1 Mistrz małych form Witold Sułkowski (1943-2003) Szkic biograficzny poświęcony jego osobie wydany w serii „Bohaterów naszych czasów” przywitałby zapewne kpiną. Już prędzej zgodziłby się na miano antybohatera, bo choć siebie nie traktował zbyt poważnie, powieści z postaciami „małych ludzi” – tak. Pamiętam, że okres internowania spędził nad „Człowiekiem bez właściwości” Roberta Musila, a innym ważnym dla niego utworem były „Notatki z podziemia” Fiodora Dostojewskiego. – Witold Sułkowski – to jest postać – powiedział kiedyś z uznaniem pewien dziennikarz. Posłyszał to Witek. – Żałosna, żałosna postać – uzupełnił natychmiast. A jednak jego biografia pasuje do tej serii. Był delegatem studenckim z marca 1968 roku; członkiem niepodległościowej organizacji „Ruch”, za co zapłacił półrocznym aresztem; poetą, w latach 70. publikującym w paryskiej „Kulturze”; autorem i redaktorem podziemnego kwartalnika „Puls”; działaczem „Solidarności”, internowanym na siedem i pół miesiąca w stanie wojennym; wreszcie, pod koniec życia, dziennikarzem „Głosu Ameryki” w Waszyngtonie. Polityczna i literacka aktywność nie pochłaniała go całkowicie. Niczym Franc Fiszer – ta legenda dawnej warszawskiej bohemy – realizował się też, a może nawet przede wszystkim, w rozmowach z przyjaciółmi. Jawił się wtedy jako niezrównany ironista, mistrz zabawnych opinii, zwischenrufów i dykteryjek. Te opowiastki przywodziły na myśl rozwichrzone facecje szlacheckie, bo sucha tkanka faktów bywała obficie podlewana sosem fantazji. Niewykluczone, że ową skłonność do fantazjowania odziedziczył po „herbowych” przodkach, wśród których nie brakowało oryginałów. Rodzina była szlachecka zarówno po mieczu, jak i po kądzieli, i szczyciła się pokrewieństwem z Marylą Wereszczakówną i Marią Rodziewiczówną. Pamięć rodową kultywowano i Witek sporo o różnych krewnych opowiadał. Problem – dla biografów, nie rozmówców – w tym, że suche relacje go nie interesowały. Zawsze musiał mieć jakiś pomysł narracyjny. Innymi słowy – trudno oddzielić u niego Dichtung od Wahrheit. Przytoczę dla przykładu jedną z jego anegdot. Gdy w początkach lat 70. XX wieku po raz pierwszy wszedłem do jego mieszkania w bloku przy ul. Uniwersyteckiej 44 w Łodzi – miałem wtedy bodaj 16 lub 17 lat – ujrzałem na 2 honorowym miejscu obraz przedstawiający polowanie na wilki. Płótno kojarzyło się z wnętrzem szlacheckiego dworku, co w czasach komunizmu miało swój urok. Zauważyłem jednak rychło, że Witek traktował ów obraz i jego autora bez szczególnego pietyzmu, choć malarzem był jego wuj. Był to ponoć człowiek niezwykle pracowity i zapobiegliwy, malujący szybko i wytrwale. Zalewał galerie swoimi „Polowaniami”, „Trojkami” oraz „Dorożkami warszawskimi” i rychło podaż przewyższyła popyt. Zmyślny wuj – opowiadał Witek – znalazł sposób. Stworzył fikcyjną postać pewnego malarza i to jego nazwiskiem podpisywał swoje płótna, dla niepoznaki malowane w nieco innym stylu niż jego własny. Niewiele czasu było potrzeba, by problem nadprodukcji się powtórzył. Wuj poradził sobie i z tym: zaczął podpisywać swoje obrazy nazwiskami sławniejszych kolegów. Dla ostrożności – tych nieżyjących. Sam zmarł tuż po II wojnie światowej. Cechujący go duch przedsiębiorczości reinkarnował się u jego krewniaka, który też zaczął malować sceny myśliwskie. – Kopiował dokładnie obrazy wuja – opowiadał Witek. – Wszystko się zgadzało, i las, i śnieżne pola, i sanie. Był tylko jeden szkopuł. Konie i wilki wyglądały tak, jakby je ktoś namalował na śniegu. Mimo nadludzkich starań nie udało mu się pozbyć tego efektu. Mandżuria, Rumunia, Polska Dziadek Witolda Sułkowskiego odebrał sobie życie w Mandżurii, strzałem w głowę po przegranej w kartach. Babka przeniosła się z synem Kazimierzem, przyszłym ojcem Witka, do majątku krewnego w Besarabii, wtedy jeszcze guberni rosyjskiej. Po I wojnie światowej, nie zmieniając miejsca zamieszkania, znaleźli się oboje na terytorium państwa rumuńskiego. Ojciec Witka zdał w Rumunii maturę i wyjechał na studia do Lwowa. Studiów nie ukończył i był przez wiele lat bezrobotny, ale dysponując wolnym czasem zdołał wchłonąć wiele dzieł historycznych i powieści, które podsuwał potem swoim dzieciom. Z książek, na użytek biesiadny, wyłuskiwał frywolne ramotki. Opowiadał na przykład zdumionym kolegom Witka, że po każdym konklawe kardynałowie komisyjnie oglądają przyrodzenie nowo wybranego papieża, by wypowiedzieć rytualną formułę: Habet ova noster papa! Rzekomy ów zwyczaj miał być śladem po historii ze średniowieczną papieżycą Joanną. Kazimierz Sułkowski znał się też dobrze na muzyce klasycznej, co wykorzystał w czasie okupacji, zakładając przy ul. Chmielnej w Warszawie sklep z płytami gramofonowymi o nazwie „Płytoman”. Jego pierwszym dzieckiem była urodzona jeszcze przed wojną Ewa. Syn Witold przyszedł na świat 10 września 1943 roku. Rodził się w czasie niepomyślnym. 3 Mieszkaliśmy w Rakowie pod Warszawą, kilometr od Okęcia, i po wybuchu powstania z całą rodziną wyjechaliśmy na wieś pod Mszczonowem. Była to bardzo biedna wieś. (…) Warszawiacy marli tam z głodu. Witkowi nie zarastało ciemię, krzywica zgięła mu nóżki w kabłąk i zniekształciła pół twarzy. Stale wołał „apa apa”, czyli „jeść” – wspominała po latach jego siostra Ewa Sułkowska-Bierezin. Z Warszawy do Łodzi Po wojnie rodzina przeniosła się wraz z tysiącami innych warszawiaków do Łodzi. Kazimierz Sułkowski reaktywował przy ul. Piotrkowskiej sklep muzyczny, który prowadził z powodzeniem, m.in. sprzedając płyty brytyjskiej wytwórni His Master’s Voice. W roku 1949, w ramach prowadzonej przez Hilarego Minca „bitwy o handel”, wyrzucano jednak z Piotrkowskiej wszystkich prywatnych kupców i „Płytoman” przestał istnieć. Kazimierz Sułkowski uratował jedynie nieco oszczędności w twardej walucie. Ojciec podzielił chytrze swoje dolary na trzy kupki i każdą z nich ukrył w innym miejscu. Gdy na „bezpiece” pobito go, domagając się wydania pieniędzy, zdradził miejsce ukrycia pierwszej części. Wzięli dolary, ale bili dalej. Wskazał drugą kupkę. I to ich nie zadowoliło. Znowu go bili i musiał oddać wszystko. Dopiero wtedy go puścili. Po tej historii ojciec przycupnął skromnie jako gryzipiórek na państwowej posadzie, starając się nikomu nie narazić i przetrwać – wspominał Witek. Nie wiem, na ile ta historia jest prawdziwa i co dodał od siebie opowiadający. Możliwe, że pan Kazimierz ukrył tylko dwie kupki dolarów, a może tylko jedną. To nie takie ważne. W tej typowej dla siebie opowiastce Witold Sułkowski pokazał miażdżącą siłę ówczesnej władzy, której – inaczej niż w opowieściach ludowych – nie mogła pokonać chytrość małego człowieka. Może chciał też jakoś wytłumaczyć swojego ojca, który, choć obdarzony wieloma talentami, przemknął ukradkiem przez życie, pocieszenie znajdując w alkoholu? Relegowany ze studiów Kolegą Witka z ławy szkolnej był Stefan Niesiołowski, z którym dzielił zamiłowanie do entomologii, a gdy obaj dorośli – do polityki. Punktem zwrotnym w jego biografii były wydarzenia marcowe, które przeżył jako student V roku filologii polskiej na Uniwersytecie Łódzkim. Uczestniczył w wiecach protestacyjnych, był delegatem studenckim. Wspólnie z kolegą z roku Józefem Kulpą oraz studiującym rok niżej Kazimierzem Świegockim opracował petycję w sprawie wznowienia w Teatrze Narodowym przedstawienia „Dziadów”. 4 Wszedł wtedy w orbitę zainteresowania Służby Bezpieczeństwa. 20 kwietnia 1968 r. funkcjonariusz SB przeprowadził z nim rozmowę ostrzegawczą. Zawieszono go w prawach studenta – wrócił na polonistykę dopiero w roku 1972. Tymczasowo znalazł zatrudnienie jako stróż w Spółdzielni Inwalidów „Zorza”, potem los okazał się dla niego łaskawszy i zaczął pracować jako korektor w Łódzkiej Drukarni Dziełowej. Trauma Marca przyspieszyła jego dojrzewanie intelektualne, w którym istotny udział miało spotkanie z twórczością Witolda Gombrowicza. Było już po marcu 1968 roku, kiedy ostatecznie skopany i skołowany z grupą innych rozbitków (…) podjąłem działanie mające na celu natychmiastowe obalenie ustroju. Ale działałem jakby Świadomy nieważności swoich działań. Chciałem być pisarzem (choć nie napisałem jeszcze ani linijki), a odstręczała mnie obrzydliwa nijakość ówczesnej produkcji krajowej i kompletna nieprzystawalność literatur zagranicznych do życia, jakie znałem. Przyprawiłem sobie gębę wywrotowca, zawodowego rewolucjonisty, a tęskniłem za bezinteresownym, indywidualnym, a zarazem modelowym obrazem rzeczywistości. I wtedy trafiłem na Gombrowicza, który pokazał mi, że mój dramat nijakości i niedojrzałości jest dramatem uniwersalnym, a już sam potrafiłem wywnioskować, dlaczego w Polsce ma on szczególnie ostry przebieg – pisał po latach. Oprócz stosunkowo łatwo dostępnych (bo wydanych w kraju) „Ferdydurke” i „TransAtlantyku”, Witold Sułkowski zaczytywał się także jego „Dziennikami”, drogocennymi egzemplarzami wydanymi przez „Kulturę” i przemyconymi do kraju. …była to lektura maniakalna do granicy pamięciowego opanowania tekstów. (…) A odbiór taki zabija możliwość stosunku intelektualno-profesorskiego. Wchłania się w siebie osobowość drugiego człowieka, a raczej tę część jego osobowości, którą pisarz zechciał się z innymi podzielić – wspominał. Z autorem „Ferdydurke” połączyło go podobne podejście do języka. Obaj wychowali się na Sienkiewiczu i Rzewuskim, choć im zaprzeczyli; obaj przetwarzali ironicznie podobny typ polszczyzny. Nauczył się od egotysty z Vence podejrzliwości wobec teatru życia społecznego, w którym ludzie nie tyle mówią, ile są mówieni, unoszeni przez falę społecznych rytuałów i towarzyszących im zaklęć językowych. Stał się bystrym obserwatorem takich rytuałów panujących w PRL i z upodobaniem je demaskował. Nieufne podejście do języka sprawiło, że było mu po drodze z poetami wzbierającej właśnie Nowej Fali. Wielką zasługą Witka było ponadto uszlachetnienie Gombrowiczem gatunku facecji biesiadnej, choć te dokonania były ulotne, zostały już tylko w pamięci jego przyjaciół. 5 Z prowadzonych z Witoldem Sułkowskim rozmów wiem, że równolegle bardzo cenił pisarzy rosyjskich – od Dostojewskiego poczynając, na Zoszczence kończąc. Tego ostatniego polubił za umiejętność ukazania absurdów sowieckiego życia, nierzadko w konwencji „śmiechu przez łzy”. A jakie były jego fascynacje poetyckie? Sam, po latach, wskazywał przede wszystkim na dwa nazwiska: …zachwyca mnie wciąż na nowo niesamowita umiejętność skrótu u Mirona Białoszewskiego i jego nadzwyczajne poczucie humoru, a wzrusza czystość tonu Zbigniewa Herberta, oparta na smutnej dojrzałej mądrości. Aresztowanie poety Swoimi odkryciami dzielił się z innymi świeżo upieczonymi polonistami. Wkrótce wytworzyło się wokół niego niewielkie środowisko osób zainteresowanych uprawianiem pisarstwa. Należeli do niego m.in. Stefan Türschmid, Joanna Szczęsna oraz jego przyszły szwagier Jacek Bierezin. Krytycyzm wobec peerelowskiej rzeczywistości popchnął ich w początkach 1969 roku w kierunku organizacji „Ruch”, założonej m.in. przez Stefana Niesiołowskiego. Twórcy „Ruchu” oceniali, że wspomniana grupa łódzka utworzyła „lewe” skrzydło ich organizacji, ale, jak się wydaje, terminem tym określali ów gombrowiczowski dystans do form patriotycznej ekspresji. W grudniu 1969 roku Witold Sułkowski ożenił się z 19-letnią studentką polonistyki warszawskiej, Anną Wąsowską. Nowożeńcy umówili się, że Ania jeszcze przez pół roku będzie mieszkać z rodzicami w stolicy, by dokończyć semestr letni, i latem przeniesie się do Łodzi. Tymczasowo nowa rodzina miała zatrzymać się w mieszkaniu rodziców pana młodego. Niewiele miesięcy po ślubie nastąpił moment literackiej nobilitacji pisarza – miesięcznik „Więź” opublikował mu pierwszy wiersz. Wkrótce jednak miały przyjść wydarzenia bardzo dramatyczne. Witek przyjechał do mnie do Warszawy 26 lipca, na imieniny. Powiedział mi, że jego zdaniem dzieje się coś niedobrego. Kilka dni później pojechałam do niego. Na stacji Łódź Fabryczna czekali na mnie tylko Ewa z Jackiem. Spojrzałam na nich i zaczęłam płakać. Spytali: „Skąd wiesz?”. Powiedziałam: „Wiem”. Domyśliłam się – wspominała Anna Sułkowska. Poetę zatrzymano 31 lipca 1970 roku wraz z dziewiętnastoma innymi łodzianami posądzanymi o udział w „Ruchu”. Wkrótce potem aresztowano także Jacka Bierezina. Rozpoczęło się śledztwo. Funkcjonariusze SB dowiedzieli się, że Witold Sułkowski uczestniczył w piątym zjeździe przywództwa organizacji, pomógł też ukryć powielacz. 6 Zwolniono go po sześciu i pół miesiącach aresztu, 11 lutego 1971 r. Jego „przewin” nie uznano za godne procesu pokazowego i postępowanie umorzono. Wśród byłych uczestników „Ruchu” długo pokutował pogląd, że pisarz był szczególnie skory do zwierzeń w czasie przesłuchań – wiem to z opowiadań Grzegorza Maliszewskiego. Ewa SułkowskaBierezin zapamiętała, że szczególnie ostro zaatakował go Jan Kapuściński, który opuścił więzienie w październiku 1971 roku. Przysporzyło to poecie cierpień moralnych i wzmogło skłonność do topienia zgryzot w alkoholu. W aktach SB zachowały się dwa pisma urzędowe mówiące o tym, że Witold Sułkowski załamał się niedługo po aresztowaniu i zgodził się na współpracę. Równocześnie te same dokumenty przekazują informacje, że poeta po zwolnieniu z aresztu kategorycznie odmówił kontaktów z SB i powiadomił o wszystkim osoby ze środowiska „Ruchu”. Po udostępnieniu przez Instytut Pamięci Narodowej akt ze śledztwa wyszło na jaw, że pisarz nie był ani bardziej, ani mniej rozmowny niż większość podejrzanych w tej sprawie. Środowiska opozycyjne nie dopracowały się jeszcze procedur odpowiedniego zachowania się w czasie przesłuchań i każdy z 74 zatrzymanych w sprawie tej niepodległościowej organizacji próbował ratować się własnym konceptem. Potępienie Sułkowskiego mogło być odreagowaniem frustracji innych zatrzymanych, z których niejeden także coś „chlapnął”. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że surowa postawa Jana Kapuścińskiego wynikała z różnicy doświadczeń. Ów chemik przeszedł przez śledztwo i wiezienie stalinowskie i już wiele lat wcześniej miał okazję nauczyć się właściwych procedur. Jak ocenia historyk „Ruchu” Piotr Byszewski, spośród całej grupy „Ruchu” jedynie Andrzej i Łukasz Czumowie oraz Jan Kapuściński konsekwentnie odmawiali składania zeznań. Wydaje się, że ciche potępienie środowiskowe i uznawanie Witka za tchórza ustało ostatecznie w roku 1974, po wyjściu na wolność Stefana Niesiołowskiego, który wyciągnął do niego rękę. Wszystko zaś zdezaktualizowała późniejsza chlubna działalność literacka i wydawnicza pisarza w ruchu podziemnym. Autor „napastliwych aluzji politycznych” Jej początki wiązały się z teatrem Studio Prób, założonym przez studenta polonistyki UŁ Pawła Nowickiego. Witold Sułkowski został kierownikiem literackim teatru, w roku 1972 dokonał m.in. adaptacji scenicznej „Biesów” Fiodora Dostojewskiego. Wystawienie tej sztuki było dużym sukcesem grupy, na spektakle przyjeżdżali m.in. widzowie z Warszawy. Jednym z nich był Jacek Kuroń, który rychło zaprzyjaźnił się z młodym pisarzem. W czasie naszych rozmów zdałem sobie jednak sprawę z dużej różnicy między naszą formacją a jego. Dla nas 7 punktem odniesienia był Fiodor Dostojewski, dla niego – Stanisław Brzozowski. Jacek szczególnie wysoko cenił jego „Płomienie” – wspominał Witek. Podczas studenckich juwenaliów w roku 1973 Studio Prób wystawiło w Łodzi sztukę „Zebraliśmy się” według tekstów Witolda Sułkowskiego oraz „Uspokojenie” Jacka Bierezina. Jak pisał historyk opozycji Leszek Próchniak, Służba Bezpieczeństwa uznała, że w obu sztukach znalazło się szereg „napastliwych aluzji politycznych” i zainspirowała ukazanie się na łamach tygodnika „Odgłosy” tekstu potępiającego Studio Prób. Aktywność SB nasiliła się jeszcze wiosną 1974 roku po wystawieniu sztuki Sułkowskiego „Karnawał”. Oficjalnie przedstawienie opierało się wyłącznie na tekstach Dostojewskiego, ale pisarz wplótł do niej również fragmenty „Oddziału chorych na raka” Aleksandra Sołżenicyna. By ominąć cenzurę, na przełomie maja i czerwca urządzono kilka „prób generalnych” z udziałem publiczności, po których Zarząd Łódzki Socjalistycznego Związku Studentów Polskich zabronił dalszego wystawiania sztuki. Po interwencji SB u rektora UŁ władze uczelni zażądały od Pawła Nowickiego zerwania współpracy z Witoldem Sułkowskim i Jackiem Bierezinem. Dni Studia Prób były już wtedy policzone: jesienią powołano do wojska Pawła Nowickiego oraz kilku innych aktorów, którzy właśnie ukończyli studia i teatr faktycznie zakończył swoje istnienie. Witek mówił mi, że w tym okresie dokonał dla żartu swobodnej adaptacji „Folwarku zwierzęcego” George’a Orwella na użytek teatru lalkowego. Licząc, że przechytrzy i ośmieszy cenzurę, zataił źródło inspiracji i podał siebie jako autora. Sztuka została przyjęta przez jeden z łódzkich teatrów lalkowych. Po przeczytaniu wpadli w entuzjazm. Po kilku dniach z nosem na kwintę powiedzieli mi, że jest to oparte o tekst „jakiegoś angielskiego pisarza” i nie może być wystawione – wspominał. Pierwsza połowa lat 70. to okres formacyjny dla Nowej Fali w poezji polskiej; jej przedstawiciele, należący w większości do pokolenia „marcowego”, atakowali w swoich wystąpieniach poetów przyjmujących postawę eskapistyczną. Różne sposoby tego eskapizmu analizowali wnikliwie i z pasją. Głos zabrał w tej sprawie jesienią 1973 r. także Witold Sułkowski, w dyskusji redakcyjnej na łamach „Literatury”. Zaatakował wtedy „Nowy Wyraz”, świeżo powstałe pismo mające stanowić forum dla młodych twórców i już w kolebce zastygające w gombrowiczowską „gębę”. Był to jego zdaniem miesięcznik z racji samej długości cyklu wydawniczego wyobcowany z bieżącego życia kulturalnego. (...) Co gorsza, jest to czasopismo działające w próżni, bez żadnego ciśnienia zewnętrznego. Brak kontrpropozycji sprawia, że staje się almanachem, zastępującym dialog „wszystkoizmem”, zamiast stanowić żywe odbicie literatury, jest jej skamieliną. 8 Debiut w paryskiej „Kulturze” W drugiej połowie lat 70. uformowała się w Polsce silna opozycja demokratyczna i Witold Sułkowski włączał się do wielu jej inicjatyw. Pod koniec roku 1975 zbierał podpisy pod protestami w sprawie przygotowywanych przez władzę zmian w konstytucji. Latem 1976 roku, tuż przed zapowiedzianymi przez władze podwyżkami, powołano go prewencyjnie, wraz z wieloma innymi opozycjonistami, na ćwiczenia wojskowe. Zetknął się tam wówczas z rusycystą Michałem Jagiełłą, z którym miał później współpracować w piśmie „Puls”. Wkrótce związał się ze środowiskiem Komitetu Obrony Robotników – inaczej niż jego przyjaciel Stefan Niesiołowski, który działał w Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Stanęli wprawdzie po przeciwnych stronach politycznej barykady, ale kontakty utrzymywali. Sułkowski, choć miał wyrobione poglądy, nie był zacietrzewiony politycznie i ta sfera nie pochłaniała go bez reszty. W owym czasie Jacek Bierezin i Witold Sułkowski zaczęli liczyć się na warszawskiej scenie literackiej. Mieli np. dobre kontakty z Leszkiem Szarugą, który wiosną 1976 roku zorganizował im spotkania autorskie w lokalu Związku Literatów Polskich w Warszawie. Pozycja Sułkowskiego umocniła się jeszcze po publikacji w tym samym roku w paryskiej „Kulturze” tomiku prozy poetyckiej „Szkoła zdobywców”. Przedmowę napisał Zdzisław Jaskuła, kryjący się pod pseudonimem Marek Gruda. „Szkoła zdobywców” zyskała swoich wielbicieli, do których należeli m.in. Józef Łobodowski i Włodzimierz Odojewski. Po tym wydarzeniu władze wprowadziły zapis cenzorski, który uniemożliwił Sułkowskiemu publikację w oficjalnym obiegu. Próbował ten zakaz ominąć drukując pod innymi nazwiskami, m.in. Pawła Nowickiego, za jego zgodą oczywiście. W połowie lat 70. napisał scenariusz etiudy filmowej, którą miał zrealizować jako film dyplomowy w łódzkiej „Filmówce” Michał Tarkowski, jeden z autorów kabaretu „Salon Niezależnych”. Służba Bezpieczeństwa poinformowała o tym niezwłocznie rektora PWSFTviT Stanisława Kuszewskiego, który wstrzymał realizację filmu. Narastająca inwigilacja sprawiła, że w listopadzie 1976 roku pisarz otrzymał wymówienie z pracy w Łódzkim Domu Kultury. Wylądował jako bibliotekarz w Dzielnicowej Bibliotece Publicznej Łódź-Śródmieście przy ul. Andrzeja Struga, gdzie zdecydowała się go zatrudnić dyrektorka tej placówki. Współtwórca „Pulsu” Szykany nie zniechęciły go, choć, jak pamiętali jego najbliżsi, bardzo wtedy bał się powtórnego osadzenia w więzieniu. Jesienią 1977 r. założył wraz z Jackiem Bierezinem, Tomaszem Filipczakiem i Tadeuszem Walendowskim „Puls – nieregularny kwartalnik 9 literacki”, który okazał się mocnym głosem młodej literatury w Polsce. W późniejszym czasie w skład redakcji wchodzili, poza wymienionymi osobami, także: Leszek Szaruga, Bartosz Pietrzak, Janusz Anderman, Antoni Pawlak i Jan Chodakowski. Z pismem współpracowali m.in. Stanisław Barańczak, Lech Dymarski, Tadeusz Korzeniowski, Bolesław Sulik i Zdzisław Jaskuła. W pierwszym numerze „Pulsu” ukazał się manifest artystyczny Witolda Sułkowskiego pt. „Kilka uwag o prozie”. Tezy postawione w tym tekście były zbieżne z argumentami wyłożonymi w głośnej książce Juliana Kornhausera i Adama Zagajewskiego „Świat nie przedstawiony” z roku 1974 i mówiły o ogólnym oddaleniu prozy od rzeczywistości PRL. Osobliwością był fakt, że atak został skierowany nie przeciwko pisarzom pokornym lub związanym z władzą, lecz przeciw twórcom opozycyjnym drukującym w drugoobiegowym „Zapisie”. Zdaniem Witka, oni również odwracali się od rzeczywistości, choć w inny, bardziej wyrafinowany sposób: poprzez jej nieznośną estetyzację, wynikającą m.in. z przywiązania do tradycyjnych konwencji prozatorskich. W efekcie „polski realizm”: - nie czyta prasy; - nie ogląda telewizji; - nie zwiedza wystaw sklepowych; - nie zarabia pieniędzy w biurach i fabrykach; - nie mebluje M4 (bo nie mieszka); - nie dyskutuje o Festiwalu Kołobrzeskim; - nie prowadzi rozmów w kolejkach (bo nie je). Praktyczną realizacją tez zawartych w owym manifeście była powieść Witolda Sułkowskiego „Dysiek”, drukowana w numerach 1, 3 i 4-5 „Pulsu”. Redakcja zapowiadała, że będzie to bodajże pierwszy w dziejach czasopiśmiennictwa druk powieści w odcinkach nie po kolei. „Dysiek” jest zabawną mozaiką opisów zebrań partyjnych, libacji, rewizji policyjnych i pijackich peregrynacji po mieście tytułowego bohatera, drobnego pijaczka, przeplataną wizjami halucynacji narkotycznych oraz pastiszami przemówienia propagandowego oraz relacji z podróży radzieckiego pisarza po krajach demokracji ludowej. „Dysiek” miał być powieścią dygresyjną o konstrukcji szkatułkowej, ale, z powodu porzucenia owej powieści przez autora, szkatułki nigdy się nie domknęły. Witold Sułkowski tłumaczył swe zaniechanie tym, że po odejściu w przeszłość Polski gierkowskiej zniknął mu nagle przedmiot opisu. Polska lat 80. wydała mu się inna i jego zdaniem potrzebowała już odmiennych środków literackich. „Solidarność”, rodzina i internowanie Poza tym wpadł w odmęt wydarzeń politycznych. W czasie „karnawału” lat 1980-81 działał w „Solidarności”; od czerwca 1981 r. był nawet członkiem Zarządu Regionalnego NSZZ „Solidarność” Ziemia Łódzka. Równolegle wraz z Tomaszem Filipczakiem i Wojciechem 10 Słodkowskim redagował opozycyjne wobec związkowych władz regionu pismo „Solidarność z Gdańskiem”, związane ze środowiskiem KOR, oraz pismo satyryczne „Pomruk”. W tym czasie powiększyła mu się rodzina. W 1980 r. przyszedł na świat syn Mikołaj, rok później, tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego, kolejny syn Tomasz. Gdy internowano go 13 grudnia 1981 roku, Sułkowscy byli więc w wyjątkowo trudnej sytuacji życiowej, co powiększało u pisarza dramat pozbawienia wolności, a przed jego żoną stawiało dodatkowe wyzwania. Sprawę pogarszał fakt, że nie mogła ona liczyć na pomoc zaprzyjaźnionej z nią szwagierki Ewy Sułkowskiej, która również została internowana. Osadzono go w Ośrodku Odosobnienia w Łowiczu, przebywał tam do 2 sierpnia 1982 r. Mimo trudnej sytuacji rodzinnej nie podpisał podsuwanej mu deklaracji lojalności. Co więcej, wziął udział w dziewięciodniowej głodówce protestacyjnej po uwięzieniu (wcześniej internowanych) przywódców „S” i członków opozycji, w tym Jacka Kuronia. Uwięzienie i trudna sytuacja najbliższej rodziny sprawiły, że postanowił wystąpić do władz USA o wizę imigracyjną. Do wyjazdu z Polski zachęcał go Tadeusz Walendowski, który pracował już wtedy w „Głosie Ameryki” w Waszyngtonie i znalazł tam miejsce dla Witka. Internowanym przydała się niespodziewanie umiejętność wychwytywania przez pisarza śmiesznostek językowych PRL. Dużą dolegliwością dla wszystkich był obowiązek porannego wstawania do apelu. Sprawę rozwiązało zastosowanie podsuniętej przez pisarza i upowszechnionej w całym więzieniu formuły „jako”, umożliwiającej zastąpienie realizacji rzeczywistego wymogu jej pozorem. Sztuczka polegała na tym, że internowany, będący akurat na nogach, meldował cicho oficerowi Służby Więziennej przyjmującemu apel: Obecnych ośmiu, czterech „jako chorzy”. W ośrodku łowickim panowała nieco paranoiczna atmosfera podejrzeń wobec domniemanych agentów SB. Witek wprawdzie jej nie uległ, ale ostrzegał wtedy przed, internowanym na krótko, socjologiem Andrzejem Mazurem, autentycznym – jak się okazało po otwarciu archiwum IPN – agentem „Wacławem” i prowokatorem SB. Witek doszedł do prawdy dedukcyjnie, głównie na podstawie faktu, że to właśnie Mazur jako doradca strajkujących w sierpniu 1980 r. robotników Stoczni Szczecińskiej, doradził im podpisanie separatystycznego porozumienia – to oczywiście osłabiało gdański komitet strajkowy. Podejrzenia Sułkowskiego potwierdziły się w stanie wojennym, kiedy Andrzej Mazur jako członek Międzyregionalnej Komisji Obrony NSZZ „Solidarność” wystąpił w lipcu 1983 r. w telewizji i dokonał spektakularnego „ujawnienia się”, rzekomo po to, by umożliwić władzom dialog ze społeczeństwem. Wtedy Witold Sułkowski znów zabrał głos publicznie i ostrzegał 11 przed Mazurem na falach „Głosu Ameryki”. Podaję ten fakt po to, by pokazać, jak bacznie obserwował polityków i działaczy. Emigrant i człowiek powrotów Wyemigrował z Polski jesienią 1982 r. W roku następnym został zatrudniony w „Głosie Ameryki”. Do 1984 r. współredagował londyńską kontynuację „Pulsu”. Później pisywał do wychodzącego w Chicago dwujęzycznego czasopisma literacko-społecznego „2B” (pismo to współredagowała jego siostra, która także wyemigrowała i zamieszkała w tym mieście). Po różnych przeprowadzkach osiadł we własnym domu z ogrodem w miejscowości Rockville w stanie Maryland, niedaleko sporego lasu, po którym lubił spacerować z wilczycą Tajgą. Do Stanów Zjednoczonych miał stosunek ambiwalentny. Z jednej strony uległ – co sam przyznawał – fascynacji Ameryką i jej instytucjami demokratycznymi. W czasie jednego z pobytów w Łodzi wygłosił np. dla studentów Wyższej Szkoły HumanistycznoEkonomicznej entuzjastyczny wykład o prasie amerykańskiej. Został członkiem Partii Republikańskiej i wspierał jej konserwatywne skrzydło, reprezentowane przez Pata Buchanana. Odniósł się z aprobatą do drugiej interwencji amerykańskiej w Iraku. Z drugiej strony niesłychanie tęsknił za krajem ojczystym i starał się tu często przyjeżdżać, odkąd było to możliwe – pierwszy raz bodajże już w roku 1989. Wyczuwało się, że wizyty u łódzkich przyjaciół są dla niego świętem. Zmarł nagle w czasie kolejnych wakacji w Polsce, 22 kwietnia 2003 r. w Łodzi. Dokładnie dwa lata wcześniej byłem świadkiem, jak minister spraw zagranicznych Władysław Bartoszewski dekorował go w ambasadzie RP w Waszyngtonie odznaczeniem państwowym w gronie 21 innych pracowników „Głosu Ameryki”. Witek powiedział wtedy do mnie: Wolałbym, żeby mnie odznaczyli za prawdziwe zasługi. Miał na myśli swoje dokonania z Polski. Wiedział dobrze, że nie był „żałosną postacią”. Paweł Spodenkiewicz 12 Fot. ze zbiorów Ewy Sułkowskiej-Bierezin: 1. Witold Sułkowski w USA, l. 90. 2. Witold Sułkowski i Stefan Niesiołowski nad Potomakiem.