i załatwiliśmy mu
autobus z miejscami do leżenia, którym doje‑
chał do stolicy Niemiec.
Kontakty i referencje
W środowisku polskiego jazzu jest od połowy
lat 70. Zna dobrze polskich muzyków i w cią‑
gu 20 lat istnienia Jazzu w Muzeum udało
mu się wypracować dobre referencje u mena‑
dżerów w Europie i Stanach Zjednoczonych,
również wśród muzyków. To jest istotny ka‑
pitał, bo artyści, zwłaszcza kiedy gdzieś jadą
po raz pierwszy, pytają innych muzyków
o opinie i jak ktoś „dał plamę”, to trudno ją
później usunąć. – Dobre referencje „pomagają
losowi” i czasem dostaję informację, że jakiś
wielki artysta ma wolny dzień podczas swo‑
jej trasy i może zagrać w Ostrowie za niższą
stawkę. Tak było ze Scofieldem, Al di Meolą
oraz Ronem Carterem, którzy wystąpili na fe‑
stiwalu MJF. Byłem też pod wrażeniem Jana
Garbarka, który świetnie się zachował, kiedy
musiał przełożyć termin swojego ostrowskiego
koncertu. W ogóle współpraca z prawdziwymi
gwiazdami jest super. Mogliby zadzierać gło‑
wę, bo są wielcy, ale nie, zawsze profesjonalni
i skrupulatni, jak umawiasz się na 17 na próbę
akustyczną, to są 5 minut wcześniej. Z polski‑
mi muzykami niekoniecznie tak jest, chociaż
teraz i tak jest już lepiej niż kiedyś.
Muzyka jest do słuchania – to, co jej towa‑
rzyszy, jest tylko dodatkiem. – Będę jednak
zawsze pamiętał, jak rozmawialiśmy z Janem
Ptaszynem Wróblewskim, przygotowując kon‑
cert poświęcony Komedzie, którego chcieliśmy
trochę odbrązowić, pokazać jako barwnego,
wesołego chłopaka zakręconego na punkcie
muzyki. Wielkim przeżyciem był przyjazd
Billy Harpera, dla mnie spadkobiercy Johna
Coltrane’a. Zaczynałem od słuchania jazz
– rocka, później był Miles Davis i Coltrane
i kiedy przyjechał Harper, byłem autentycz‑
nie w siódmym niebie. Zaskoczył wszystkich,
bo na bis nawet coś zaśpiewał; miał piękny
aksamitny głos.
Człowiek ro(c)ku i jazzu
W 2009 roku Jerzy Wojciechowski został
„Ostrowianinem Roku” i jest jedną z tych po‑
staci, które nobilitują takie wybory. – To miłe,
bo pokazuje, że ktoś docenia to, co zrobiłeś. Ale
byłem zaskoczony, bo, propagując sztukę jaz‑
zową, nie liczyłem na jakiś szeroki rezonans
w mieście i głosy w tego typu plebiscycie. Ko‑
cham to, co robię, jestem wolnym człowiekiem,
cenię sobie niezależność i takim już pozostanę.
W liceum założył zespół rockowy Horn.
W 1971 roku dostali III nagrodę podczas
przeglądu „Rytmy nad Prosną”, który stano‑
wił kontynuację Festiwalu Awangardy Be‑
atowej, a Jurek przywiózł z Kalisza nagrodę
indywidualną jako gitarzysta. Album o mu‑
zeum Ermitaż w St. Petersburgu stoi na półce
w domu.
Jako nastolatek słuchał The Rolling Stones,
The Cream, Led Zeppelin, Deep Purple, Pink
Floyd, Lynyrd Skynerd i Jimi Hendrixa. Jego
23
Fot. Jarosław Grabarek
Jerzy Wojciechowski
idolem był Ritchie Blackmore, gitarzysta
Głębokiej Purpury. – Graliśmy też utwory ze‑
społu Polanie, Niebiesko-Czarnych, Breako‑
ut, a Klan był dla mnie prawdziwym odkry‑
ciem. Naszym konkurentem w Ostrowie był
Volt, który grał bardziej spolegliwą muzykę,
bo my byliśmy bardziej psychodeliczni. Gra‑
liśmy na przeglądach i zabawach w szkołach.
Mieliśmy wspólne koncerty z Voltami, grali‑
śmy osobno i razem, na dwie perkusje, to był
początek lat 70. Mieliśmy świetne pomysły
i dobry układ z woźnym, który wpuszczał
nas do szkolnej auli na próby. Kiedyś w nie‑
dzielę jednak podpadliśmy dyrektorowi szko‑
ły, bo za mocno podkręciliśmy wzmacniacze.
Po maturze zespół się rozleciał, a na studiach
Jurek odstawił gitarę, żeby skupić się na na‑
uce i karierze sportowej. Ale stale jeździł
na koncerty. – Nigdy nie zapomnę ostatniego
na trasie występu Dire Straits w Berlinie Za‑
chodnim. 20 tysięcy ludzi, wszyscy przemo‑
czeni, bo nad nami przetoczyła się potężna
burza. Koncert był genialny. Widziałem też
razem na scenie Joe Cockera i Erica Claptona
i był to jedyny ich wspólny występ w Europie.
Byłem trzykrotnie na Chicago Blues Festival,
24
to jest wielka impreza, podczas której przez
kilka dni bawi się 200-tysięczna publiczność.
Dzieje się to w centrum Grand Parku, arty‑
ści występują na pięciu scenach. Ogromne
wrażenie zrobił na mnie też Chicago Gospel
Festival, a podczas występu 100-osobowe‑
go chóru ciarki przechodziły mi po plecach.
Festiwale na otwartej przestrzeni mają swój
klimat, chociaż mnie bardziej odpowiada at‑
mosfera koncertów w Europie, Szwajcarii czy
Niemczech, gdzie gra się na przykład na ryn‑
ku albo w jakichś zabytkowych miejscach peł‑
nych niepowtarzalnego uroku. Lubię też klu‑
bowe granie, słyszałem na przykład słynnych
gitarzystów: Coco Montoyę i Mike’a Sterna
w nowojorskich klubach. Byłem w słynnym
Apollo Theatre w Harlemie, gdzie występo‑
wały murzyńskie zespoły r’n’b, których na‑
zwy nic mi nie mówiły, ale chciałem zobaczyć
to kultowe miejsce. Byłem także w równie
kultowym Beacon Theatre na Brodway’u,
gdzie usłyszałem jedną z moich ukochanych
kapel The Allman Brothers Band. A jako fan
sportu musiałem też pójść do Madison Squ‑
are Garden na mecz NBA New York Knicks
– Utah Jazz.
W tym roku Wojciechowski obchodził 20-le‑
cie Jazzu w Muzeum, a tegoroczny Festiwal
JwM to była 100. edycja koncertowa (i 18. fe‑
stiwalu). W sumie w ciągu dwóch dekad
w Ostrowie wystąpiło blisko 200 zespołów,
w tym praktycznie cała krajowa czołówka
jazzowa i wiele światowych gwiazd. Jubile‑
usz uczcił projektem „Miles Smiles” przy‑
pominającym muzykę Miles Davisa. Zespół
w składzie: Wallace Roney – trąbka, Rick
Margitza – saksofon tenorowy, Joey De Fran‑
cesco – organy, Larry Coryell – gitara, Ralphe
Armstrong – gitara basowa i Alphonse Mo‑
uzon – perkusja, przyjechał do Polski tylko
na dwa koncerty – we Wrocławiu i Ostrowie.
– W ramach Jazz w Muzeum prezentuję sze‑
rokie spektrum jazzowe, a nie tylko to, co sam
lubię. Uważam, że tak jest uczciwie i chciałem
przez te 20 lat przyciągać szeroką publiczność.
Ale z okazji jubileuszu uznałem, że chociaż
raz mogę być egoistą, świadomie nawiązując
do mojego „koncertu życia”. Rok 1983, Sala
Kongresowa w Warszawie i pamiętny występ
zespołu Milesa Davisa na Jazz Jamboree.
To była prawdziwa magia.
Klim
25
26
27
28
Człowiek z kamerą
Kaszub z Poznania, kaliszanin z wyboru. Operator, dziennikarz, filmowiec i kronikarz. – Moje nazwisko jest jak przeznaczenie. Nie mogłem się wykręcić, dlatego całe życie robiłem filmy, jeszcze na taśmie celuloidowej 16 mm – mówi Wojciech Józef Krenz.
Fot. Agnieszka Andrzejewska
Wojciech Józef Krenz w swojej „świątyni sztuki” w Grabowie
Jego pierwsze Kaliskie Kroniki Filmowe
powstały 40 lat temu. Z zawodu jest ope‑
ratorem filmowym, kręcił filmową Kroni‑
kę Energetyki, pracował w Wytwórni Fil‑
mów Naukowo-Dydaktycznych w Pozna‑
niu. – Tam zrobiłem dwuletnie studia jako
operator i poznałem cały warsztat zawodo‑
wy. To był zupełnie inny styl i język opero‑
wania obrazem niż dzisiaj. Nasze kamery,
na których realizowałem pierwsze filmy
w latach 60., były plombowane przez róż‑
nego rodzaju służby i instytucje zajmujące
się bezpieczeństwem, a wszelkie materiały
filmowe o energetyce i nauce objęte były
szczególną opieką cenzury. Wszystko to ja‑
koś kojarzyło się z obronnością i tajemnicą,
nawet kolejka wąskotorowa była obiektem
wojskowym.
Poznański Kaszub w Kaliszu
Wcale nie musiał urodzić się w Pozna‑
niu, a przypadek zdecydował, że osiedlił
się w grodzie nad Prosną. – Całą ciążę
ze mną mama przebywała w Jastarni, ale
przyjechała do Poznania, żebym się w tym
mieście urodził. Znam jednak perfekt ka‑
szubski, ciągle tam jeździłem i czuję się
emocjonalnie mocno związany z Kaszuba‑
mi – w głosie Krenza pojawia się wyraźna
nuta nostalgii.
W Kaliszu mieszka od 1973 roku, przy‑
jechał tutaj „za żoną” z Poznania, gdzie
pracował jako plastyk w klubie studenc‑
kim Nurt. – Moja pracownia mieściła się
w piwnicach, a klub na samej górze i kie‑
dyś, przenosząc na jakimś fajfie skrzynkę
piwa z góry na dół, zobaczyłem stojącą
samotnie dziewczynę. Spytałem: co tutaj
robisz, pewnie się nudzisz i szukasz męża?
Odpowiedziała mi: tak. A ja: no to właśnie
znalazłaś. Chodź, opijemy to i ustalimy, jak
się będziemy kochać, ile dzieci spłodzimy
i jak będziemy żyć. Trzy dni później skła‑
daliśmy papiery w USC. Jak to się mówi,
zupełny kot w worku. Dopiero na drugi
29
Fot. Mariusz Hertmann
W. J. Krenz na wieży kościoła Garnizonowego, czerwiec 2013
30
dzień się dowiedziałem, że moja przyszła
żona jest z Kalisza. Studiowała zaocznie tech‑
nologię drewna w Wyższej Szkole Rolniczej
w Poznaniu. Nasze rodziny oczywiście wpadły
w popłoch i wszyscy myśleli, że „wpadliśmy” –
śmieje się. Ślub cywilny odbył się w poznań‑
skim ratuszu, kościelny u św. Józefa w Kali‑
szu. Równo 9 miesięcy po ślubie kościelnym
Krenz został ojcem.
Wcześniej nie raz słyszał żart-przestrogę
„ostrożnie mijaj Kalisz”; ale miasto mu się
spodobało, chociaż kaliszanie nie lubili po‑
znaniaków, czego sam całkiem szybko, na‑
macanie i dobitnie doświadczył. Wcześniej
w mieście nad Prosną, zanim poznał kali‑
szankę, był tylko raz – w teatrze. – To był wy‑
jazd zbiorowy działaczy klubów studenckich
na spektakl „Wyzwolenie” Wyspiańskiego. Kie‑
dy wyjeżdżaliśmy z Poznania autokarem, było
ciemno, kiedy przyjechaliśmy do Kalisza, było
ciemno, kiedy po spektaklu szliśmy na bankiet
do domu kultury, było ciemno. Nic nie widzia‑
łem, niczego nie zapamiętałem z miasta; taka
to była śmieszna studencka wycieczka.
Ożenił się z kaliszanką i, jak się okazało, jedną
z tych najpiękniejszych, jakie chodziły mię‑
dzy Rogatką i ratuszem, bo to była kiedyś lo‑
kalna trasa rewiowa, po której ludzie spacero‑
wali i chwalili się ciuchami. To był ówczesny
deptak po mszy w kościele. Pani Krenz była
córką rzemieślnika – młoda, ładna i bogata.
Pan Krenz, emigrant z Poznania, dostał pracę
w Kaliskim Domu Kultury na ulicy Łazien‑
nej. – Któregoś dnia wyszedłem z pracy póź‑
no wieczorem i jeszcze na Łaziennej zostałem
otoczony przez grupkę chłopaków. Dostałem
od nich porządne lanie za to, że jako poznaniak
odważyłem się ożenić z kaliszanką, i to jeszcze
z taką ładną. Trafiłem na pogotowie, spra‑
wą zainteresowała się też milicja. Jak doszło
do konfrontacji na komendzie MO i pokazano
mi kilku łobuziaków z Łaziennej, powiedzia‑
łem, że to nie oni. I tym, że ich nie wydałem,
zdobyłem sobie szacunek. Później czasami
miałem od nich propozycje: panie inżynierze
(albo panie Wojtku), jakby ktoś coś do pana
miał, to my to załatwimy... Po tym incydencie,
jak już wróciłem do pracy, czasami wpadało
do mnie do gabinetu dwóch kolesi, stawiali
na stole „połówkę” i musiałem z nimi wypić,
nie można było odmówić – mówi Krenz, przy‑
znając, że czasami chował się przed nowymi
kumplami.
Kronikarz na co dzień i od święta
W Kaliszu szybko wziął do ręki kamerę i ra‑
zem z Andrzejem Gałkinem zaczął kręcić Ka‑
liskie Kroniki Filmowe. Pierwsze trzy wyda‑
nia w roku 1973 finansował Urząd Powiatowy
w Kaliszu. – To była też kwestia udźwiękowie‑
nia optycznego, co było wówczas strasznie dro‑
gie. Jedna kronika trwała 15 minut. Ale wła‑
dze za bardzo zaczęły się wtrącać i narzucać,
co mamy kręcić: konferencje, otwarcia, roczni‑
ce, itd., więc postanowiliśmy zerwać współpra‑
cę i się usamodzielnić.
Tak powstała Kronika Wydarzeń Kultural‑
nych, od 1977 roku KWK „Trębacz Kaliski”,
którą już prywatnie firmował sam Krenz.
Podkreśla jednak, że sukces kronik to praca
jeszcze kilku osób: Jerzego Redlicha (udźwię‑
kowienie), Bożeny Szal, Edwarda Antczaka,
Huberta Pałęckiego (komentarze). Akurat
kończyła się epoka Gierka. Taśmy były wów‑
czas towarem deficytowym. – Załatwiałem
je sobie od kolegów z Wytwórni, oczywiście
„na lewo”, inaczej bym nie kupił. Kręciłem już
w kolorze, z dźwiękiem magnetycznym na do‑
brych taśmach. Miałem swój prywatny sprzęt
firmy czeskiej Admira, po wojnie to były naj‑
lepsze elektryczne kamerki dla reporterów: lek‑
kie, szybkie i zwinne, niezawodne latem i zimą.
Później dorobiłem się elektrycznego Pentafle‑
xa, to był już bardzo ciężki sprzęt, a następnie
kamery Krasnogorsk, radzieckiej, ale bardzo
dobrej, nakręcanej na sprężynkę – wspomina
operator, który dobrze pamięta też film, jaki
nakręcił z okazji pierwszej pielgrzymki do ro‑
dzinnego kraju Jana Pawła II. – Dostałem
akredytację na wizytę w Częstochowie i odlot
z lotniska w Krakowie. Ściana reporterów z ca‑
łego świata była przerażająca. Jeden drugiego
popychał, każdy chciał zająć jak najlepsze sta‑
nowisko. Każdy operator miał swojego popy‑
chacza, który szykował mu miejsce. To często
były prawdziwe osiłki, a ja byłem sam z na‑
prawdę ciężkim sprzętem, kamerą i statywem.
Ale musiałem dać sobie radę.
Na swoich taśmach Krenz utrwalił prawdzi‑
wy kawał historii; nie tylko Kalisza – jeździł
wszak po całej Wielkopolsce. Był wszędzie
zapraszany, każdy chciał, żeby uwiecznił
na taśmie filmowej organizowane przez nich
wydarzenie: konferencję, zjazd, rocznicę,
itd. – Facet z kamerą, obecność ekipy filmowej
to podnosiło rangę wydarzenia. Wydawało się,
że na weselach czy innych uroczystościach foto‑
graf albo operator kamery był nawet ważniej‑
szy od młodej pary. Dzisiaj to inaczej wygląda,
bo wszyscy mają aparaty cyfrowe albo telefony
komórkowe, którymi też można kręcić krótkie
filmiki – przekonuje.
Starał się tematycznie urozmaicać swoje kro‑
niki. Był, np. Hotel jak rzeka o problemach ka‑
liskich hoteli; w ogóle kręcił dużo tematów in‑
terwencyjnych. A to nie zawsze się podobało.
Tematy sam wyszukiwał, czasami ktoś coś mu
podsunął. Trzeba pamiętać, że w tamtych cza‑
sach każdy materiał dziennikarski i filmowy
podlegał cenzurze. – Po moich wcześniejszych
doświadczeniach wiedziałem już, co wolno,
a czego nie wolno, żeby film w ogóle przeszedł
cenzurę. Zwykle się nam udawało – przyznaje.
Swoje filmy Krenz pokazywał na różnych
projekcjach w Kaliszu i na wielu festiwalach,
gdzie zdobywał nagrody. Np. Samowarkiem
na wczasy zdobył I nagrodę na Festiwalu Fil‑
mów Turystycznych w Olsztynie, a X Kronika
otrzymała Grand Prix na Festiwalu Miejskich
Kronik Filmowych. Ostatni film kręcony starą
kamerą to relacja z Festiwalu Pianistów Jazzo‑
wych w 1981 roku. Akurat Jaruzelski wprowa‑
dził stan wojenny. – Bankiet na zakończenie
festiwalu w „Ikarze” został przerwany, a mu‑
zycy i goście, dziennikarze zostali rozwiezieni
wojskowymi łazikami do hoteli – przypomina.
Pamiątka z celuloidu
Później kręcił już filmy kamerą VHS. Wszyst‑
kie taśmy Krenz, oczywiście, zachował
w swoim archiwum. Są dokładnie opisane,
niektóre zostały już przegrane na nośniki cy‑
frowe. Ale kiedy jest zapraszany na projekcje,
na przykład w tym roku podczas zakończe‑
nia Schola Cantorum w kaliskim teatrze czy
w Muzeum Okręgowym Ziemi Kaliskiej, za‑
wsze wykorzystuje stare celuloidowe taśmy
i zabytkowe już dzisiaj projektory analogowe.
– Jak w latach 60. musi być ten snop światła
i terkot projektora, żeby przypomnieć atmosfe‑
rę dawnych czasów. To był też inny język fil‑
mowy, inaczej kręciło się na kamerze optycznej
niż na kamerze wideo. Inaczej też się ogląda te
filmy. Pojawia się nostalgia, niektórym łza się
w oku kręci.
Marzy mu się specjalne wydawnictwo, mo‑
nografia poświęcona Kaliskim Kronikom Fil‑
mowym. – Pokazuję swoje kroniki wszędzie,
gdzie mnie chcą i kiedy mnie chcą. Zapisuję
daty i miejsca projekcji, liczbę widzów. To jest
kawał naszej historii. Młodzi mogą zobaczyć
swoich rodziców i dziadków. Przegrywam
materiały na DVD, kiedy ktoś mnie poprosi.
To po mnie pozostanie, przecież nie zabiorę
moich filmów do grobu.
Rozmawiamy sobie o dawnych romantycz‑
nych czasach filmu w mieszkaniu artysty.
Krenz mieszka na strychu, który swego czasu
dostał od miasta w uznaniu zasług. Kiedyś
spotykała się tutaj kaliska bohema, ludzie te‑
atru, plastycy, dziennikarze, zaprzyjaźnieni
przedsiębiorcy. To mieszkanie i jednocześnie
atelier, właściwie małe muzeum. Wojciech
Józef Krenz mógłby godzinami opowiadać
różne smakowite historie, których sam był
bohaterem oraz anegdoty o przyjaciołach,
dalszych i bliskich znajomych. Dzisiaj ludzie
nie mają już tyle czasu dla siebie, brakuje
chętnych do beztroskiego balowania, cało‑
nocnych imprez, na których nikt nie liczył
butelek, nieprzespanych godzin. Zostają
wspomnienia, rzecz bezcenna. Gdyby tak
ktoś namówił Krenza na spisanie wspomnień,
można by zachować dla potomnych nie tylko
to, co widział i zdołał nakręcić, ale także to,
czego kręcić nie było wolno, to, jak żyło się
jemu i jego znajomym w Kaliszu w ostatnich
czterdziestu latach.
Klim
31
Pytania (do) sztuki
Paweł Susid, Odkąd sztuki stały się, olej na płótnie, 2012, 40 x 40 cm
32
Fot. Joanna Dudek
Stanisław Drożdż, Klepsydra (było, jest, będzie), 1967, 54 plansze;
z lewej strony: Bez tytułu, 2000, 13 plansz
„Czy czerwony jest naprawdę czerwony?”
(Tomasz Ciecierski), „Jakie jest minimum
formy?” (Stanisław Fijałkowski) „Jak namalować wolność, śmierć, pojęcie szczęścia?” (Stefan Gierowski). Ponad siedemdziesiąt pytań dotyczących świata sztuki
znajdziemy w publikacji Pytania Sztuki.
Pytania obrazu-pytanie obrazem. Wydawnictwo, które ukazało się w maju, towarzyszy projektowi, w ramach którego w Kaliszu w pięciu salach wystawienniczych
zaprezentowano ponad 150 prac polskich
artystów: Tomasza Ciecierskiego, Andrzeja
Dłużniewskiego, Stanisława Dróżdża, Stanisława Fijałkowskiego, Stefana Gierowskiego, Krzysztofa Gliszczyńskiego, Jarosława Kozłowskiego, Andrzeja Pepłońskiego, Jacka Sienickiego, Pawła Susida, Jana
Tarasina, Marka Zaborowskiego. Publikacja Pytania Sztuki, która powstała po wielu
spotkaniach, rozmowach i analizie tekstów
autorskich, ma charakter unikatowy, jest
zapisem kierunków artystycznych i filozoficznych dociekań w gęstym terytorium
sztuki i, jak przekonuje autorka i kuratorka
projektu Joanna Dudek, ma moc ożywiania
i inspirowania.
Podobnie jak publikacja, unikatowy jest
cały projekt: jednego dnia, w trzech insty‑
tucjach – Galerii Sztuki im. Jana Tarasina,
Centrum Rysunku i Grafiki im Tadeusza
Kulisiewicza i Muzeum Okręgowym Zie‑
mi Kaliskiej – można było podziwiać prace
dwunastu wybitnych artystów współcze‑
snych, ale też wielu z nich spotkać podczas
pięciu (!) wernisaży. W ramach kolejnych
Fot. Joanna Dudek
działań zorganizowano osiem spotkań au‑
torskich, kuratorskich oraz warsztaty dla
dzieci. Zgromadzone prace oglądano także
podczas kaliskiej Nocy Muzeów.
Niedocenianym atutem Kalisza jest do‑
tychczasowa lokalizacja galerii w centrum
miasta i możliwość pokonania odległości
„spacerem”. Stąd pomysł na spotkanie arty‑
stów i gości w jednym dniu wernisażowym.
Idea projektu pojawiła się z potrzeby docie‑
kliwej analizy tego, jakie pytania stawiają
artyści i jakie znaczenie nadają pytaniom
we własnej praktyce artystycznej. Pytania są
chyba najtrudniejszą formą sprecyzowania
tego, co nas tak naprawdę interesuje, inspi‑
ruje, prowokuje nasz bunt czy kieruje uwa‑
gę w stronę demistyfikacji mitów. Pytania
wyznaczają kierunek i to jest dosyć istotne.
33
Krzysztof Gliszczyński, Nieobecny, 1999, olej, enkaustyka, pył marmurowy
na płótnie, 200 x 150 cm; na pierwszym planie: Urny, 1997-2010
34
Fot. Jarosław Romaniuk
Chociaż artyści nie mają tak jednoznaczne‑
go stosunku do tej kwestii, o czym chętnie
opowiadali w czasie wernisaży i o czym
można przekonać się biorąc do ręki katalog.
Nie mniej, mamy katalog pytań wybitnych
współczesnych malarzy polskich, co jest grat‑
ką dla miłośników malarstwa i zachętą dla
mniej wtajemniczonych – mówi kuratorka
Joanna Dudek. – Wybór artystów do takie‑
go projektu był arbitralny. W tym wypadku
wynikał z poszukiwania wyraźnych i roz‑
poznawalnych postaw oraz osobowości ar‑
tystycznych. Poza kryterium różnorodności
wybory kuratorskie dotyczyły również sze‑
rokiego spektrum rozwiązań formalnych,
które stanowiły o swoistym „przekroczeniu”
konwencjonalnych granic w zakresie treści
i formy malarskiej. Materiał zebrany w pu‑
blikacji – wypowiedzi artystów – to materiał
źródłowy, autorski. Wielu artystów przygo‑
towało wypowiedzi specjalnie na tę okazję.
W przypadku nieżyjących wybór pytań
dokonany został przeze mnie na podstawie
analizy wywiadów, wypowiedzi z katalogów
wystaw, zeszytów naukowych czy materia‑
łów filmowych, co zostało szczegółowo omó‑
wione we wstępie.
Fundamentalne dla sztuki obrazu py‑
tania: co to jest świadectwo? kiedy obraz
nas ożywia, zadziwia, porusza? kiedy obraz
nie wytrzymuje myślenia, ale je właśnie
uruchamia? znajdziemy również w opubli‑
kowanym w katalogu eseju prof. Szymona
Wróbla pt.: Roland Barthes czyta” Mapę
i terytorium” Michela Houellebecqa. Autor
zawarł w nim przenikliwe i zaskakujące
refleksje dotyczące zmiennego znaczenia
fotografii i obrazu oraz relacji, przekształ‑
ceń i transferów, jakie zachodzą między
słowem i obrazem, pisarzem i malarzem,
mapą i terytorium.
– Mam nadzieję, że projekt: Pytania
sztuki. Pytania obrazu – pytanie obrazem
nie będzie mapą sztuki, bo budowanie
takiej mapy byłoby utopijnym celem lub
wynikiem próżności kartografa. Możliwe,
że projekt odkryje jakieś nowe terytorium,
przywróci należytą uwagę artystom i ich
pytaniom, a dla otwartych odbiorców oka‑
że się zaproszeniem i inspiracją do innego
spojrzenia na sztukę – podsumowuje kura‑
torka.
Wydarzenie, jakim był projekt Pytania
sztuki zostało zorganizowane przez Galerię
Sztuki im. Jana Tarasina, Muzeum Okrę‑
gowe Ziemi Kaliskiej i Centrum Rysunku
i Grafiki im. T. Kulisiewicza, Wydział Pe‑
dagogiczno-Artystyczny w Kaliszu, pod
honorowym patronatem Prezydenta Mia‑
sta Kalisza dr. Janusza Pęcherza i Dzieka‑
na Wydziału Pedagogiczno-Artystycznego
prof. UAM dr. hab. Mirosława J. Śmiałka.
Tomasz Staszczyk
Notatnik kuturalny
O 53. Kaliskich Spotkaniach Teatralnych pisze Maciej Michalski
Zaskoczenia
i zdziwienia
Paw królowej, reż. Paweł Świątek
Ogłoszenie werdyktu jury Kaliskich Spo‑
tkań Teatralnych publiczność przyjmowała
w minionych latach na ogół z aplauzem, choć
bywało, że towarzyszyło temu rozczarowa‑
nie, a nawet złość. Tegoroczna ocena kreacji
aktorskich wywołała raczej zaskoczenie. Gdy
Ireneusz Czop, artysta scen łódzkich, stał
z pozostałymi jurorami 53. Festiwalu (Agatą
Dudą – Gracz, Zenonem Butkiewiczem i Jac‑
kiem Wakarem) na scenie i odczytywał wer‑
dykt, zrazu rozległy się brawa, które szybko
osłabły, ustępując miejsca głosom zdziwie‑
nia. I choć Igor Michalski, dyrektor festiwalu
oraz kaliskiego teatru, zaprosił publiczność
Fot. Ryszard Kornecki
na bankiet do foyer, to komentarze na temat
nagród oraz wyróżnień nie ucichły i długo
jeszcze rozbrzmiewały w kuluarach.
W trakcie konkursu krytycy i pozostali mi‑
łośnicy Melpomeny wymieniają się nierzad‑
ko uwagami na temat scenicznych prezenta‑
cji, przy okazji prognozując, kto znajdzie się
wśród laureatów. W tym roku z największym
uznaniem publiczności spotkały się występy
aktorów Narodowego Starego Teatru im. He‑
leny Modrzejewskiej z Krakowa, którzy 15
maja br. zagrali na Dużej Scenie Oresteję
Ajschylosa w reżyserii Jana Klaty oraz na‑
stępnego dnia Pawia królowej wg powieści
Doroty Masłowskiej w reżyserskim opraco‑
waniu Pawła Świątka. Oba przedstawienia
uznano za pewniaki, które zbiorą bogate żni‑
wo nagród. I wydawało się, że nie są to opinie
bezpodstawne, ale – jak czas pokazał – nie
do końca trafne.
Krakowska Oresteja była pod wieloma
względami niezwykłym widowiskiem. Za‑
skakiwała już scenografia. Na scenie gęsto
rozsypano kamienie, po nich chodzili akto‑
rzy; ponadto plan gry spowiła mgła, która
szybko poszerzyła teren, otaczając również
widzów. Także silne światło wzmacniało na‑
strój niesamowitości. W tej tajemniczej prze‑
35
Oresteja, reż. Jan Klata
strzeni pojawiały się postaci tragedii i wygła‑
szały swoje kwestie. Przejmująco zabrzmiał
zwłaszcza jęk przechodzący w śpiew Kassan‑
dry zagranej tu przez Małgorzatę Gałkowską.
Aktorzy wchodzili na scenę także od strony
widowni. Tu najbardziej przykuł wzrok ob‑
serwatorów Agamemnon w kreacji Jerzego
Grałka, był powolny, niedołężny, mruczący
coś pod nosem. Z kolei Atena zagrana przez
Annę Radwan – Gancarczyk czarowała za‑
równo wyglądem, jak i głosem. Przemierza‑
ła salę powabnym krokiem, kusiła ruchem
i strojem: długą złocistą toaletą, której dekolt
na plecach odsłaniał także tę bardziej wsty‑
dliwą część ciała. Na scenie bogini mądrości
komentowała zdarzenia z lekkim rozbawie‑
niem i dystansem, jakby wyrozumiałością
dla ludzkich ułomności. Natomiast Anna
Dymna w roli Klitajmestry, morderczyni
Agamemnona, pojawiła się w ślubnej sukni,
później mocno zakrwawionej, a wygłaszane
kwestie okrasiła rubasznie brzmiącymi tona‑
mi – słowem, kobieta z rzeźni.
W zakrytej, mglistej, dosłownie i w prze‑
nośni, przestrzeni, dokonywały się kolejne
zbrodnie, zło rodziło zło i – zgodnie z kon‑
wencją tragedii – nie dało się tego uniknąć.
Niestety, bezbarwną postacią okazał się Piotr
Głowacki jako Orestes, następny po Klitaj‑
mestrze mściciel.
W dalszej części sztuki oryginalnie wypa‑
dły partie śpiewane, bardzo dobrze wykona‑
ne przez Błażeja Peszka w roli Apolla, tu ni‑
czym gwiazdora rocka.
Kolejne przedstawienie zaprezentowane
przez krakowski zespół, czyli sceniczna ada‑
36
Fot. Bartłomiej Sowa
ptacja powieści Doroty Masłowskiej Paw kró‑
lowej, spotkało się z jeszcze większym uzna‑
niem widzów niż Oresteja.
Paulina Puślednik, Małgorzata Zawadzka,
Szymon Czacki oraz Wiktor Loga-Skarczew‑
ski w fantastycznym rytmie wygłaszali, jakby
bawiąc się słowem, niełatwy do mówienia
tekst Masłowskiej, a hiphopowa intona‑
cja doskonale współgrała z ich tanecznym
krokiem; nawet wulgaryzmy nie drażniły
uszu, brzmiały nie tyle szokująco, co trafnie
i do rzeczy. Krakowscy artyści uzasadnili
ponadto, że autorka Wojny polsko-ruskiej
nieprzypadkowo otrzymała przed laty presti‑
żową Literacką Nagrodę Nike; przez półtorej
godziny śmialiśmy się z samych siebie, z na‑
szej – jak powiedział na pospektaklowej kon‑
ferencji jeden z widzów – „plastikowej” rze‑
czywistości. Prosta była scenografia do tego
przedstawienia – niewielka sala sportowa
do gry w tenisa. I choć z tyłu zamontowano
dwa monitory, to poza chwilami, w których
pokazywano kolorowe plansze, żadnych fil‑
mów, na szczęście, nie musieliśmy oglądać.
W Pawiu królowej jurorzy dostrzegli kre‑
acje Puślednik (nagroda aktorska) i Loga‑
-Skarczewskiego (wyróżnienie). Szkoda, że
werdyktu nie uzasadniono. Nasuwa się bo‑
wiem pytanie, dlaczego tylko tych dwoje kra‑
kowskich aktorów spotkało się z uznaniem
jury? Poziom gry wszystkich wykonawców
był wysoki i wyrównany.
Kolejnym przedstawieniem, któremu
przepowiadano nagrody, był spektakl Gar‑
gantua i Pantagruel wg Françoisa Rabelais’go
przywieziony do Kalisza 14 maja przez Sto‑
warzyszenie Teatralne Badów. Na scenie stały
pieńki do siedzenia i ławy, na nich gliniane
garnki i drewniane misy. Przypominało
to kuchnię w dawnej karczmie. W niej trzy
baby w fartuchach przekazywały w trakcie
obierania i ucierania ziemniaków zasłyszane
od gości historie. W taki sposób widzowie
poznali kilka zabawnych opowieści o Gar‑
gantui i Pantagruelu. Od czasu do czasu ak‑
torki odgrywały, głównie parodiując głosem
i zachowaniem, omawiane postaci; nierzad‑
ko również przerywały swoją narrację, aby
zaśpiewać nabożne pieśni.
Beata Kolak, Joanna Fidler i Mirosława
Olbińska w rolach gospodyń imponowały
fantastyczną dykcją, a zwłaszcza gdy wypo‑
wiadały tekst w szybkim tempie, zmieniając
co rusz tembr głosu. Na końcu przedstawie‑
nia postawiły na ławie misę ze śląskimi klu‑
skami oraz kieliszki wypełnione gorzałką.
Zrazu sądzono, że to woda imitująca alkohol,
ale wkrótce okazało się, że reżyser, Piotr Bi‑
kont, znany też w Polsce jako krytyk kulinar‑
ny, zadbał o szczegóły i realizm scenicznego
przekazu. W efekcie połączone z degustacją
wódki i klusek pospektaklowe spotkanie
artystów z publicznością przebiegało w wy‑
jątkowo swojskiej i przyjemnej atmosferze.
Dodam, że jurorzy nie nagrodzili żadnej
z aktorek, co zostało przyjęte z niemałym
rozczarowaniem.
Zwrócili za to uwagę na dwie kreacje
w Amatorkach Elfriede Jelinek, austriackiej
noblistki, której dzieło w reżyserii Eweliny
Marciniak zaprezentował w Kaliszu 18 maja,
czyli w ostatnim dniu festiwalu, gdański Te‑
atr Wybrzeże. Jest to historia czworga mło‑
dych ludzi (Brigitte i Heinza oraz Pauli i Eri‑
cha), którzy wkroczyli w dorosłe życie, głów‑
nie rodzinne i erotyczne, nie bez ślepej wiary
w szczęśliwy i stabilny żywot (dziewczyny)
oraz wygodną, bez obciążeń i zobowiązań te‑
raźniejszość i przyszłość (młodzieńcy). Dość
szybko pozbyli się złudzeń.
Zdaniem jurorów, na równorzędne nagro‑
dy aktorskie zasłużyły Dorota Androsz w roli
Brigitte i Katarzyna Dałek jako Paula. Zagra‑
ły przekonująco, a ich nagie ciała pokazane
w finale spektaklu nie były tanim chwytem
mającym przyciągnąć do teatru mniej ambit‑
nych widzów. Nagość bohaterów wskazywała
na ich upokorzenie i upadek.
Najwięcej nagród indywidualnych jurorzy
przekazali – co było pewnym zaskoczeniem
– aktorom występującym 13 maja w Wi‑
chrowych wzgórzach wg scenicznej adapta‑
cji powieści Emily Brontë w reżyserii Kuby
Kowalskiego w stołecznym Teatrze Studio.
Na pewno zasłużyła na główną nagrodę fe‑
stiwalu Anna Smołowik za rolę Katarzyny
Earnshaw. Doskonale przeobraziła się z wiej‑
skiej, brudnej dziewczyny, biegającej z chło‑
pakami po wrzosowiskach, w pełną wynio‑
Nietoperz, reż. Kornél MundruczÓ
słości, kapryśną damę, małżonkę bogatego
Edgara Lintona, właściciela Drozdowego
Gniazda. Jurorzy zwrócili też uwagę na grę
Wojciecha Solarza w roli Heathcliffa (nagro‑
da aktorska), Wojciecha Żołądkiewicza jako
Hindleya Earnshawa (Nagroda im. Jacka
Woszczerowicza za rolę drugoplanową) oraz
Marcina Januszkiewicza kreującego Edgara
Lintona (wyróżnienie).
Wichrowe wzgórza były ponadtrzygodzin‑
nym spektaklem, niestety, trochę nużącym
dla mniej cierpliwego widza. Akcja często
przebiegała w wolnym tempie, poza tym ra‑
ziły bezsensowne wstawki słowne padające
ze sceny, np.: „Legia mistrzem Polski” albo
„Nie przeszkadzaj publiczności, w końcu
zapłacili za bilet 135 złotych” – i jeszcze kil‑
ka innych tego typu uwag. Być może mia‑
ły śmieszyć, a zabrzmiały żałośnie! Sporo
do życzenia pozostawiała też dykcja aktorów,
gdyż wielu z nich, nawet nagrodzonych, nie
było chwilami słychać.
Rekompensatą za niedociągnięcia była
świetna scenografia zaprojektowana przez
Katarzynę Stochalską, która podzieliła prze‑
Fot. Kuba Dąbrowski
strzeń na dwie części: po lewej stronie Droz‑
dowe Gniazdo – tu przerażająca czystość
białych kafelków na podłodze i ścianach,
po prawej zaś masa rozsypanego czarno-brą‑
zowego torfu, na którym stał okrągły ciem‑
ny stół – to pełne brudu Wichrowe wzgórza.
Jednakże oryginalny widok i melodrama‑
tyczna fabuła dzieła nie wszystkich widzów
urzekły, ponieważ po antrakcie niektóre
krzesła na widowni opustoszały.
Grand Prix kaliskiego festiwalu jury przy‑
znało aktorom występującym w Nietoperzu,
czyli małym cmentarzyku, a więc w przedsta‑
wieniu warszawskiego Teatru Rozmaitości,
które 11 maja zainaugurowało tegoroczne
Spotkania. Miejscem zdarzeń sztuki opar‑
tej na motywach Zemsty nietoperza Johan‑
na Straussa były pomieszczenia szpitalne
w okresie zbliżającego się Nowego Roku. Nie
był to jednak zwykły szpital, zamiast leczyć
pomagano w nim beznadziejnie chorym
opuścić ziemski padół. Spektakl poruszał
poważny problem eutanazji, ale obok wstrzą‑
sających scen nierzadko towarzyszyły zda‑
rzeniom Straussowskie rytmy, nieźle przez
aktorów odśpiewane, choć nie do końca
w operetkowym stylu.
Przedstawienie wyreżyserował Węgier,
Kornel Mundruczó, który zgodnie z panują‑
cą ostatnio modą oprócz gry teatralnej zapre‑
zentował publiczności filmowane na gorąco
wybrane sceny, wyświetlane na kilku telewi‑
zyjnych monitorach. Trzeba też wspomnieć
o tańcach przy czerwonych i stroboskopo‑
wych światłach, ponieważ tworzyły wyraźnie
dyskotekowy nastrój, niepasujący do szpital‑
nych korytarzy i gabinetów. Słowem, powaga
wobec majestatu śmierci dość szybko, ale też
płynnie ustępowała miejsca rozrywkowym
klimatom.
Według jurorów, aktorzy doskonale się
na scenie uzupełniali i wywiązywali z posta‑
wionego przez reżysera zadania, pokazując
na przemian postacie sztuczne, jakby nieco
groteskowe, a za chwilę nadzwyczaj reali‑
styczne w zachowaniu.
Trudno jednoznacznie skomentować
opinie członków komisji konkursowej. Gra
Sebastiana Pawlaka jako schorowanego dy‑
rygenta i występ Dawida Ogrodnika w roli
37
Wichrowe wzgórza, reż. Kuba Kowalski
38
Fot. Krzysztof Bieliński
Przełamując fale, reż. Maciej Podstawny
sparaliżowanego chłopaka zasłużyły na naj‑
wyższe uznanie i zrównanie ich z resztą ze‑
społu było po prostu niesprawiedliwe.
Niewielka liczba przedstawień festiwalo‑
wych zmusiła gospodarzy do zaprezentowa‑
nia na scenie więcej niż ongiś bywało wła‑
snych produkcji. Dyrektor Michalski wybrał
Przełamując fale Larsa von Triera w reżyserii
Macieja Podstawnego i Trzy po trzy wg Alek‑
sandra Fredry w reżyserii Rudolfa Zioło jako
spektakle konkursowe oraz Tadka Niejadka
wg Wandy Chotomskiej w opracowaniu sce‑
nicznym Małgorzaty Kałędkiewicz i Iluzje
Iwana Wyrypajewa w reżyserii Zioło do po‑
kazania poza konkursem. Na temat kaliskich
przedstawień sporo napisano już w lokalnej
prasie, więc dodajmy tylko, że jury przyzna‑
ło wyróżnienie Sarze Celler – Jezierskiej,
wrocławskiej aktorce gościnnie występującej
w grodzie nad Prosną, za rolę Bess McNeill
w Przełamując fale.
Fot. Tomasz Ziółkowski
Tradycyjnie już wzbogacały festiwal wido‑
wiska wystawione poza konkursowymi szran‑
kami. W tym roku największe zainteresowa‑
nie wzbudziła Krystyna Janda w monodramie
Danuta W. według wspomnień Danuty Wałę‑
sy w książce Marzenia i tajemnice w opraco‑
waniu Piotra Adamowicza. Z kolei występ stu‑
dentów łódzkiej PWSFTViT w sztuce Marka
Ravenhilla Shopping and Fucking w reżyserii
Grzegorza Wiśniewskiego miał stać się kijem
wepchniętym w mrowisko, tu homofobię. Nic
z tego! Tematy o życiu homoseksualistów nie
szokowały, a realistycznie odegrane gejowskie
zbliżenia seksualne chyba nie oburzyły pu‑
bliczności, bo gromkimi brawami nagrodziła
więcej niż poprawny występ łódzkich studen‑
tów.
Już od pewnego czasu Kaliskie Spotkania
Teatralne kończy koncert muzyki związanej
ze sceną i filmem. Dwa lata temu wysłucha‑
liśmy kompozycji Jerzego Satanowskiego,
w ubiegłym roku Janusza Stokłosy, a w obec‑
nym Zygmunta Koniecznego. Oprócz instru‑
mentalistów Orkiestry Sinfonietta Cracovia
pod batutą Mikołaja Blady wystąpili, m. in.
wokaliści: Lidia Bogaczówna (aktorka), Joan‑
na Lewandowska (uczestniczka musicalu Me‑
tro), Joanna Słowińska (pieśniarka współpra‑
cująca także z Gardzienicami i Pieśnią Kozła),
Beata Wojciechowska (aktorka i reżyserka),
Leszek Hefi Wiśniowski (flecista i saksofo‑
nista) oraz Tadeusz Zięba (aktor). Na scenie
Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego zapre‑
zentował się również w tym koncercie Chór
„Kopernik” z III Liceum Ogólnokształcą‑
cego w Kaliszu. Trzeba o tym wspomnieć,
gdyż uczniowie przygotowani przez Henrykę
Iglewską – Mocek zaśpiewali wyśmienicie,
na co zwrócił uwagę sam maestro Konieczny,
gdy w finale dziękował wykonawcom.
Na koniec chciałbym poruszyć dwie spra‑
wy związane z finansami festiwalu. Wiadomo,
że ceny przedstawień przywiezionych do Ka‑
lisza są na ogół bardzo wysokie. KST kosztują
i to słono. Nie może to jednak oznaczać, że
pieniądze przeznaczone na nagrody muszą
być z tego powodu śmiesznie niskie, żeby nie
powiedzieć upokarzające ludzi uprawiających
jeden z najtrudniejszych zawodów. Dostrzegł
to Ireneusz Czop ogłaszający werdykt jury.
Podając sumę w złotówkach, dodawał też
w ironicznym tonie ilość groszy. Z żartu juro‑
rów publiczność się śmiała, ale organizatorom
nie powinno być z tego powodu wesoło.
Kolejny problem dotyczy biletów. Pod‑
czas inauguracji festiwalu już tradycyjnie
goście przybywający do teatru musieli przed
wejściem do budynku ominąć uczestników
pikiety zorganizowanej przez młodych kali‑
szan oburzonych wysokimi cenami biletów
(na krakowskie i warszawskie spektakle były
zdecydowanie powyżej 100 zł, w tym na mo‑
nodram Jandy aż 175 zł). Problemu nie roz‑
wiązują – zdaniem protestujących – trudno
osiągalne wejściówki za 30 zł. Jeden z orga‑
nizatorów pikiety stwierdził, że konkurs jest
finansowany z budżetów samorządowych
(wielkopolskiego i miejskiego), czyli z pie‑
niędzy podatników, i w efekcie zwykli oby‑
watele, których nie stać na wejście, pośrednio
opłacają zamożnej elicie obejrzenie spektakli
festiwalowych. Niepokojące jest również i to,
że skierowane listy do dyrekcji teatru z proś‑
bą o wytłumaczenie takiego postępowania
pozostają bez odpowiedzi. Być może byłoby
najrozsądniej, gdyby obie strony spotkały się
i znalazły rozwiązanie, które satysfakcjonowa‑
łoby zarówno tych mniej zamożnych widzów,
też interesujących się sztuką sceniczną, jak
i organizatorów festiwalu? Tym bardziej że
informacja o pikiecie przed kaliskim teatrem
podana została przez media ogólnopolskie,
a tego typu reklama chyba nie jest potrzebna
naszemu przybytkowi Melpomeny.
39
Notatnik kuturalny
Jestem stąd!
– Wszystko było małe, przykurczone, zakurzone. Dziś spaceruję i raz po raz natykam się na sympatyczne uliczki, ładne kamienice. Dla mnie to niecodzienne – o rodzinnym mieście, wizytach
w nim i o tym, dlaczego po latach w Kaliszu znów czuje się jak u siebie, popularny aktor i satyryk
Jerzy Kryszak rozmawia z Tomaszem Staszczykiem
Jerzy Kryszak w Kaliskim Grodzie Piastów
Jakie jest pana pierwsze skojarzenie,
kiedy słyszy pan słowo „Kalisz”?
Ja. Wiele doznań, emocji, uczuć, które w jakiś sposób są najważniejsze, bo pierwsze
i dlatego niepowtarzalne, przeżywałem
po raz pierwszy właśnie w tym mieście.
Podwórko, otwarta piwnica, obok której
bałem się przechodzić, bo wciąż zalatywało
stamtąd wilgocią i oparami alkoholu, później pierwsze podwórkowe bitwy – to jakieś urywki wspomnień z dzieciństwa. Jeszcze później wiadomo – pierwsze miłości.
Tutaj wszystko się zaczęło. Każdy ma takie
miejsce. Moim jest Kalisz.
Lubi pan Kalisz?
Nic złego mnie tu nie spotkało, więc dlaczego miałbym nie lubić? Wprawdzie raz
albo dwa dostałem w pysk od kolegi Krzy40
Fot. Tomasz Skórzewski
sia Machlańskiego, ale on przez jakiś czas
był dobrze zapowiadającym się bokserem,
więc mu wybaczyłem. (Śmiech) Poza tym
jak każdy miałem większe lub mniejsze radości i smutki.
Kalisz się zmienia?
Bardzo. Pewnie mieszkańcy, którzy
na co dzień chodzą tymi ulicami, tego nie
zauważają. Dziś, kiedy spaceruję po Kaliszu,
momentami miasta nie poznaję. Jeszcze
piętnaście, dwadzieścia lat temu wrażenia
z pobytu zawsze miałem smutne. Po cichu
myślałem, że Kalisz biednieje w oczach
i zastanawiałem się, czy miasto będzie się
w stanie dźwignąć. W przeszłości lubiłem
tu dwa, może trzy miejsca. Okolice teatru,
park, plac świętego Józefa i siłą rzeczy kościół, bo stamtąd wychodziły dziewczy-
ny, które zabierało się na randki. Później
wszystko zaczęło dla mnie jakoś marnieć.
Wszystko było małe, przykurczone, zakurzone. Dziś spaceruję i raz po raz natykam
się na sympatyczne uliczki, ładne kamienice. Dla mnie to niecodzienne. Oczywiście
wciąż są miejsca, z którymi coś by trzeba
było zrobić, ale tak jest w każdym mieście;
co, wciąż to podkreślam, nie zmienia faktu, że Kalisz zmienił się bardzo. Oczywiście
w pozytywnym znaczeniu.
Które rejony miasta, pańskim zdaniem,
proszą się o pomysł na siebie czy rewitalizację?
Odwiedziłem między innymi swoje stare
kąty przy Chopina. O ile z zewnątrz kamienica wyglądała ładnie, to wnętrze było,
mówiąc delikatnie, średnie. Żal patrzeć
na byłą fabrykę fortepianów. Kiedyś duma
miasta, piękny budynek, który dziś niszczeje.
Są jakieś anegdoty związane z rodzinnym miastem, które opowiada pan przy
okazji chociażby biesiad?
Pamiętam, że w podstawówce chętnie pomagaliśmy nauczycielce biologii pielęgnować ogródek, bo za to była piątka z przedmiotu i święty spokój przez cały rok szkolny.
To tego typu historie związane ze szkołą
i rodziną, ale interesujące przede wszystkim dla moich bliskich.
Myślał pan kiedyś o tym, żeby do Kalisza
wrócić i zamieszkać tu na stałe?
Dziś, pierwszy raz od wielu, wielu lat poczułem, że jestem u siebie, że jestem stąd. Ale
w życiu zwykle bywa tak, że nasz dom jest
Recenzja
Dom śmierci,
czyli straszny
dwór
tam, gdzie zdecydujemy się osiedlić. Teraz
mieszkam pod Warszawą, w domu z ogrodem, w którym bardzo lubię przebywać
i odpoczywać. I dziś to dla mnie jest najważniejsze.
Ze względu na charakter zawodu często
pracuje pan chociażby w Warszawie. Czy
po przyjeździe do Kalisza czuje pan, że
tu czas płynie jednak wolniej?
Zdecydowanie wolę mniejsze miasta. Warszawa, jeśli nie liczyć centrum w postaci sztucznej Starówki, nie ma miejsca, gdzie można
się zatrzymać, zrobić przystanek. Do Starówki trzeba zrobić wypad, a jak się już tam dostanie, to okazuje się, że wycieczka depcze
po piętach wycieczce. Kiedy dziś rano zajechaliśmy do Kalisza i czekaliśmy na otwarcie
kawiarni, zastanowił mnie panujący na rynku
spokój. Słyszałem raptem kilka głosów i zaczą-
miastem tętniącym życiem, zwłaszcza na prze‑
łomie stuleci, łatwo przyswajającym wszystkie
cywilizacyjne nowinki. Dość powiedzieć, że po‑
łożone na skraju cesarstwa rosyjskiego miasto,
skomunikowane już koleją ze wszystkimi mia‑
stami rozległego imperium, przez które (komo‑
ra celna w Szczypiornie) szedł handel z Prusami
i całą bez mała Europą, miało nimb wielkości
i światowości, a w każdym razie taką atmosferę
wokół siebie rozsiewało.
Doskonale, a w każdym razie z dużą swobodą,
ten niepowtarzalny charakter miasta autorka
Zdjęte z półki
Druga powieść Anety Ponomarenko nie za‑
wiedzie nikogo, kto uwielbia literaturę akcji.
Pierwsza – Strażnik skarbu – dała przedsmak
możliwości pióra autorki, druga – Dom śmier‑
ci – może już naprawdę wystraszyć czytelnika.
Dzieje się w tej wartkiej narracji nieskończenie
dużo, niektóre sceny mrożą krew w żyłach, kry‑
minalna intryga raz biegnie w jedną, raz w dru‑
gą stronę, gmatwa się niemiłosiernie i gubi w re‑
aliach XIX-wiecznego Kalisza. To miasto jawi
się jak istna dżungla, przez którą podróżnik nie
dość, że musi znaleźć drogę, ale ją jeszcze wy‑
trzebić i wytyczyć.
Tak to w wieku pary, elektryczności, telegrafu
i telefonu, w wieku wielkich zdobywców kon‑
tynentów (Dzień dobry, panie Szolc-Rogoziński),
fabrykantów (Uszanowanie dla pana Reppha‑
na), ale i szacownych ziemian (Pozdrowienia dla
wielmożnego pana dziedzica Karśnickiego z Maj‑
kowa), bankierów i finansistów stawał się Kalisz
oddaje, a czytelnik z wdzięcznością przyjmuje.
Miasto zresztą, podobnie jak w Strażniku skar‑
bu, jest jednym z głównych bohaterów powie‑
ści dzięki chwytowi literackiemu polegającemu
na wkomponowaniu w fabułę całej plejady
prawdziwych postaci historycznych (jak wyżej)
i rzeczywistych wydarzeń. Brakuje tylko Maryj‑
łem się zastanawiać, czy to na pewno dzień
powszedni, a nie jakiś świąteczny. W postrzeganiu miasta pomaga mi na pewno też praca, którą wykonuję. W porównaniu z innymi,
na co dzień widzę znacznie więcej uśmiechniętych osób. Mniejsze miejscowości mają
swój specyficzny klimat, są na pewno bardziej
przyjazne od molochów.
Są jakieś żelazne punkty pańskich wizyt
w Kaliszu?
Najczęściej przez Kalisz przejeżdżam.
Dwie, trzy godziny rezerwuję wtedy dla
siostry, która tu mieszka. Zdarza się, że odwiedzam rodzinę w Tykadłowie. Po szybkim rekonesansie wracam do domu. Żona
czeka!
Dziękuję za rozmowę.
ki Szumskiej, późniejszej Dąbrowskiej i jej ro‑
dziców. Byłby komplet.
Zastosowany w powieści zabieg pisarski
ma jeszcze tę zaletę, że autorka ucieka od mito‑
twórstwa, na wszystko ma potwierdzenie w do‑
kumentach i faktach. Można ten chwyt określić
formułą „fabuły dokumentalnej”, stąd przypisy
i powoływanie się na opracowania historycz‑
ne. Gdy pojawia się fonograf, prototyp i ojciec
wszystkich generacji gramofonów i przyszłych
odtwarzaczy, to z przypisu dowiadujemy się,
gdzie, kiedy i przez kogo został wynaleziony.
Pomaga to, czy przeszkadza w lekturze? Jak kto
woli. W każdym razie Ponomarenko wybrała
model solidnej powieści w typie Dana Browna,
tak wszechobecnej w dzisiejszej literaturze po‑
pularnej. Ta antyfikcja lub fikcja uprawdopo‑
dobniona sprawdza się w Domu śmierci bardzo
dobrze.
W ten sposób książka pełni poznawczą, żeby
nie powiedzieć edukacyjną, rolę podręcznika
historii, a że jest esencją wdzięku i lekkości, tym
lepiej. O takich książkach mówi się, że czytają
się same.
Skoro już padło nazwisko Dąbrowskiej, to godzi
się zwrócić uwagę (z zachowaniem wszelkich
proporcji) na odmienność światów przedsta‑
wionych przez obie autorki. Świat Nocy i dni
wyrósł z kanonów XIX-wiecznej prozy, świat
Ponomarenki (raz jeszcze toutes proportions
gardées) z doświadczeń współczesnej, post‑
modernistycznej powieści bez kanonów. Który
świat jest ciekawszy, które miasto bardziej intry‑
gujące?
Ryszard Bieniecki
Aneta Ponomarenko, Dom śmierci,
Wydawnictwo „Szara Godzina”,
Katowice 2013
41
„La Strada” już
nienastoletnia
Ja mam dwadzieścia lat,
Ty masz dwadzieścia lat,
Cóż więcej nam potrzeba?
Dwudziestolatkom zawsze
W pas się kłania
Świat, cały świat!
Dwadzieścia lat ma też Międzynarodowy Festiwal Artystycznych Działań Ulicznych „La Strada”.
I też kłania mu się cały świat – przez dwie dekady nad Prosnę zjeżdżały teatry z Ukrainy, Węgier,
Czech, Włoch… Czemu? Przecież to nie rozsławiona impreza w Edynburgu! A jednak przyjeżdżały, przyjeżdżają i przyjeżdżać będą. Bo Kalisz jest wyjątkowy, bo atmosfera „La Strady”
jest magiczna, bo lokalna publika chłonie każdy
gest, potrafi odbierać sztukę i przede wszystkim
docenić. A artystyczne ego lubi być połechtane.
43
W tym roku oprócz teatrów połechtano też zespoły muzyczne. W pierwszym dniu festiwalu zagrała
Boban i Marko Marković Orchestra. Wisienką na urodzinowym torcie „La Strady” był koncert zespołu
Hey, który przed teatr przyciągnął tłumy miłośników różnych gałęzi sztuki. Tej przez wielkie „S”.
I tak minął kolejny rok z „La Stradą”, która już
puszcza do nas oczko, zapraszając na kolejne
– dwudzieste pierwsze – święto sztuki w przyszłym roku.
Tekst Juliusz Kowalczyk, fot. Jakub Seydak
Jakub Seydak (1981) Od ośmiu lat zajmuje się fotografią reporterską,
pojawiając się na większości kaliskich koncertów i wydarzeń
kulturalnych. Jego zdjęcia ukazały się w wielu kaliskich tytułach,
m. in. Expresie Kaliskim, Dzienniku Wielkopolskim i Kalisii Nowej.
Aktywnie uczestniczy w działalności stowarzyszenia fotografów Poza
Kadrem.
44
Międzynarodowy Festiwal Artystycznych Działań Ulicznych
„La Strada” Kalisz 2013
TEATR PINEZKA – Stary człowiek i morze
TEATR SNÓW – Pokój
Jubileuszowa Parada TEATRU SNÓW
Koncert zespołu BOBAN I MARKO MARKOVIĆ ORCHESTRA
TEATR BIURO PODRÓŻY – Planeta Lem
ZDROJOWY TEATR ANIMACJI – Legendy zamku Chojnik
TEATR NIKOLI – Impresario
Koncert zespołu HEY
TEATR NOVOGO FRONTA – Causa Fatalis
TEATR TUKKERSCONNEXION – Turn Up
TEATR KTO – Ślepcy
Życie brązem pisane
„Czołowy artysta plastyk kaliski i jedyny profesjonalny rzeźbiarz w naszym mieście”. Tak pisano
i mówiono we wszystkich kaliskich i regionalnych mediach o Wiesławie Andrzeju Oźminie, którego
Kalisz pożegnał w połowie maja tego roku.
Fot. Iwona CIeśłak
Do tego kaliski rynek medalierski w tych
czasach właściwie nie istniał. W takich oko‑
licznościach Oźmina zaproponował kalisza‑
nom medal nowatorski, niekonwencjonalny
w kształcie, w pełni artystyczny, o wyjątkowo
trafnej i zwięzłej symbolice oraz warsztatowej
finezji. Z czasem stał się jego niezaprzeczal‑
nym mistrzem, artystycznym kronikarzem
i komentatorem wydarzeń o randze od naj‑
większych po prędko zapomniane. Za opra‑
cowaniem z 2004 r. (Oźmina. W marmurze
i w brązie, Ryszard Bieniecki i Robert Kuciń‑
ski, Kalisz 2004, Agencja Wydawnicza „Sztu‑
ka i Rynek”) przypisuje mu się autorstwo
około stu medali i medalionów, zapewne
było ich jednak sporo ponad setkę. Szkopuł
w tym, że sam artysta niezbyt dbał o doku‑
mentowanie tej dziedziny swojej twórczości,
czym bez wątpienia przysporzy trudu przy‑
szłym badaczom jego dzieła.
Całe swoje życie prywatne i artystyczne
związał z Kaliszem. Był absolwentem Pań‑
stwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych
we Wrocławiu. Zaprojektował i zrealizował
18 monumentalnych pomników, 40 pła‑
skorzeźb, a także około 100 medalionów
i medali. Brał udział w ponad 30 wystawach
krajowych i zagranicznych. Jego rzeźby
znajdują się w zbiorach polskich, włoskich,
hiszpańskich, niemieckich, angielskich,
izraelskich, austriackich, kanadyjskich
i amerykańskich muzeów, jak również w rę‑
kach prywatnych kolekcjonerów. Przede
wszystkim jednak wypełniają przestrzeń
miejską rodzinnego Kalisza i Ziemi Kali‑
skiej, z którymi zrósł się bardziej niż który‑
kolwiek inny artysta.
Historia na medal
O głównym kierunku działań twórczych
Wiesława Andrzeja Oźminy zadecydowały
zgrzebne realia początku lat 70. Świeżo upie‑
czony rzeźbiarz, mąż i ojciec stanął wobec
konieczności utrzymania rodziny. Trzeba
było porzucić marzenia o wielkich realiza‑
cjach i znaleźć źródło w miarę regularnych
dochodów. W Kaliszu jako mieście o nieba‑
gatelnej metryce okazją do zarobienia stały
się liczne rocznice, miejskie święta i imprezy
sportowe. Artysta wkroczył zatem pełną parą
w dziedzinę najłatwiej dostępną jego ówcze‑
snym możliwościom, czyli medalierstwo.
Głównym powodem był fakt, że do stworze‑
nia medalu nie potrzeba pracowni, skompli‑
kowanych narzędzi czy drogich materiałów.
Kaliskie martyrologium
Łatwiej policzyć pomniki, płaskorzeźby i ta‑
blice pamiątkowe wypełniające kaliskie ulice
i place. Najważniejsze z nich upamiętniają
bohaterów tragicznych wydarzeń, których nie
brakowało w dziejach miasta: doszczętnego
zburzenia Kalisza przez Prusaków w 1914 r.,
dziecięce ofiary Gaukinderhaimu urządzone‑
go przez Niemców podczas II wojny światowej
w klasztorze wypędzonych stamtąd wcześniej
sióstr nazaretanek, kaliskie ofiary zbrodni ka‑
tyńskiej uczczone krzyżem w Ogrójcu klasz‑
toru ojców Jezuitów czy obrońców Wester‑
platte uhonorowanych pomnikiem na Ron‑
dzie ich imienia. Wszystkie te monumenty
łączy wspólna cecha: niezwykły dramatyzm
rzeźbionej sceny zderzony z kamiennymi
formami, które – zdawałoby się – przenoszą
konkretną, niemal namacalną ludzką tragedię
w rewiry Wielkiej Historii. Tak jakby Artysta
chciał powtórzyć za poetą: Przeszłość to dziś,
tylko cokolwiek dalej i przypomnieć mieszkań‑
com miasta, że opowiada o ich najbliższych:
rodzicach i dziadkach, więc to, „co” i „jak”
mówi, nie może być im obojętne. Sam zresztą
często i głośno werbalizował swoje pragnie‑
nie, by jego sztuka nie była ludziom obojętna,
lecz budziła u odbiorców emocje i refleksje.
45
Śladem wielkich Rodaków
Emocje „grają” wszystkimi barwami w ry‑
tych i płaskorzeźbionych portretach naj‑
lepszych synów polskiej ziemi. Spod dłuta
i rylca Oźminy wyszły piękne i wielce wy‑
mowne podobizny: Ojca Świętego Jana Paw‑
ła II (z których najpiękniejsza zdobi wejście
do kaliskiej katedry), Fryderyka Chopina
na elewacji kamienicy u zbiegu Rynku Głów‑
nego i ul. Zamkowej (gdzie gościł przed laty
i wywijał mazura z piękną Pauliną), wybit‑
nych kaliszan: Marii Konopnickiej, Adama
Asnyka, Marii Dąbrowskiej i Stefana Szolc‑
-Rogozińskiego na frontonie jednej z ka‑
mienic w Rynku i wiele, wiele innych. Każ‑
de z tych przedstawień jest owocem długich
i szczegółowych badań nad człowiekiem
i jego dziełem oraz nad legendą, która wokół
nich rosła… Wszystko po to, by uchwycić
i przekazać to, co najważniejsze, by zachwy‑
cić i zainspirować pięknem człowieczeństwa.
Choć to może nieco zaskakujące, ten cichy
i niepozorny człowiek z przekornym bły‑
skiem w oczach, jakim był Oźmina, jawi się
dziś jako mądry nauczyciel i mistrz, który
oszczędnymi środkami, unikając nudnego
46
moralizatorstwa, opowiada o wartościach
i sprawach najważniejszych, by nie zostały
przez nas przeoczone czy zapomniane.
Ku szczytom
Nie ukrywał, że dziełem jego życia była figu‑
ra Chrystusa z Golgoty u OO. Pasjonistów
w Sadowiu. Monumentalnej, pięć i pół metra
mierzącej postaci Ukrzyżowanego towarzy‑
szą tu: Matka Boża Bolesna, św. Jan Apostoł
i czternaście stacji Drogi Krzyżowej. Artysta,
który w innych wypadkach imponuje mi‑
strzostwem symbolicznego skrótu, tym ra‑
zem ukazał dramat cierpienia we wszystkich
jego fizycznych szczegółach. Tego Chrystu‑
sa – jak się zwierzał – Artysta nosił w sobie
i takim ukazał Go światu – zmiażdżonego
cierpieniem, a jednak pełnego pokoju. Wizja
dojrzewała w piwnicznych pomieszczeniach
pracowni rzeźbiarza sąsiadującej z kaliskim
kościołem OO. Franciszkanów. Tutaj (jak
w wielu innych kościołach) pozostały po nim
liczne pamiątki, pośród nich: srebrna tru‑
mienka skrywająca relikwie bł. Jolenty oraz
tablica poświęcona znanemu kaliskiemu
malarzowi, Mieczysławowi Kościelniakowi.
Stąd też wyprowadzono ciało Artysty w jego
ostatnią drogę. Odprowadzało go poważne
i czułe spojrzenie Matki Bożej Królowej Pol‑
ski z rzeźbionego przez niego tympanonu ko‑
ścioła na Majkowie.
Niespełnione marzenia
Zostawił nam ogromny dorobek twórczy,
ale również marzenia i plany, na których
realizację nie starczyło już czasu. W Kaliszu
od dawna nie było tajemnicą, że Oźminie
marzył się pomnik Wojciecha Bogusławskie‑
go przed tutejszym teatrem noszącym jego
imię. Pomysł, przyjęty z aplauzem, co jakiś
czas „wypływał” przy kolejnych jubileuszach,
po czym na nowo pogrążał się w mrokach
niepamięci. Jak wyrzut sumienia przypo‑
mina o nich statuetka z podobizną „ojca
polskiej sceny” wręczana co roku laureatom
Kaliskich Spotkań Teatralnych. Jej Autor
(przechadzając się zapewne pod rękę z Bo‑
gusławskim) spogląda dziś z góry na „świata
tego sprawy”. Ale chyba nadal po cichu kibi‑
cuje sprawie pomnika.
Jolanta Delura
Odchodzą.
Odszedł…
Bohdana Adamczaka wspomina Ryszard Bieniecki
Fot. Stanisław Szewczyk
Należał do kategorii ludzi-planet. Tacy
mają ogromną siłę grawitacji, przyciągają
innych, ludzi-satelity, księżyce. Gdy poja‑
wił się w Kaliszu z początkiem lat sześć‑
dziesiątych i objął redakcję Ziemi Kaliskiej,
przyniósł z sobą nie tylko doświadcze‑
nie i warsztat edytorski, ale może, przede
wszystkim, powiew świeżości, nowego du‑
cha, odnowy. W końcu przybywał z Pozna‑
nia, który w tamtej epoce był tym miastem
symbolicznym, w którym wybuchła wol‑
ność w postaci Czerwca, a po nim, na fali
ozdrowieńczego Października, zjawiska
kultury alternatywnej wobec kultury ofi‑
cjalnej, skostniałego, lecz wciąż wszech‑
władnego wzorca, socrealizmu. Owiany
legendą „Wierzbaka”, grupy poetyckiej
mieszczącej się wysoko w hierarchii literac‑
kiej awangardy, jej członek i współzałoży‑
ciel, stał się niebawem koryfeuszem (dzisiaj
byśmy powiedzieli liderem) i promotorem
nowej kultury miasta.
A był to czas ogromnego ożywienia, społecz‑
nej aktywności na wszystkich niemal polach,
wydobywania się z kokonu stalinizmu. Eks‑
plodowały w kraju teatry i teatrzyki, sceny
i scenki, pisma i pisemka, zespoły bezczelnie
sięgające po zakazaną muzykę: jazz i rhythm
and blues; krzewiły się stowarzyszenia regio‑
nalne, kulturalne i twórcze.
Taki niepokój panował też w Kaliszu, cze‑
go widomym znakiem było pojawienie się
Ziemi Kaliskiej, niekoncesjonowanego przez
partię pisma, wydawanego sumptem miasta
i sił kilku zapaleńców, tytułem i zawartością
nawiązującego do przedwojennego miesięcz‑
nika. Po dwóch latach okazało się, jak zawsze
w takich przypadkach, że pisma nie da się
wydawać sercem, a zapałem można co najwy‑
żej wywołać pożar. I tak tytuł przeszedł pod
skrzydła koncernu prasowego „Ruch” z Boh‑
danem Adamczakiem jako naczelnym.
Od tego momentu przez długie lata wszystko,
co w Kaliszu się działo, miało pieczęć Ziemi
Kaliskiej i osobisty odcisk dłoni jej naczel‑
nego (do 1967 r.). Z Tadeuszem Kubalskim
powołał do długiego życia Kaliskie Spotkania
Teatralne, salon plastyczny z kilkudziesięcio‑
ma odsłonami, co było ważne w sytuacji, gdy
nie istniały żadne profesjonalne galerie. Jubi‑
leusz 18 wieków Kalisza diabelsko wymyślo‑
ny, skonstruowany i przeprowadzony przez
Krzysztofa Dąbrowskiego był tym zaczynem,
na którym wyrosły nie tylko dzieła naukowe,
ale coś znacznie więcej, bo dzisiejsza tożsa‑
mość miasta. I do tego przyłożył rękę Bohdan,
wchodząc do redakcji „Rocznika Kaliskiego”,
spadkobiercy wiekopomnego, trzytomowego
dzieła Osiemnaście wieków Kalisza.
Można tak snuć tę opowieść o bujnych latach
sześćdziesiątych w życiu miasta i bodaj naj‑
lepszych w życiu tego, którego pożegnaliśmy
na zawsze: dziennikarza, edytora, pisarza,
rzemieślnika, ale i wizjonera. Miał dar jed‑
nania sobie ludzi, promieniował jakimś we‑
wnętrznym światłem, kusił i przyciągał, stwo‑
rzył konstelację wybitnych osobowości pióra,
legendy kaliskiego dziennikarstwa. Anatol
(Tolek) Dubowenko, Bogumił (Maciek)
Kunicki, Włodzimierz (Dziadek Włodek)
Łuszczykiewicz, żeby wymienić tylko kilka
nazwisk, bo było tych postaci wiele, bardzo
wiele i wszystkie barwne. Dla młodych był
alfą i omegą, guru prawdziwym, przewodni‑
kiem po zawodzie dziennikarskim, a w chwi‑
lach lewitacji po świecie myśli i ducha, sztuki
i nauki.
Redakcja Ziemi to było coś więcej niż miejsce,
w którym powstaje gazeta. To było skrzyżo‑
wanie klubu towarzyskiego, salonu politycz‑
nego, pijalni wód, terminalu przylotów i od‑
lotów, dom otwarty i dom rodzinny, sypialnia,
jadalnia i poczekalnia. To był świat wypełnio‑
ny twardą rzeczywistością cyklu wydawni‑
czego i miazmatami napływającymi skądś,
może z nieba, może z powietrza, co to unoszą
człowieka hen, wysoko, ponad ziemię.
W miarę lat wszystko powoli się kończyło,
rozchodziły się drogi koryfeuszy, rzeczywi‑
stość wystawiała kolejne rachunki do zapła‑
cenia. Największy, w formie połamanych nóg
i przetrąconych kręgosłupów, wystawił stan
wojenny.
Mówił mi onegdaj Ryszard Danecki, kroni‑
karz poznańskiej bohemy, brat-łata wszyst‑
kich poetów, bo sam poeta Wierzbakowy,
przyjaciel Bohdana: – Wiesz, on mógł być
gwiazdą, gdyby chciał, gdyby miał możli‑
wości. To, co robi, to takie na dziś, najdalej
na jutro. Potrzebna jest mu książka, musi ją
zobaczyć, żeby poczuć się spełnionym.
Rozmowa była mocno zaawansowana to‑
warzysko i nie wiem, czy dobrze ją zapa‑
miętałem. Ale byłem tym, który Czerwony
dom, jedyny prozatorski tom Bohdana, wy‑
dał. Był to debiut spóźniony. O ile? O długie
życie.
47
Sylwetka dra Jerzego Wypycha
Określam przestrzeń
rysunkiem
Buduję ją w oparciu o intuicyjne zastosowanie zasad perspektywy, ale ponieważ widzenie perspektywiczne jest również widzeniem symbolicznym, buduję, tworzę pewien znak przestrzeni.
Znajduję się pomiędzy „pokazywaniem świata” a „interpretacją rzeczywistości”, „nazywając
świat” lub go oznaczając.
Punktem wyjścia jest szkic zapisujący –
dokumentujący relacje i emocje. Rysunek
stanowi konstrukcję, buduje przestrzeń, ale
również w zamierzeniu ujawnia wewnętrz‑
ną strukturę, mimo że zamknięty jest często
pojedynczą prostą kreską. Kreska jest nie tyl‑
ko konturem... jest kierunkiem. Aby znaleźć
kierunek w zamęcie wszystkich możliwych
linii, dokonać trzeba błyskawicznego wybo‑
ru. Szybkość wyboru ma tu specjalne znacze‑
nie... (J. Villon, De la pyramide au carré, XXe
Siécle, 1959).
Ważnym elementem jest ekspresja kreski
powstała jako zapis określonej relacji prze‑
strzennej.
48
Proces poszukiwania tematu, określanie
jego kompozycji jest procesem długotrwa‑
łym wynikającym z kumulacji doznań wzro‑
kowych. Obserwując świat wokół, poszukuję
tematów już uporządkowanych z pewnymi
dominantami kompozycyjnymi.
Rysunek jest uwieńczeniem tego proce‑
su. Dalszym etapem działań twórczych jest
analiza rysunku z wykorzystaniem technik
cyfrowych. Powiększając mniejsze fragmen‑
ty wyjściowego rysunku, poszukuję nowych
układów kompozycyjnych, zagłębiam się
w jego strukturę.
W moim rysunku linia wychodzi poza
euklidesową definicję, jest zapisem ry‑
sunkowym najcieńszym z możliwych,
a mimo to posiada swoją szerokość. Ta li‑
nia przy analizie cyfrowej ujawnia swo‑
ją fakturę, przy dalszych powiększeniach
faktura zamienia się w strukturę. Prowadzi
to do poszukiwań strukturalnych. Realizu‑
ję je w technice grafiki strukturalnej. Płyta
trawiona bardzo głęboko, czasami na wylot,
daje możliwości ujawnienia faktury i struk‑
tury.
Poszukiwania na styku technik trady‑
cyjnych i cyfrowych dają możliwość wyko‑
rzystania w postaci wydruku cyfrowego lub
powrotu do techniki tradycyjnej realizowa‑
nej w grafice strukturalnej.
***
Moje rysunki powstały we Włoszech
w Val di Sol w sąsiedztwie Doliny Val Ca‑
monica. Dolina Val Camonica uważana jest
za największą galerię Europy. Znajdujące się
tam rysunki naskalne stanowią jeden z naj‑
większych zbiorów prehistorycznych petro‑
glifów na świecie. Ich liczba szacowana jest
na 300 tysięcy. O wadze tego zabytku świad‑
czy również fakt, że rysunki naskalne zostały
wpisane jako pierwsze we Włoszech w 1979
roku na Listę Światowego Dziedzictwa Kul‑
turowego i Przyrodniczego Ludzkości.
Rysunki naskalne, a właściwie ryty na‑
skalne uzmysławiają nam istotę rysunku.
W języku polskim rysunek jest bardziej za‑
rysowaniem niż narysowaniem, to znaczy
pozostawieniem śladu grafitu czy tuszu.
Odkryłem pewną zbieżność formalną
pomiędzy moim rysunkiem strukturalnym
a rytami naskalnymi. Zbieżność była dla
mnie zaskoczeniem, ale ponieważ zaistniała,
sprowokowała do refleksji.
49
***
Jerzy Wypych urodził się w Kaliszu.
Ukończył studia w zakresie Projektowania
Wnętrz i Form Przemysłowych na Wydzia‑
le Architektury Politechniki Wrocławskiej
i studia doktoranckie w Instytucie Historii
Architektury, Sztuki i Techniki Politechni‑
ki Wrocławskiej. Pracuje na Uniwersytecie
im. Adama Mickiewicza, Wydziale Pedago‑
giczno-Artystycznym i Wydziale Teologicz‑
nym w Kaliszu.
Zajmuje się rysunkiem i projektowaniem.
Publikuje na temat sztuki i architektury.
Prace prezentował na kilkunastu wysta‑
wach indywidualnych i kilkudziesięciu zbio‑
rowych w kraju i za granicą.
50
51
W innym
wymiarze
52
Kalisz i jego miasta partnerskie można było zobaczyć na wystawie „Witamy w krainie błękitu – Unia Europejska”.
Na ekspozycję, która w czasie Święta Miasta stanęła na Głównym Rynku, złożyły się fotografie 3D przedstawiające widoki z Preston, La Louviere, Ptuj, Martina, Erfurtu, Heerhugowaard i oczywiście Kalisza. Kaliszanie chętnie
wkładali okulary i przenosili się w inny wymiar...
Fot. Jakub Seydak
Download