Łukasz Kusiak RELACJA Z WYPRAWY W GÓRY FOGARASKIE Gdy wspólnie z Reytaniackim Klubem Górskim uzgadniałem wakacyjną wyprawę, oni od razu wiedzieli gdzie chcą jechać. Po zeszłorocznej wyprawie w Czarnohorę i Świdowiec (Karpaty Ukraińskie) przyszła kolej na coś bardziej egzotycznego. Tak, Rumunia nadal kojarzy się Polakom z dzikością i egzotyką. Skąd wzięła się tak obiegowa opina na temat Rumunii? Dlaczego spora część społeczeństwa nadal uważa, że wyjazd do tego kraju to strata czasu i że podstawową atrakcją z jaką można się tam spotkać jest slalom między niebezpieczeństwami? Postanowiliśmy sami sprawdzić okiem nieuzbrojonych w uprzedzenia. Naszym celem były oczywiście góry. A skoro góry, to najwyższe i najpiękniejsze pasmo Karpat Południowych oraz całej Rumunii – Fogarasze. Dziesięcioosobowa ekipa Klubu Górskiego, pod enigmatyczna nazwą „Biały Słoń”, jako, że była już po dwuletnim zaprawieniu w polskich Beskidach i wspomnianych wyżej Karpatach Ukraińskich, przygotowania do wyprawy zorganizowała bardzo sprawnie. Kompletowanie sprzętu, ubezpieczenia, dojazdy, zakupy prowiantowe... i sprawdzenie jeszcze raz wszystkiego trzy dni przed wyjazdem. Zaopatrzeni w żywność na ponad tydzień, namioty i sprzęt biwakowy 7 sierpnia byliśmy już w drodze. Podróż nigdy nie należy do najprzyjemniejszych części wypraw, jednak w dobrym towarzystwie i sympatycznej rozmowie (takiej o życiu i śmierci) potrafi zlecieć nader szybko. My wybraliśmy opcje dojazdową najtańszą: noc w pociągu do Przemyśla, dzień w autobusie z Przemyśla przez Iwano-Frankowsk (UA) do Suczawy (RO) i jeszcze pół dnia z bukowińskiej Suczawy do transylwańskiego Braszowa. Tu zrobiliśmy ostanie szybkie zakupy i po niemałych problemach ze znalezieniem jakiegokolwiek środka komunikacji (w końcu wynajęliśmy prywatnego busa), wyruszyliśmy pod interesujące nas góry. Niestety piękny średniowieczny Braszów, z barakowymi fasadami na rynku i sympatycznymi kafejkami obejrzeliśmy niejako w biegu, myśląc, że jeszcze tu wrócimy. Nie wróciliśmy, musieliśmy zadowolić się równie pięknym Sibinem. Pieszą wyprawę górską zaczęliśmy od wschodniej części pasma, tj. Plaiu Foii /k. Zărneşti. Tam też spędziliśmy pierwszą pełnowymiarową noc - taką przy ognisku, grze w mafię i pod namiotami. Rano po wspólnym śniadaniu, ogarnięciu obozowiska wyruszyliśmy w góry. Najpierw łagodnie, potem coraz ostrzej, by w okolicach południa dotrzeć do morderczego podejścia, które wymusiło na nas przerwy co 10 minut. Pierwszego dnia udało nam się pokonać około dwudziestu kilometrów i ośmiuset metrów przewyższenia. Wieczorem rozbijając obóz byliśmy już pośród dzikiej górskiej przyrody. Długa (główny grzbiet masywu ma 65 km długości, cały łańcuch mniej więcej 100 km), ciągnąca się równoleżnikowo z zachodu na wschód grań przede wszystkim od strony urwistych ścian północnych ma typowy, skalisty charakter wysokogórski. My jednak podchodząc od wschodniej części zaczęliśmy od masywnych, wysokich połonin. Całe nasze ośmiodniowe przejście przez pasmo, z powodu nisko zlokalizowanych schronisk, skazane było na biwakowanie namiotowe. Warunkiem rozbicia się było oczywiście znalezienie wody, co przychodziło nam czasem z mniejszym lub większym trudem. Pierwszego dnia po przekroczeniu 2000 m. n.p.m. otaczały nas niskie chmury, wędrowaliśmy w nich przy widoczności ograniczonej do 20-30 metrów. Za to w następnych dniach pogoda diametralnie się zmienia - niebo bez jednej chmurki, tak że upał w końcu zaczął doskwierać wszystkim. Bardzo wysokie temperatury utrzymują się już do końca naszej wędrówki. Turystów, takich prawdziwych zapaleńców z plecakami bywało niewielu. To nawet i lepiej, bo można było w ciszy zachwycać się górską przyrodą. Ciszę zakłócały jedynie dzwonki 1 owiec, jako że powszechne jest tam pasterstwo. W górnych częściach fogaraskich dolin stoi wiele bacówek, a pasterzy z owcami można spotkać nawet w najwyższych rejonach gór. Zbłądzić też raczej było trudno. Co prawda z głównej grani odbiegają liczne ostre granie boczne, łączące Fogarasz z innymi gniazdami górskimi, ale wystarczyło iść czerwonym szlakiem, biegnącym wzdłuż głównej grani, przez najwyższe szczyty (sześć z nich przekracza wysokość 2500 m. n.p.m., a 30 ma ponad 2400 m. n.p.m.). Jedną z największych atrakcji przyrodniczych Fogaraszy są lśniące w kotłach polodowcowych jeziora (jest ich ok.70, a największe z nich, Bilea i Ulrlea, mają około 5 tyś. m² powierzchni). Do najwyższego szczytu Rumunii (i w ogóle Karpat Południowych) – Moldoveanu (2544 m. n.p.m.), dochodzimy czwartego dnia naszej wędrówki. Dokładnie flaga Polski dumnie załopotała nad Fogaraszami 14 sierpnia 2008 r. o godz. 16.25. Trzeba też dodać że z najwyższego szczytu Rumunii rozciąga się niesamowity widok na poboczne pasma Forgaraszy (Muntii Iezer) ciągnące się aż po horyzont. Dalej, na zachód od Moldoveanu, góry są bardziej wymagające i skaliste, co nawet bardziej cieszyło oko. Pojawiły się też liczne łańcuchy, bez których wspinaczka po skałkach byłaby praktycznie niemożliwa, coraz częściej trzeba było iść w górę używając tak nóg jak i rąk. Marsz utrudniały też luźne kamienie i dlatego trzeba było być stale skoncentrowanym, aby nie stanięć na takim kamieniu, bo groziło to osunięciem się i stoczeniem po bardzo stromym stoku kilkadziesiąt a nawet kilkaset metrów w dół. Tak doszliśmy pod drugi najwyższy szczyt Rumunii, który zmusił do większych pokłonów – Negoiu (2535 m. n.p.m.). Szczególnie ciężkie okazało się zejście wąskimi przejściami z łańcuchami, do tego z ciężkim plecakiem. Wszyscy jednak dzielnie sobie poradzili i po 7 dniach późnym popołudniem doszliśmy do granicy lasu. Rozbiliśmy ostatni obóz w górach i na rozpalonym ognisku przygotowaliśmy ciepły posiłek (wcześniejsze obiady z braku drewna były przygotowywane na palniku). Górską wędrówkę zakończyliśmy w małym miasteczku Avrig. Stamtąd pojechaliśmy pociągiem do Sibiu – pięknego średniowiecznego miasta, pełnego ruchu, z wąskimi uliczkami, strzelistymi dachami, barwną przeszłością i jedną z największych i najlepiej zachowanych w całej Rumunii starówek. Spędziliśmy tam dwa dni regenerując się po górach i zapoznając z miejscową kulturą, gasząc przy okazji obiegowe stereotypy i opinie, którymi karmią nas mass media. Niestety nie udało nam się już wytropić śladów prawdziwej siedziby Wlada Polownika (Drakuli) w górujących nad przepaścistym wąwozem ruinach, ale i tak wyprawa do Rumunii i Transylwanii zrobiła na wszystkich uczestnikach wyprawy niesamowite wrażenie. Droga powrotna przebiegała przez podobne miasta, z dzienną przerwą (w podobnych celach jak w Sibiu) w Suczawie. Następną wyprawę również zaplanujemy pod względem przyrodniczo(górsko)-kulturowym, kontynuując niejako chlubne reytaniackie tradycje „Czarnej Jedynki” (1 Warszawskiej Drużyny Harcerskiej) i „Gromady Włóczęgów”. 2