ZAWÓD DOWOLNY WOLNOŚĆ STEROWANA Pionierski czas wolnej amerykanki w mediach III RP powinien się jak najszybciej skończyć. Potrzebna jest Izba Prasowa. Czy każdy może zostać dziennikarzem? Nie każdy. Tak jak nie każdy może być chirurgiem czy notariuszem. Ernest Skalski, nestor dziennikarstwa RP, podobno powiedział kiedyś, że dziennikarstwo to nie zawód, lecz dążenie do zawodu: jeśli ktoś po 5-10 latach "dziennikarzenia" nie znajdzie sobie przyzwoitej profesji, to skazuje się na straszny los redaktora. Inny aforysta twierdzi, że dziennikarz to zawodowy dyletant. Musi znakomicie znać się na wszystkim, bo nie zna się na niczym. Takie właśnie podejście do zawodu jest rozpowszechnione, zwłaszcza wśród redaktorów - naturszczyków, którzy przeważnie sami przyszli z ulicy i usiłują zachować swój status. Uważam, że jest to postawa szkodliwa dla środowiska, jeśli istnieje coś takiego jak środowisko dziennikarskie, dziennikarstwo bowiem należy do wolnych zawodów, ale nie dowolnych. Brak czytelnych kryteriów uprawiania dziennikarstwa sprawia, że mamy niechlujne i tendencyjne pismactwo, łatwo ulegające pokusie manipulacji i komercji. Dziennikarz to wyrobnik słowa, spauperyzowany, często zastraszony, zaprzeczenie orędownika wolnego słowa. Dla wielu zatrudnionych w mediach słowo "etyka" to anachroniczny ozdobnik. O warsztacie dziennikarskim, odpowiedzialności za słowo czy znajomości prawa prasowego niekiedy wspomina się w redakcjach, ale rzeczywistej wiedzy brak, zastępuje ją intuicja. Od reportera nie wymaga się dziś wiarygodności: ma być przekonujący, sugestywny i mieć ostatnie zdanie. Jeśli jest inteligentny i zna upodobania swoich szefów, to wyczuwa, że może sobie pozwolić nawet na manipulacje, byle tylko nie naraził redakcji na proces sądowy. Uważam, że pionierski czas wolnej amerykanki w prasie III RP jak najszybciej powinien się skończyć. Powinna już powstać Izba Prasowa, czyli dziennikarski samorząd zawodowy. Przynależność do niej nie byłaby uzależniona posiadaniem dziennikarskiego etatu, gdyż jest wielu "wolnych strzelców", często bardziej wartościowych zawodowo od licznych redaktorów, obsiadających posady w wysokonakładowej prasie centralnej. Należałoby wprowadzić wymóg przynajmniej 2-letniej aplikacji dziennikarskiej, w trakcie której kandydat musiałby wykazać się dorobkiem w postaci publikowanych tekstów. Aplikację zwieńczałby egzamin zawodowy, składany przed komisją Izby Prasowej. Po zdaniu egzaminu przysługiwałby tytuł i status dziennikarza. Nie jest to zresztą nic nowego: dziennikarze publicznej TV lub radia zdają egzamin na tzw. kartę mikrofonową lub ekranową. Dzięki temu, przy wszystkich ciosach, jakie dziś spadają na publiczną TV, przynajmniej nie można jej zarzucić, że zatrudnia sepleniących prezenterów. Aby nie pozostać jedynie ciałem dekoracyjnym, Izba Prasowa musiałaby mieć realny wpływ na życie środowiska. Powinna powstać na bazie majątku już istniejących i odwiecznie skłóconych stowarzyszeń dziennikarskich. Misją takiego ciała powinna być służba na rzecz wszystkich, którzy spełniają warunki rzetelnego, uczciwego i warsztatowo przyzwoitego dziennikarstwa, oraz - z drugiej strony - eliminowanie z branży hochsztaplerów, grafomanów i nieudaczników. Izba Prasowa niekoniecznie musiałaby składać się z sędziwych starców. Są w Polsce dziennikarze młodzi i starsi, którzy zasługują na szacunek i nie są jeszcze skorumpowani. A i przynależność do Izby nie byłaby obowiązkowa: należeliby do niej tylko ci, którzy chcą traktować dziennikarstwo jako swoją profesję i źródło utrzymania, a nie tylko wspaniałą, ale przejściową przygodę. Dziś często dochodzi bowiem do sytuacji, w której młodzi, utalentowani adepci tej sztuki mają zablokowaną karierę przez starszych kolegów, którzy na początku transformacji (i wcześniej) "mianowali się" autorytetami. Od adeptów żądają znajomości 3 języków i talentu Kapuścińskiego, samemu władając w najlepszym razie łamanym rosyjskim. Znam takich. Jest, oczywiście, i druga strona medalu: do zawodu przenika mnóstwo młodych głupków, bufonów i cyników, usiłujących za pomocą legitymacji prasowej ukręcić swoje interesiki. Przenikają, bo nie napotykają żądnego oporu. Słowa te mogą wydawać się dziwne w ustach kogoś, kto na co dzień redaguje i publikuje na stronach portalu internetowego, a więc medium jeszcze nie uwikłanego w gry interesów wielkich przedsiębiorstw medialnych. Jeśli bowiem jest gdzieś szansa na informację alternatywną, to właśnie w Internecie. Skąd więc u mnie taka masochistyczna skłonność do nakładania sobie chomąta? Stąd, że wolałbym - nawet jako alternatywa - funkcjonować w środowisku ludzi, z którymi nie muszę się zgadzać, ale których szanuję i którzy są szanowani przez pracodawców. Dziś, niestety, tak nie jest. Ktoś, kto kłamie w mediach, sieje nieporównanie większe spustoszenie niż szewc notorycznie psujący obuwie. Dziennikarz to wyrobnik słowa, spauperyzowany, często zastraszony, zaprzeczenie orędownika wolnego słowa. Nie czuje wsparcia żadnej organizacji dziennikarskiej - bo te, które są, pozbawione są autorytetu, a ich działalność przejawia się wyłącznie w formie rozlicznych apeli, oświadczeń i listów otwartych. W terenowych oddziałach SDP czy SD RP zasiadają ciotki rewolucji lub weterani pióra, a najczęściej nie zasiada nikt, bo nie ma na to czasu. Nie chodzi mi o tworzenie kolejnej, zamkniętej kasty, ale o ochronę i zawodu, i czytelnika. Ktoś, kto kłamie w mediach, sieje nieporównanie większe spustoszenie niż szewc notorycznie psujący obuwie. Nie dopuszcza się ludzi z ulicy do stotu operacyjnego ani do urzędu sędziowskiego. Natomiast dziennikarzem może dziś zostać każdy, kto jest na tyle sprytny, by wydrukować sobie wizytówkę. Zakładanie portali czy gazet nie stanowi dziś bowiem aż takiego wysiłku finansowego i organizacyjnego, jak niegdyś. Jeszcze dziesięć lat temu nikt nie powierzyłby prowadzenia gazety osobie spoza branży, bo ryzyko utraty pieniędzy byłoby zbyt duże. Dziś trudne pozostaje tylko założenie stacji TV lub radiowej, ale i to się zmienia. Chodzi o to, by istniała ciesząca się autorytetem instytucja, która reprezentowałaby interesy rzeszy producentów informacji. Związek zawodowy, który - prócz wygłaszania apeli i słania listów, potrafiłby normalnie, po ludzku pomóc dziennikarzowi, który np. stracił pracę albo ktoś mu tym grozi. Chodzi więc o ochronę prawną, socjalną (choćby minimalną), o edukację. Dziś dziennikarze mediów lokalnych, nie mówiąc już o tzw. wolnych strzelcach, są niemal zupełnie odcięci od informacji o szkoleniach, fundacjach prasowych, stypendiach itp. Mają za to "wolność słowa". Gdy słyszę "wolność słowa", odbezpieczam pistolet - mawiał kapitan Adam Ważyk, poeta i literat. Wówczas, w latach 50., słowa takie można było brać dosłownie, bo spora część "funkcyjnych" rzeczywiście nosiła pistolety. Dziś nikt nie straszy krnąbrnych dziennikarzy bronią palną, za to "wolność słowa" stała się wytrychem, nadużywanym przeważnie przez tych, którzy na niej robią biznes. Oni są zainteresowani tym, aby środowisko dziennikarskie miało postać bezkształtnej masy, łatwo wymienialnej i ugniatalnej za pomocą "niewidzialnej ręki rynku". Ta ręka w istocie należy jednak do wydawców, czyli właścicieli środków produkcji oraz do w pełni dyspozycyjnych wobec nich redaktorów naczelnych. Dlatego w Polsce dominuje model "dziennikarstwa etatowego". Moim zdaniem, jest to zaprzeczenie wolnego dostępu do informacji i jej reglamentacja, opakowana perfidnie w celofanik "demokracji i swobód obywatelskich". W stanie wojennym operowały "komisje weryfikacyjne" dziennikarzy i miały wielokrotnie opisywaną, wredną twarz. Dziś są bez twarzy, ale nadal ręcznie sterują wolnością słowa. WITOLD BACHORZ, wydawca i redaktor www.bezcenzury.net [Forum dziennikarzy nr 4-5 (66-67), 2003]