współczesnej psychologii mające na celu doprowadzenie do poprawy samopoczucia, osiągnięcia równowagi wewnętrznej i jak tylko było to możliwe, szczęścia. Jedną z takich metod było praktykowanie gestów. Polegało to na uściskaniu dłoni, a nawet czegoś więcej. Pani psycholog po kolei obejmowała nas w tym uścisku. Ta praktyka powtórzyła się na zakończenie turnusu. Pani psycholog przyszła do naszego pokoju wieczorem i powiedziała "kochani chciałam się pożegnać". Nie wiem jak się to odbyło z moimi dwoma towarzyszami z pokoju. Na końcu podeszła do mnie. Stałem na środku pokoju. Objęła mnie ramionami i przytuliła się całym ciałem do mnie, położyła głowę na ramieniu. Miała długie włosy, którymi obsypała mój policzek. Tak: spleceni trwaliśmy długą chwilę. Ja niezgrabnie objąłem ją za szyję, ale ona przesunęła mi ręce na plecy. Miała letnią bluzkę z dekoltem. Nie wyczułem stanika. Ustały we mnie wszelkie opory. Przez szopę tych włosów pocałowałem ją w skroń i powiedziałem: "pani Emilko, pani jest dobra, bardzo dobra". Była to kobieca pieszczota, której tak mało doświadczyłem i której tak potrzebowałem. Gdy odsunęła się ode mnie zapytałem ją, czy mógłbym się z nią zaprzyjaźnić, bo bardzo ją polubiłem, ale dodałem zaraz, że właściwie to nie ma sensu, bo mieszkałem w Inowrocławiu, a ona w Bydgoszczy. Zaś świadczenie przyjaźni wymaga osobistych kontaktów. Odpowiedziała, że to żaden problem, że możemy się· umawiać na spotkania telefonicznie lub listownie. Wypisała mi na kartce swój adres i numer telefonu. Owa praktyka "gestu" stosowana przez współczesną psychologię, było to ze strony pani Emilii mistrzowskie pociągnięcie. Padło na podatny grunt w sytuacji, gdy człowiek bardzo pragnął uczucia. Gdy następnego dnia przy ostatnim widzeniu się z panią Emilią powiedziałem jej co przeżyłem podczas tego "gestu" skwitowała to jednym słowem ,,normalka". Nie miałem praktyki z kobietami, nie byłem wyżyty w tym zakresie i nie znałem współczesnej psychologii. Taki "gest", było to dla mnie sprawą nową. Wpływał on nie tylko na mnie, ale też na innych uczestników turnusu. Oczywiście nie było tu wcale zainteresowania ze strony pani psycholog szczególnie moją osobą. Co do podobnych metod mogliby mieć ludzie różne zdanie, jednakże faktem było, co odczułem sam na sobie, że były one skuteczne jeśli chodzi o pobudzenie aktywności psychicznej szczególnie w odniesieniu do uczuć o charakterze miłosnym. Takie zdanie też wypowiadali inni mężczyźni z turnusu, niektórzy byli po prostu rozczarowani. Ja w swoim niedoświadczeniu i naiwności po prostu w pani Emilii się zakochałem. Po powrocie do domu napisałem do niej entuzjastyczny list, w którym wychwalałem jej dobroć i inteligencję, poprosiłem o wyznaczenie terminu spotkania, zresztą naprawdę chciałem się z nią zaprzyjaźnić, nie posuwając się do niczego więcej. Chciałem po prostu z nią rozmawiać, wywnętrzać się, jak przed prawdziwym przyjacielem, w dodatku radzić się jako psychologa. Chodziło mi o szersze rozwinięcie znanych mi powierzchownie tematów takich jak psychoanaliza Freuda, systemy psychologii wschodnich (w oparciu o medytację zen, filozofię jogi i inne systemy religijne 106 dalekiego wschodu), a także omówienie mi nie znanej jeszcze, a tak modnej dzisiaj, wykładanej na uniwersytetach psychologii "humanistycznej". Ponieważ pani Emilia nie odpowiedziała mi na mój list, zatelefonowałem do niej. Była jednak ciągle zajęta, ciągle w rozjazdach, to na wycieczki, to na wczasy (był to okres letni i bardzo upalny). Zdaje mi się jednak, że naprawdę chciała się przynajmniej jeden raz ze mną spotkać. Gdy jednak dzwoniłem do niej żeby ustalić konkretny termin zawsze jej coś stawało na przeszkodzie. W końcu powiedziała mi, że wyjeżdża do Warszawy na jakiś kurs nauczycielski i że do mnie zadzwoni, gdy będzie wolna. Nie zadzwoniła jednak, a mnie ambicja nie pozwoliła już narzucać się jej. Ślad jednak tego mojego kontaktu z panią Emilią, który miał miejsce na turnusie, pozostał u mnie na wiele dni i miesięcy. Miałem ją ciągle w myślach i wyobrażałem ją sobie jako młodą, przystojną kobietę o szczupłej, dziewczęcej figurze. Gdy jednak po dłuższym czasie ochłonąłem, wydało mi się po prostu śmieszne tak poważne przejęcie się tym, co między nami zaszło. O jakiejś wzajemności uczuciowej z jej strony w stosunku do mnie oczywiście nie mogło być mowy. Działała ona jako psycholog po prostu na każdego. Niewątpliwie jednak nie robiłaby ona większego wrażenia na osobach, które "znały życie", a szczególnie w większym zakresie zetknęły się z seksem. Widziałem jak ten seks wygląda w dzisiejszych czasach, po prostu z licznych opowiadań, książek, prasy i telewizji. 77. W latach siedemdziesiątych nasiliła się bardzo działalność różnych grup religijnych i sekt. Szczególnie aktywni byli świadkowie Jehowy. Również oni mnie odwiedzili. Roztoczyli przede mną fascynujący, po prostu urzekający obraz przyszłego życia w odchodzącym wspaniałym świecie, powołując się na proroctwa zawarte w Piśmie Świętym. Szczególnie mnie podbudowali nadzieją przyszłego życia w stanie pełnego zdrowia i szczęścia. Namówili mnie na studium biblijne w oparciu o Pismo Święte i publikacje książkowe wraz z czasopismami wydawanymi przez czasopismo "Strażnica" z siedzibą w Nowym Yorku - Brooklynie. Odwiedzali mnie raz ńa tydzień i szczegółowo komentowali Pismo Święte. Ze świadkami Jehowy zetknąłem się po raz pierwszy w Poznaniu jako student w roku 1947. Zadzwoniła do mieszkania w którym byłem na stancji młoda kobieta i wręczyła mi bez słowa ulotkę. Przeczytałem ją, roześmiałem się i oddałem jej z powrotem. Było to coś w rodzaju orędzia świadków Jehowy do ludzkości zapowiadające zmianę systemu rzeczy, czyli jak ludzie mówili popularnie koniec świata. Powoływali się w nim na odpowiednie zapowiedzi w Piśmie Świętym. Dla mnie było to coś zdumiewającego. W ulotce był podany dokładnie termin końca świata. Pisano też o tym w gazetach. Termin jednak minął i nic się nie zmieniło. To była jedna z przyczyn mojego niechętnego ustosunkowania się do świadków Jehowy. Dalsze, kolejne terminy wyznaczony 107 przez świadków Jehowy również nie sprawdziły się. Była to sprawa dowolnej interpretacji Pisma Świętego. Założyciel "Strażnicy", późniejszy komentator Pisma Świętego, a wreszcie świadków Jehowy - Russel, wyznaczył termin zniszczenia obecnego porządku na Ziemi na lata siedemdziesiąte XIX wieku (podał dokładny rok, ale go nie zapamiętałem). Termin ten nie sprawdził się. Również następne terminy nie sprawdziły się. Kolejni interpretatorzy Pisma Świętego powoływali się na niewłaściwe komentowanie Pisma Świętego. Rutheford ustalił termin zmiany systemu rzeczy na lata dziewięćdziesiąte XIX wieku, jego następcy na rok 1914, 1918 i lata siedemdziesiąte XX wieku. Wszyscy ci prorocy inaczej interpretowali Biblię. Rzeczywiście była ona tak sformułowana, że można ją było różnie zrozumieć. Było w niej bardzo dużo niedopowiedzeń. Dlatego dla wierzącego konieczne jest oświecenie ze strony Boga, o które należy prosić w modlitwach. Doznało takiego oświecenia wielu ludzi szczególnie świętych. Co jednak ma zrobić człowiek, który takiego oświecenia nie dostąpił. Powinien się oprzeć na wykładni jakiejś władzy religijnej. Dla mnie był nią kościół katolicki. Jego tłumaczenie Pisma Świętego nie zawsze wydawało mi się przekonujące. Jednakże osobiście czułem się niezdolny do trafnego komentowania Biblii, więc przestałem się martwić i dzielić włos na czworo i poddałem się autorytetowi Kościoła. Na skutek tego, bardzo się zbliżyłem do księży. Księża, tak krytykowani przez świadków Jehowy, jednak dosyć jasno tłumaczyli Pismo Święte. Przyczynił się do tego mój kolega szkolny, proboszcz parafii św. Mikołaja w Inowrocławiu. Z audycji radiowych nadawanych przez inne grupy religijne dowiadywałem się całkiem innych komentarzy Pisma Świętego. Kościół "Adwentystów Dnia Siódmego", był jednak najbardziej zbliżony do świadków Jehowy. Właściwie nie mogłem prawie rozróżnić jakichś innych twierdzeń między tymi grupami religijnymi, poza tym, że świadkowie Jehowy konsekwentnie używali imienia Boga "Jehowa", zaś adwentyści nazywali go po prostu Bogiem. Była to jedna z przyczyn dla której świadkowie Jehowy (których miałem też w rodzinie) nie przekonali mnie do swojej wiary. Postanowiłem pozostać przy religii rzymsko katolickiej, w której wychowała się moja rodzina od najdalszych pokoleń wstecz i która to wiara wywodziła się wprost od samego Chrystusa. Wszystkie inne wyznania wiary odszczepiły się od niej w późniejszym czasie. 78. W związku z poważną rozbudową budownictwa mieszkaniowego w Inowrocławiu w latach osiemdziesiątych i uchwaleniu ustawy o wywłaszczeniu gruntów nadających się pod zabudowę mieszkaniową, władze miejskie zainteresowały się również naszymi gruntami. Zakwalifikowano je pod budownictwo jednorodzinne. Nastąpiły lustracje na miejscu dokonywane przez wielu rzeczoznawców i komisje miejskie. W zasadzie nie wywłaszczano przymusowo, ale akcentowano konieczność zawarcia dobrowolnej ugody, co do 108 sprzedaży ziemi władzom miejskim. W wypadku nie wyrażenia zgody na wykupienie przez miasto ziemi, wywłaszczano na bardzo złych warunkach. Po wycenieniu przez biegłego wartości ziemi i obiektów na niej się znajdujących (budynki, drzewa, owoce, trwałe plantacje obliczono należność, z zastrzeżeniem, że będzie ona wypłacona w ratach w ciągu dziesięciu lat. Natomiast w wypadku zawarcia dobrowolnej ugody, co do zawarcia sprzedaży należność ta miała być wypłacona w ciągu trzech miesięcy. Wobec istniejącej inflacji wolałem taką ugodę zawrzeć, chociażby stawka za jednostkę powierzchni gruntu wyznaczona przez biegłego była niższa od stawki w wypadku wywłaszczenia przymusowego. Pełnomocnik władz miejskich do wykupu ziemi, a także pani notariusz, która spisała akt kupna i sprzedaży pomylili się w obliczeniu należności o dużą sumę na owe czasy: 300.000 zł. Całe szczęście, że wykryłem tę pomyłkę przy pomocy żony. Zastrzegłem sobie prawo do otrzymania mieszkania o nowoczesnym standardzie. Czekałem na to mieszkanie cztery lata, przez cały ten czas zajmując na "dziko" dotychczasowe mieszkanie. 79. Moim ulubionym zajęciem było rozpamiętywanie "przyszłego życia". Miałem ciągle na uwadze moją ciężką sytuację życiową i kłopoty spowodowane moim inwalidztwem. Miałem konkretne podstawy do uważania za pewne owo przyszłe życie w lepszych warunkach. Napisałem na ten temat do .Pochodni" artykuł, który tutaj zamieszczam, ponieważ w większej części on uzasadniał tę moją pewność. 1. Radość w Nadziei Ludzie, którym się zdaje, że ich położenie życiowe jest beznadziejne, popadają często w przygnębienie. Szukają też ulgi w alkoholu lub narkotykach. Co do mnie, to miałem dosyć powodów w życiu, żeby sobie zepsuć samopoczucie. Zaistnienie ciężkiego, złożonego, nieuleczalnego kalectwa przekreśliło moje szanse na zrobienie życiowej kariery w moim zawodzie zdobytym na wyższej uczelni i realizację marzeń (zresztą dosyć pospolitych). Przeżyłem okres załamania. Ustabilizowałem się jednak jakoś w oparciu o pracę w Spółdzielni Inwalidzkiej. Do równowagi wewnętrznej jednak przyszedłem dzięki książkom (brajlowskim i nagranym). Otworzyły mi one szeroki horyzont na przyszłe życie "po tamtej stronie". Polecam taką lekturę osobom, które znajdują się w podobnym stanie psychicznym w jakim ja byłem dawniej. Wielu mogłoby powiedzieć, że zamiast bujać w obłokach należałoby sobie pomóc sposobami dostępnymi w obecnym życiu. Oczywiście, że należy 109 próbować wszelkich możliwych metod leczenia i technik rehabilitacyjnych. Co jednak mają począć ludzie, którym nauka i medycyna nie mogą pomóc (np. znane mi osoby niewidome i sparaliżowane)? Ale takiego zalecenia - spojrzenia "na tamtą stronę" wcale nie należy traktować jako lek uspokajający bez głębszego pokrycia. Jest to już dzisiaj pewnikiem naukowym, że istnieje dalsze życie (tylko w innych warunkach) po śmierci ciała fizycznego. Oczywiście mówią o przyszłym życiu wszystkie systemy religijne nakazując w nie uwierzyć. Wielką pociechą jest jednak, że dzisiaj pozytywnie wypowiada się na ten temat nauka oficjalna (aczkolwiek najczęściej nie wspomina o Bogu), w przeciwieństwie do dawnych czasów, gdy ulegała światopoglądowi materialistycznemu, głoszącemu nicość pośmiertną. Celem niniejszej wypowiedzi jest pomoc ludziom dobrej woli, którzy nie tylko wierzą, ale chcą też wiedzieć, że istnieje naprawdę dalsze życie po śmierci. Wzmianki o życiu niematerialnym można znaleźć niemal w każdej książce, zwłaszcza w literaturze pięknej, jeżeli nie w sposób oczywisty, to między wierszami. Trzeba tylko uważnie czytać. Wśród wielu lektur przeczytanych przeze mnie do matury była powieść pod tytułem ,,Emancypantki" Bolesława Prusa. Zapoznałem się z nią wtedy pośpiesznie i bez głębszego przemyślenia. Gdy po wielu latach przeczytałem ją ponownie, zafascynowała mnie. W czwartym jej tomie w rozdziale pod tytułem "Mrok i światło" był obszerny wykład autora oparty na ówczesnych przesłankach naukowych (tj. 120 lat temu) o życiu po śmierci, nieśmiertelności duszy i Bogu. Myśli autora wypowiedzieli w dyskusji Brzeski i Dembicki. Powieść tę w brajlu kupiłem sobie na własność. Była wydana skrótami brajlowskimi pierwszego stopnia. Podjąłem ciężką pracę nauczenia się tych skrótów. Dziś "Emancypantki" można dostać w nagraniu. Nie sposób wymienić tutaj i omawiać wszystkie książki, które wspominają o przyszłym życiu. Podam kilka ich tytułów. Zapomniany już dzisiaj (zresztą jak ,,Emancypantki") bestseller z lat siedemdziesiątych Moodyego "Życie po życiu" przedstawiający nadzwyczajne przeżycia ludzi w stanie śmierci klinicznej, których zdołano następnie odratować. Książka ta co prawda była kontrowersyjna, a szczególnie kościół katolicki zarzucał jej ,,kupowanie tanią łaskę". Ja jednak znam osoby, które przeżyły stany podane w tej książce. Jest ona też nagrana. Podobną książką, ale z zakresem parapsychologii, jest "Życie po śmierci" Szumana. Napomyka o życiu wiecmym w wymiarze duchownym słynny bestseller z lat trzydziestych laureata Nobla A. Carrela "Człowiek istota nieznana". O wędrówce dusz (reinkarnacji) mówi wydana przed pierwszą wojną światową i jak się zdaje, nie wznowiona dotychczas świetna książka Maeterlincka " Śmierć". Dla młodzieży i to w brajlu jest p. t. "Grażyna" (nie zapamiętałem autora) w której obszernych fragmentach opisany jest świat niematerialny (na podstawie wiarygodnych relacji naukowych i prasowych), o której ustawicznie się ociera rzeczywistość dostrzegana przez nasze zmysły. W ogóle można by powiedzieć za Szekspirem, że "są rzeczy na 110 niebie i na ziemi, o których nie śniło się filozofom", lub za Sokratesem, że obecnie na pewno wiemy tylko to, że nic nie wiemy. Dowodzą tego takie książki jak "Tamten Świat" Tokarczyka lub "Od magii do psychotroniki" Stefańskiego i Komara. W strefie niemateriaInej mieszczą się zdumiewające prawa przyrody i prawa ekonomiczne, spehriające się bezwzględnie, twierdzenia matematyczne, poza tym cudowne uzdrowienia, olśnienia jako wynik medytacji. Najwybitniejsi uczeni, jak Einstein ze swoją teorią, opierali się na wierze w Boga. Wiem, że to co piszę są to rzeczy znane. Jednakże nie dość się ludzie nimi zajmują i popadają w niewolę czynności, które często nie są konieczne. Kopalnią wiedzy o przyszłym życiu jest Pismo Święte. Chrystus powiedział: "Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani rozum nie pojął, ani serce człowieka nie wyczuło, co Bóg zgotował tym, którzy go miłują". Duża biblioteka brajlowska wysyłająca pocztą na życzenie książki o treści religijnej znajduje się w zakładzie dla niewidomych w Laskach Warszawskich. Nie znający brajla mogą wypożyczyć książki z Biblioteki Centralnej PZN w Warszawie. Co do mnie to "Wiara i czucie więcej mówią do mnie niż mędrca szkiełko i oko". Na tej zasadzie oparłem mój porządek dnia. Jak wielu pracowników spółdzielni niewidomych zostałem zwolniony z pracy. Nie narzekam jednak na nudę jak inni. Mam czasu nawet mało. Wstaję o godzinie szóstej, pomagam chorej żonie w gospodarstwie domowym i w załatwianiu zakupów i po śniadaniu zabieram się do lektury brajla. Na pierwszym miejscu (nawet przed Pismem Świętym) stawiam bezcenną, cudowną książkę ,,0 naśladowaniu Chrystusa". Czytam codziennie jeden jej rozdział wolno z największą uwagą. Na drugim miejscu stawiam Pismo Święte, na trzecim miejscu jest jakaś książka z biblioteki w Laskach. Obecnie mam "Światło tajemnic" Jeleńskiego. Na czwartym miejscu jest jakaś powieść z Biblioteki Centralnej PZN. (Obecnie "Szaleństwo A1mayera" Conrada), na piątym miejscu jest prasa brajlowska ("Credo", ,,Pochodnia", "Nasz Świat", "Życie naprzeciw"). Na szóstym miejscu są książki nagrane, których słucham z magnetofonu. (W tej chwili "Klucze Królestwa" Cronina. W ten sposób łączę tematykę religijną z materiałami wzbogacającymi moją wiedzę o życiu. Słucham też radia, najchętniej audycji popularno - naukowych. Powstałe niedawno ,,Radio Maryja" w Toruniu dostarcza mi świetnych Katechez. W południe robię przerwę. Wychodzę przewietrzyć się, a także załatwić różne sprawy. Chodzę samodzielnie mimo praktycznie stuprocentowej utraty wzroku) używam białej laski. Wstępuję często do kościoła na medytacje w zupełnej ciszy. Po południu znów lektura i tak do wieczora. Czy można się nudzić? Owo rozpamiętywanie łączyło się z medytacją na różne tematy najczęściej religijne, albo w ogóle z praktyką stosowaną w Europie Zachodniej i USA mającą na celu uspokojenie i zrównoważenie systemu nerwowego. Warunkiem koniecznym do medytacji było zapewnienie sobie absolutnej ciszy i 111 samotności. Praktykowałem ją wieczorem, a także w łóżku. Aczkolwiek lubiłem samotność, ciszę i spokój, jednakże miało to swoje granice, po dłuższym czasie życia w takich warunkach budziło się we mnie pragnienie kontaktowania się z ludźmi na gruncie towarzyskim. Miało to tę ujemną stronę, że przesłaniało mi obraz owego wymarzonego, przyszłego życia, rozpraszało i przeszkadzało. Towarzystwo mężczyzn i kobiet stanowiło dla mnie rozrywkę, a jednocześnie budziło zamęt w umyśle zwłaszcza przy mojej frustracji, którą powodowały kobiety. Lubiłem je, zwłaszcza te wesołe i pogodne, które okazywały mi życzliwość. Okresami bardzo mnie absorbowały, do tego stopnia, że mógłbym powiedzieć, że w niektórych się zakochiwałem. Gdy to sobie uświadamiałem, wycofywałem się z ich towarzystwa, chociaż moja sympatia do nich pozostawała na stałe. Miałem zresztą wśród nich prawdziwe przyjaciółki, że wspomnę Marysię Wende (już nieżyjącą), czy panią Jolę Lewandowską z Biłgoraj a, poznaną na wczasach w Wiśle. Ta ostatnia pozostała mi wierna w korespondencji do dzisiejszego dnia. Z innymi paniami, a było ich wiele, byłem na stopie pół przyjaznej. Jednakże muszę powiedzieć szczerze, że trochę się bałem ich. Miałem żonę i miałem też przed sobą porzekadło "Gdzie diabeł nie może tam babę pośle". Przy moim usposobieniu chciałem z jednej strony zbliżenia do nich, a z drugiej strony unikałem zbyt dalekiego zaangażowania się uczuciowego, do czego u mnie dochodziło łatwo. Gdy do takiego zajęcia się jakąś kobietą dochodziło w większym stopniu, wtedy nie miałem spokoju i ciągle ją miałem przed oczyma. Jak wspomniałem przeszkadzało mi to w moich czynnościach zawodowych, życiowych i medytacjach. Miałem też na uwadze, że przy moim inwalidztwie nie mogę być atrakcyjny. Jednakże przyznaję, że owo zajmowanie się kobietami, które mi się podobały było bardzo przyjemne. Zastanawiałem się nieraz, jakbym postąpił, gdyby taka kobieta objawiła chęć zbliżenia się do mnie ,,na cały regulator". Myślę, że uległbym, byłem bowiem pod tym względem słaby. Potem poszedłbym do spowiedzi. 80. Poznałem dwie panie mniej więcej w tym samym czasie. Były bardzo kulturalne i inteligentne. Łączyła je ze sobą nadzwyczajna przyjaźń, nie często dzisiaj spotykana. Jedna z nich była emerytowaną nauczycielką matematyki, druga polonistką zatrudnioną w bibliotece miejskiej, również na emeryturze, ale bardzo aktywnie działającą społecznie. Bardzo mi one pomagały w życiu, szczególnie jako osoby towarzyszące - przewodniczki. Powiedziałem raz do jednej z nich: "Jesteście panie tak dobre i ciepłe jak czerwcowe słońce". Zaznaczyłem przy tym, że nie wymyśliłem sam tego porównania (nie miałem talentu w tym kierunku), ale wyczytałem je w jakiejś książce i pasowało ono właśnie do okoliczności. Panie te w sposób inteligentny wiedziały jak mi pomóc w przeciwieństwie do przeważającej liczby osób udzielających mi pomocy na każdym kroku. Osoby te były bądź zbyt opiekuńcze, bądź za mało pomocne. 112 Wynikało to oczywiscie z ich nieświadomości, jakiego rodzaju pomocy potrzebuję jako niewidomy. Naturalnie byłem im wszystkim wdzięczny i nigdy nie występowałem z pretensjami, ponieważ działały z dobrej woli i przy najlepszych chęciach. Często zwłaszcza te osoby z którymi stykałem się częściej, instruowałem je w jaki sposób mają mi pomagać, ale na niewiele to się zdało. Po prostu człowiek pełnosprawny nie potrafił się wczuć w potrzeby i mentalność inwalidy i udzielić tej pomocy ,,na ślepo". Na przykład niemal codziennie idąc ulicą słyszę jak ludzie mówią do mnie "prosto, prosto", złości mnie to, ale nie okazuję tego. Niewidomy całkowicie nie ma poczucia prostego kierunku, dlatego orientuję się w terenie przez dotyk laską punktów orientacyjnych np. brzegu trawnika, muru, płotu, domu, drzew i krawężników. Poczucie prostego kierunku mają ci co choć trochę widzą. Istnieje jednak technika pozwalająca utrzymać prosty kierunek całkowicie niewidomemu. Uczę się jej na szkoleniach rehabilitacyjnych. Polega ona na przemiennym stawianiu przed sobą na lewo i prawo laski. Ja jednak tej techniki nie używam, ponieważ wydaje mi się, że zwraca to powszechną uwagę. Chodzę po mieście dyskretnie dotykając laską owych punktów orientacyjnych. Jedna ze wspomnianych pań, jeśli jej czas pozwala, pisze pod moje dyktando listy i artykuły. Odwdzięczam się jej za to od czasu do czasu bukietem kwiatów. 81. Modlitwa w najogólniejszym rozumieniu jest to zwrócenie myśli i serca do Boga w jakiejkolwiek formie. Mnie osobiście najbardziej odpowiadała modlitwa kontemplacyjna wyrażająca się w małej ilości słów lub bez słów przy koncentracji myśli na Bogu w ciszy i samotności. Wspomniałem o tym w poprzednich rozdziałach. Gdy przeczytałem esej Romana Brandstaettera o Jonaszu ujęła mnie w nim szczególnie prosta i krótka modlitwa Jonasza ułożona na jego własny użytek, powtarzana wiele razy w ciągu dnia ,,Boże kocham Ciebie". Ja również ułożyłem sobie na swój osobisty użytek podobną modlitwę, która powtarzam wielokrotnie: "Ojcze spraw, bym Ciebie miłował ponad wszystko, tylko dla Ciebie samego, oczyść mnie z samolubstwa i niedoskonałości". Nawiązuje ona do ewangelicznego nakazu miłowania Boga najważniejszego przykazania od którego "zawiało prawo i prorocy". Jeśli Bóg wysłuchał tej modlitwy, to w łasce miłowania Go zawarte byłyby według teologii chrześcijańskiej także pozostałe dwie cnoty boskie: wiara i nadzieja. Doszłoby do zjednania duszy ludzkiej z Bogiem, a wtedy według ewangelii "Wszystko inne byłoby przydane". Niewątpliwie w tej modlitwie zawierał się pewien pierwiastek egoizmu, ponieważ miałem nadzieję, że w razie oświecenia mnie przez Boga jego łaską dostąpię tak upragnionego wyzdrowienia fizycznego. Dodawałem dlatego do modlitwy słowa "oczyść mnie z samolubstwa", ponieważ miałem świadomość, że sam bez łaski Bożej nie 113 byłbym zdolny do modlitwy czystej, bezinteresownej. Gdybym odzyskał zdrowie i pełną sprawność, poświęciłbym się bez reszty służbie Bogu w jakiejkolwiek formie. Oczywiście łaska zdrowia musiałaby się zgadzać z wolą Bożą. Gdyby jednak Bóg żądał ode mnie niesienia swojego krzyża, zgodziłbym się na to bez oporu. Miałbym wtedy przed oczyma obraz całkowicie pewnego dla mnie przyszłego świata, o którym ewangelia mówi jako o takim, którego "ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało ...'~, na temat którego tyle się naczytałem w różnych książkach. Krótka modlitwa kontemplacyjna: " Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną" odmawiana godzinami przez katolików prawosławnych w cerkwiach i w ciągu dnia, tzw. .modlitwa nieustanna' , także mi odpowiadała. Jednakże tak wiele czytałem na temat zalecenia podstawowego w nauce kościoła, ażeby prosić Boga o łaskę kochania Go bezinteresownego, że pragnienie tej łaski sformułowałem w dokładnej wersji słownej. Modlitwę tę powtarzałem przy każdej możliwej okazji, gdy miałem trochę czasu i wolny umysł. Gdy zagłębiałem się w skupieniu (przy dużym wysiłku wyeliminowaniu wszystkich innych myśli) w tej modlitwie, rzeczywiście odczuwałem ogarniającą mnie miłość Boga. Było to coś niemożliwe go do opisania słowami. W tym stanie odczuwałem jednocześnie ogromną słabość szczególnie systemu nerwowego i umysłu, które mimo moich największych chęci nie mogły wchłonąć tej ogromnej miłości. Bardzo wyraźnie czułem bliską granicę mojego odczuwania tej miłości. Zgodnie z nauką kościoła, to skrępowanie cielesne zniknie po śmierci ciała fizycznego, gdy dojdzie do pełnego zjednoczenia się z Bogiem. Tych stanów wielkiej miłości, dostępnej w obecnym życiu, doświadczyłem szczególnie wieczorem lub w łóżku, gdy w zupełnej ciszy i samotności oddawałem się kontemplacji. Następnego dnia znów byłem zaabsorbowany swoimi chorobami, niepełnosprawnością i licznymi zabiegami i kłopotami życiowymi. Święta Teresa z Awili wspomina o podobnej przemienności (a chyba wszyscy święci również) stanów zachwycenia i silnego odczuwania niedoskonałości życia doczesnego. Muszę szczerze wyznać, że brałem udział w życiu liturgicznym Kościoła z jego nakazu. Takie element Mszy Świętej jak pieśni i muzyka organowa, a także ciągłe szmery i ruch ze strony zgromadzonych w kościele wiernych rozpraszały mnie i denerwowały. Najlepiej się czułem podczas Mszy Świętej krótkiej i cichej we wczesnych godzinach rannych. W pełni natomiast kontakt z Bogiem miał li mnie miejsce w samotności. 82. Profesor Tadeusz Krwawicz okulista zyskał światową sławę dzięki badaniom w dziedzinie krioterapii, między innymi w wynalezieniu metody chirurgicznego leczenia katarakty przez zamrożenie płynu ją wywołującego. Był bardzo reklamowany. Pod wpływem pochlebnej opinii o nim postanowiłem 114 udać się do niego. Wyjechałem wraz z Alą do Lublina. Ala miała wątpliwości, czy profesor mi pomoże, ponieważ w dorobku naukowym nie było wzmianki o badaniach nad moją chorobą. Po przyjeździe do Lublina w godzinach przedpołudniowych i zgłoszeniu się w pięknej willi profesora przy ulicy Ogrodowej 4, okazało się , że wbrew ogólnie przyjętej praktyce przyjmuje on prywatnie pacjentów w czasie od godz. 8.00 do 9.00 rano. Wysłano nas do kliniki okulistycznej Akademii Medycznej, której był dyrektorem i gdzie przyjmował osobiście niektórych pacjentów z pośród mnóstwa zgłaszających się w ramach ubezpieczenia społecznego. Po długim czekaniu przyjął mnie i zaczął badać. Nastąpiło tu jakieś nieporozumienie. Albo ja się niezręcznie wyraziłem, albo on mnie źle zrozumiał, ale wyszło na to, że wezwał mnie on listownie do siebie przez panią sekretarkę (co było prawdą, ponieważ pisałem do niego). Zniechęcił się i odszedł przerywając badanie. Jego asystenci poradzili mi, ażebym poddał się leczeniu na oddziale. Nie było to wówczas możliwe. Wróciliśmy do domu. Po dziesięciu latach ponownie pojechałem do niego. Z ledwością udało mi się do niego dostać przed godziną dziesiątą. Nie pamiętał mojej poprzedniej wizyty. Przyjął mnie z ponurą miną jak relacjonowała Ala. Badanie trwało minutkę. Gdy Ala zaczęła mówić na temat mojej choroby, skrzywił się w brzydkim grymasie i zamachał ręką, żeby mu nie przeszkadzać. Powiedział kilka słów, że choroba się ciężko leczy. Przepisał mi jakiś lek o nieznanej mi nazwie, którego dotychczas nie pobierałem. Myślałem, że to jakiś cudowny preparat godny takiego uczonego. Wizyta trwała pięć minut. Profesor skasował 500 zł. (była to podówczas wysoka stawka światowa). Gdy niezdarnie podałem mu rękę na ślepo, żeby się pożegnać, mruknął "dobrze, dobrze synku". Nawet byłem usatysfakcjonowany, ponieważ tym "sYnkiem" mnie odmłodził. Po powrocie do domu udałem się do mojego lekarza zakładowego. Wyraził on zainteresowanie moją wizytą u tak znakomitego profesora, ale zdumiał się, przeczytawszy receptę. Powiedział mi, że jest to inna nazwa, praktycznie nie używana przez lekarzy, witaminy B12. Lek ten wielokrotnie już mi przepisywano - bez efektu. Nie mogłem przypuścić, ażeby profesor był tak naiwny, ażeby użyciem nieznanego mi leku tj. terminu pospolitego leku chciał mi zasugerować jakiś nowy, cudowny środek. Zetknąłem się też z kilkoma osobami, które niechętnie się o nim wyrażały. Określały go jako zarozumiałego, opryskliwego, pobierającego wielokrotnie wyższe honoraria niż inni lekarze profesorowie w Polsce. Swoją sławę zawdzięczał on rzeczywiście niemal genialnemu opracowaniu metody leczenia katarakty, ale w innych kienmkach miał być całkiem przeciętny. 83. Dnia 28 marca 1988 roku około godziny piętnastej zadzwonił telefon. Otrzymaliśmy wiadomość z Bydgoszczy o nagłej i ciężkiej chorobie Ali. 115 Dzwoniła jej sąsiadka. Natychmiast pojechałem wraz z Celiną taksówką do Bydgoszczy. Sąsiadka Ali powiedziała nam, że wcześnie rano tego dnia ktoś z lokatorów zastał Alę leżącą w dziwnej pozycji przed drzwiami swojego mieszkania. Była nieprzytomna. Wezwano oczywiście pogotowie, które zabrało ją do szpitala. Tam stwierdzono u niej, chociaż nie było to całkiem pewne, wylew krwi do mózgu. Ordynator oddziału neurologicznego w szpitalu oświadczył, że stan Ali jest krytyczny, że waha się między życiem, a śmiercią. Powróciliśmy nad ranem do domu. Niestety wieczorem tego dnia zawiadomiono nas telefonicznie, że Ala zmarła. Być może, że udałoby się ją uratować (byłaby jednak prawdopodobnie sparaliżowana), gdyby udzielono jej pomocy wcześniej. Musiała wcześnie rano, a może jeszcze w nocy wrócić z jakiejś podróży. Po wejściu na czwarte piętro bloku, w którym mieszkała, zasłabła i na skutek upadku całym ciężarem ciała nastąpił ten wylew krwi do mózgu. Musiała tak leżeć kilka godzin zanim ją spostrzeżono. Nasz kontakt z Alą był dosyć luźny. Nie wiedzieliśmy praktycznie co porabia, jakie ma plany. Moja siostra była dobrym człowiekiem i starała się mi pomóc, ale prowadziła żywot samotnika, nikomu z niczego się nie zwierzając. Nie wiedzieliśmy teraz gdzie była i skąd wracała. Później dowiedzieliśmy się między innymi z różnych pamiątkowych przedmiotów, że na przykład cztery miesiące wstecz była na wycieczce w Hiszpanii. Była to jedna z wielu jej podróży zagranicznych. Powstał teraz skomplikowany dla nas problem zorganizowania pogrzebu Ali. Miała ona wprawdzie kilka znajomych pań, z którymi żyła nieco bliżej, ale oczywiście wypadało nam jako rodzinie zająć się pogrzebem. Była to niełatwa sprawa ze względu na niepełnosprawność wszystkich nas troje, to jest mnie, Celiny i Zosi, oraz nieznajomość spraw dotyczących Ali i w ogóle terenu w Bydgoszczy. Przyszła nam z cenną pomocą owa sąsiadka Ali, która telefonowała do nas. Później okazało się, że wykorzystała ona sytuację, ażeby wyciągnąć dla siebie korzyści. Wpływałem uspakajająco na Celinę, która była tym oburzona ponieważ uważałem, że powinniśmy być wdzięczni tej kobiecie za pomoc i że bez niej nie dalibyśmy sobie rady. Było sporo kłopotów ze zorganizowaniem pogrzebu Ali. Proboszcz parafii Ali oświadczył nam, że Ala nie była u spowiedzi wielkanocnej i nie przyjęła kolędy na Boże Narodzenie. Wyjaśniliśmy mu, że Ala była wierząca i praktykująca. Obowiązku spowiedzi wielkanocnej po prostu nie zdążyła dopełnić, a kolędę przyjmowała dawniej, jak było nam wiadomo. Proboszcz ostatecznie naznaczył termin pogrzebu na 30 marca. Kupiliśmy całą wyprawę Ali do trumny. Samą trumnę, w ogóle znaczną część organizacji pogrzebu zleciliśmy Zakładowi Pogrzebowemu. Bardzo nam pomogli w tym wszystkim owa sąsiadka Ali ze swym zięciem. Na cmentarzu Nowo Farnym przed złożeniem Ali w naszym grobowcu proboszcz wygłosił piękne, błyskotliwe przemówienie. Na pogrzebie było wiele osób, które dowiedziały się w ostatniej chwili z nekrologu zamieszczonego przez nas w llustrowanym Kurierze Polskim. Byli profesorowie, pracownicy naukowi z dwóch instytutów 116 rolniczych, w których dawniej Ala pracowała w randze adiunkta. Byli też jej koledzy z PTTK, w którym będąc na emeryturze, była zatrudniona jako przewodnik prowadzący wycieczki krajowe i zagraniczne. Była też nasza daleka rodzina z Bydgoszczy. Wszyscy składali nam kondolencje. Dziękowaliśmy im, ale jakoś nie doszło do wygłoszenia przez jedno z nas ogólnego podziękowania. Następnego dnia po pogrzebie ukazała się w ilustrowanym Kurierze Polskim notatka z wyrazami współczucia pod naszym adresem jako rodziny, zamieszczona przez PTTK. Ciężkim problemem dla nas była likwidacja spraw Ali, jej mieszkania spółdzielczego, zakończenie jej licznych działań, które przerwała śmierć i przewiezienie jej ruchomości do Inowrocławia. Przyjeżdżaliśmy wielokrotnie do Bydgoszczy i zabieraliśmy mniejsze, cenniejsze przedmioty. Stwierdziliśmy zmiany, które zachodziły w mieszkaniu podczas naszej nieobecności. Wiedzieliśmy, że sąsiadka miała klucz do mieszkania, który jak mówiła, dawała jej Ala przed swoimi wyjazdami w celu dopilnowania wewnętrznych instalacji. Celina stwierdziła zamianę lodówki, ubytek wielu par obuwia, kilka sztuk bielizny pościelowej i garderoby, zamianę radiomagnetofonu i brak jeszcze innych rzeczy w porównaniu ze stanem za pierwszej naszej bytności. Zięć owej sąsiadki chciał nam wmówić, że komornik odwiedzi mieszkanie Ali w celu zaprotokołowania tzw. ,,masy spadkowej" i obliczenia podatku spadkowego. Sugerował ażeby jemu oddać na przechowanie cenny kolorowy telewizor. Nie zgodziliśmy się na to, wypłaciliśmy mu jednak należące mu się jakoby pieniądze za kilkanaście wykonanych przez niego prac remontowych w mieszkaniu Ali. Nie wiedzieliśmy czy mówił prawdę, czy nie. Później dowiedzieliśmy się od Stacha Moniki z rozmowy telefonicznej, że w niesłychanie bezczelny sposób żądał od niego zapłaty w dolarach za "opiekę" nad Alą, ponieważ tej opieki nie zapewniła rodzina. Twierdził też, że nie otrzymał od nas żadnego wynagrodzenia za pomoc w pogrzebie. Była to nieprawda, ponieważ ja sam dwukrotnie wypłaciłem mu poważne sumy. Adres Stacha widocznie znalazł przeglądając papiery Ali. Ponieważ Ala była oszczędna i miała trochę oszczędności w banku, musieliśmy wystąpić do sądu o stwierdzenie naszych praw do spadku. Uzyskaliśmy je bez trudności. O komorniku w ogóle nie było mowy. Z wielkim trudem wynajętą ciężarówką (zresztą przy pomocy owego sąsiada i zięcia sąsiadki) przywieliśmy meble Ali, telewizor i cięższe przedmioty do Inowrocławia. Jakoś to wszystko upchaliśmy w naszym i tak już zagraconym domu. 84. W latach osiemdziesiątych bardzo rozbudowano Ośrodek Szkolenia i Rehabilitacji Niewidomych w Bydgoszczy przy ulicy Powstańców Wielkopolskich 33. Rozszerzono zakres szkoleń i ich specjalizacje. Poza turnusami o charakterze ogólnym tj. z zakresu rehabilitacji dla nowo 117 ociemniałych zaczęto organizować szkolenia dla głucho- niewidomych, dla niewidomych z innymi dodatkowymi schorzeniami (jak np. cukrzyca), dla dzieci niewidomych, a także utworzono studia masażu leczniczego, administracji, biurowości, gry na organach, użytkowania komputerów i obsługi central telefonicznych. Dyrektorem ośrodka był mgr Zbigniew Terpiłowski, słabo widzący, ale świetny organizator. Kadra instruktorska z niewielkiej na początku, bardzo się rozrosła. Gmach ośrodka, którego twórcą był Józef Buczkowski, był bardzo reprezentacyjny. Na miarę ośrodków w Europie Zachodniej i USA. Liczył cztery pietra, obejmował hotel dla kursantów, pomieszczenie administracyjne i szkoleniowe, salę gimnastyczną, stołówkę, zresztą nie będę już wyliczał drobiazgowo wszystkich elementów ośrodka. Przy wejściu do ośrodka miły głos kobiety informował: "Uwaga schody". Była to fotokomórka, która uruchamiała się przy podchodzeniu do wejścia. Podobne fotokomórki były też zainstalowane wewnątrz budynku. Siedziba władz okręgowych PZN miała tam też swoje biura. Kierownikiem biura była mgr Krystyna Krzemkowska. Przewodniczącym zarządu był pan Zbigniew Terpiłowski. Ja poznałem dobrze Ośrodek z okazji skierowania mnie na różne szkolenia. Nie było porównania ze względu na warunki między nim, a Zakładem Rehabilitacji Zawodowej przy ulicy Bernardyńskiej 3, gdzie w roku 1961 przygotowano mnie do pracy w systemie nakładczym dla Spółdzielni Niewidomych "Gryf'. Turnusy w których uczestniczyłem obejmowały rehabilitację podstawową dla nowo ociemniałych, rehabilitację dla głucho niewidomych, rehabilitację tzw. geriatryczną (w związku z moim posuniętym wiekiem). Miałem poważne trudności w korzystaniu z instruktażu z powodu niedosłuchu i używania niedostosowanych do jego specyfiki aparatów słuchowych. Jednak bardzo mi pomagali koledzy z pokoju w hotelu. 85. Niezwykle trudnym problemem okazało się zapewnienie nam mieszkania ze strony władz miejskich. Wielokrotnie nas zapewniano, że już wkrótce otrzymamy mieszkanie z nowego budownictwa komunalnego. Czas jednak płynął, a mieszkania nie było. Raz pozbyto się mnie, wręczywszy mi kartkę z adresami czterech osób, które jakoby miały likwidować poprzez sprzedaż swoje mieszkania. Żadna z nich nie miała takiego zamiaru i wyraziła zdziwienie, że władze miejskie tak błędnie informują (jak się wyraziła jedna z tych osób "czy oni są głupie?"). Wystąpiłem osobiście przy pomocy Polskiego Związku Niewidomych (bardzo aktywnego przewodniczącego Koła w Inowrocławiu) z pretensją do kompetentnego wiceprezydenta o niepoważne traktowanie. Interweniowała też energicznie pani Teresa K., jako czynnik społeczny. Wiceprezydent zapewnił ją, że umowa między mną, a władzami miejskimi będzie dotrzymana i że dostanę mieszkanie w miejsce dotychczasowego 118 przyjętego przez miasto. Mieszkanie jednak przydzielono mi i to kwaterunkowe dopiero po czterech latach. Poniosłem dużą stratę pieniężną nie mogąc kupić mieszkania własnościowego na skutek ogromnego postępu inflacji. Dowiedziałem się później, że były wolne mieszkania i kwaterunkowe i własnościowe na przykład na osiedlu Piastowskim. Moi znajomi oburzali się, że nie dostałem takiego mieszkania i półgębkiem napomykali, że załatwiłbym zaraz sprawę, gdybym dał coś "w rękę". Jak już wspomniałem nigdy nie dałem jeszcze łapówki urzędnikowi państwowemu, chociaż wiedziałem, że to się praktykuje. Nawet nie umiałem tego załatwić, pomijając obiekcje moralne, które były jednak dla mnie na pierwszym planie. Starałem się też o mieszkanie przez prywatne biuro pośrednictwa. Nie zdobyłem się jednak na zaproponowanie pośrednikowi dodatkowego honorarium poza jego taksą (co by w tym wypadku nie kolidowało z uczciwością, a pobudziłoby go do większej aktywności). Dowodziło to może mojej niezaradności życiowej. Pośrednik obiecał mi, że się postara o mieszkanie własnościowe z nowego budownictwa. Doszły mnie słuchy, że miał kilka na oku, ale mnie o żadnym nie poinformował. Domyśliłem się, że ubiegli mnie inni, którzy po prostu nie żałowali pieniędzy na dodatkowe wynagrodzenie pośrednika. W efekcie, czekając cztery lata na mieszkanie własnościowe straciłem większość pieniędzy otrzymanych za moją nieruchomość na skutek inflacji. Myślę, że dopuszczenie do tej straty też dowodziło mojej niezaradności, ponieważ mogłem pieniądze, aczkolwiek z trudnością, zamienić na jakieś dobra materialne nie tracące na wartości. Nowe mieszkanie przy ulicy Konopnickiej nie bardzo mi odpowiadało, jednakże nie miałem wyboru. Mieszkanie to przydzielono mi tylko dlatego, że zmarła jego poprzednia lokatorka, a przewodniczący koła PZN dowiedziawszy się o tym, natychmiast zainterweniował, by mi je przyznano. Zawdzięczałem mu to mieszkanie, niestety zmarł na zawał serca. Lokal mieszkalny jak to się nazywało urzędowo znajdował się na czwartym piętrze, a może na trzecim, ze względu na bardzo wysoki parter w bloku na Nowym Osiedlu z pierwszego powojennego budownictwa. To osiedle powstało w latach pięćdziesiątych na terenach między dworcem kolejowym a Uzdrowiskiem. Dziś jest to imponujące osiedle z mnóstwem bloków, z zapleczem handlowym w postaci wielu sklepów z różnych branż, szkołami podstawowymi, przedszkolami i ośrodkiem zdrowia. Jednakże w porównaniu z innymi nowymi dzielnicami mieszkaniowymi osiedle to już jest przestarzałe. Zlikwidowano wprawdzie kuchnie węglowe nastawiając się wyłącznie na gaz, ale do dnia dzisiejszego nie doprowadzono gorącej wody jak na innych nowszych osiedlach (Piastowskim, Toruńskim, Rąbińskim), ani nie zmodernizowano centralnego ogrzewania. To ostatnie powodowało ciągłe niedogrzanie mieszkania, tak, że byliśmy zmuszeni przy większych chłodach podłączać kaloryfer elektryczny. Mieszkanie jednak przyjąłem skwapliwie. Dowiedziałem się, że inni zabiegali o nie i o mało co nie ubiegli mnie. Gdybym go nie otrzymał, 119 beznadziejnie bym czekał na następne z kolei. Mieszkanie to, mimo swoich mankamentów, było ze względu na nowoczesny standard bez porównania lepsze, niż dotychczasowe, na terenie mojej nieruchomości. Domek zajmowany przeze mnie i żonę był z przedwojennego budownictwa, zdewastowany, bez garażu i kanalizacji. Miał tylko oświetlenie elektryczne (bez możliwości używania elektrycznych urządzeń ogrzewających i maszyn) i podłączony wodociąg. Remont i unowocześnienie całego domu łącznie z założeniem centralnego ogrzewania, nawet gdybym miał na to pieniądze, mijałby się z celem. Dom składający się z pięciu pokoi nie byłby przeze mnie i żonę wykorzystany. Starania z naszej strony i mnóstwo zabiegów dookoła remontu, a następnie utrzymywanie domu w należytym stanie byłoby ponad nasze siły fizyczne i finansowe. Wziąć lokatorów nie mieliśmy odwagi. Stąd mieszkanie w bloku stało się dla nas dobrodziejstwem, ponieważ odpadła troska o jego konserwację. Spoczywało to na barkach administracji domów mieszkalnych. Mieszkanie jednak wymagało kapitalnego remontu i wymiany wewnętrznych urządzeń. ADM wstawił do kuchni nową kuchenkę gazową, nowy zlewozmywak, a do łazienki nowy piec gazowy typu "Junkers" i dużą wannę. Obiecano nam też wymienić muszlę ustępową, ale do tej pory nam jej nie dostarczono. Całe mieszkanie trzeba było oczywiście bądź wymalować, bądź wykleić tapetami. Wybraliśmy to drugie. Piękne tapety wybrała nam w sklepie pani K. i dostarczyła je wraz ze mną taksówką. Tapety założył nam sąsiad z dawnego mieszkania. Po zakończeniu robót i sprzątnięciu mieszkania zaczęła się syzyfowa praca z przeprowadzką. Trwała ona trzy miesiące. Wynajęta furgonetka przewoziła nasze ruchomości siedem razy. Stare mieszkanie dopiero przy tej okazji poznaliśmy jako niesłychaną rupieciarnię i magazyn rzeczy niepotrzebnych, gromadzonych przez dziesiątki lat. Na nowe mieszkanie przenieśliśmy tylko część mebli, tych najlepszych. Resztę bądź sprzedaliśmy za bezcen, bądź wydaliśmy sąsiadowi, który pomagał nam przy przeprowadzce. Wiele starych wybrakowanych sprzętów, starej pościeli, różnych pudeł i mnóstwa starych butów, po prostu spaliliśmy na podwórzu. Nowe mieszkanie urządziliśmy ładnie. W pokojach pod ścianami ustawiliśmy prawie nowe szafy na "wysoki połysk" z gatunku tzw. meblościanek. W większym pokoju, który nazwałem recepcyjnym, położyliśmy pod stołem i krzesłami piękny czerwony dywan. Naszą dumę stanowił w nim zawieszony na ścianie wspaniały obraz Konarzewskiego przedstawiający górala. Był on przedmiotem zachwytu odwiedzających nas sąsiadów i znajomych. Ja urządziłem sobie "gabinet" w mniejszym pokoju. Na biurku pod oknem ustawiłem telefon, magnetofon radio - aparat i komplet przyborów do pisania (m.in. szablon z liniaturą do pisania "po niewidomemu"). Przy tym biurku siadywałem na długie godziny, studiując książki brajlowskie i słuchając książek nagranych na taśmę magnetofonową i z Klubu Inteligencji Katolickiej. 86. 120 __ TiW Wspomnę na zakończenie jeszcze o kilku próbach mających na celu poprawienie mojego zdrowia tj. poprawienie wzroku i słuchu. Był to wynik namawiania mnie przez wiele osób, bym nie tracił nadziei mimo bezskuteczności wszystkich dotychczasowych moich zabiegów i próbował wszystkiego, co byłoby jeszcze możliwe. A więc pojechałem dwukrotnie do Poznania, do słynnego bioenergoterapeuty Clive Harrisa. Byłem zawczasu zgłoszony. Gdy przyszła na mnie kolej, podprowadzono mnie do uzdrowiciela. Był on w stanie transu. Położył dłonie na moich uszach i mocno je przycisnął na przeciąg chyba pięciu sekund. Przekazał mi w ten sposób swój leczniczy fluid. Nie odczułem żadnego wrażenia. Efekt pozytywny jednak występował często u innych pacjentów. Po prostu przypadki moich chorób nie nadawały się do leczenia tym sposobem. Innym sławnym uzdrowicielem (który wystąpił też w telewizji) był mieszkaniec Oławy pod Wrocławiem. Zdaje się, że był to emerytowany kolejarz. Według jego oświadczeń był on w stałym kontakcie z Matką Boską, która instruowała go przy przyjmowaniu chorych. Gdy pojechałem dom niego, zastałem cały tłum śpiewających pieśni Maryjne. Nie czekałem długo, bo dano mi pierwszeństwo jako niewidomemu. Gdy podszedłem do niego, położył mi dłonie na głowie i modlił się przez chwilę. Uzdrowienie wprawdzie nie nastąpiło, ale w jego geście odczułem wyraźnie serdeczność i współczucie. Zdaje się, że nie było też uzdrowień u innych chorych. Wiele miesięcy później dowiedziałem się, że został umieszczony w zakładzie psychiatrycznym. Niechętni mu ludzie powołali się na wypadek samochodowy w którym doznał on uszkodzenia mózgu. Owe objawienia Matki Boskiej miały być podobno chorobliwym urojeniem. Również w Poznaniu po przewrocie politycznym w Polsce w latach osiemdziesiątych i nawrocie ustroju kapitalistycznego utworzyła swoją agenturę jedna ze znanych klinik z zagranicy tj. w Rosji w Krasnodarze. Inną filią Kliniki w Nowosybirsku był gabinet okulistyczny w Szklarskiej Porębie. Ja jednak poprzestałem na Poznaniu. Podczas mojego dwukrotnego pobytu w gabinecie okulistycznym przyjął mnie za pierwszym razem asystent Kliniki w Krasnodarze, za drugim razem sam jej dyrektor, zdaje się profesor (nie zrozumiałem jego nazwiska). Klinika w Krasnodarze miała być na najwyższym światowym poziomie i oczywiście leczenie się w niej było bardzo kosztowne. Jeżeli oświadczono pacjentowi po jego zbadaniu, że jest szansa na wyleczenie lub poprawienie jego wzroku miało to być gwarancją. W moim przypadku uczciwie mi powiedziano, że szansa byłaby minimalna ze względu na wielki postęp choroby i posunięty wiek. A właśnie w tej klinice leczono zespół Ushera (choroba oczu i niedosłuchu), do niedawna nieuleczalny. Ale wyniki pozytywne występowały u pacjentów młodszych i we wcześniejszych stadiach choroby. Tak więc i tutaj nic 121 nie wskórałem. Jak wspomniałem, uczciwi lekarze powiedzieli mi, że szkoda moich dużych pieniędzy. Słynna uzdrowicielka nazwiskiem Zawadzka zamieszkała w Gdyni, w ramach objazdu różnych miejscowości przybyła też do Torunia. Leczyła ona silnym fluidem jako bioenergoterapeuta, działając na chorych połączonych ze sobą łańcuchem rąk. Wziąłem udział w tym seansie. Wielu z tych chorych odczuwało mrowienie w rękach, ale jak mi się zdaje nikt nie odczuwał poprawy. Ja nie doznałem żadnego wrażenia. Również w Toruniu udzielał porad naturalista - zielarz nazwiskiem Skalski. Po dosyć dokładnym wywiadzie ze mną oświadczył mi, że moja choroba oczu i niedosłuch ma podłoże miażdżycowe i że powinienem się leczyć w tym kierunku u lekarza internisty. Przepisał mi jednak jedenaście gatunków ziół, zalecił sypianie na słomie owsianej w celu zneutralizowania szkodliwego promieniowania mojego organizmu. Gdy poddałem się próbie badania krwi na zawartość cholesterolu pod kierunkiem lekarza internisty okazało się, że miażdżyca u mnie jest mała, w granicach normy. Tak więc rozpoznanie Skalskiego o miażdżycowym podłożu moich chorób było błędne. Przepisana przez niego terapia też mi nic nie pomogła. 87. W ciągu naszego zamieszkania w nowym mieszkaniu stan zdrowia Celiny coraz bardziej się pogarszał. Była to woda na młyn Zosi, która miała nam za złe, żeśmy porzucili dawne mieszkanie we własnym domu, a na nowym przyjęli choroby pozostawione jej zdaniem w murach przez dawnych lokatorów. Był to oczywiście niemądry pogląd. Celina chorowała od wielu lat, a mój stan zdrowia był nadal zadawalający. Nie gojąca się rana na nodze Celiny coraz więcej ropiała, przyplątała się też anemia i miażdżyca, wielkie wychudzenie z powodu niedożywienia na skutek braku apetytu. Ciągłe moje nakłanianie by poddała się leczeniu było bezskuteczne. ŻOna stała się rzeczywiście trudnym człowiekiem. Mało co do niej docierało. Wydawała mnóstwo pieniędzy na pandore do opatrywania ran na nodze. W końcu postanowiłem sam na siłę sprowadzić lekarza mimo rozpaczliwych protestów Celiny. Po prostu bała się, że lekarz będzie rokował jak najgorzej. Istotnie stwierdził on stan ogólny bardzo ciężki i dał skierowanie do szpitala. Gdy odszedł Celina powiedziała do mnie niemalże ze łzami: "Wykończyłeś mnie, ze szpitala już nie wrócę". Później jednak się uspokoiła i zaczęła się przygotowywać do wyjazdu do szpitala. W szpitalu umieszczono ją na oddziale wewnętrznym. Gdy ją po raz pierwszy odwiedziłem, wyraziła nawet zadowolenie z powodu dobrej opieki lekarskiej i pielęgniarskiej, a w szczególności z tego, że pozbyła się uciążliwego opatrywania nogi. Po kilku dniach przetoczono jej krew jako zabieg leczniczy w celu zlikwidowania anemii. Zaordynowano jej leki przeciw miażdżycy. Chyba po tygodniu przeniesiono ją na oddział chirurgiczny z zamiarem dokonania przeszczepu na 122 ranę, co miało być zabiegiem radykalnym. Ponieważ zbliżały się Święta Wielkanocy, zwolniono ją ze szpitala do domu, przesuwając operację na okres poświąteczny. W domu czuła się bardzo źle i po świętach z zadowoleniem wróciła do szpitala. Rozmawiałem z ordynatorem na temat leczenia Celiny, prosząc o wykorzystanie wszystkich możliwych sposobów, z uwzględnieniem gdyby to było konieczne mojego prywatnego sfinansowania. Lekarz odpowiedział mi, że zakupywanie na własny koszt lekarstw nie jest potrzebne, ponieważ szpital dysponuje wszystkimi środkami w ramach ubezpieczalni. W celu przeprowadzenia przeszczepu, pobrano u Celiny płat skóry z uda. Przeszczep się przyjął bardzo dobrze ku wielkiemu zadowoleniu lekarzy tak, że postanowiono po kilku dniach wypisać Celinę ze szpitala na rekonwalescencję do domu. Niestety na dzień przed przewidzianym powrotem Celiny do domu wystąpiły ciężkie komplikacje. Nie wiadomo czy były one następstwem operacji, czy też ubocznym działaniem podawanych jej wielu leków. Straciła przytomność i wystąpiła u niej padaczka. Przeniesiono ją na oddział neurologicznej intensywnej terapii i podłączono do różnych urządzeń reanimujących. Jednak po pięciu dniach zmarła nie odzyskawszy przytomności. Przedtem została zaopatrzona Sakramentami świętymi. O jej śmierci zawiadomił mnie szpital telegramem. Mnóstwo zabiegów i formalności związanych z pogrzebem przejęli na siebie moi dobrzy sąsiedzi i opiekunka z Polskiego Komitetu Opieki Społecznej, która już od dłuższego czasu dochodziła do nas. Wszyscy bardzo mi współczuli i pomagali jak mogli. Grób wykopano na moje życzenie tzw. "głębinowy", to jest taki w którym ja także mogę być pochowany. Postanowiłem w okresie roku (po osadzeniu się ziemi) zamówić płytę z lastriku. Było mi bardzo żal Celiny. Mogłaby pożyć znacznie dłużej, gdyby nie jej uparte powstrzymywanie się od konsultacji z lekarzami i wcześniejszego leczenia pod ich kierunkiem. W czasie pogrzebu miał miejsce wzruszający moment. Na gałęzi drzewa stojącego nad otwartą mogiłą niezwykle pięknie zaśpiewał skowronek. Śpiewał przez długą chwilę. Przy wiosennej, słonecznej pogodzie i tym śpiewie ptaszka bardzo nam wszystkim poprawił się nastrój. Jedna z pań uczestniczących w pogrzebie powiedziała, że Celina z radością poszła do nieba. Inna z pań, sąsiadka, powiedziała mi następnego dnia, że miała sen, w którym przyszła do niej żona i bardzo ją przepraszała, że odmówiła jej zaproszenia pod nieprawdziwym pretekstem, udziału wraz ze mną w jej Świętach Wielkanocy. Przyczyna odmowy była dla mnie oczywista, Celina chciała mieć za wszelką cenę spokój. Po śmierci Celiny szpital zwrócił mi jej wszystkie osobiste rzeczy. Był tam między innymi kalendarzyk - rodzaj krótkiego pamiętnika - w którym zapisywała bieżące wydarzenia. W pierwszym niemądrym odruchu chciałem te notatki wyrzucić wraz z innymi niepotrzebnymi rzeczami. Na szczęście rozmyśliłem się i zatrzymałem ten pamiętnik. Gdy mi go czytano popłakałem się ze wzruszenia. Pod koniec tych zapisków skarżyła się na bolesne zabiegi, zwłaszcza zastrzyki. Chciała jak najprędzej wrócić do domu. Lekarze dawali jej 123 I I I I na to szansę. Wyrażała w tych zapiskach lęk przed dalszym leczeniem. Do odwiedzających ją osób wypowiadała się z wielką troską na mój temat, czy dam sobie radę bez niej. Niestety nie wyszła już ze szpitala. Jej pamiętnik stał się dla mnie pamiątką. Odwiedzam często grób Celiny. Jak żeśmy tam ze sobą żyli, tak żyliśmy, ale gdy jej teraz nie ma, to napływają mi łzy do oczu, gdy stoję nad jej grobem. Na tym kończę ten pamiętnik. Nie wiem jak długo będę żył i co mi jeszcze życie przyniesie. Mam 68 lat. Wszystko składam w ręce Boga. To zawierzenie mu bardzo pomaga mi żyć. 124