Kronika UŁ 4(110)2008 W krajach, w których uznaje się kohabitację, jest ona nietrwała Bez ślubu T en kto obserwował stąpającego ostrożnie kota-dachowca, korzystającego chętnie i skrzętnie z wystawionej dla niego miseczki z jedzeniem, chodzącego jednak własnymi drogami, nie przywiązanego bardzo do miejsca pobytu, zacznie szukać jakiejś analogii do praktykowanego przez niektóre ludzkie osobniki życia „na wiarę”. Co ma jednak do tego „kocia łapa”? Psa dość łatwo można nauczyć gestu przyjaźni w formie podania łapy. A kota? Proszę spróbować! Ludowe określenia pewnych zachowań biorą się z obserwacji życia i są często dosadne, mówiące bez ogródek to, co powinno się powiedzieć. A jak jest teraz? Teraz język ma być delikatny, a najlepiej tak przesłonięty obcą naszej mowie naleciałością, by termin był „tolerancyjny” i – broń Boże – nie dotknął kogoś, kto rani nasze obyczaje i narusza dotychczasowe normy społeczne. A zatem co ? Niestety, mało kto dziś zna łacinę (choć spotykana jest ona na ulicy). Wypada zatem powiedzieć, że habito (habitare, 1. koniugacja) znaczy mieszkam; przedrostek ko znaczy współ, czyli kohabitacja to wspólne zamieszkiwanie. Rzecz w tym, że w znaczeniu przyjętym dla tego terminu obecnie, przez kohabitację rozumie się życie razem dwóch osób płci przeciwnej w niezalegalizowanym związku, jak mąż i żona. To znaczy bez ślubu wyznaniowego, a nawet cywilnego. Kohabitacja jest związkiem najczęściej na próbę, opartym na relacjach przeważnie przypadkowych, bardzo rzadko stałych. Jest czasem wstępem do małżeństwa lub też życia w samotności. Życie „na wiarę” zdarzało się i w okresie międzywojennym, być może także wcześniej, ale było przez społeczeństwo uznawane za niegodne, zasługujące na negatywną ocenę moralną. W praktyce osoby takie nie były widziane w towarzystwie. Socjologowie uważają lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku za pewną cezurę zmian obyczajowych, zwłaszcza zaś okres tzw. rewolucji seksualnej na Zachodzie jako czas burzy i naporu, tendencji do przestawienia dotychczasowych zapatrywań na obowiązujące w społeczeństwie normy moralne, odejście od tradycyjnych zachowań rodzinnych. Jak podaje Krystyna Slany z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie w artykule pt. Dylematy i kontrowersje wokół małżeństwa i rodziny we współczesnym świecie (Wybrane problemy współczesnej demogra�ii, Zakład Demogra�ii Uniwersytetu Łódzkiego, Łódź 2003) dla kohabitacji krytyczny jest okres dwu lat. Po upływie tego czasu związek albo się rozpada, albo formalizuje. M. Castells (The Power of Identity, 1997) twierdzi, że prawie połowa związków rozpada się w ciągu roku, 40% przekształ- ca się w formalne małżeństwa, z których 50% kończy się rozwodem, a dwie trzecie z nich zawiera powtórne małżeństwa, które kończą się też zazwyczaj rozwodem. W krajach, w których uznaje się kohabitację, jest ona nietrwała. Na przykład w USA średnio nie trwa dłużej niż 1,3 roku. Kohabitujący określani są w Stanach Zjednoczonych opisowo jako osoby płci przeciwnej razem zamieszkujące (person sof the opposite sex sparing living quaters) (patrz; J.Q. Wilson, The Marriage Problem. How our culture Has weakened families, New York 2002). W Narodowym Spisie Powszechnym z roku 2002 (ostatnim) aż 2,2% osób zadeklarowało kohabitację. Ryzyko kohabitacji podejmują najczęściej ludzie młodzi, niedoświadczeni życiowo. W wieku 15-19 lat było 18,9% chłopców i 14,7% dziwcząt, a w 20-24 lat odpowiednio 8,2 i 6,6%, ale już w wieku 25-29 lat 4,2 i 3,6%. W wieku starszym problem gwałtownie zanika. Mamy bowiem w wieku 70-74 lat 0,8 i 0,8%, a powyżej 80 lat 0,6 i 0,8%. Największy odsetek osób kohabitujacych był w województwie zachodnio-pomorskim (4,4), dolnośląskim (3,6), średni w kujawsko-pomorskim (2,0), łódzkim (2,1), mazowieckim (2,3), mały w podlaskim (1,4), świętokrzyskim (1,0), podkarpackim (0,7). Najwięcej urodzeń pozamałżeńskich notowano na ścianie zachodniej i północnej, w regionie pomorsko-mazurskim, głównie zresztą w dużych miastach. Zauważa się znaczący wzrost urodzeń pozamałżeńskich. W 1970 r. było ich 5,0%, a w roku 2003 15,8%. W społeczeństwach wielu krajów wzrasta akceptacja dla związków partnerskich, ale stosunek ten jest dziwnie fałszywy, bo choć deklaruje się przyzwolenie takich zachowań u innych osób, to nie wyraża się aprobaty w stosunku do własnych dzieci. Poglądy na kohabitację w Polsce nie napawają optymizmem. Według badań Ewy Frątczak (Instytut Statystyki i Demogra�ii SGH w Warszawie) oraz Janusza Balickiego (Katedra Demogra�ii Społecznej i Polityki Ludnościowej Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie) z roku 2001, opublikowanych w pracy pt. Zmiany w postawach i zachowaniach reprodukcyjnych młodego i średniego pokolenia Polek i Polaków (Wybrane problemy współczesnej demogra�ii, Zakład Demogra�ii Uniwersytetu Łódzkiego, Łódź 2003) zaledwie 15% respondentów ankietowych zdecydowanie jest przeciwnych życiu w kohabitacji, ale aż 47,6% uważa, że kohabitacja jest możliwa, jeśli odpowiada obu partnerom. Smutne jest to, że kohabitacja staje się popularną formą życia w wielu już krajach, zwłaszcza w Europie Zachodniej i w Ameryce Północnej. Stanowi wygodny sposób urządzenia siebie bez zobowiązań. Ma się bowiem wikt i opierunek, a nie miejsce gdzieś w hotelu lub w 1 Kronika UŁ 4(110)2008 W krajach, w których uznaje się kohabitację, jest ona nietrwała Bez ślubu przygodnym mieszkaniu, korzysta się z wolności bycia tzw. single, a jeśli partner się znudzi, to można go bez zobowiązań porzucić. W małżeństwie, jeśli nawet następuje rozwód, można dochodzić prawnie ustalonych zobowiązań, a w związku partnerskim jest to bardzo trudne. W niektórych krajach związki partnerskie są traktowane na równi z formalnym małżeństwem (np. w Szwecji), a we Francji, na podstawie słynnego już paktu solidarności (Pacte Civile de Solidarité – PACS) rejestruje się związki partnerskie i homoseksualne. Socjologowie wyraźnie stwierdzają, że brak kohabitacji przed zawarciem małżeństwa sprzyja trwałości małżeństwa, natomiast kohabitacja z reguły opóźnia zawarcie formalnego związku. Partnerstwo uderza w kobietę i przyczynia się często do jej samotności, bowiem w przypadku rozpadu związku szanse na znalezienie kolejnego partnera maleją. Mężczyźni na ogół rozglądają się za partnerką młodszą. Największym złem kohabitacji jest powiększająca się liczba dzieci pozamałżeńskich, nie znających często swojego ojca. Los takich dzieci jest nie do pozazdroszczenia. gdyż w domu nie znajdują najczęściej ciepła i właściwej opieki. Także rodziny monoparentalne (o jednym rodzicu) nie są formą korzystną dla dziecka, choć niewątpliwie lepszą niż wychowanie przez kohabitującą matkę lub partnerującego ojca. Amerykański uczony Wilson podkreśla, że nawet jeśli poziom ekonomiczny życia dziecka w rodzinie monoparentalnej nie ustępuje poziomowi życia dziecka w rodzinie pełnej, to jednak życie w rodzinie niepełnej ma demoralizujący wpływ na dzieci, a kohabitacja bywa przyczyną wchodzenia dzieci na drogę przestępczą, ich wykorzystywania seksualnego oraz innych nadużyć. Okazuje się, że – jak wskazują niektóre badania – dziewczęta wychowywane przez samotne matki, częściej mają dzieci pozamałżeńskie niż dziewczęta pochodzące z rodzin pełnych. Niewątpliwie monoparentalność powoduje gorsze skutki ekonomiczne rodziny, a więc także wychowujących się tam dzieci. Rodzina niepełna lub partnerska z reguły nie zapewnia dziecku dostatecznie pozytywnych przeżyć emocjonalnych i poczucia bezpieczeństwa. W tych trudnych dla dziecka sytuacjach państwo współczesne oraz Kościoły starają się nieść pomoc tam, gdzie to jest tylko możliwe, poprzez różne programy socjalne, domy samotnej matki, ośrodki pomocy rodzinie, renty socjalne. Najlepszą formą pomocy dziecku i stworzenia dla niego atmosfery wychowawczej jest jednak normalna rodzina składająca się z ojca i matki, zgodnie funkcjonującego małżeństwa, zapewniającego dziecku wychowanie, wykształcenie, ukierunkowanie zawodowe i życiowe. Osoby decydujące się na małżeństwo biorą na siebie pewną odpowiedzialność jednostkową i społeczną, tę odpowiedzialność przekazują następnemu pokoleniu, a ujawnia się ona nie tylko w życiu rodzinnym, ale także wspólnotowym, społecznym i państwowym. Przynajmniej tak powinno być. Załamujące się rodziny, pękające związki małżeńskie, wróżą niedobrze państwu, które biernie się przygląda temu niepokojącemu zjawisku. A na to niestety się zanosi. Wyraźnym symptomem tego jest ogromny spadek dzietności małżeństw. Dla utrzymania równowagi liczebnej społeczeństwa konieczne jest, by w skali kraju tak zwany współczynnik dzietności, tj. średnia urodzeń przez kobietę, wynosił 2,1. Jest to wartość graniczna. Poniżej zaznacza się wyraźny spadek demogra�iczny (u nas od roku 1995). W Polsce jeszcze w 1983 r. wynosił 0,3, w roku 2003 już 1,3, a w roku 2006 (Rocznik Demogra�iczny 2007 – Główny Urząd Statystyczny GUS, Warszawa) – 1,267. W roku 2006 na 1000 mieszkańców przypadło w Polsce 5,0 małżeństw i 1,5 rozwodów. Dla porównania: Azerbejdżan 7,5 – 0,8, Austria 4,7 – 2,4, Belgia 4,2 – 3,0, Niemcy 4,8 – 2,6, Francja 4,3 – 2,1, Rosja 6,8 – 4,4, Szwecja 4,8 – 2,2, W. Brytania 5,1 – 2,7, Włochy 4,3 – 0,7, Ukraina 5,9 – 3,7, Chiny 6,3 – 1,0, Izrael 6,7 – 1,3. Ostatnie ze wspomnianych badań demogra�iczno-socjologicznych stwierdzają, że trzy piąte ankietowanych uznaje swoje życie za satysfakcjonujące, a tylko 5% nie jest niego zadowolona. A zatem, rodzina i udane życie rodzinne wpływają pozytywnie na poziom zadowolenia, choć trzeba stwierdzić, że bardziej zadowolone są kobiety, a w ogóle najszczęśliwszą grupą są osoby w wieku 30-40 lat i majce dzieci. Jaki z tego wszystkiego wniosek. Nikt nie wymyślił i nie wypraktykował lepszej formy życia społecznego niż małżeństwo i rodzina. Dbałość o integralność, dobrobyt i rozwój prawidłowy tych ważnych dla narodu instytucji, troska o nie jest podstawowym zadaniem państwa, Kościoła i nas wszystkich. TADEUSZ GERSTENKORN 2