Kierkegaard: Maska i gest uwodziciela

advertisement
Kierkegaard: Maska i gest uwodziciela
Autor tekstu: Eugeniusz Obarski
Przepaść Sørena Kierkegaarda i Regina Olsen
Søren
Aabye
Kierkegaard (1813 —
1855), filozof duński,
zwany
„Sokratesem
Północy" (chyba nieco
przekornie,
bowiem
zmagał się on z myślą
Sokratesa
równie
usilnie
jak
sam
Nietzsche),
wybitny
myśliciel
religijny,
który na nowo ożywił
główne
założenia
teologii, prekursor filozofii egzystencjalnej. Myśl Kierkegaarda wywarła ogromny wpływ na
współczesną filozofię i literaturę; wymieńmy tu choćby nazwiska Heideggera, Jaspersa, Sartra,
czy protestanckiego teologa Bartha, który pod wpływem myśli Kierkegaarda zbudował
konstrukcję tzw. teologii dialektycznej.
Kierkegaard i Nietzsche
Jarosław Iwaszkiewicz, tłumacz Kierkegaarda, tak pisze o nim we wstępie do książki
duńskiego myśliciela Bojaźń i drżenie. Choroba na śmierć: "Postać Kierkegaarda jest tak
zadziwiająca, osobliwa i trochę przerażająca, że trudno tłumacząc jego dzieło nie dochodzić do
niego poprzez autora". Nam także nie pozostaje nic innego...
Pisma, które pod wieloma pseudonimami wydaje Kierkegaard, znajdują wprawdzie
czytelników, jako że nie pozbawione są dowcipu — ich autor bowiem od wczesnych lat swą
melancholię pokrywał ironią i ekscentrycznym zachowaniem (chodził po ulicach Kopenhagi w
dziwnych strojach; jego spodnie miały nogawki nierównej długości) — lecz sporą część
czytających irytuje co innego: ich treść religijna i pewien ton napastliwości; Kierkegaard
bowiem z niezwykłą siłą atakuje współczesny chrystianizm zarzucając mu spekulatywizm i
laicyzację, wdaje się w spory z teologami. Są więc owe pisma, jak na tamte czasy (czy tylko
tamte?), w pewnym stopniu „nieobyczajne"; zbyt wiele zawierają śmiałej i swobodnej — by nie
rzec „frywolnej" — treści. Ich autor uważa na przykład, iż Bóg, jak również pewne wyjątkowe
jednostki nie podlegają prawom moralnym obowiązującym ogół, twierdzi, że istnieją sytuacje,
gdy możliwe i konieczne jest nawet zawieszanie etyki, odwracanie biegunów dobra i zła, a więc
unieważnianie niemoralności tego, co niemoralne (sic!), albo że "chcieć udowodnić istnienie
Boga jest przedsięwzięciem najśmieszniejszym ze wszystkich", że "demon może działać na
korzyść człowieka" i tym podobnie. Domena religii jest bowiem dla Kierkegaarda domeną
absurdu i paradoksu. Jeśli odrzuci się wiarę sankcjonującą ów absurd, wówczas nie pozostaje
rozumowi nic innego jak uznać paradoksy tej wiary za czysty nonsens. Kierkegaard potrafi
jednak odróżnić znamienny chrześcijański absurd od jego rozumienia potocznego, czyli od
bezsensu. Uważa, że wiara nie powinna być poddawana racjonalizacji, a chrześcijaństwo,
będące w tym rozumieniu wręcz rezerwuarem „absurdów", ma prawo dążyć do poznania tego,
co tak naprawdę nie może być poznane, jak i zrozumienia tego, czego w istocie nie da się
zrozumieć. Dla wiary bowiem absurd nie jest absurdem; więcej — jest on jej przedmiotem,
wręcz żywiołem. Absurd musi więc pozostać w obrębie ludzkiego doświadczenia wraz z całą
irracjonalną sferą Objawienia; nie może być niczym innym, jak „skandalem dla rozumu".
Kierkegaard twierdzi, że całe nowożytne chrześcijaństwo absolutnie nie jest już
chrześcijaństwem, a w większości wypadków jest nawet jego zaprzeczeniem, i jako takie wręcz
uniemożliwia dzisiejszemu człowiekowi zostanie prawdziwym chrześcijaninem. Głosi pogląd, że
chrześcijaństwo na swych ołtarzach umieściło bożki, i nie czci już ono Boga. Tymi bożkami,
które stały się celami samymi w sobie, bożkami dalekimi od niewyrażalnej, tajemnej
rzeczywistości Bożej, są prawdy wiary i doktryny kościelne, jak również przebrzmiałe
przekonania i inne teologiczne skamieliny, które przeobraziły się w ludzkie wierzenia
wyrażające tylko namiastkę tego, co prawdziwie święte… Nic więc dziwnego, że autor owych
pism szybko znajduje zagorzałych wrogów, a wśród których był nie tylko Kościół katolicki, ale i
protestancki.
Tak jak młodszy o trzydzieści lat od Kierkegaarda Fryderyk Nietzsche próbuje odnowić
zastany świat za pomocą wskrzeszenia filozofii przedsokratejskiej, tak Kierkegaard ma zamysł
wskrzeszenia pierwotnych chrześcijańskich form egzystencji; nawołuje do powrotu ku
samowyrzeczeniu i egzystencjalnej izolacji człowieka w obliczu nieskończoności i tragizmu jego
przeznaczenia. Obu myślicielom stoi na drodze ówczesne, realne chrześcijaństwo; dla
Kierkegaarda chrześcijaństwo - podkreślmy — w jego wymiarze kościelnym. Tak więc spotyka
się ono z ich dogłębną krytyką, z tym, że z jakże różnych pozycji: Kierkegaard zaatakuje byt
społeczny zwany Kościołem, Nietzsche zaś samo chrześcijaństwo i jego istotę. Nietzsche
przekonywać będzie, że Kościół zniszczył, wręcz zmasakrował życie, starając się dostosować je
do wymogów chrześcijaństwa; Kierkegaard natomiast twierdzić będzie odwrotnie: Kościół
storturował religię pragnąc dostroić ją do świeckich wymiarów życia...
Pisma obu myślicieli — jak zresztą każde pisma autorstwa ludzi godnych tego miana —
są zawsze zwierciadłem; powiada bowiem G. Ch. Lichtenberg, pisarz niemieckiego oświecenia:
„Książka jest lustrem; gdy zajrzy do niej małpa, nie odzwierciedli ono apostoła [apostoł nie
może z niego wyjrzeć]". Przywołajmy tu prawdę starą jak świat, że jeśli kiedykolwiek
zechcemy narazić się ludziom, „wystarczy" tylko trzymać ich stronę, wykłócać się o ich dobro
itd. Ludzie niezbyt przecież lubią istotne zmiany, a prędzej cenią to, co nazywają spokojem
ducha, lecz jak powiada ten sam autor: "Nic nie przyczynia się bardziej do spokoju ducha niż
brak własnych przekonań (...) ludzi nie należy sądzić według ich przekonań, lecz według tego,
co przekonania te z nich czynią". Jak również, dodajmy, na podstawie tego, co czyni z nich
brak jakichkolwiek przekonań i ów „spokój ducha" najczęściej wsparty przecież na zupełnej
ignorancji… Tak więc korzystając z „dobrodziejstw" ignorancji można o pismach Kierkegaarda
powiedzieć, że to wyłącznie kolejny zbiór monotonnych i maniakalnych ataków na
chrześcijaństwo, i idąc za przykładem jego krytyków pragnących zachować „spokój ducha"
zbyć całą pracę pisarską Kierkegaarda wzruszeniem ramion. To jednak byłoby zbyt łatwe.
Wszelako, mimo takich prób czynionych przez wielu, Kierkegaard, jako bohater tragiczny,
przetrwał do dziś i nadal budzi żywe zainteresowanie. Choć dla wielu jego krytyków — z reguły
patrzących nań pod kątem tak zwanej prozy życiowej - zapewne wyłącznie jako kuriozum nie
mogące liczyć na zbyt liczne grono spadkobierców swej myśli i naśladowców.
Gest: SørenKierkegaard wcześnie odczuł, że nikły jest związek (jeśli w ogóle taki
zachodzi) pomiędzy rzeczywistością i możliwościami. A jednak, mimo tej konstatacji,
oparł swoje życie na jednym wybranym geście. Być może ten, kto traktuje życie
poważnie, kto nie bawi się życiem, używa gestu po to, aby uczynić swe życie bardziej
rzeczywistym. Zapewne. Ale czy nie bywa i tak również, że wówczas, gdy korzystamy
z możliwości, które kryją się w geście, po prostu karmimy się iluzją i oszukujemy
samych siebie (co nie odbiera nam mimo wszystko heroizmu)? Co składało się na ów
gest, na którym oparł swe życie Søren Kierkegaard, autor Dziennika uwodziciela?
"Trzeba mieć niemało odwagi - pisze Kierkegaard - by się ukazać takim, jakim się jest
naprawdę". A Kierkegaard na to właśnie się odważył. Odważył się również Fryderyk Nietzsche.
I choć Nietzsche i Kierkegaard dobrze wiedzą, że nauczanie prawdy jest zgoła niemożliwe tam,
gdzie zbyt niski jest poziom i sprawność myślenia, to mimo tej konstatacji nie składają broni;
czują wewnętrzny przymus by działać. Nietzsche swe uprawianie filozofii nazywa
„wypróbowującym", Kierkegaard zaś - „eksperymentalną psychologią". Obaj też piszą z
uderzającą prostotą (bardziej Nietzsche), lecz jednak, pomni niebezpieczeństw ze strony
panoszącej się wokół powierzchowności, która swą słabość i przeciętność pragnie oprzeć na
jakichkolwiek, często byle jakich podstawach — wówczas w miejscu prawdziwej prostoty
pojawia się banalne, trywialne uproszczenie, by nie rzec: myślowe prostactwo — czynią coś,
czego nie czynili przed nimi żadni myśliciele: otóż ostrzegają oni przed odbieraniem i
przyjmowaniem ich myśli wprost, tym bardziej, że brzmią one dla pospolitego ucha (co nie
oznacza, że również dla sprawnego umysłu!) dość obcesowo i apodyktycznie. I Nietzsche i
Kierkegaard zdają sobie sprawę, że tylko dla kogoś zupełnie ograniczonego życie niesie pełnię
jednoznaczności. Niestety, na nic wszystkie ich przestrogi: mimo, iż obaj znajdują oddźwięk —
co pewne — to niestety bez głębszego, a już na pewno bez powszechnego zrozumienia (co w
znacznej mierze przetrwało i do dzisiaj).
Outsider
Pisze Kierkegaard: "W każdym pokoleniu znajdzie się takich dwóch lub trzech, których
składa się w ofierze za innych, by w straszliwych cierpieniach mogli odkryć to, z czego inni
będą mieć pożytek". To niejako los Nietzschego, to także los Kierkegaarda, który świadomie
dokłada starań, by stać się takim wyjątkiem. Kocha wprawdzie to, co powszechne; to, co
ludzkie w człowieku, lecz jednocześnie stwierdza, że to właśnie zostało mu odmówione, że jest
"fizycznie, niemal pod każdym względem zbyt ograbiony z wszystkiego, by móc przedstawiać
wartość dla jakiegoś pełnego człowieka"; lecz wszystko to, jak sądzi, przyniesie pożytek przede
wszystkim innym. I pisze: "Stoję tu jak jakaś samotna sosna, egoistycznie odosobniony i
skierowany ku górze, nie rzucam cienia i tylko leśny gołąb buduje swe gniazdo w mych
gałęziach". Z jednej strony Kierkegaard uważa się za byt nieudany, charakteryzujący się
przypadkowością i daremnością istnienia, a z drugiej strony zauważa w sobie potęgującą się
świadomość sensu, konieczności i doniosłości zdarzeń, które są jego udziałem, które go
spotykają — również na skutek jego własnej działalności. Odkrywa też w swoim życiu pewną
„nadwyżkę", której nie zawdzięcza, jak twierdzi, samemu sobie; jej sens, jak również sens
tego, co sam czyni, odkrywa zawsze nieco później: "po jakimś czasie rozumiem zawsze o wiele
lepiej". Rolę, jaką mają do odegrania tacy jak on, tak oto określa: "Gdy w społeczeństwie
zbiera się na burzę, wówczas pojawiają się takie indywidualności jak ja". Kierkegaard ma
zadanie do wykonania: pragnie być sobą, co według niego „może nastąpić tylko przez związek
z Bogiem". Tylko z Nim. I choć Bóg stanowi tajemnicę — powiada Kierkegaard — to jednak jest
„uchwytny" przez człowieka. Mamy tu do czynienia z echem augustiańskiego motywu
człowieka jako imago Dei.
***
We wrześniu 1840 roku dwudziestosiedmioletni
Kierkegaard zaręcza się z osiemnastoletnią córką radcy,
Reginą Olsen (przedtem gwałtownie skończywszy
znajomość z Bolettą Rordam, z obawy — jak notuje w
swym Dzienniku - przed… obłędem). W rok później
przekreśla dramatycznie owe zaręczyny; odsyła Reginie
obrączkę. Uważa, że to konieczne, chce bowiem za
wszelką cenę ratować Reginę przed wspólnym losem,
niebaczny, że czyni to — jakby nie było — również
kosztem swego własnego, osobistego szczęścia. Wyjeżdża
do Berlina, gdzie słucha wykładów Schellinga; znany
filozof zawodzi go jednak zupełnie. Gdy wraca do
Kopenhagi, prowadzi tam życie tak dalece osobliwe, iż
zajmują się nim nawet satyryczne gazety; obśmiewają go
jako kompletnego dziwaka, co rusz wywołującego
skandale (już samo imię Søren nabrało charakteru,
można by rzec, pejoratywnego; Kierkegaard z racji swych
poglądów i zachowania był bowiem tak dalece „znany", iż
kopenhaskie matki mówiły ponoć do swych dzieci „Nie
bądź Sørenem"). Dużo pisze; instynkt twórczy zostaje
najwyraźniej wyzwolony przez ból rozstania z Reginą.
Napisał m.in. Z papierów jeszcze żyjącego (1838), Bojaźń
i drżenie (1843), Albo-albo (1843), Mowy ku zbudowaniu
(1843), Pojęcie lęku (wyd. w 1844, dysertacja doktorska,
którą obronił w 1841 r.), Okruchy filozoficzne (1844),
Stadia na drodze życia (1845), Postscriptum do Okruchów
filozoficznych (1846), Dzieła miłości (1847), Lilie polne i
ptaki niebieskie (1847), Mowy chrześcijańskie (1848),
Chorobę na śmierć (1849), Przysposabianie się do życia w chrześcijaństwie (1850), O
rachunku sumienia (1851), Chwila (1855). Dziennik uwodziciela, pisany w latach 1844 —
1855, stanowi w polskim wydaniu część obszernej pracy Albo-albo. Jarosław Iwaszkiewicz
nazywa stronnice Dziennika uwodziciela "zupełnie fantastycznymi; przypominają one
nastrojem stronnice Pustelni Parmeńskiej i są takim samym arcydziełem jak powieść
Stendhala". Kierkegaard prowadzi też swój dziennik (Papiery); nie został on wydany za jego
życia. Na temat związku Kierkegaarda z Reginą Olsen znajdujemy w dzienniku wprawdzie
sporą ilość wyjaśnień, lecz — podobnie jak każda czytana pod tym kątem karta z innych jego
dzieł — wyjaśnienia owe stanowią po prawdzie dodatkową zagadkę, kolejne utrudnienie. Tak
więc mimo, że postać jego narzeczonej przewija się przez wiele jego dzieł, brak nam zapewne
jednoznacznego wyjaśnienia co też naprawdę zaszło w ich związku; jak na ten temat pisze Lew
Szestow (Ateny i Jerozolima): "odstrasza absolutna niemożliwość rozplątania gordyjskiego
węzła zmyśleń, które Kierkegaard celowo powiązał z rzeczywistymi wydarzeniami swego
życia".
Gest: uczynić niedwuznacznym to, co trudno jednoznacznie wyjaśnić, co jest
skomplikowane, co dokonało się z wielu powodów. Jaka jest wartość naszego gestu w
życiu, czy ściślej: wobec życia? Pytamy tu o wartość form, jakie wnosimy w życie,
niejako podsycając je w ten sposób. Gest tworzy formę, forma zamienia się w gest,
gest kieruje się na powrót ku duszy, która powołała go do istnienia, ta zaś prześwituje
spod zasłony gestu...
Kierkegaard określa siebie jako poetę religii (którym jest w istocie!), lecz zaraz dodaje:
"Na próżno walczę, tracą grunt pod nogami. Moje życie staje się przecież tylko egzystencją
poety". "Jestem melancholikiem — pisze — jestem o całą wieczność za stary dla niej (...) to
mój grzech, że porwałem ją ze sobą w ten wielki nurt (...) gdyby moje życie nie było jedną
wielką pokutą, to [może] wtedy... Tak więc porzuca Reginę; mówi, że jej nie kocha — nigdy
nie kochał, że jest człowiekiem o duszy żądnej igraszek, dla którego liczą się tylko ciągle nowe
sytuacje i nowe znajomości. Obwieszcza to wszem i wobec, tak aby „postawić kropkę nad i" i
również „z zewnątrz" przekonać ją do tego. Regina musiała stracić ów związek, który oznaczał
dla niej istotę życia i samo życie. By uprawomocnić i „wyjaśnić" powody rozerwania tego
związku, by owo zerwanie nie zamykało Reginie drogi do życia, by nadal stało ono przed nią
otworem, Kierkegaard musi przywdziać maskę grzesznika, bezwzględnego uwodziciela
porzucającego bez najmniejszych skrupułów uwiedzioną dziewczynę. Chodzi mu o to, by dla
Reginy nadal najważniejsze było wyjście za mąż, by w żaden sposób nie zamknęła się ona
przed możliwościami, jakie niesie życie. Kiekegaard zakłada więc maskę uwodziciela, lecz pod
nią skrywa swe prawdziwe oblicze — twarz ascety pragnącego uczciwie iść swą drogą do
końca, tj. ponosić pełne konsekwencje wyboru swej postawy i życiowej drogi; drogi jakże
często ocierającej się przecież o rozdroża i bezdroża. I najczęściej drogi samotnej. Chciał przed
tymi rozdrożami i bezdrożami uchronić Reginę: „Do tego, żeby żyć zwyczajnie, trzeba mieć
wiele odwagi". Lecz, jak wiemy, do życia niezwykłego, wypełnionego misją — również; i
zdecydowanie więcej przecież. W wewnętrznym świecie Kierkegaarda owa misja, czyli
obowiązek wskazywania na to, co ukryte, misja odkrywania sensu, jest właśnie tym, co dla
niego zupełnie naturalne; wystrzega się on bowiem płytkich kompromisów życiowych, a istnieć
znaczy dla niego być odmiennym; taka właśnie jednostka jest dlań prawdziwym człowiekiem,
bo życia nie sposób zamknąć w żadnym logicznym wprawdzie, lecz wymyślonym systemie. I
żaden też system filozoficzny nie jest w stanie
wytłumaczyć niepowtarzalnych przeżyć jednostki
ludzkiej; Kierkegaard nawet nie próbuje tworzyć
systemu filozoficznego. Filozofia Kierkegaarda jest
celowo antysystemowa.
Kierkegaard uważa się za „wybrańca", który
tylko wtedy może osiągnąć wielkość i rozwinąć
skrzydła, gdy zostanie mu „zakazane" wszystko,
co kojarzy się ze szczęściem zwykłych ludzi, a on
sam
zostanie
„wyobcowany"
z
kontekstu
społecznego. I na tym właśnie zasadza się ów gest
Kierkegaarda; nie tylko wobec siebie samego i
swego życia, ale również wobec Reginy Olsen.
Kierkegaard jest przekonany, że Reginie nie
pozostałoby nic jak tylko zginąć, gdyby pozostali
razem „opromienieni" jego melancholią, ową
ciemną nocą, która szalała w jego duszy i
chorobliwym lękiem w którym — co gorsza - miał
upodobanie! A przede wszystkim nikt nie miałby
żadnego pożytku ze złożonej przez Reginę - jakby
nie było — ofiary. "Zrujnowałbym jej życie, a i ona
zmarnowałaby moje, bo stale musiałbym się przez nią podźwigać. Byłem dla niej zbyt ciężki,
ona za lekka dla mnie (...)". Nadmieńmy, że mówi to ten, który w innym miejscu powiada, że
"miłość to jedyna rzecz, na której się znam". Oto jak Kierkegaard definiuje miłość: kochać, to
zważać, bym nigdy nie miał racji. Czy to ironia? Zgoła nie; Kierkegaard zna przecież „nazbyt
dobrze" względność, chwiejność i małostkowość ludzkich stosunków wynikającą z faktu, że raz
ma rację jedno, raz drugie. Stałość i jednoznaczność każdego prawdziwego związku możliwa
jest według niego tylko wówczas, gdy jeden z partnerów życiowych stoi bez porównania wyżej
nad drugim. Wówczas kwestia słuszności nie może się pojawić, nawet jako pytanie. Czy Bóg
Kierkegaarda nie góruje w ten właśnie sposób nad wszystkim? Czyż nie chodzi Kierkegaardowi
tylko o to, aby człowiek samotnie stanął twarzą w twarz z Bogiem i by nikt mu w tym w żaden
sposób nie przeszkadzał? To tłumaczyłoby wiele. Z drugiej strony, czy taka miłość nie była też
ideałem świeckiej ascezy, n.p. trubadurów czy ascezy rycerskiej (czyż sam nie nazywał się
„frontowym żołnierzem ducha"?)? Była, oczywiście, lecz z tą różnicą, iż dzięki przenikliwości
swego umysłu Kierkegaard jest pozbawiony owej naiwnej wiary trubadurów i rycerzy w to, że
uwielbiana przez nich kobieta - ta sama, której się wyrzekli cieleśnie, by miłować ją w „idealny
i czysty" sposób (a w zasadzie idea, którą powołali do życia i wyznawania) - miałaby się
niczym nie różnić w rzeczywistości od ich ideału. I jest Kierkegaard rycerzem, tyle że...
rezygnacji. Powiada przecież: "Rycerz wiary ma tylko siebie samego i to właśnie jest
przeraźliwe". Lecz to nie wszystko; ów rycerz wiary wspina się samotnie stromą ścieżką ku
Bogu, wydaje się on być głuchy na głosy ludzi, ale głosu Boga także nie słyszy… zaiste,
przerażająca sytuacja…
Kierkegaardowskie analizy lęku, samotności i przeznaczenia, jego gorąca i bezwarunkowa
afirmacja wartości i wyjątkowości życia jednostki, powodują, że najwyraźniej sam chce
pozostać takim wyjątkiem, a także ową wyjątkowość jeszcze bardziej umocnić, także poprzez
osobiste przeżycie samotności i za jej cenę. "Gdybym był żył w średniowieczu — poszedłbym
do klasztoru" - mówi Kierkegaard. Powiedzmy więc i my jasno: Regina Olsen była dla
Kierkegaarda jedynie kamieniem milowym, etapem na drodze do Boga, który jedynie jest
godny miłości absolutnej, tj. nie dzielonej z nikim i niczym. To, że zadał Reginie cierpienie,
ugruntowało tylko jego filozoficzną i pisarską ekstazę, a zarazem umocniło jednoznaczność
wyboru własnej drogi. Zakładając maskę uwodziciela, przyjmując jego pozę, Kierkegaard dąży
do jednego - pragnie, aby kochająca go Regina znienawidziła go, aby uczucia, jakie żywi do
niego, przybrały diametralnie inny kierunek, odwrotny; pragnie pozbawić ją niepewności i
wynikających stąd rozterek kochającego serca. Uważa, że Regina wtedy tylko zostanie
uratowana, kiedy sama przewartościuje swe życie. Więc on — również ją przecież kochając robi wszystko, aby jej to ułatwić. Zaiste, smutna sytuacja; ale i tragikomiczna poniekąd,
bowiem mamy tu po części do czynienia z uwodzicielem abstrakcyjnym, tj. takim, który tak
naprawdę wcale nie potrzebuje kobiety jako przedmiotu rozkoszy, któremu wystarcza
stworzona przez niego sytuacja przynosząca możliwość uwiedzenia — to wystarcza
platonicznemu uwodzicielowi, aby się samą taką sytuacją rozkoszował! Pełna mroku, tragiczna
commedia dell'arte rodem z Północy?
Przepaść
Regina Olsen na kilka lat przed śmiercią Kierkegaarda wychodzi za mąż - za jednego ze
swych wcześniejszych wielbicieli i adoratorów. Nawet w dziesięć lat po rozstaniu nie odważył
się Kierkegaard na spotkanie z Reginą. Czy uważał, że jej małżeństwo również jest maską, że
w istocie rzeczy Regina nadal go kocha? Tego nie wiemy. Być może Kierkegaard przeczuwał
niepewność, niejednoznaczność swego gestu; przecież rozstając się z nim Regina spytała
wzruszająco: czy pomyśli sobie o niej czasem? Po wielu latach wysłał jednak do niej list z
wyjaśnieniami. A ona, za zgodą swego męża, odesłała mu jego list bez otwierania, aby na
zawsze pozostało niepewnością, pytaniem bez odpowiedzi to, co i tak było jednym wielkim
znakiem zapytania, i co ją przez całe życie zapewne nurtowało. Ale w ten, jakże paradoksalny
sposób, Regina wybrała… pewność szczególną — pewność niepewności; równie nieubłaganą,
jak nieubłagana i pewna jest śmierć. Nawet gdy Kierkegaard umarł, nic tu się nie zmieniło. A
śmierć dopadła Sørena Kierkegaarda na ulicy. Gdy niesiono go do szpitala, stwierdził, że
umiera jako męczennik swej sprawy, że sprawa, której broni (a walczył, jak wiemy, przeciw
tym, których uważał za faryzeuszy i saduceuszy swego czasu...) wymaga jego śmierci...
Moglibyśmy więc zakończyć tu naszą notę na temat duńskiego myśliciela, dodając tylko,
że wraz ze śmiercią Kierkegaarda nie kończy się przecież droga, którą on kroczył, że nie jest
też ona na głucho zamknięta przed innymi, że aby nią kroczyć, najpierw trzeba się zmierzyć z
Kierkegaardowskim „albo-albo": człowiek, który w swoim bycie jest niejako - jak ujmuje to
Kierkegaard w duchu pascalowskim — „syntezą skończoności i wieczności, doczesności i
nieskończoności", musi dokonać jednoznacznego wyboru. Musi optować, albo za
skończonością, albo za wiecznością. A wybierając skończoność, wybieramy, zdaniem
Kierkegaarda, królestwo nicości; wybierając zaś wieczność — egzystencjalną męczarnię. I już
choćby z powyższego widać wyraźnie dlaczego musiał Kierkegaard kroczyć swoją drogą
samotnie...
Moglibyśmy dodać ewentualnie i to, co najważniejsze zdaniem Kierkegaarda, że człowiek,
który z tego, co konieczne, wyrywa się do wolności, ze skończoności i czasu do królestwa
nieskończoności i wieczności, prędzej czy później musi napotkać na swej drodze coś, co
napawać go będzie bezmiernym lękiem. Otóż tym, co go tak przerazi, będzie świadomość
otwierającej się przed nim bezdennej przepaści dzielącej człowieka skończonego i
egzystującego w czasie, od wieczności i nieskończoności; przepaści pomiędzy tym, co
względne, a tym, co absolutne, pomiędzy tym, co przygodne, a tym, co konieczne. A jest to
groza, której nie była w stanie uśmierzyć nawet jego religijność (która to nota bene wzmacnia
jeszcze ów lęk i świadomość rozpościerającej się przed człowiekiem wierzącym otchłani. Ale nie
rozumiejmy tego tak, iż człowiekowi wiary pozostaje do dyspozycji jedynie poczucie bezsensu,
wycofanie się z życia i bezgraniczna rozpacz. Wiara, o jakiej mówi Kierkegaard, bynajmniej nie
jest w jego poczuciu znakiem solidaryzowania się z irracjonalizmem, nie jest bezmyślnym
„skokiem w otchłań paradoksu i absurdu" [mimo, że tak właśnie ją definiuje!]; to wiara we
wszechogarniającą miłość i Boga jako jej uosobienie). Czy mógłby więc z czystym sumieniem
Kierkegaard wciągać w ową metafizyczną przepaść Reginę Olsen? Czy mógłby zapomnieć o
wieczności, czy choćby kontakt z nią poważnie ograniczyć i skupić się na prozaicznych
sprawach swej czasowej egzystencji i w nich jedynie upatrywać sens i motywacje dla swego
życia — on, który żył wiecznością, i tylko do niej się wyrywał?
Tyle tylko, co powyżej, moglibyśmy powiedzieć na temat Kierkegaarda, wystawiając mu
w ten sposób hagiograficzną laurkę i zamykając naszą notę w sferze niedopowiedzeń. „Jakże
’po tym wszystkim' mielibyśmy Kierkegaardowi nie wierzyć?" — żachnie się ktoś, słusznie
przeczuwając nasz „egzystencjalny sceptycyzm" i jakiś „ciąg dalszy". Niech więc wierzy
Kierkegardowi we wszystko, kto chce lub musi, jak i ten, któremu nic innego nie pozostaje…
My natomiast wiemy, że każdy kij ma dwa końce, a moneta awers i rewers, i że nie inaczej
jest też w kwestii Sørena Kierkegaarda. Odłóżmy więc teraz na bok to, co wyżej
powiedzieliśmy o aspektach religijnych jego osobowości, o jego dokonaniach jako religijnego
myśliciela, jak również to, co mieści się w domenie jego wiary; po tym zabiegu casus
Kierkegaarda wyda się być może bardziej zrozumiały. Lecz — z drugiej strony — czy nie
staramy się tu racjonalizować tego, co ze swej istoty jest a-racjonalne? Być może… Otóż
przywołajmy pewne wydarzenie, którego głównym bohaterem był Kierkegaard; powinno ono —
przynajmniej w założeniu — rzucić nieco więcej światła na jego enigmatyczna osobę (choć
skądinąd wiemy, że najciemniej jest… hm… pod latarnią...). Oto 10 listopada 1836 roku
dwudziestotrzyletni Kierkegaard udaje się z wizytą do domu publicznego. Ucieka szybko
stamtąd wydrwiony, przegnany szyderczym śmiechem rezydujących tam kobiet. Z tego, co
wiemy, a to dzięki jego biografom, było to prawdopodobnie jedyne spotkanie Kierkegaarda z
kobietą jako reprezentantką seksu, z przedmiotem rozkoszy; wydaje się, że zgoła nieudane i
wręcz traumatyczne, bowiem w liczącym 2845 stron Dzienniku pod tą datą znajduje się taki
zapis: "Boże, Boże, Boże!". Kierkegaard, ten „rycerz życia wewnętrznego i wiary" składający
zgoła nie duszpasterską wizytę w „domu pod czerwoną latarnią", ukazujący się w blasku
jeszcze jednego paradoksu? Czyżby stąd wzięła się niechęć do zawarcia związku małżeńskiego
z Reginą Olesn — niechęć zawoalowana kwestiami metafizycznymi i filozoficznymi, często
sofizmatami; niechęć ukryta za prawdami wiary i generalnie za wszystkimi rozważaniami
Kierkegaarda, wzmocniona jego chorobliwą melancholią, umiłowaniem lęku i rozpaczy jako
wartości dlań pozytywnych — i miałaby ona zgoła inne podłoże, bardziej prozaiczne, niż to,
które tak usilnie pragnie on nam ukazać w swoich pismach? Czyżby ten, który tak usilnie
unikał kobiet i jakichkolwiek związków z nimi, chorobliwego wstrętu do małżeństwa, wstrętu do
obcowania płciowego nawet z najbardziej ukochaną przez niego kobietą (bo czyż z innych
powodów gromił żonatych pastorów?) nabawił się w domu publicznym? Ale — z drugiej strony
— czy kto rozsądny tam właśnie szukałby zachęty do życia małżeńskiego? Trudno zresztą
podejrzewać o taki zamiar Kierkegaarda… A może tylko starał się on wówczas unieważniać
niemoralność tego, co niemoralne?… Być może zapytany o ów fakt Kierkegaard,
egzystencjalista-outsider, odpowiedziałby tak oto: "Czy można żyć według zasad jakiejś
filozofii, nie negując życia, bądź filozofii [...] wciągnijcie mnie w jakiś system, a zaprzeczycie
mojemu istnieniu; nie jestem symbolem matematycznym — ja istnieję". Ale dystansowanie
się od systemów filozoficznych nigdy nie oznacza przecież całkowitej rezygnacji z doniosłości
uprawiania filozofii; zdaniem Kierkegaarda chodzi przede wszystkim o to, by filozofia porzuciła
swe abstrakcje realizujące się sub specie aeterni, i wzbogaciła się, po pierwsze, o świadomość
swego aktualnego odejścia od rzeczywistości (czytaj: odejścia od mądrości), a po drugie: aby
zajęła się ona wreszcie konkretem, tak aby można ją było odnosić do bytu i egzystencji
konkretnego człowieka, co do tej pory filozofia zdawała się pomijać, fałszując w ten sposób
autentyczne (egzystencjalne) pytania człowieka związanego przecież nie tylko z wiecznością,
ale i z doczesnością, z pełnią życia. W przeciwieństwie do Arystotelesa, który źródeł istnienia
filozofii dopatrywał się w zdziwieniu myślącego człowieka, Kierkegaard owe źródła umiejscawia
zgoła gdzie indziej: w lęku, w kosmicznej grozie i rozpaczy człowieka; w zwątpieniu będącym
efektem tragicznej konfrontacji człowieka z życiem. Jednym słowem, filozofia nie rezygnując z
poznania prawdy, powinna starać się o znacznie bliższy, niż dotychczas, związek prawdy z
istnieniem. I nie powinna być ona systemowa; czyż nie zarzucał on Heglowi, że jego system
filozoficzny, którego jedną z podstawowych kategorii jest pojęcie ogólności, pomija problemy
jednostki?
Trzy rodzaje człowieka
W „Stadiach na drodze życia", jak również w „Albo — albo", Kierkegaard wyróżnia trzy
modelowe rodzaje ludzkiej osobowości, mające wpływ i kierujące życiem człowieka:
estetyczną, etyczną oraz wspartą na wierze. Formacja estetyczna typowa byłaby dla
myślenia indywidualistów: artystów i poetów, ale także dla refleksji filozofa; są oni wszyscy
niejako skazani na niestałość, na wieczne, pełne niepokoju dążenia i poszukiwania, lecz także
na życie przepojone autentyzmem. Etyczną formację odzwierciedlałoby unormowane życie
chrześcijańskiej wspólnoty, obywatelskie posłuszeństwo i - generalnie — wartości kultury
mieszczańskiej. Domena etyczna obejmuje takie sfery jak nauka, religia, polityka, a także
sferę napięć pomiędzy jednostką a społeczeństwem. Tu rej wodzą ludzie powierzchowni,
emocjonalnie wyciszeni, a po prawdzie: uciszeni, pozbawieni autentyzmu, istotnych dążeń; to
świat ludzi przeciętnych, konformistów. Wiarę zaś (na przykładzie biblijnego Hioba i Abrahama)
określałby skok w głębie tego, co nieznane, w to, co jawi się rozumowi jako oczywisty absurd;
skok zawierzenia Bogu, paradoksalnie jednak ewokujący ciągłe napięcie, niepewność, stan
zawieszenia w otmętach chaosu, stan poddania bezustannym próbom, dźwigania ciężarów w
poczuciu umykania sensu, w niepewności naszych reguł, ocen i sądów, kiedy to wszelkie nasze
pytania pozostają bez odpowiedzi — albo ujmując rzecz inaczej — odnoszą się do sfery
pozostającej poza doczesnością; jednym słowem, to, co kruche, niepewne i nieodgadnione
miałoby być jedynym oparciem i źródłem siły wierzącego. Taka jest według Kierkegaarda istota
wiary prawdziwej, jakże różna od wiary martwej, spetryfikowanej dzięki instytucjonalizacji
religii.
W rozumieniu Kierkegaarda owe trzy obszary/kategorie, to nie tylko modele mentalne z
całym arsenałem właściwych dla nich środków, ale także trzy etapy, stadia życiowe człowieka,
pozbawione — dodajmy — łączników, stanów pośrednich, choć naturalnie może się zdarzyć, że
człowiek ogarnie wszystkie owe stadia posiłkując się nimi w swym życiu; wówczas to on stanie
się łączącym je pomostem. Może zdarzyć się i tak, że człowiek spędzi swe życie na jednym
tylko z etapów... co zda się najczęściej mieć miejsce.
Gest: posługując się gestem staramy się, by wyrażał on to, co jednoznaczne.
Pragniemy wówczas, aby to, co tkwi w sferze możliwości, potencjalności, stało się
rzeczywiste i trwałe; i czynimy to w świecie, w którym, o czym dobrze wiemy, każda
rzecz, w tym i forma, przekształca się w swe przeciwieństwo, w którym egzystują
obok siebie i przenikają się: skończoność i nieograniczoność, ład i żywioł, materia i
wartości duchowe, w tym miłość! Czyż nie na tym polega jeden z aspektów
tragiczności, która towarzyszy naszemu istnieniu?
Nie da się ukryć faktu — a i nie ma po temu żadnego powodu — że naturę miał
Kierkegaard równie mroczną i ponurą (niczym ponura przyroda Północy!), co trudną:
neurasteniczną, egotyczną, ze skłonnością do dewiacji psychotycznych i nerwicowych; pełen
był urazów i kompleksów wywodzących się na pewno ze specyfiki przeżytego dzieciństwa
(Kierkegaard uważał się za „dziecię starości"; w chwili jego przyjścia na świat ojciec liczył sobie
lat 56, matka zaś — 45), poniekąd z protestanckiego pochodzenia i ówczesnego pietystycznego
wychowania (surowa religijność promująca lęk przed Bogiem i ustawiczne poczucie winy), z
ubogiego w wydarzenia życiorysu, z dziwacznego życia osobistego, lecz w sumie nie dających
się łatwo i prosto wytłumaczyć. Niestety, nie znamy zbyt wielu elementów i sił, które
kształtowały jego osobowość. Na pewno kształtował ją jego ojciec; ów ojciec wmawiający
rodzinie, iż ciąży nad nią boska klątwa, bowiem we wczesnej młodości zdarzyło mu się przekląć
Boga, kiedy to przemarzł do szpiku kości na pastwisku, ten sam ojciec, który dobiegając
siedemdziesiątki zabiera pewnego dnia dziesięcioletniego Kierkegaarda na cmentarz i tam
domaga się od niego przyrzeczenia, iż nigdy nie porzuci on wiary… O trudnościach z
wydobyciem z pism Kierkegaarda jednoznacznych informacji na te tematy wspominaliśmy już
wcześniej. „Na szczęście" również sam Kierkegaard prosił, aby nie odbierać dosłownie tego, co
pisze. Niewielka to pociecha poznawcza, ale zawsze jakaś. I na pewno nie myli się zbytnio
Walter Nigg, Szwajcar wyznania ewangelicko-reformowanego, historyk Kościoła: „Kierkegaard
był (...) całkowicie północną osobowością, pełną dziwnych głębin i niezmierzonych przepaści,
głębokością przypominającą wiecznie niespokojne morze. Kierkegaard był jednym z najbardziej
tajemniczych ludzi, jacy kiedykolwiek żyli, i jeżeli się go chce zrozumieć, nigdy nie należy
zapominać o jego skandynawskiej naturze. Prawdziwie północne samoudręczenie ocieniało całą
radość życia ponurą powagą, był człowiekiem, który z wielką trudnością wyzwalał się ze swych
więzów i którego najszczęśliwsze dary zniszczyła melancholijna religijność". Religijność —
dodajmy - która obiecywała mu, jak wierzył, pełnię wolności; także od powszechnych i
koniecznych prawd wypełniających ludzki świat (zwróćmy tu uwagę na to, że nawet sam
egzystencjalista Nietzsche powiadał, że "konieczność go nie obraża"). Ale wszystko powyższe
to oczywiście żaden powód by Kierkegaarda,tego egzaminatora chrześcijaństwa (czy tylko
dziewiętnastowiecznego?), nie czytać; wręcz przeciwnie — właśnie dlatego należy! Pod jednym
wszakże warunkiem — że jesteśmy poważnie zainteresowani rozważaniem kategorii etycznych
i religijnych w ich wzajemnym, egzystencjalnym stosunku. Bo, jak powiada Kierkegaard, "nie
jest rzeczą etyki wchodzić w targi"; także wówczas — dodajmy — gdy prób jej zawieszenia
dokonuje filozof-outsider w masce uwodziciela. Warto jednak pamiętać, że owo zawieszenie nie
jest w żadnym wypadku poluzowaniem wyznawanych i praktykowanych dotychczas norm
etycznych — dokonuje go Kierkegaard wyłącznie na rzecz wiary, tej wiary, o której mówi, że
rodzi ona lęk, absurd, paradoks. Platon twierdził, że największym nieszczęściem, jakie może
przytrafić się człowiekowi, to stać się kimś, kogo zwie się mizologos, tj. istotą lekceważącą
rozum (nous); Kierkegaard — że powinniśmy pokochać zaprzysiężonych, odwiecznych wrogów
rozumu, czyli paradoks i absurd.
Podobnie jak Sokrates, tak i Kierkegaard czuje, że nie
został powołany po to, aby przekazywać ludziom gotowe
prawdy, ale po to, aby pomóc im w samodzielnym dojściu do
tychże prawd, bowiem tylko prawda, do której człowiek
dochodzi samodzielnie, może przynieść mu pożytek.
Zdaniem Kierkegaarda filozof powinien być przede wszystkim
„budzicielem dusz", budzicielem sumień; powinien on —
niejako wzorem Sokratesa — stawiać problemy i doniosłe
pytania, nigdy ich do końca nie rozwiązując, bowiem gotowe
rozwiązania (a nie są one przecież nigdy ostateczne!)
usypiają tylko duchowo człowieka.
Karl Jaspers, porównując Kierkegaarda z Nietzschem,
stwierdził, że tym, co wspólne w ich oddziaływaniu jest to, że
czarują oni, a potem rozczarowują, chwytają za uczucie, a
potem porzucają nas nie pełni zadowolonych; chodzi im tylko
o to, co czytelnik pozostawiony samemu sobie dokona w
swoim wnętrzu za pomocą zaczerpniętych od nich informacji,
które dalekie są od jednoznaczności. Osądźmy więc sami,
choćby po lekturze tej oto książki (a jedno już wiemy: nie
będzie to zadanie łatwe!), czy owo „budzenie dusz" w pełni się Sørenowi Kierkegaardowi
powiodło, czy też pozostanie myśl Kierkegaarda — mimo jego starań o nawiązanie intymnego
dialogu z czytelnikiem — głosem wołającego na pustyni. Choć jak powiada Lew Szestow, głos
wołającego na pustyni nie jest tylko wspaniałą metaforą. W powszechnej ekonomii życia
duchowego głosy wołających na pustyni są tak samo potrzebne, jak głosy, które rozbrzmiewają
w ludnych okolicach, na placach czy też w świątyniach. A być może, w pewnym sensie, są one
nawet bardziej potrzebne. No właśnie, są nam potrzebne? — warto odpowiedzieć i na to
pytanie...
*
[Tekst „Maska i gest uwodziciela" to posłowie z mającego się ukazać wspólnym nakładem
Patry i Arhatu Dziennika uwodziciela Kierkegaarda.]
Eugeniusz Obarski
Filozof religii, kulturoznawca, wydawca, założyciel i redaktor programowy
wydawnictwa Thesaurus-Press (1990-1996), aktualnie reaktywowanego (Thesaurus,
Łódź-Wrocław), redaktor programowy byłej "Wiedzy Tajemnej" i Wydawnictwa
Wrocławskiego, muzyk (płyty: z M. Grechutą, „Droga za widnokres” – 1972, „Magia
obłoków” – 1974; z L. Janerką: „Historia podwodna” – 1986), publicysta,
współpracownik wielu pism. Publikuje także pod pseudonimem Eugo. Mieszka we
Wrocławiu.
Pokaż inne teksty autora
(Publikacja: 29-01-2004 Ostatnia zmiana: 07-02-2005)
Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,3228)
Contents Copyright © 2000-2008 Mariusz Agnosiewicz
Programming Copyright © 2001-2008 Michał Przech
Autorem tej witryny jest Michał Przech, zwany niżej Autorem.
Właścicielem witryny są Mariusz Agnosiewicz oraz Autor.
Żadna część niniejszych opracowań nie może być wykorzystywana w celach
komercyjnych, bez uprzedniej pisemnej zgody Właściciela, który zastrzega sobie
niniejszym wszelkie prawa, przewidziane
w przepisach szczególnych, oraz zgodnie z prawem cywilnym i handlowym,
w szczególności z tytułu praw autorskich, wynalazczych, znaków towarowych
do tej witryny i jakiejkolwiek ich części.
Wszystkie strony tego serwisu, wliczając w to strukturę katalogów, skrypty oraz inne
programy komputerowe, zostały wytworzone i są administrowane przez Autora.
Stanowią one wyłączną własność Właściciela. Właściciel zastrzega sobie prawo do
okresowych modyfikacji zawartości tej witryny oraz opisu niniejszych Praw Autorskich
bez uprzedniego powiadomienia. Jeżeli nie akceptujesz tej polityki możesz nie
odwiedzać tej witryny i nie korzystać z jej zasobów.
Informacje zawarte na tej witrynie przeznaczone są do użytku prywatnego osób
odwiedzających te strony. Można je pobierać, drukować i przeglądać jedynie w celach
informacyjnych, bez czerpania z tego tytułu korzyści finansowych lub pobierania
wynagrodzenia w dowolnej formie. Modyfikacja zawartości stron oraz skryptów jest
zabroniona. Niniejszym udziela się zgody na swobodne kopiowanie dokumentów
serwisu Racjonalista.pl tak w formie elektronicznej, jak i drukowanej, w celach innych
niż handlowe, z zachowaniem tej informacji.
Plik PDF, który czytasz, może być rozpowszechniany jedynie w formie oryginalnej,
w jakiej występuje na witrynie. Plik ten nie może być traktowany jako oficjalna
lub oryginalna wersja tekstu, jaki zawiera.
Treść tego zapisu stosuje się do wersji zarówno polsko jak i angielskojęzycznych
serwisu pod domenami Racjonalista.pl, TheRationalist.eu.org oraz Neutrum.eu.org.
Wszelkie pytania prosimy kierować do [email protected]
Download