współczesnej psychologii mające na celu doprowadzenie do

advertisement
współczesnej psychologii mające na celu doprowadzenie do poprawy
samopoczucia, osiągnięcia równowagi wewnętrznej i jak tylko było to możliwe,
szczęścia. Jedną z takich metod było praktykowanie gestów. Polegało to na
uściskaniu dłoni, a nawet czegoś więcej. Pani psycholog po kolei obejmowała
nas w tym uścisku. Ta praktyka powtórzyła się na zakończenie turnusu. Pani
psycholog przyszła do naszego pokoju wieczorem i powiedziała "kochani
chciałam się pożegnać". Nie wiem jak się to odbyło z moimi dwoma
towarzyszami z pokoju. Na końcu podeszła do mnie. Stałem na środku pokoju.
Objęła mnie ramionami i przytuliła się całym ciałem do mnie, położyła głowę
na ramieniu. Miała długie włosy, którymi obsypała mój policzek. Tak: spleceni
trwaliśmy długą chwilę. Ja niezgrabnie objąłem ją za szyję, ale ona przesunęła
mi ręce na plecy. Miała letnią bluzkę z dekoltem. Nie wyczułem stanika. Ustały
we mnie wszelkie opory. Przez szopę tych włosów pocałowałem ją w skroń i
powiedziałem: "pani Emilko, pani jest dobra, bardzo dobra". Była to kobieca
pieszczota, której tak mało doświadczyłem i której tak potrzebowałem. Gdy
odsunęła się ode mnie zapytałem ją, czy mógłbym się z nią zaprzyjaźnić, bo
bardzo ją polubiłem, ale dodałem zaraz, że właściwie to nie ma sensu, bo
mieszkałem w Inowrocławiu, a ona w Bydgoszczy. Zaś świadczenie przyjaźni
wymaga osobistych kontaktów. Odpowiedziała, że to żaden problem, że
możemy się· umawiać na spotkania telefonicznie lub listownie. Wypisała mi na
kartce swój adres i numer telefonu.
Owa praktyka "gestu" stosowana przez współczesną psychologię, było to
ze strony pani Emilii mistrzowskie pociągnięcie. Padło na podatny grunt w
sytuacji, gdy człowiek bardzo pragnął uczucia. Gdy następnego dnia przy
ostatnim widzeniu się z panią Emilią powiedziałem jej co przeżyłem podczas
tego "gestu" skwitowała to jednym słowem ,,normalka". Nie miałem praktyki z
kobietami, nie byłem wyżyty w tym zakresie i nie znałem współczesnej
psychologii. Taki "gest", było to dla mnie sprawą nową. Wpływał on nie tylko
na mnie, ale też na innych uczestników turnusu. Oczywiście nie było tu wcale
zainteresowania ze strony pani psycholog szczególnie moją osobą. Co do
podobnych metod mogliby mieć ludzie różne zdanie, jednakże faktem było, co
odczułem sam na sobie, że były one skuteczne jeśli chodzi o pobudzenie
aktywności psychicznej szczególnie w odniesieniu do uczuć o charakterze
miłosnym. Takie zdanie też wypowiadali inni mężczyźni z turnusu, niektórzy
byli po prostu rozczarowani. Ja w swoim niedoświadczeniu i naiwności po
prostu w pani Emilii się zakochałem. Po powrocie do domu napisałem do niej
entuzjastyczny list, w którym wychwalałem jej dobroć i inteligencję, poprosiłem
o wyznaczenie terminu spotkania, zresztą naprawdę chciałem się z nią
zaprzyjaźnić, nie posuwając się do niczego więcej. Chciałem po prostu z nią
rozmawiać, wywnętrzać się, jak przed prawdziwym przyjacielem, w dodatku
radzić się jako psychologa. Chodziło mi o szersze rozwinięcie znanych mi
powierzchownie tematów takich jak psychoanaliza Freuda, systemy psychologii
wschodnich (w oparciu o medytację zen, filozofię jogi i inne systemy religijne
106
dalekiego wschodu), a także omówienie mi nie znanej jeszcze, a tak modnej
dzisiaj, wykładanej na uniwersytetach psychologii "humanistycznej". Ponieważ
pani Emilia nie odpowiedziała mi na mój list, zatelefonowałem do niej. Była
jednak ciągle zajęta, ciągle w rozjazdach, to na wycieczki, to na wczasy (był to
okres letni i bardzo upalny). Zdaje mi się jednak, że naprawdę chciała się
przynajmniej jeden raz ze mną spotkać. Gdy jednak dzwoniłem do niej żeby
ustalić konkretny termin zawsze jej coś stawało na przeszkodzie. W końcu
powiedziała mi, że wyjeżdża do Warszawy na jakiś kurs nauczycielski i że do
mnie zadzwoni, gdy będzie wolna. Nie zadzwoniła jednak, a mnie ambicja nie
pozwoliła już narzucać się jej. Ślad jednak tego mojego kontaktu z panią Emilią,
który miał miejsce na turnusie, pozostał u mnie na wiele dni i miesięcy. Miałem
ją ciągle w myślach i wyobrażałem ją sobie jako młodą, przystojną kobietę o
szczupłej, dziewczęcej figurze. Gdy jednak po dłuższym czasie ochłonąłem,
wydało mi się po prostu śmieszne tak poważne przejęcie się tym, co między
nami zaszło. O jakiejś wzajemności uczuciowej z jej strony w stosunku do mnie
oczywiście nie mogło być mowy. Działała ona jako psycholog po prostu na
każdego. Niewątpliwie jednak nie robiłaby ona większego wrażenia na osobach,
które "znały życie", a szczególnie w większym zakresie zetknęły się z seksem.
Widziałem jak ten seks wygląda w dzisiejszych czasach, po prostu z licznych
opowiadań, książek, prasy i telewizji.
77.
W latach siedemdziesiątych nasiliła się bardzo działalność różnych grup
religijnych i sekt. Szczególnie aktywni byli świadkowie Jehowy. Również oni
mnie odwiedzili. Roztoczyli przede mną fascynujący, po prostu urzekający
obraz przyszłego życia w odchodzącym wspaniałym świecie, powołując się na
proroctwa zawarte w Piśmie Świętym. Szczególnie mnie podbudowali nadzieją
przyszłego życia w stanie pełnego zdrowia i szczęścia. Namówili mnie na
studium biblijne w oparciu o Pismo Święte i publikacje książkowe wraz z
czasopismami wydawanymi przez czasopismo "Strażnica" z siedzibą w Nowym
Yorku - Brooklynie. Odwiedzali mnie raz ńa tydzień i szczegółowo
komentowali Pismo Święte.
Ze świadkami Jehowy zetknąłem się po raz pierwszy w Poznaniu jako
student w roku 1947. Zadzwoniła do mieszkania w którym byłem na stancji
młoda kobieta i wręczyła mi bez słowa ulotkę. Przeczytałem ją, roześmiałem się
i oddałem jej z powrotem. Było to coś w rodzaju orędzia świadków Jehowy do
ludzkości zapowiadające zmianę systemu rzeczy, czyli jak ludzie mówili
popularnie koniec świata. Powoływali się w nim na odpowiednie zapowiedzi w
Piśmie Świętym. Dla mnie było to coś zdumiewającego. W ulotce był podany
dokładnie termin końca świata. Pisano też o tym w gazetach. Termin jednak
minął i nic się nie zmieniło. To była jedna z przyczyn mojego niechętnego
ustosunkowania się do świadków Jehowy. Dalsze, kolejne terminy wyznaczony
107
przez świadków Jehowy również nie sprawdziły się. Była to sprawa dowolnej
interpretacji Pisma Świętego. Założyciel "Strażnicy", późniejszy komentator
Pisma Świętego, a wreszcie świadków Jehowy - Russel, wyznaczył termin
zniszczenia obecnego porządku na Ziemi na lata siedemdziesiąte XIX wieku
(podał dokładny rok, ale go nie zapamiętałem). Termin ten nie sprawdził się.
Również następne terminy nie sprawdziły się. Kolejni interpretatorzy Pisma
Świętego powoływali się na niewłaściwe komentowanie Pisma Świętego.
Rutheford ustalił termin zmiany systemu rzeczy na lata dziewięćdziesiąte XIX
wieku, jego następcy na rok 1914, 1918 i lata siedemdziesiąte XX wieku.
Wszyscy ci prorocy inaczej interpretowali Biblię. Rzeczywiście była ona tak
sformułowana, że można ją było różnie zrozumieć. Było w niej bardzo dużo
niedopowiedzeń. Dlatego dla wierzącego konieczne jest oświecenie ze strony
Boga, o które należy prosić w modlitwach. Doznało takiego oświecenia wielu
ludzi szczególnie świętych. Co jednak ma zrobić człowiek, który takiego
oświecenia nie dostąpił. Powinien się oprzeć na wykładni jakiejś władzy
religijnej. Dla mnie był nią kościół katolicki. Jego tłumaczenie Pisma Świętego
nie zawsze wydawało mi się przekonujące. Jednakże osobiście czułem się
niezdolny do trafnego komentowania Biblii, więc przestałem się martwić i
dzielić włos na czworo i poddałem się autorytetowi Kościoła. Na skutek tego,
bardzo się zbliżyłem do księży. Księża, tak krytykowani przez świadków
Jehowy, jednak dosyć jasno tłumaczyli Pismo Święte. Przyczynił się do tego
mój kolega szkolny, proboszcz parafii św. Mikołaja w Inowrocławiu. Z audycji
radiowych nadawanych przez inne grupy religijne dowiadywałem się całkiem
innych komentarzy Pisma Świętego. Kościół "Adwentystów Dnia Siódmego",
był jednak najbardziej zbliżony do świadków Jehowy. Właściwie nie mogłem
prawie rozróżnić jakichś innych twierdzeń między tymi grupami religijnymi,
poza tym, że świadkowie Jehowy konsekwentnie używali imienia Boga
"Jehowa", zaś adwentyści nazywali go po prostu Bogiem. Była to jedna z
przyczyn dla której świadkowie Jehowy (których miałem też w rodzinie) nie
przekonali mnie do swojej wiary. Postanowiłem pozostać przy religii rzymsko katolickiej, w której wychowała się moja rodzina od najdalszych pokoleń wstecz
i która to wiara wywodziła się wprost od samego Chrystusa. Wszystkie inne
wyznania wiary odszczepiły się od niej w późniejszym czasie.
78.
W związku z poważną rozbudową budownictwa mieszkaniowego w
Inowrocławiu w latach osiemdziesiątych i uchwaleniu ustawy o wywłaszczeniu
gruntów nadających się pod zabudowę mieszkaniową, władze miejskie
zainteresowały się również naszymi gruntami. Zakwalifikowano je pod
budownictwo jednorodzinne. Nastąpiły lustracje na miejscu dokonywane przez
wielu rzeczoznawców i komisje miejskie. W zasadzie nie wywłaszczano
przymusowo, ale akcentowano konieczność zawarcia dobrowolnej ugody, co do
108
sprzedaży ziemi władzom miejskim. W wypadku nie wyrażenia zgody na
wykupienie przez miasto ziemi, wywłaszczano na bardzo złych warunkach. Po
wycenieniu przez biegłego wartości ziemi i obiektów na niej się znajdujących
(budynki, drzewa,
owoce, trwałe plantacje
obliczono należność, z
zastrzeżeniem, że będzie ona wypłacona w ratach w ciągu dziesięciu lat.
Natomiast w wypadku zawarcia dobrowolnej ugody, co do zawarcia sprzedaży
należność ta miała być wypłacona w ciągu trzech miesięcy. Wobec istniejącej
inflacji wolałem taką ugodę zawrzeć, chociażby stawka za jednostkę
powierzchni gruntu wyznaczona przez biegłego była niższa od stawki w
wypadku wywłaszczenia przymusowego. Pełnomocnik władz miejskich do
wykupu ziemi, a także pani notariusz, która spisała akt kupna i sprzedaży
pomylili się w obliczeniu należności o dużą sumę na owe czasy: 300.000 zł.
Całe szczęście, że wykryłem tę pomyłkę przy pomocy żony. Zastrzegłem sobie
prawo do otrzymania mieszkania o nowoczesnym standardzie. Czekałem na to
mieszkanie cztery lata, przez cały ten czas zajmując na "dziko" dotychczasowe
mieszkanie.
79.
Moim ulubionym zajęciem było rozpamiętywanie "przyszłego życia".
Miałem ciągle na uwadze moją ciężką sytuację życiową i kłopoty spowodowane
moim inwalidztwem. Miałem konkretne podstawy do uważania za pewne owo
przyszłe życie w lepszych warunkach. Napisałem na ten temat do .Pochodni"
artykuł, który tutaj zamieszczam, ponieważ w większej części on uzasadniał tę
moją pewność.
1.
Radość w Nadziei
Ludzie, którym się zdaje, że ich położenie życiowe jest beznadziejne,
popadają często w przygnębienie. Szukają też ulgi w alkoholu lub narkotykach.
Co do mnie, to miałem dosyć powodów w życiu, żeby sobie zepsuć
samopoczucie. Zaistnienie ciężkiego, złożonego, nieuleczalnego kalectwa
przekreśliło moje szanse na zrobienie życiowej kariery w moim zawodzie
zdobytym na wyższej uczelni i realizację marzeń (zresztą dosyć pospolitych).
Przeżyłem okres załamania. Ustabilizowałem się jednak jakoś w oparciu o
pracę w Spółdzielni Inwalidzkiej. Do równowagi wewnętrznej jednak
przyszedłem dzięki książkom (brajlowskim i nagranym). Otworzyły mi one
szeroki horyzont na przyszłe życie "po tamtej stronie". Polecam taką lekturę
osobom, które znajdują się w podobnym stanie psychicznym w jakim ja byłem
dawniej. Wielu mogłoby powiedzieć, że zamiast bujać w obłokach należałoby
sobie pomóc sposobami dostępnymi w obecnym życiu. Oczywiście, że należy
109
próbować wszelkich możliwych metod leczenia i technik rehabilitacyjnych. Co
jednak mają począć ludzie, którym nauka i medycyna nie mogą pomóc (np.
znane mi osoby niewidome i sparaliżowane)? Ale takiego zalecenia - spojrzenia
"na tamtą stronę" wcale nie należy traktować jako lek uspokajający bez
głębszego pokrycia. Jest to już dzisiaj pewnikiem naukowym, że istnieje dalsze
życie (tylko w innych warunkach) po śmierci ciała fizycznego. Oczywiście
mówią o przyszłym życiu wszystkie systemy religijne nakazując w nie
uwierzyć. Wielką pociechą jest jednak, że dzisiaj pozytywnie wypowiada się na
ten temat nauka oficjalna (aczkolwiek najczęściej nie wspomina o Bogu), w
przeciwieństwie
do dawnych
czasów,
gdy ulegała światopoglądowi
materialistycznemu,
głoszącemu
nicość
pośmiertną.
Celem niniejszej
wypowiedzi jest pomoc ludziom dobrej woli, którzy nie tylko wierzą, ale chcą
też wiedzieć, że istnieje naprawdę dalsze życie po śmierci. Wzmianki o życiu
niematerialnym można znaleźć niemal w każdej książce, zwłaszcza w literaturze
pięknej, jeżeli nie w sposób oczywisty, to między wierszami. Trzeba tylko
uważnie czytać.
Wśród wielu lektur przeczytanych przeze mnie do matury była powieść
pod tytułem ,,Emancypantki" Bolesława Prusa. Zapoznałem się z nią wtedy
pośpiesznie i bez głębszego przemyślenia. Gdy po wielu latach przeczytałem ją
ponownie, zafascynowała mnie. W czwartym jej tomie w rozdziale pod tytułem
"Mrok i światło" był obszerny wykład autora oparty na ówczesnych
przesłankach naukowych (tj. 120 lat temu) o życiu po śmierci, nieśmiertelności
duszy i Bogu. Myśli autora wypowiedzieli w dyskusji Brzeski i Dembicki.
Powieść tę w brajlu kupiłem sobie na własność. Była wydana skrótami
brajlowskimi pierwszego stopnia. Podjąłem ciężką pracę nauczenia się tych
skrótów. Dziś "Emancypantki" można dostać w nagraniu.
Nie sposób wymienić tutaj i omawiać wszystkie książki, które
wspominają o przyszłym życiu. Podam kilka ich tytułów. Zapomniany już
dzisiaj (zresztą jak ,,Emancypantki") bestseller z lat siedemdziesiątych
Moodyego "Życie po życiu" przedstawiający nadzwyczajne przeżycia ludzi w
stanie śmierci klinicznej, których zdołano następnie odratować. Książka ta co
prawda była kontrowersyjna, a szczególnie kościół katolicki zarzucał jej
,,kupowanie tanią łaskę". Ja jednak znam osoby, które przeżyły stany podane w
tej książce. Jest ona też nagrana. Podobną książką, ale z zakresem
parapsychologii, jest "Życie po śmierci" Szumana. Napomyka o życiu
wiecmym w wymiarze duchownym słynny bestseller z lat trzydziestych laureata
Nobla A. Carrela "Człowiek istota nieznana". O wędrówce dusz (reinkarnacji)
mówi wydana przed pierwszą wojną światową i jak się zdaje, nie wznowiona
dotychczas świetna książka Maeterlincka " Śmierć". Dla młodzieży i to w brajlu
jest p. t. "Grażyna" (nie zapamiętałem autora) w której obszernych fragmentach
opisany jest świat niematerialny (na podstawie wiarygodnych relacji naukowych
i prasowych), o której ustawicznie się ociera rzeczywistość dostrzegana przez
nasze zmysły. W ogóle można by powiedzieć za Szekspirem, że "są rzeczy na
110
niebie i na ziemi, o których nie śniło się filozofom", lub za Sokratesem, że
obecnie na pewno wiemy tylko to, że nic nie wiemy. Dowodzą tego takie
książki jak "Tamten Świat" Tokarczyka lub "Od magii do psychotroniki"
Stefańskiego i Komara. W strefie niemateriaInej mieszczą się zdumiewające
prawa przyrody i prawa ekonomiczne, spehriające się bezwzględnie, twierdzenia
matematyczne, poza tym cudowne uzdrowienia, olśnienia jako wynik medytacji.
Najwybitniejsi uczeni, jak Einstein ze swoją teorią, opierali się na wierze w
Boga.
Wiem, że to co piszę są to rzeczy znane. Jednakże nie dość się ludzie nimi
zajmują i popadają w niewolę czynności, które często nie są konieczne.
Kopalnią wiedzy o przyszłym życiu jest Pismo Święte. Chrystus powiedział:
"Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani rozum nie pojął, ani serce
człowieka nie wyczuło, co Bóg zgotował tym, którzy go miłują". Duża
biblioteka brajlowska wysyłająca pocztą na życzenie książki o treści religijnej
znajduje się w zakładzie dla niewidomych w Laskach Warszawskich. Nie
znający brajla mogą wypożyczyć książki z Biblioteki Centralnej PZN w
Warszawie.
Co do mnie to "Wiara i czucie więcej mówią do mnie niż mędrca szkiełko
i oko". Na tej zasadzie oparłem mój porządek dnia. Jak wielu pracowników
spółdzielni niewidomych zostałem zwolniony z pracy. Nie narzekam jednak na
nudę jak inni. Mam czasu nawet mało. Wstaję o godzinie szóstej, pomagam
chorej żonie w gospodarstwie domowym i w załatwianiu zakupów i po
śniadaniu zabieram się do lektury brajla. Na pierwszym miejscu (nawet przed
Pismem Świętym) stawiam bezcenną, cudowną książkę ,,0 naśladowaniu
Chrystusa". Czytam codziennie jeden jej rozdział wolno z największą uwagą.
Na drugim miejscu stawiam Pismo Święte, na trzecim miejscu jest jakaś książka
z biblioteki w Laskach. Obecnie mam "Światło tajemnic" Jeleńskiego. Na
czwartym miejscu jest jakaś powieść z Biblioteki Centralnej PZN. (Obecnie
"Szaleństwo A1mayera" Conrada), na piątym miejscu jest prasa brajlowska
("Credo", ,,Pochodnia", "Nasz Świat", "Życie naprzeciw"). Na szóstym miejscu
są książki nagrane, których słucham z magnetofonu. (W tej chwili "Klucze
Królestwa" Cronina. W ten sposób łączę tematykę religijną z materiałami
wzbogacającymi moją wiedzę o życiu. Słucham też radia, najchętniej audycji
popularno - naukowych. Powstałe niedawno ,,Radio Maryja" w Toruniu
dostarcza mi świetnych Katechez. W południe robię przerwę. Wychodzę
przewietrzyć się, a także załatwić różne sprawy. Chodzę samodzielnie mimo
praktycznie stuprocentowej utraty wzroku) używam białej laski. Wstępuję
często do kościoła na medytacje w zupełnej ciszy. Po południu znów lektura i
tak do wieczora. Czy można się nudzić?
Owo rozpamiętywanie łączyło się z medytacją na różne tematy
najczęściej religijne, albo w ogóle z praktyką stosowaną w Europie Zachodniej i
USA mającą na celu uspokojenie i zrównoważenie systemu nerwowego.
Warunkiem koniecznym do medytacji było zapewnienie sobie absolutnej ciszy i
111
samotności. Praktykowałem ją wieczorem, a także w łóżku. Aczkolwiek lubiłem
samotność, ciszę i spokój, jednakże miało to swoje granice, po dłuższym czasie
życia w takich warunkach budziło się we mnie pragnienie kontaktowania się z
ludźmi na gruncie towarzyskim. Miało to tę ujemną stronę, że przesłaniało mi
obraz owego wymarzonego, przyszłego życia, rozpraszało i przeszkadzało.
Towarzystwo mężczyzn i kobiet stanowiło dla mnie rozrywkę, a jednocześnie
budziło zamęt w umyśle zwłaszcza przy mojej frustracji, którą powodowały
kobiety. Lubiłem je, zwłaszcza te wesołe i pogodne, które okazywały mi
życzliwość. Okresami bardzo mnie absorbowały, do tego stopnia, że mógłbym
powiedzieć, że w niektórych się zakochiwałem. Gdy to sobie uświadamiałem,
wycofywałem się z ich towarzystwa, chociaż moja sympatia do nich
pozostawała na stałe. Miałem zresztą wśród nich prawdziwe przyjaciółki, że
wspomnę Marysię Wende (już nieżyjącą), czy panią Jolę Lewandowską z
Biłgoraj a, poznaną na wczasach w Wiśle. Ta ostatnia pozostała mi wierna w
korespondencji do dzisiejszego dnia. Z innymi paniami, a było ich wiele, byłem
na stopie pół przyjaznej. Jednakże muszę powiedzieć szczerze, że trochę się
bałem ich. Miałem żonę i miałem też przed sobą porzekadło "Gdzie diabeł nie
może tam babę pośle". Przy moim usposobieniu chciałem z jednej strony
zbliżenia do nich, a z drugiej strony unikałem zbyt dalekiego zaangażowania się
uczuciowego, do czego u mnie dochodziło łatwo. Gdy do takiego zajęcia się
jakąś kobietą dochodziło w większym stopniu, wtedy nie miałem spokoju i
ciągle ją miałem przed oczyma. Jak wspomniałem przeszkadzało mi to w moich
czynnościach zawodowych, życiowych i medytacjach. Miałem też na uwadze,
że przy moim inwalidztwie nie mogę być atrakcyjny. Jednakże przyznaję, że
owo zajmowanie się kobietami, które mi się podobały było bardzo przyjemne.
Zastanawiałem się nieraz, jakbym postąpił, gdyby taka kobieta objawiła chęć
zbliżenia się do mnie ,,na cały regulator". Myślę, że uległbym, byłem bowiem
pod tym względem słaby. Potem poszedłbym do spowiedzi.
80.
Poznałem dwie panie mniej więcej w tym samym czasie. Były bardzo
kulturalne i inteligentne. Łączyła je ze sobą nadzwyczajna przyjaźń, nie często
dzisiaj spotykana. Jedna z nich była emerytowaną nauczycielką matematyki,
druga polonistką zatrudnioną w bibliotece miejskiej, również na emeryturze, ale
bardzo aktywnie działającą społecznie. Bardzo mi one pomagały w życiu,
szczególnie jako osoby towarzyszące - przewodniczki. Powiedziałem raz do
jednej z nich: "Jesteście panie tak dobre i ciepłe jak czerwcowe słońce".
Zaznaczyłem przy tym, że nie wymyśliłem sam tego porównania (nie miałem
talentu w tym kierunku), ale wyczytałem je w jakiejś książce i pasowało ono
właśnie do okoliczności. Panie te w sposób inteligentny wiedziały jak mi pomóc
w przeciwieństwie do przeważającej liczby osób udzielających mi pomocy na
każdym kroku. Osoby te były bądź zbyt opiekuńcze, bądź za mało pomocne.
112
Wynikało to oczywiscie z ich nieświadomości, jakiego rodzaju pomocy
potrzebuję jako niewidomy. Naturalnie byłem im wszystkim wdzięczny i nigdy
nie występowałem z pretensjami, ponieważ działały z dobrej woli i przy
najlepszych chęciach. Często zwłaszcza te osoby z którymi stykałem się
częściej, instruowałem je w jaki sposób mają mi pomagać, ale na niewiele to się
zdało. Po prostu człowiek pełnosprawny nie potrafił się wczuć w potrzeby i
mentalność inwalidy i udzielić tej pomocy ,,na ślepo". Na przykład niemal
codziennie idąc ulicą słyszę jak ludzie mówią do mnie "prosto, prosto", złości
mnie to, ale nie okazuję tego. Niewidomy całkowicie nie ma poczucia prostego
kierunku, dlatego orientuję się w terenie przez dotyk laską punktów
orientacyjnych np. brzegu trawnika, muru, płotu, domu, drzew i krawężników.
Poczucie prostego kierunku mają ci co choć trochę widzą. Istnieje jednak
technika pozwalająca utrzymać prosty kierunek całkowicie niewidomemu. Uczę
się jej na szkoleniach rehabilitacyjnych. Polega ona na przemiennym stawianiu
przed sobą na lewo i prawo laski. Ja jednak tej techniki nie używam, ponieważ
wydaje mi się, że zwraca to powszechną uwagę. Chodzę po mieście dyskretnie
dotykając laską owych punktów orientacyjnych.
Jedna ze wspomnianych pań, jeśli jej czas pozwala, pisze pod moje
dyktando listy i artykuły. Odwdzięczam się jej za to od czasu do czasu bukietem
kwiatów.
81.
Modlitwa w najogólniejszym rozumieniu jest to zwrócenie myśli i serca
do Boga w jakiejkolwiek formie. Mnie osobiście najbardziej odpowiadała
modlitwa kontemplacyjna wyrażająca się w małej ilości słów lub bez słów przy
koncentracji myśli na Bogu w ciszy i samotności. Wspomniałem o tym w
poprzednich rozdziałach. Gdy przeczytałem esej Romana Brandstaettera o
Jonaszu ujęła mnie w nim szczególnie prosta i krótka modlitwa Jonasza ułożona
na jego własny użytek, powtarzana wiele razy w ciągu dnia ,,Boże kocham
Ciebie". Ja również ułożyłem sobie na swój osobisty użytek podobną modlitwę,
która powtarzam wielokrotnie: "Ojcze spraw, bym Ciebie miłował ponad
wszystko, tylko dla Ciebie samego, oczyść mnie z samolubstwa i
niedoskonałości". Nawiązuje ona do ewangelicznego nakazu miłowania Boga najważniejszego przykazania od którego "zawiało prawo i prorocy". Jeśli Bóg
wysłuchał tej modlitwy, to w łasce miłowania Go zawarte byłyby według
teologii chrześcijańskiej także pozostałe dwie cnoty boskie: wiara i nadzieja.
Doszłoby do zjednania duszy ludzkiej z Bogiem, a wtedy według ewangelii
"Wszystko inne byłoby przydane". Niewątpliwie w tej modlitwie zawierał się
pewien pierwiastek egoizmu, ponieważ miałem nadzieję, że w razie oświecenia
mnie przez Boga jego łaską dostąpię tak upragnionego wyzdrowienia
fizycznego. Dodawałem dlatego do modlitwy słowa "oczyść mnie z
samolubstwa", ponieważ miałem świadomość, że sam bez łaski Bożej nie
113
byłbym zdolny do modlitwy czystej, bezinteresownej. Gdybym odzyskał
zdrowie i pełną sprawność, poświęciłbym się bez reszty służbie Bogu w
jakiejkolwiek formie. Oczywiście łaska zdrowia musiałaby się zgadzać z wolą
Bożą. Gdyby jednak Bóg żądał ode mnie niesienia swojego krzyża, zgodziłbym
się na to bez oporu. Miałbym wtedy przed oczyma obraz całkowicie pewnego
dla mnie przyszłego świata, o którym ewangelia mówi jako o takim, którego
"ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało ...'~, na temat którego tyle się
naczytałem w różnych książkach.
Krótka modlitwa kontemplacyjna: " Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nade
mną" odmawiana godzinami przez katolików prawosławnych w cerkwiach i w
ciągu dnia, tzw. .modlitwa nieustanna' , także mi odpowiadała. Jednakże tak
wiele czytałem na temat zalecenia podstawowego w nauce kościoła, ażeby
prosić Boga o łaskę kochania Go bezinteresownego, że pragnienie tej łaski
sformułowałem w dokładnej wersji słownej. Modlitwę tę powtarzałem przy
każdej możliwej okazji, gdy miałem trochę czasu i wolny umysł. Gdy
zagłębiałem się w skupieniu (przy dużym wysiłku wyeliminowaniu wszystkich
innych myśli) w tej modlitwie, rzeczywiście odczuwałem ogarniającą mnie
miłość Boga. Było to coś niemożliwe go do opisania słowami. W tym stanie
odczuwałem jednocześnie ogromną słabość szczególnie systemu nerwowego i
umysłu, które mimo moich największych chęci nie mogły wchłonąć tej
ogromnej miłości. Bardzo wyraźnie czułem bliską granicę mojego odczuwania
tej miłości. Zgodnie z nauką kościoła, to skrępowanie cielesne zniknie po
śmierci ciała fizycznego, gdy dojdzie do pełnego zjednoczenia się z Bogiem.
Tych stanów wielkiej miłości, dostępnej w obecnym życiu, doświadczyłem
szczególnie wieczorem lub w łóżku, gdy w zupełnej ciszy i samotności
oddawałem się kontemplacji. Następnego dnia znów byłem zaabsorbowany
swoimi chorobami, niepełnosprawnością i licznymi zabiegami i kłopotami
życiowymi. Święta Teresa z Awili wspomina o podobnej przemienności (a
chyba wszyscy święci również) stanów zachwycenia i silnego odczuwania
niedoskonałości życia doczesnego. Muszę szczerze wyznać, że brałem udział w
życiu liturgicznym Kościoła z jego nakazu. Takie element Mszy Świętej jak
pieśni i muzyka organowa, a także ciągłe szmery i ruch ze strony
zgromadzonych w kościele wiernych rozpraszały mnie i denerwowały. Najlepiej
się czułem podczas Mszy Świętej krótkiej i cichej we wczesnych godzinach
rannych. W pełni natomiast kontakt z Bogiem miał li mnie miejsce w
samotności.
82.
Profesor Tadeusz Krwawicz okulista zyskał światową sławę dzięki
badaniom w dziedzinie krioterapii, między innymi w wynalezieniu metody
chirurgicznego leczenia katarakty przez zamrożenie płynu ją wywołującego. Był
bardzo reklamowany. Pod wpływem pochlebnej opinii o nim postanowiłem
114
udać się do niego. Wyjechałem wraz z Alą do Lublina. Ala miała wątpliwości,
czy profesor mi pomoże, ponieważ w dorobku naukowym nie było wzmianki o
badaniach nad moją chorobą. Po przyjeździe do Lublina w godzinach
przedpołudniowych i zgłoszeniu się w pięknej willi profesora przy ulicy
Ogrodowej 4, okazało się , że wbrew ogólnie przyjętej praktyce przyjmuje on
prywatnie pacjentów w czasie od godz. 8.00 do 9.00 rano. Wysłano nas do
kliniki okulistycznej Akademii Medycznej, której był dyrektorem i gdzie
przyjmował osobiście niektórych pacjentów z pośród mnóstwa zgłaszających się
w ramach ubezpieczenia społecznego. Po długim czekaniu przyjął mnie i zaczął
badać. Nastąpiło tu jakieś nieporozumienie. Albo ja się niezręcznie wyraziłem,
albo on mnie źle zrozumiał, ale wyszło na to, że wezwał mnie on listownie do
siebie przez panią sekretarkę (co było prawdą, ponieważ pisałem do niego).
Zniechęcił się i odszedł przerywając badanie. Jego asystenci poradzili mi,
ażebym poddał się leczeniu na oddziale. Nie było to wówczas możliwe.
Wróciliśmy do domu.
Po dziesięciu latach ponownie pojechałem do niego. Z ledwością udało mi
się do niego dostać przed godziną dziesiątą. Nie pamiętał mojej poprzedniej
wizyty. Przyjął mnie z ponurą miną jak relacjonowała Ala. Badanie trwało
minutkę. Gdy Ala zaczęła mówić na temat mojej choroby, skrzywił się w
brzydkim grymasie i zamachał ręką, żeby mu nie przeszkadzać. Powiedział
kilka słów, że choroba się ciężko leczy. Przepisał mi jakiś lek o nieznanej mi
nazwie, którego dotychczas nie pobierałem. Myślałem, że to jakiś cudowny
preparat godny takiego uczonego. Wizyta trwała pięć minut. Profesor skasował
500 zł. (była to podówczas wysoka stawka światowa). Gdy niezdarnie podałem
mu rękę na ślepo, żeby się pożegnać, mruknął "dobrze, dobrze synku". Nawet
byłem usatysfakcjonowany, ponieważ tym "sYnkiem" mnie odmłodził. Po
powrocie do domu udałem się do mojego lekarza zakładowego. Wyraził on
zainteresowanie moją wizytą u tak znakomitego profesora, ale zdumiał się,
przeczytawszy receptę. Powiedział mi, że jest to inna nazwa, praktycznie nie
używana przez lekarzy, witaminy B12. Lek ten wielokrotnie już mi
przepisywano - bez efektu. Nie mogłem przypuścić, ażeby profesor był tak
naiwny, ażeby użyciem nieznanego mi leku tj. terminu pospolitego leku chciał
mi zasugerować jakiś nowy, cudowny środek. Zetknąłem się też z kilkoma
osobami, które niechętnie się o nim wyrażały. Określały go jako zarozumiałego,
opryskliwego, pobierającego wielokrotnie wyższe honoraria niż inni lekarze profesorowie w Polsce. Swoją sławę zawdzięczał on rzeczywiście niemal
genialnemu opracowaniu metody leczenia katarakty, ale w innych kienmkach
miał być całkiem przeciętny.
83.
Dnia 28 marca 1988 roku około godziny piętnastej zadzwonił telefon.
Otrzymaliśmy wiadomość z Bydgoszczy o nagłej i ciężkiej chorobie Ali.
115
Dzwoniła jej sąsiadka. Natychmiast pojechałem wraz z Celiną taksówką do
Bydgoszczy. Sąsiadka Ali powiedziała nam, że wcześnie rano tego dnia ktoś z
lokatorów zastał Alę leżącą w dziwnej pozycji przed drzwiami swojego
mieszkania. Była nieprzytomna. Wezwano oczywiście pogotowie, które zabrało
ją do szpitala. Tam stwierdzono u niej, chociaż nie było to całkiem pewne,
wylew krwi do mózgu. Ordynator oddziału neurologicznego w szpitalu
oświadczył, że stan Ali jest krytyczny, że waha się między życiem, a śmiercią.
Powróciliśmy nad ranem do domu. Niestety wieczorem tego dnia zawiadomiono
nas telefonicznie, że Ala zmarła. Być może, że udałoby się ją uratować (byłaby
jednak prawdopodobnie sparaliżowana), gdyby udzielono jej pomocy wcześniej.
Musiała wcześnie rano, a może jeszcze w nocy wrócić z jakiejś podróży. Po
wejściu na czwarte piętro bloku, w którym mieszkała, zasłabła i na skutek
upadku całym ciężarem ciała nastąpił ten wylew krwi do mózgu. Musiała tak
leżeć kilka godzin zanim ją spostrzeżono. Nasz kontakt z Alą był dosyć luźny.
Nie wiedzieliśmy praktycznie co porabia, jakie ma plany. Moja siostra była
dobrym człowiekiem i starała się mi pomóc, ale prowadziła żywot samotnika,
nikomu z niczego się nie zwierzając. Nie wiedzieliśmy teraz gdzie była i skąd
wracała. Później dowiedzieliśmy się między innymi z różnych pamiątkowych
przedmiotów, że na przykład cztery miesiące wstecz była na wycieczce w
Hiszpanii. Była to jedna z wielu jej podróży zagranicznych.
Powstał teraz skomplikowany dla nas problem zorganizowania pogrzebu
Ali. Miała ona wprawdzie kilka znajomych pań, z którymi żyła nieco bliżej, ale
oczywiście wypadało nam jako rodzinie zająć się pogrzebem. Była to niełatwa
sprawa ze względu na niepełnosprawność wszystkich nas troje, to jest mnie,
Celiny i Zosi, oraz nieznajomość spraw dotyczących Ali i w ogóle terenu w
Bydgoszczy. Przyszła nam z cenną pomocą owa sąsiadka Ali, która
telefonowała do nas. Później okazało się, że wykorzystała ona sytuację, ażeby
wyciągnąć dla siebie korzyści. Wpływałem uspakajająco na Celinę, która była
tym oburzona ponieważ uważałem, że powinniśmy być wdzięczni tej kobiecie
za pomoc i że bez niej nie dalibyśmy sobie rady.
Było sporo kłopotów ze zorganizowaniem pogrzebu Ali. Proboszcz
parafii Ali oświadczył nam, że Ala nie była u spowiedzi wielkanocnej i nie
przyjęła kolędy na Boże Narodzenie. Wyjaśniliśmy mu, że Ala była wierząca i
praktykująca. Obowiązku spowiedzi wielkanocnej po prostu nie zdążyła
dopełnić, a kolędę przyjmowała dawniej, jak było nam wiadomo. Proboszcz
ostatecznie naznaczył termin pogrzebu na 30 marca. Kupiliśmy całą wyprawę
Ali do trumny. Samą trumnę, w ogóle znaczną część organizacji pogrzebu
zleciliśmy Zakładowi Pogrzebowemu. Bardzo nam pomogli w tym wszystkim
owa sąsiadka Ali ze swym zięciem. Na cmentarzu Nowo Farnym przed
złożeniem Ali w naszym grobowcu proboszcz wygłosił piękne, błyskotliwe
przemówienie. Na pogrzebie było wiele osób, które dowiedziały się w ostatniej
chwili z nekrologu zamieszczonego przez nas w llustrowanym Kurierze
Polskim. Byli profesorowie, pracownicy naukowi z dwóch instytutów
116
rolniczych, w których dawniej Ala pracowała w randze adiunkta. Byli też jej
koledzy z PTTK, w którym będąc na emeryturze, była zatrudniona jako
przewodnik prowadzący wycieczki krajowe i zagraniczne. Była też nasza daleka
rodzina z Bydgoszczy. Wszyscy składali nam kondolencje. Dziękowaliśmy im,
ale jakoś nie doszło do wygłoszenia przez jedno z nas ogólnego podziękowania.
Następnego dnia po pogrzebie ukazała się w ilustrowanym Kurierze Polskim
notatka z wyrazami współczucia pod naszym adresem jako rodziny,
zamieszczona przez PTTK.
Ciężkim problemem dla nas była likwidacja spraw Ali, jej mieszkania
spółdzielczego, zakończenie jej licznych działań, które przerwała śmierć i
przewiezienie jej ruchomości do Inowrocławia. Przyjeżdżaliśmy wielokrotnie do
Bydgoszczy i zabieraliśmy mniejsze, cenniejsze przedmioty. Stwierdziliśmy
zmiany, które zachodziły w mieszkaniu podczas naszej nieobecności.
Wiedzieliśmy, że sąsiadka miała klucz do mieszkania, który jak mówiła, dawała
jej Ala przed swoimi wyjazdami w celu dopilnowania wewnętrznych instalacji.
Celina stwierdziła zamianę lodówki, ubytek wielu par obuwia, kilka sztuk
bielizny pościelowej i garderoby, zamianę radiomagnetofonu i brak jeszcze
innych rzeczy w porównaniu ze stanem za pierwszej naszej bytności. Zięć owej
sąsiadki chciał nam wmówić, że komornik odwiedzi mieszkanie Ali w celu
zaprotokołowania tzw. ,,masy spadkowej" i obliczenia podatku spadkowego.
Sugerował ażeby jemu oddać na przechowanie cenny kolorowy telewizor. Nie
zgodziliśmy się na to, wypłaciliśmy mu jednak należące mu się jakoby
pieniądze za kilkanaście wykonanych przez niego prac remontowych w
mieszkaniu Ali. Nie wiedzieliśmy czy mówił prawdę, czy nie. Później
dowiedzieliśmy się od Stacha Moniki z rozmowy telefonicznej, że w
niesłychanie bezczelny sposób żądał od niego zapłaty w dolarach za "opiekę"
nad Alą, ponieważ tej opieki nie zapewniła rodzina. Twierdził też, że nie
otrzymał od nas żadnego wynagrodzenia za pomoc w pogrzebie. Była to
nieprawda, ponieważ ja sam dwukrotnie wypłaciłem mu poważne sumy. Adres
Stacha widocznie znalazł przeglądając papiery Ali. Ponieważ Ala była
oszczędna i miała trochę oszczędności w banku, musieliśmy wystąpić do sądu o
stwierdzenie naszych praw do spadku. Uzyskaliśmy je bez trudności. O
komorniku w ogóle nie było mowy. Z wielkim trudem wynajętą ciężarówką
(zresztą przy pomocy owego sąsiada i zięcia sąsiadki) przywieliśmy meble Ali,
telewizor i cięższe przedmioty do Inowrocławia. Jakoś to wszystko upchaliśmy
w naszym i tak już zagraconym domu.
84.
W latach osiemdziesiątych bardzo rozbudowano Ośrodek Szkolenia i
Rehabilitacji
Niewidomych
w Bydgoszczy
przy ulicy Powstańców
Wielkopolskich 33. Rozszerzono zakres szkoleń i ich specjalizacje. Poza
turnusami o charakterze ogólnym tj. z zakresu rehabilitacji dla nowo
117
ociemniałych zaczęto organizować szkolenia dla głucho- niewidomych, dla
niewidomych z innymi dodatkowymi schorzeniami (jak np. cukrzyca), dla
dzieci niewidomych, a także utworzono
studia masażu leczniczego,
administracji, biurowości, gry na organach, użytkowania komputerów i obsługi
central telefonicznych. Dyrektorem ośrodka był mgr Zbigniew Terpiłowski,
słabo widzący, ale świetny organizator. Kadra instruktorska z niewielkiej na
początku, bardzo się rozrosła. Gmach ośrodka, którego twórcą był Józef
Buczkowski, był bardzo reprezentacyjny. Na miarę ośrodków w Europie
Zachodniej i USA. Liczył cztery pietra, obejmował hotel dla kursantów,
pomieszczenie administracyjne i szkoleniowe, salę gimnastyczną, stołówkę,
zresztą nie będę już wyliczał drobiazgowo wszystkich elementów ośrodka.
Przy wejściu do ośrodka miły głos kobiety informował: "Uwaga schody".
Była to fotokomórka, która uruchamiała się przy podchodzeniu do wejścia.
Podobne fotokomórki były też zainstalowane wewnątrz budynku. Siedziba
władz okręgowych PZN miała tam też swoje biura. Kierownikiem biura była
mgr Krystyna Krzemkowska. Przewodniczącym zarządu był pan Zbigniew
Terpiłowski.
Ja poznałem dobrze Ośrodek z okazji skierowania mnie na różne
szkolenia. Nie było porównania ze względu na warunki między nim, a
Zakładem Rehabilitacji Zawodowej przy ulicy Bernardyńskiej 3, gdzie w roku
1961 przygotowano mnie do pracy w systemie nakładczym dla Spółdzielni
Niewidomych "Gryf'. Turnusy w których uczestniczyłem obejmowały
rehabilitację podstawową dla nowo ociemniałych, rehabilitację dla głucho niewidomych, rehabilitację tzw. geriatryczną (w związku z moim posuniętym
wiekiem). Miałem poważne trudności w korzystaniu z instruktażu z powodu
niedosłuchu i używania niedostosowanych
do jego specyfiki aparatów
słuchowych. Jednak bardzo mi pomagali koledzy z pokoju w hotelu.
85.
Niezwykle trudnym problemem okazało się zapewnienie nam mieszkania
ze strony władz miejskich. Wielokrotnie nas zapewniano, że już wkrótce
otrzymamy mieszkanie z nowego budownictwa komunalnego. Czas jednak
płynął, a mieszkania nie było. Raz pozbyto się mnie, wręczywszy mi kartkę z
adresami czterech osób, które jakoby miały likwidować poprzez sprzedaż swoje
mieszkania. Żadna z nich nie miała takiego zamiaru i wyraziła zdziwienie, że
władze miejskie tak błędnie informują (jak się wyraziła jedna z tych osób "czy
oni są głupie?"). Wystąpiłem osobiście przy pomocy Polskiego Związku
Niewidomych (bardzo aktywnego przewodniczącego Koła w Inowrocławiu) z
pretensją do kompetentnego wiceprezydenta o niepoważne traktowanie.
Interweniowała też energicznie pani Teresa K., jako czynnik społeczny.
Wiceprezydent zapewnił ją, że umowa między mną, a władzami miejskimi
będzie dotrzymana i że dostanę mieszkanie w miejsce dotychczasowego
118
przyjętego przez miasto. Mieszkanie jednak przydzielono mi i to kwaterunkowe
dopiero po czterech latach. Poniosłem dużą stratę pieniężną nie mogąc kupić
mieszkania
własnościowego
na skutek
ogromnego
postępu
inflacji.
Dowiedziałem się później, że były wolne mieszkania i kwaterunkowe i
własnościowe na przykład na osiedlu Piastowskim. Moi znajomi oburzali się, że
nie dostałem takiego mieszkania i półgębkiem napomykali, że załatwiłbym
zaraz sprawę, gdybym dał coś "w rękę". Jak już wspomniałem nigdy nie dałem
jeszcze łapówki urzędnikowi państwowemu, chociaż wiedziałem, że to się
praktykuje. Nawet nie umiałem tego załatwić, pomijając obiekcje moralne, które
były jednak dla mnie na pierwszym planie. Starałem się też o mieszkanie przez
prywatne biuro pośrednictwa. Nie zdobyłem się jednak na zaproponowanie
pośrednikowi dodatkowego honorarium poza jego taksą (co by w tym wypadku
nie kolidowało z uczciwością, a pobudziłoby go do większej aktywności).
Dowodziło to może mojej niezaradności życiowej. Pośrednik obiecał mi, że się
postara o mieszkanie własnościowe z nowego budownictwa. Doszły mnie
słuchy, że miał kilka na oku, ale mnie o żadnym nie poinformował. Domyśliłem
się, że ubiegli mnie inni, którzy po prostu nie żałowali pieniędzy na dodatkowe
wynagrodzenie pośrednika. W efekcie, czekając cztery lata na mieszkanie
własnościowe
straciłem
większość
pieniędzy
otrzymanych
za moją
nieruchomość na skutek inflacji. Myślę, że dopuszczenie do tej straty też
dowodziło mojej niezaradności, ponieważ mogłem pieniądze, aczkolwiek z
trudnością, zamienić na jakieś dobra materialne nie tracące na wartości.
Nowe mieszkanie przy ulicy Konopnickiej nie bardzo mi odpowiadało,
jednakże nie miałem wyboru.
Mieszkanie to przydzielono mi tylko dlatego, że zmarła jego poprzednia
lokatorka, a przewodniczący koła PZN dowiedziawszy się o tym, natychmiast
zainterweniował, by mi je przyznano. Zawdzięczałem mu to mieszkanie,
niestety zmarł na zawał serca. Lokal mieszkalny jak to się nazywało urzędowo
znajdował się na czwartym piętrze, a może na trzecim, ze względu na bardzo
wysoki parter w bloku na Nowym Osiedlu z pierwszego powojennego
budownictwa. To osiedle powstało w latach pięćdziesiątych na terenach między
dworcem kolejowym a Uzdrowiskiem. Dziś jest to imponujące osiedle z
mnóstwem bloków, z zapleczem handlowym w postaci wielu sklepów z różnych
branż, szkołami podstawowymi, przedszkolami i ośrodkiem zdrowia. Jednakże
w porównaniu z innymi nowymi dzielnicami mieszkaniowymi osiedle to już jest
przestarzałe. Zlikwidowano wprawdzie kuchnie węglowe nastawiając się
wyłącznie na gaz, ale do dnia dzisiejszego nie doprowadzono gorącej wody jak
na innych nowszych osiedlach (Piastowskim, Toruńskim, Rąbińskim), ani nie
zmodernizowano centralnego ogrzewania. To ostatnie powodowało ciągłe
niedogrzanie mieszkania, tak, że byliśmy zmuszeni przy większych chłodach
podłączać kaloryfer elektryczny.
Mieszkanie jednak przyjąłem skwapliwie. Dowiedziałem się, że inni
zabiegali o nie i o mało co nie ubiegli mnie. Gdybym go nie otrzymał,
119
beznadziejnie bym czekał na następne z kolei. Mieszkanie to, mimo swoich
mankamentów, było ze względu na nowoczesny standard bez porównania
lepsze, niż dotychczasowe, na terenie mojej nieruchomości. Domek zajmowany
przeze mnie i żonę był z przedwojennego budownictwa, zdewastowany, bez
garażu i kanalizacji. Miał tylko oświetlenie elektryczne (bez możliwości
używania elektrycznych urządzeń ogrzewających i maszyn) i podłączony
wodociąg. Remont i unowocześnienie całego domu łącznie z założeniem
centralnego ogrzewania, nawet gdybym miał na to pieniądze, mijałby się z
celem. Dom składający się z pięciu pokoi nie byłby przeze mnie i żonę
wykorzystany. Starania z naszej strony i mnóstwo zabiegów dookoła remontu, a
następnie utrzymywanie domu w należytym stanie byłoby ponad nasze siły
fizyczne i finansowe. Wziąć lokatorów nie mieliśmy odwagi. Stąd mieszkanie w
bloku stało się dla nas dobrodziejstwem, ponieważ odpadła troska o jego
konserwację. Spoczywało to na barkach administracji domów mieszkalnych.
Mieszkanie jednak
wymagało
kapitalnego
remontu i wymiany
wewnętrznych urządzeń. ADM wstawił do kuchni nową kuchenkę gazową,
nowy zlewozmywak, a do łazienki nowy piec gazowy typu "Junkers" i dużą
wannę. Obiecano nam też wymienić muszlę ustępową, ale do tej pory nam jej
nie dostarczono. Całe mieszkanie trzeba było oczywiście bądź wymalować,
bądź wykleić tapetami. Wybraliśmy to drugie. Piękne tapety wybrała nam w
sklepie pani K. i dostarczyła je wraz ze mną taksówką. Tapety założył nam
sąsiad z dawnego mieszkania. Po zakończeniu robót i sprzątnięciu mieszkania
zaczęła się syzyfowa praca z przeprowadzką. Trwała ona trzy miesiące.
Wynajęta furgonetka przewoziła nasze ruchomości siedem razy. Stare
mieszkanie dopiero przy tej okazji poznaliśmy jako niesłychaną rupieciarnię i
magazyn rzeczy niepotrzebnych, gromadzonych przez dziesiątki lat. Na nowe
mieszkanie przenieśliśmy tylko część mebli, tych najlepszych. Resztę bądź
sprzedaliśmy za bezcen, bądź wydaliśmy sąsiadowi, który pomagał nam przy
przeprowadzce. Wiele starych wybrakowanych sprzętów, starej pościeli,
różnych pudeł i mnóstwa starych butów, po prostu spaliliśmy na podwórzu.
Nowe mieszkanie urządziliśmy ładnie. W pokojach pod ścianami
ustawiliśmy prawie nowe szafy na "wysoki połysk" z gatunku tzw.
meblościanek. W większym pokoju, który nazwałem recepcyjnym, położyliśmy
pod stołem i krzesłami piękny czerwony dywan. Naszą dumę stanowił w nim
zawieszony na ścianie wspaniały obraz Konarzewskiego przedstawiający górala.
Był on przedmiotem zachwytu odwiedzających nas sąsiadów i znajomych. Ja
urządziłem sobie "gabinet" w mniejszym pokoju. Na biurku pod oknem
ustawiłem telefon, magnetofon radio - aparat i komplet przyborów do pisania
(m.in. szablon z liniaturą do pisania "po niewidomemu"). Przy tym biurku
siadywałem na długie godziny, studiując książki brajlowskie i słuchając książek
nagranych na taśmę magnetofonową i z Klubu Inteligencji Katolickiej.
86.
120
__
TiW
Wspomnę na zakończenie jeszcze o kilku próbach mających na celu
poprawienie mojego zdrowia tj. poprawienie wzroku i słuchu. Był to wynik
namawiania mnie przez wiele osób, bym nie tracił nadziei mimo
bezskuteczności wszystkich dotychczasowych moich zabiegów i próbował
wszystkiego, co byłoby jeszcze możliwe.
A więc
pojechałem
dwukrotnie
do Poznania,
do słynnego
bioenergoterapeuty Clive Harrisa. Byłem zawczasu zgłoszony. Gdy przyszła na
mnie kolej, podprowadzono mnie do uzdrowiciela. Był on w stanie transu.
Położył dłonie na moich uszach i mocno je przycisnął na przeciąg chyba pięciu
sekund. Przekazał mi w ten sposób swój leczniczy fluid. Nie odczułem żadnego
wrażenia. Efekt pozytywny jednak występował często u innych pacjentów. Po
prostu przypadki moich chorób nie nadawały się do leczenia tym sposobem.
Innym sławnym uzdrowicielem (który wystąpił też w telewizji) był
mieszkaniec Oławy pod Wrocławiem. Zdaje się, że był to emerytowany
kolejarz. Według jego oświadczeń był on w stałym kontakcie z Matką Boską,
która instruowała go przy przyjmowaniu chorych. Gdy pojechałem dom niego,
zastałem cały tłum śpiewających pieśni Maryjne. Nie czekałem długo, bo dano
mi pierwszeństwo jako niewidomemu. Gdy podszedłem do niego, położył mi
dłonie na głowie i modlił się przez chwilę. Uzdrowienie wprawdzie nie
nastąpiło, ale w jego geście odczułem wyraźnie serdeczność i współczucie.
Zdaje się, że nie było też uzdrowień u innych chorych. Wiele miesięcy później
dowiedziałem się, że został umieszczony w zakładzie psychiatrycznym.
Niechętni mu ludzie powołali się na wypadek samochodowy w którym doznał
on uszkodzenia mózgu. Owe objawienia Matki Boskiej miały być podobno
chorobliwym urojeniem.
Również w Poznaniu po przewrocie politycznym w Polsce w latach
osiemdziesiątych i nawrocie ustroju kapitalistycznego utworzyła swoją agenturę
jedna ze znanych klinik z zagranicy tj. w Rosji w Krasnodarze. Inną filią Kliniki
w Nowosybirsku był gabinet okulistyczny w Szklarskiej Porębie. Ja jednak
poprzestałem na Poznaniu. Podczas mojego dwukrotnego pobytu w gabinecie
okulistycznym przyjął mnie za pierwszym razem asystent Kliniki w
Krasnodarze, za drugim razem sam jej dyrektor, zdaje się profesor (nie
zrozumiałem jego nazwiska). Klinika w Krasnodarze miała być na najwyższym
światowym poziomie i oczywiście leczenie się w niej było bardzo kosztowne.
Jeżeli oświadczono pacjentowi po jego zbadaniu, że jest szansa na wyleczenie
lub poprawienie jego wzroku miało to być gwarancją. W moim przypadku
uczciwie mi powiedziano, że szansa byłaby minimalna ze względu na wielki
postęp choroby i posunięty wiek.
A właśnie w tej klinice leczono zespół Ushera (choroba oczu i
niedosłuchu), do niedawna nieuleczalny. Ale wyniki pozytywne występowały u
pacjentów młodszych i we wcześniejszych stadiach choroby. Tak więc i tutaj nic
121
nie wskórałem. Jak wspomniałem, uczciwi lekarze powiedzieli mi, że szkoda
moich dużych pieniędzy.
Słynna uzdrowicielka nazwiskiem Zawadzka zamieszkała w Gdyni, w
ramach objazdu różnych miejscowości przybyła też do Torunia. Leczyła ona
silnym fluidem jako bioenergoterapeuta, działając na chorych połączonych ze
sobą łańcuchem rąk. Wziąłem udział w tym seansie. Wielu z tych chorych
odczuwało mrowienie w rękach, ale jak mi się zdaje nikt nie odczuwał poprawy.
Ja nie doznałem żadnego wrażenia.
Również w Toruniu udzielał porad naturalista - zielarz nazwiskiem
Skalski. Po dosyć dokładnym wywiadzie ze mną oświadczył mi, że moja
choroba oczu i niedosłuch ma podłoże miażdżycowe i że powinienem się leczyć
w tym kierunku u lekarza internisty. Przepisał mi jednak jedenaście gatunków
ziół, zalecił sypianie na słomie owsianej w celu zneutralizowania szkodliwego
promieniowania mojego organizmu. Gdy poddałem się próbie badania krwi na
zawartość cholesterolu pod kierunkiem lekarza internisty okazało się, że
miażdżyca u mnie jest mała, w granicach normy. Tak więc rozpoznanie
Skalskiego o miażdżycowym podłożu moich chorób było błędne. Przepisana
przez niego terapia też mi nic nie pomogła.
87.
W ciągu naszego zamieszkania w nowym mieszkaniu stan zdrowia Celiny
coraz bardziej się pogarszał. Była to woda na młyn Zosi, która miała nam za złe,
żeśmy porzucili dawne mieszkanie we własnym domu, a na nowym przyjęli
choroby pozostawione jej zdaniem w murach przez dawnych lokatorów. Był to
oczywiście niemądry pogląd. Celina chorowała od wielu lat, a mój stan zdrowia
był nadal zadawalający. Nie gojąca się rana na nodze Celiny coraz więcej
ropiała, przyplątała się też anemia i miażdżyca, wielkie wychudzenie z powodu
niedożywienia na skutek braku apetytu. Ciągłe moje nakłanianie by poddała się
leczeniu było bezskuteczne. ŻOna stała się rzeczywiście trudnym człowiekiem.
Mało co do niej docierało. Wydawała mnóstwo pieniędzy na pandore do
opatrywania ran na nodze. W końcu postanowiłem sam na siłę sprowadzić
lekarza mimo rozpaczliwych protestów Celiny. Po prostu bała się, że lekarz
będzie rokował jak najgorzej. Istotnie stwierdził on stan ogólny bardzo ciężki i
dał skierowanie do szpitala. Gdy odszedł Celina powiedziała do mnie niemalże
ze łzami: "Wykończyłeś mnie, ze szpitala już nie wrócę". Później jednak się
uspokoiła i zaczęła się przygotowywać do wyjazdu do szpitala. W szpitalu
umieszczono ją na oddziale wewnętrznym. Gdy ją po raz pierwszy odwiedziłem,
wyraziła nawet zadowolenie z powodu dobrej opieki lekarskiej i pielęgniarskiej,
a w szczególności z tego, że pozbyła się uciążliwego opatrywania nogi. Po kilku
dniach przetoczono jej krew jako zabieg leczniczy w celu zlikwidowania
anemii. Zaordynowano jej leki przeciw miażdżycy. Chyba po tygodniu
przeniesiono ją na oddział chirurgiczny z zamiarem dokonania przeszczepu na
122
ranę, co miało być zabiegiem radykalnym. Ponieważ zbliżały się Święta
Wielkanocy, zwolniono ją ze szpitala do domu, przesuwając operację na okres
poświąteczny. W domu czuła się bardzo źle i po świętach z zadowoleniem
wróciła do szpitala. Rozmawiałem z ordynatorem na temat leczenia Celiny,
prosząc o wykorzystanie wszystkich możliwych sposobów, z uwzględnieniem
gdyby to było konieczne mojego prywatnego sfinansowania. Lekarz
odpowiedział mi, że zakupywanie na własny koszt lekarstw nie jest potrzebne,
ponieważ szpital dysponuje wszystkimi środkami w ramach ubezpieczalni. W
celu przeprowadzenia przeszczepu, pobrano u Celiny płat skóry z uda.
Przeszczep się przyjął bardzo dobrze ku wielkiemu zadowoleniu lekarzy tak, że
postanowiono po kilku dniach wypisać Celinę ze szpitala na rekonwalescencję
do domu. Niestety na dzień przed przewidzianym powrotem Celiny do domu
wystąpiły ciężkie komplikacje. Nie wiadomo czy były one następstwem
operacji, czy też ubocznym działaniem podawanych jej wielu leków. Straciła
przytomność i wystąpiła u niej padaczka. Przeniesiono ją na oddział
neurologicznej intensywnej terapii i podłączono do różnych urządzeń
reanimujących. Jednak po pięciu dniach zmarła nie odzyskawszy przytomności.
Przedtem została zaopatrzona
Sakramentami świętymi. O jej śmierci
zawiadomił mnie szpital telegramem.
Mnóstwo zabiegów i formalności związanych z pogrzebem przejęli na
siebie moi dobrzy sąsiedzi i opiekunka z Polskiego Komitetu Opieki Społecznej,
która już od dłuższego czasu dochodziła do nas. Wszyscy bardzo mi współczuli
i pomagali jak mogli. Grób wykopano na moje życzenie tzw. "głębinowy", to
jest taki w którym ja także mogę być pochowany. Postanowiłem w okresie roku
(po osadzeniu się ziemi) zamówić płytę z lastriku. Było mi bardzo żal Celiny.
Mogłaby pożyć znacznie dłużej, gdyby nie jej uparte powstrzymywanie się od
konsultacji z lekarzami i wcześniejszego leczenia pod ich kierunkiem. W czasie
pogrzebu miał miejsce wzruszający moment. Na gałęzi drzewa stojącego nad
otwartą mogiłą niezwykle pięknie zaśpiewał skowronek. Śpiewał przez długą
chwilę. Przy wiosennej, słonecznej pogodzie i tym śpiewie ptaszka bardzo nam
wszystkim poprawił się nastrój. Jedna z pań uczestniczących w pogrzebie
powiedziała, że Celina z radością poszła do nieba. Inna z pań, sąsiadka,
powiedziała mi następnego dnia, że miała sen, w którym przyszła do niej żona i
bardzo ją przepraszała, że odmówiła jej zaproszenia pod nieprawdziwym
pretekstem, udziału wraz ze mną w jej Świętach Wielkanocy. Przyczyna
odmowy była dla mnie oczywista, Celina chciała mieć za wszelką cenę spokój.
Po śmierci Celiny szpital zwrócił mi jej wszystkie osobiste rzeczy. Był
tam między innymi kalendarzyk - rodzaj krótkiego pamiętnika - w którym
zapisywała bieżące wydarzenia. W pierwszym niemądrym odruchu chciałem te
notatki wyrzucić wraz z innymi niepotrzebnymi rzeczami. Na szczęście
rozmyśliłem się i zatrzymałem ten pamiętnik. Gdy mi go czytano popłakałem
się ze wzruszenia. Pod koniec tych zapisków skarżyła się na bolesne zabiegi,
zwłaszcza zastrzyki. Chciała jak najprędzej wrócić do domu. Lekarze dawali jej
123
I
I
I
I
na to szansę. Wyrażała w tych zapiskach lęk przed dalszym leczeniem. Do
odwiedzających ją osób wypowiadała się z wielką troską na mój temat, czy dam
sobie radę bez niej. Niestety nie wyszła już ze szpitala. Jej pamiętnik stał się dla
mnie pamiątką. Odwiedzam często grób Celiny. Jak żeśmy tam ze sobą żyli, tak
żyliśmy, ale gdy jej teraz nie ma, to napływają mi łzy do oczu, gdy stoję nad jej
grobem.
Na tym kończę ten pamiętnik. Nie wiem jak długo będę żył i co mi
jeszcze życie przyniesie. Mam 68 lat. Wszystko składam w ręce Boga. To
zawierzenie mu bardzo pomaga mi żyć.
124
Download