Trzeci klejnot Uregorna i czarnoksiężnik Vildredon Wysoki, przystojny człowiek w czarnym płaszczu i krasnolud w stalowej zbroi, i ogromnym toporem w ręce, szli przez wąską, długą i krętą przełęcz w pustynnych skałach. Z góry cały czas zwiewało ciepłym piaskiem. – Nie dziwie się, że ten przesmyk nazywają diabelskim gardłem – zadudnił basem krasnolud – to świetne miejsce na zasadzkę. – Na pewno cieszył byś się z napaści bandytów – odrzekł z uśmiechem Durwald. – Jak sądzisz kiedy dotrzemy do kolejnego klejnotu – zapytał bez przekonania Gilro. – Amulet drży coraz mocniej, myślę że jutro około południa będziemy na miejscu – odrzekł człowiek, obracając w palcach srebrny medalion z rubinem pośrodku. Nie uszli kilku kroków gdy nagle za nimi poczęły sypać się kamienie ze ścian przełęczy, najpierw małe później zamieniając się w lawinę. W ciągu kilku sekund zasypała przejście za bohaterami. Obaj rzucili się do przodu, lecz gwałtownie stanęli, widząc przed sobą trzech odzianych w czarne szaty i uzbrojonych w miecze ludzi. – A teraz gińcie – padły słowa jednego z napastników. – No i masz swoją zasadzkę – rzekł z ironią Durwald wyciągając miecz i przyjmując postawę obronną. – Ja biorę tych dwóch od lewej, ty weź tego z prawej. I naprzód! – wykrzyknął krasnolud ruszając na wroga i zamachując się toporem. Przeciwnicy rzucili się do ataku, krasnolud jednym, nietrafionym machnięciem topora rozbił na pół duży kamień leżący na ziemi, Durwald szybkim skokiem i celnym uderzeniem dosięgną miecza wroga, który próbował zajść od tyłu Gilro. Topór świstał w powietrzu trzymając na dystans, swoich dwóch przeciwników, miecze zderzały się ze szczękiem, niosąc się głośnym echem wzdłuż przełęczy. Czarny płaszcz trzepotał w powietrzu, kiedy jego właściciel wykonywał uniki. Durwald parując uderzenie zbójcy, wykonał piruet i jednym celnym ciosem rozpłatał gardło swojego napastnika. Gilro, raczej statyczny wojownik, machał swoim orężem tak mocno że miecze wroga odbijały się, odrzucając oprychów. Jeden z ciosów był tak silny że bandyta poleciał na skały i z chrzęstem łamanych kości upadł na piasek. Drugi rozbójnik zdezorientowany dostał się pod ostrze tnącego szybko powietrze miecza Durwalda. Cios rozciął mu plecy i zwalił na kolana. Napastnik na wpół żywy chciał zadać ostatni cios, lecz topór odrąbał mu głowę. Durwald zatrzymując się w pełni skupienia obserwował czy niema już niebezpieczeństwa, gdy Gilro oparłszy się o topór, wysapał z zadowoleniem: – Aleśmy im pokazali. Jeszcze czterech rabusiów obserwowało całą sytuację z oddalenia, lecz uciekli po cichu i nie zwracając niczyjej uwagi, widząc biegłość w walce człowieka i krasnoluda. Durwald już ze spokojem wycierał miecz ze śladów krwi, przygotowując się do dalszej drogi. Krasnolud, po krótkim odpoczynku ruszył za towarzyszem. Weszli w strefę skalistych pagórków, zamieniających się dalej w ostre skalne iglice, poruszali się krętą i wąską ścieżką pośród ogromnych piaskowców. Wiatr wiał mocno, niosąc ze sobą piasek dostający się wszędzie, pod ubranie i do ust. Po długiej i uciążliwej wędrówce dotarli nad małe jeziorko usytuowane głęboko w rozpadlinie skalnej, wokół wody rosły cierniste krzaki i pojedyncze kępy trawy. – Przenocujemy tutaj – zadeklarował Durwald – tu nie będziemy widoczni, a i odpoczniemy od tego wiatru. Rozpalili ognisko, usadowili się wygodnie pod wysokimi, wygładzonymi przez wiatr i wodę ścianami skalnymi, w milczeniu zjedli swoje racje żywnościowe. Krasnolud w ciągu piętnastu minut usnął, mając pod głową ostrze swojego topora, chrapał głośno wtórując huczącemu w górze nocnemu, pustynnemu wiatrowi. Temperatura spadła bardzo szybko, Durwald owinął się swoim czarnym płaszczem, dorzucał do ognia wyrwane krzaki. Siedział długo oglądając i czując w palcach drżenie swojego medalionu. Wspominał swoją ukochaną dla której podjął się wyprawy odnalezienia i zebrania razem klejnotów Uregorna. Poranek przywitał ich ostrym chłodem, Gilro zbudził się pod wpływem promienia słońca który świecił mu prosto w oczy, poprzez szczeliny w skale. Durwald zasypywał już resztki ogniska piaskiem. Później uzupełnili zapas wody w bukłakach i wyruszyli w dalszą drogę. Przed południem dotarli do, położonej na rozległym lecz niewysokim płaskowyżu, otoczonej małym murem, wioski. Brama do wioski stała otworem, w murach ziały szerokie wyrwy, nie było widać żywej duszy. Durwald i Gilro szli spokojnym, lecz ostrożnym krokiem, wzdłuż głównej uliczki. Kierowali się ku, stojącej w centrum osady, budowli z ciosanego kamienia. Budynek ten wyróżniał się wśród niskich glinianych domków. – Tu chyba niema żywej duszy – stwierdził krasnolud. – Spójrz na ziemię, widać świeże ślady ludzkich stóp – odparł człowiek wskazując palcem na ziemię – myślę że schowali się w domach, wszystkie mają pozamykane okiennice. – Co wskazuje twój medalion? – spytał Gilro. – Powinniśmy być blisko, a nie drży tak mocno jak wtedy gdy szukaliśmy innych klejnotów. – Może ukryli go gdzieś pod ziemią? – Nie sądzę, to nie wpływa na działanie medalionu. Wtem usłyszeli zgrzytnięcie jedynej z okiennic, gwałtownie obrócili się lecz niczego nie zobaczyli. Ruszyli ostrożnie dalej. – Obserwują nas – stwierdził Gilro. Gdy znaleźli się około dwudziestu metrów od budynku z kamienia, ujrzeli w jego portalu starego człowieka ubranego w złocone szaty, rozejrzeli się dookoła i zobaczyli że ze wszech stron w zaułkach i bocznych uliczkach obserwują ich ludzie. – Witajcie, kim jesteście i co was sprowadza? – Nazywam się Durwald, a to mój towarzysz Gilro. Wędrujemy przez te skaliste góry i szukamy odpoczynku. Poszukujemy pewnego magicznego klejnotu. – Dobrze, chodźcie zatem za mną. Durwald i Gilro szli za starcem otoczeni przez kilku wojów w skromnych wyraźnie poniszczonych szatach których mocno wyszczerbione miecze błyszczały u pasa. Do budowli z kamienia weszli przez ogromny portal ozdobiony zniszczonymi płaskorzeźbami. Gdy minęli rozwarte drzwi portalu, na których widać było ślady po strzałach i toporach, ich oczom ukazał się wysoki i bardzo długi hol, o ścianach ozdobionych malowidłami noszących ślady pożaru. Na podłodze zalegała grupa warstwa piachu z pod której gdzieniegdzie tylko przezierała marmurowa posadzka, a z pod sufitu zwisały rzędami stalowe żyrandole w których od dawna nie wymieniano wypalonych już świec. W głębi tego zniszczonego holu stała dziwna, wykonana z czerwonego marmuru, fontanna. Nie płynęła nią woda. Gdy doszli do fontanny, starzec zatrzymał się, jego wojownicy usunęli się pod ściany. W tym samym momencie Durwald poczuł gwałtowne szarpanie na szyi, to jego medalion drżał. Zatrzymał się i przyglądał szczytowi czerwonej, marmurowej ozdoby holu, na której znajdował się pusty, złoty koszyczek. Fontanna ta nie posiadał żadnych otworów z których mogła by się wydostawać woda, a mimo tego dookoła podstawy znajdowały się miejsca do czerpania. – Czy w tej fontannie znajduje się klejnot Uregorna? – spytał Durwald, ściskając w dłoni drżący medalion. – Znajdował się – poprawił starzec – Zastanawia cię się na pewno czemu was przyjąłem tak od razu? – Szczerze mówiąc, tak. – stwierdził Gilro. – Otóż, niewielu ludzi trafia w te okolice, – rozpoczął starzec – a jeszcze mniej wie o klejnocie Uregorna. Nie spotkałem jeszcze wędrowca który po długiej podróży od razu powiedział by po co przyszedł. Ponad to i tak nie posiadamy tego klejnotu, gdyż został on nam zabrany przez czarownika Vildredona. Z tych właśnie przesłanek wnioskuje że nie macie złych zamiarów i nie zostaliście przysłani przez niego. – po krótkiej przerwie oświadczył – Znam już wasze imiona, a sam nie przedstawiłem się. Otóż nazywam się Oriximin i jestem przywódcą tej osady zwanej Senhor. Jak widzicie ta oto fontanna z czerwonego marmuru jest, a raczej była, podstawą naszej egzystencji na tym suchym i nieprzyjaznym pustkowiu. Dzięki klejnotowi Uregorna umieszczonemu tam na szczycie tej fontanny mieliśmy wodę, która wystarczała nam do życia, dzięki niej mogliśmy sadzić rośliny i hodować zwierzęta. Klejnot ten dawał nam zawsze tyle wody ile było potrzeba. Ale teraz gdy go nie mamy – tu starzec usiadł na skraju fontanny – nasze życie tutaj jest skończone, umrzemy bez tego klejnotu. Dość, rozgadałem się, a w jakim celu ty potrzebujesz tego klejnotu przybyszu? – Przemierzam świat w poszukiwaniu wszystkich klejnotów Uregorna, znalazłem już dwa, gdy znajdę wszystkie, złoże z nich na powrót naszyjnik z którego pochodzą. – odparł Durwald, również siadając na ściance fontanny. – W jakim celu chcesz to uczynić? – spytał zaskoczony Oriximin – Czy nie sam Uregorn rozbił naszyjnik rozrzucając kamienie po świecie, gdy ujrzał do czego morze on posłużyć? – Wiem do czego zdolne są zjednoczone kamienie, dlatego nie mam ich przy sobie, złożyłem je w świątyniach w odległym kraju. Muszę jednak to zrobić aby uwolnić moją ukochaną. – Widzę że twoimi czynami kierują miłość, a ona zawsze jest dobra. Przykro mi że nie mogę ci pomóc. Przyjmijcie zatem moją gościnę i zostańcie aby odpocząć po długiej i na pewno ciężkiej podróży. – Z chęcią przyjmujemy twoje zaproszenie. Wtedy wstali, starzec zaklaskał w dłonie, a w bocznych drzwiach zjawił się ktoś ze służby, wtedy powiedział: – Zaprowadź gości do pokoi aby mogli odpocząć i odświeżyć się. – sługa pokazał aby poszli za nim. Durwald ukłonił się lekko starcowi i ruszył za służbą, Gilro powtórzył ruchy towarzysza i poszedł w ślad za sługą. Podróżnicy zaprowadzeni zostali do obszernych i dość dobrze urządzonych komnat w których mogli się odświeżyć mając do dyspozycji niestety jedynie dzban wody. Po kilku godzinach do komnat zapukał sługa i zaprosiła Durwalda i Gilro na kolacje z Oriximinem. Towarzysze z przyjemnością przyjęli zaproszenie i udali się wraz ze sługą do komnaty, w której przyświecano pochodniami zatkniętymi na ścianie, a na podłodze rozłożono czerwone, lecz zniszczone dywany. Po środku sali stał prostokątny drewniany stół, na jednym jego końcu siedział starzec w złoconej szacie. Gdy weszli do komnaty Orixim poderwał, a raczej wspiął się na nogi, by uszanować godność przybyszy. Później zasiedli do stołu zastawionego owocami i potrawami z dzikich pustynnych zwierząt. Rozmawiali długo i serdecznie o przygodach Durwalda, a także o losach osady Senhor. Gdy skończyli kolację Durwald i Gilro zostali odprowadzeni do swoich komnat na spoczynek. Następnego ranka około godziny ósmej zostali zaproszeni na śniadanie, na które zresztą chętnie się udali. Sprowadzeni zostali do tej samej komnaty co powszedniego wieczora, lecz teraz oświetlało ją słoneczne światło wpadające przez zmyślnie usytuowane okno. – Mam nadzieję że dobrze spaliście? – zaczął starzec z uśmiechem – Nie chcę być niegościnny ale chciałbym wiedzieć jak długo zostaniecie? – Spaliśmy świetnie, a mamy nadzieję wyruszyć po śniadaniu w dalszą drogę. – odpowiedział Durwald w równie pogodnym tonie. – Chcielibyśmy jedynie poznać drogę do tego czarnoksiężnika Vildredona. – Oczywiście jeden z moich wojowników odprowadzi was do horyzontu i wskaże dalszą drogę, ale teraz jedzmy. Zjedli porządne śniadanie złożone głównie z owoców. Następnie uzupełnili zapasy żywności i wody oraz pożegnali się ze starcem. Wyruszyli na pustynię z przewodnikiem, którym był jeden z wojowników przybocznych Oriximina. Zeszli z płaskowyżu dobrze zamaskowanymi, wykutymi w skale schodami. Schody były tak strome i kręte że Gilro co chwila potykał się i spadał na swojego towarzysza Durwalda. Gdy zeszli ze schodów rozpostarła się przednimi piaszczysta pustynia pełna wydm, a nie zakłócona żadną skałą, tak odmienna od tej którą pokonywali w drodze do Senhor. W milczeniu szli prosto w bezkresną pustynię, raz spinając się na wydmy, to znowu schodząc z nich grzęznąc w piasku. Gdy oddalili się na kilkanaście kilometrów od osady, tak że widać ją było jedynie tuż nad horyzontem, zatrzymali się. – Tutaj musimy się rozstać – zaczął przewodnik – pójdziecie dalej w tym kierunku. Wieczorem powinniście dojść do skał, tam możecie się zatrzymać. Najlepiej przenocujcie gdzieś tam w zaułkach skalnych. Później musicie iść jeszcze cały dzień. Musicie uważać na patrole wojsk maga. – Dziękuje za twoją pomoc, przewodniku, bywaj zdrów. – Pożegnał przewodnika Durwald mocnym uściskiem dłoni. Gilro pozdrowił przewodnika i razem z Durwaldem poszli w dalszą drogę. Przewodnik stał przez chwilę i przyglądał się odchodzącym wędrowcom, później wrócił do wioski. Szli przez pustynię do wieczora, dokuczało im piekące słońce i miejscami grząski piasek, nie skarżyli się jednak. Tak jak powiedział przewodnik, wieczorem doszli do strzelistych samotnie stojących pośrodku pustyni skał. – Czy zatrzymujemy się na całą noc? – spytał Gilro. – Nie zrobimy tylko godzinny odpoczynek, w ten sposób dojdziemy do maga przed świtem, łatwiej będzie uniknąć patroli wroga. – odpowiedział mu Durwald. – Świetnie, tak myślałem. Usadowili się pod jedną ze skalnych półek wystających ze stromych, niemal pionowych skał. Zjedli swoje racje żywnościowe i odpoczęli. Na pustyni było śmiertelnie cicho, nie wiał wiatr, bardzo szybko się ochładzało. Nie upłynęła godzina, gdy usłyszeli spadający kamyk. Gwałtownie zerwali się na nogi wypatrując w półmroku niebezpieczeństwa. Przed nimi, w odległości jakichś dziesięciu metrów siedział człowiek w błękitnych szatach. Nie wyglądał wrogo. Podeszli ostrożnym krokiem w jego stronę. Wtedy dojrzeli że to czarodziej, ale w obdartych szatach i ze zmarnowaną twarzą. Ze szczytu jego laski trysnął słaby, świetlisty płomyk. Towarzysze nie drgnęli, trwali w postawach obronnych. – Witam was wędrowcy, opuście broń drodzy przybysze. Jak rzadko widuje tutaj kogoś kto nie należy do patroli. Czuję że zmierzacie do czarnoksiężnika Vildredona. – mówił słabym głosem człowiek w niebieskim stroju – Ty człowieku, widzę że poszukujesz klejnotu Uregorna, masz talizman wskazujący drogę. – Tak, poszukuję tego klejnotu. Jestem Durwald, to mój przyjaciel Gilro, a kim ty jesteś czarowniku? – pytał Durwald opuszczając miecz. – Byłem opiekunem i kapłanem mojego ludu zanim dostał się do niewoli Vildredona. Mój lud zamienił się pod wpływem jego czarów w okrutne i bezwzględne wojsko ślepo mu posłuszne. Ja ocaliłem się w tych skałach przed mocą pierścienia czarnoksiężnika, którym zawładnął nad umysłami moich braci. W tych skałach znajdują się kryształy rozpraszające czary. – A jakie jest twoje imię, czarowniku? – pytał Gilro. – Ja nie mam już imienia, nie zasługuje na nie. Nie byłem w stanie bronić mojego ludu przed czarami, a to było moim zadaniem, jako opiekuna ludu. Pragnąc jednak się zmyć swoje słabości, pomogę wam. Mianowicie czarownik Vildredon nie będzie zbyt chętny do tego aby oddać klejnot Uregorna. On powiększa moc jego różczki. Jeżeli chcecie odzyskać ten kamień od niego, jedynym sposobem będzie go zabić. – Jeżeli tak jestem w gotów to uczynić – wtrącił z dumą Durwald. – A więc powiem wam jak się do niego dostać, najpierw musicie prześlizgnąć się pomiędzy strażami i wojskami zajmującymi jego zamek. Vildredon mieszka w jednej z wierz swego zamku. Aby dostać się do niej można podążać dwiema drogami, pierwsza prowadzi główną bramą i przez dziesiątki wojowników, druga to tajemny tunel zaczynający się u podnóża zamku. Tunelu tego pilnują jedynie nieliczni strażnicy. – Dziękujemy ci za tą wskazówkę, na pewno się przyda. – rzekł z szacunkiem Durwald. – To jeszcze nie wszystko, będzie musieli pokonać magię czarownika. Proszę, weź to – Czarownik w niebieskiej szacie podał Durwaldowi dziwny mały amulet w kształcie pozlepianych fantazyjnie kryształów. – ochroni was przed czarami opętania. Wykułem ten amulet z tutejszych kryształów, zajęło mi to dwa lata. – Serdecznie dziękuje, dobry czarowniku, mam nadzieję że uda nam się pokonać Vildredona. Żegnaj. – Żegnajcie, oby wam się powiodło. Gdy się odwrócili płomyk na końcu laski zgasł, mag zniknął. Ruszyli w drogę wychodząc ponownie na piaszczystą pustynię. Szli nocą. Była pełnia księżyca, bezwietrzna pogoda, na wydmach tworzyły się cienie sprawiające że wydmy wydawały się dużo większe. Wtem usłyszeli parskanie konia. To patrol się zbliżał. Durwald i Gilro zjechali z wydmy padli na piasek, chcieli ukryć się przed jeźdźcami. Słyszeli parskanie konia coraz bliżej. Na szczycie wydmy ukazało się trzech zamaskowanych jeźdźców. Zatrzymali się. Jeden krążyła na swoim wzburzonym koniu wokół dwóch pozostałych. Po chwili spięli konie i ruszyli gwałtownie w dół wydmy, na leżących i zamaskowanych w cieniu człowieka i krasnoluda. Przegalopowali przez towarzyszy nie trafiając ich jednak ani razu, jeźdźcy nie zauważyli ich, jechali po prostu z powrotem do zamku. Po kilku chwilach gdy ucichły konie odjeżdżające w dal, Durwald wstał i otrząsnął się z piasku. Gilro podparłszy się na toporze, wspiął się na nogi klnąc cicho pod nosem, że nie miał okazji rozpłatać kilku wojowników. Po doprowadzeniu się do porządku, ruszyli w dalszą drogę. Wędrowali dalej spokojnie, nie spotkali więcej patroli na swojej drodze, lecz mijali liczne ślady końskich kopyt. Piaszczysta pustynia którą przemierzali zamieniała się z wolna w żwirowe pole, znikały wydmy, gdzie niegdzie pojawiały się duże samotne głazy. W końcu nad ranem doszli do zamku, zatrzymali się około kilometra przed nim. Budowla ta wznosiła się na stromych, lecz niezbyt wysokich piaskowych skałach mających o tej porze kolor żółtoszary. Zamek otoczony był wysokim kamiennym murem, na jego rogach wznosiły się cztery wierze. Jedna z nich była prawie dwa razy wyższa od pozostałych, unosiły się nad nią czarne chmury, których błyskały pioruny. Wtem usłyszeli po prawej rżenie konia, to kolejny patrol wracał z warty na pustyni. Towarzysze rzucili się za jedną ze skał. Szczęściem nie zostali zauważeni. Gdy patrol przejechał, Durwald i Gilro ruszyli w kierunku zamku, bacznie rozglądając się by nie zostać zaskoczonym przez jeźdźców galopujących w stronę zamku. Dojście pod zamek zajęło im około półgodziny, wielokrotnie musieli ukrywać się za skałami by piesze odziały patrolujące okolice zamku nie mogły ich wykryć. Towarzysze postanowili łukiem obejść zamek w celu znalezienia tajnego przejścia o którym mówił czarownik na pustyni. Gdy weszli w strefę gęsto stojących kamiennych iglic dostrzegli trójkę wojowników Vildredona stojących przed płaską skałą. – To na pewno tutaj – szepnął Gilro – kto o zdrowych zmysłach ustawiał by straż pod skałą. – Masz rację. – odszepnął przyjacielowi Durwald – Będziemy musieli ich zabić. – To nie powinien być duży problem, już z większymi grupami dawaliśmy sobie radę. Dalej przyjaciele skradali się pomiędzy skałami w kierunku strażników z bronią w gotowości. W pewnym momencie wyskoczyli zza skały stając twarzą w twarz z zaskoczonymi żołnierzami. Ci sprawnie wydobyli miecze i rzucili się na niespodziewanych gości. Durwald nie postąpił ani kroku naprzód, ustawił tylko miecz do uderzenia. Gilro wziął zamach toporem. Durwlad wytrącił miecz szarżującego żołnierza jednym sprawny ciosem i przestępując na drugą nogę uchylił się przed nadlatującym strażnikiem. Gilro nisko poprowadzonym toporem strącił z nóg swojego przeciwnika, który przewracając się upadł na piasek. Durwald zataczając mieczem krąg w powietrzu przygotował się by zadać cios trzeciemu strażnikowi. Ten jednak sparował cios i bardzo szybko wyprowadził własny. Durwald, równie biegły w sztuce walki na miecze, nie stracił rezonu, ustawił miecz w gardę i przyjął cios. Gilro odwrócił się za ostrzem topora i zadał kolejny cios, jednak leżący przeciwnik wytrzymał potężne uderzenie, topór zarył w piasek. Durwald rozpoczął gwałtowną i silną wymianę ciosów z przeciwnikiem. Powoli posuwał się naprzód. Gilro uniósł topór ponownie i tym razem jeszcze mocniejsze uderzenie posłał leżącemu. Ten może i wytrzymał by lecz jego miecz pękł, a topór wbił mu się w klatkę piersiową. Durwald wykorzystując chwilową nieuwagę żołnierza, spowodowaną agonalnym okrzykiem niosącym się wśród skał, leżącego nieopodal strażnika, wykonał szybki obrót i gwałtownym ciosem wbił miecz w brzuch wojownika. Gilro wyrwał ostrze z ciała zabitego i już przygotowywał się do dalszego rozgramiania wrogów. W tym czasie gdy Durwald i Gilro pokonali dwóch strażników, trzeci z wojowników sięgnął po miecz i ponowną szarżą ruszył na Durwalda od tyłu. Gilro zdążył tylko wykrzyknąć, uważaj, gdy miecz Durwalda wbił się brzuch ostatniego ze strażników. Ciało strażnika zsunęło się powoli z miecza Durwalda, brzdąknął upadający miecz napastnika. – Pięknie to skończyłeś! – wykrzyknął z podziwem krasnolud. – Ciszej, i tak już narobiliśmy hałasu. Nikt jednak nie zjawił się, skały wytłumiły odgłosy walki. Towarzysze, schowali broń, podeszli do pionowej, zdawało by się jednolitej skały. Na skale rysował się jednak niewyraźny prostokąt, to były zamaskowane drzwi. – Jak otworzymy te drzwi? – spytał Durwald obmacując krawędzie prostokąta. – Tu na pewno musi być jakiś zamek. – odparł Gilro. Wtem ukryte drzwi odskoczyły, wsunęły się do środka, przed dwójką przyjaciół otwarł się ziejący czarną pustką tunel. – Widzisz sam znalazłem zamek, to ten kamień. – wskazał Gilro na wsunięty teraz w ścianę skalną mały granitowy bloczek. – Idziemy! Weszli w ciemność, Gilro przodem, Durwald za nim. Nie potrzebowali pochodni ani żadnego źródła światła ponieważ krasnoludy potrafią, słabo lecz zawsze, widzieć w ciemnościach. Gilro parł naprzód pewnie, tunel wspinał się do góry, kilkakrotnie zakręcał, aż w końcu doprowadził krasnoluda i człowieka do obszernej sali obwieszonej arrasami, wylot tunelu kończył się za jednym z nich. Po przeciwnej stronie sali zaczynały się kręcone, kamienne schody w górę. Durwald już samodzielny ustawił się obok Gilro i razem ramie w ramie poczęli spinać się schodami w górę. Wchodząc na kolejne poziomy wierzy spotykali pojedynczych strażników z którymi dawali sobie rady bez problemu. W końcu doszli do szczytu schodów, naprzeciwko których stały ciężkie dębowe drzwi. Zza drzwi niosły się hałasy, na podłodze widać było błyskające światła z sąsiedniej komnaty. Gdy Durwald postawił nogę na ostatnim stopniu schodów, hałasy ustały, a jego talizman gwałtownie zaszarpał się na łańcuszku. Uchyliły się ze zgrzytem drzwi, za którymi nikt nie stał. Durwald i Gilro ostrożnie weszli do komnaty trzymając broń w pogotowiu. Ujrzeli obszerne pomieszczenie o ścianach z ciosanego kamienia, pod ścianami stały stoły zastawione księgami, roślinami i różnego rodzaju szkliwem. Salę przykrywała drewniana konstrukcja dachu z której zwisał wielki żyrandol z palącymi się świecami. W ścianach znajdowało się wiele oszklonych, małych okien. Pod ścianą stał człowiek ubrany w czarną togę, w ręce trzymał różdżkę. Różczka wykonana była z ciemnego drewna, na jednym jej końcu znajdował się podłużny ostro zakończony biały kryształ, na drugim końcu w złotych klamrach umieszczony był błękitny diament wielkości pięści, to był klejnot Uregorna, a osobą trzymającą różdżkę był sam Vildredon. – Kim jesteście i jak śmiecie zjawiać się tutaj? – wycedził przez zęby czarnoksiężnik. – Jestem Durwald, a ten oto krasnolud to Gilro, przyszliśmy po klejnot Uregorna. – odpowiedział z udawanym spokojem Durwald. – I myślicie że go wam tak po prostu dam? – Jeżeli będzie trzeba odbierzemy go siłą. – A więc gińcie! – wykrzyknął mag unosząc różdżkę z której trysnął snop białych iskier. Durwald i Gilro rzucili się na ziemię kryjąc się za stołami z książkami, jeden w lewo, drugi w prawo. Piorun wystrzelony przez Vildredona przeleciał pomiędzy nimi i trafił w okno wyrywając je z hukiem. Gdy huk ucichł krasnolud podźwignął się i rzucił z impetem na czarownika. Ten wyczarował magiczne pnącza które wyrosły z kamiennej posadzki i spętały nogi Gilro powalając go na ziemię. Czarownik wycelował różdżką i ponownie trysnęły z niej snopy iskier. Piorun odbił się od topora i powędrował w stosy ksiąg, które rozleciały się na wszystkie strony. Wtedy Durwald poderwał się zza stołu i rzucił w czarnoksiężnika najbliższą księgą jaka leżała obok niego. Vildredon zręcznie uchylił się przed lecącym obiektem i przygotował się do ponownego ataku. Kolejny piorun chybił wybijając kolejne okno. Powstały w ten sposób przeciąg zgasił wszystkie świece w żyrandolu. W komnacie zapanował półmrok. Durwald korzystając z chwilowej przewagi rzucił się na maga. Jego cios rozdarł czarną togę Vildredona. W tym samym momencie czarownik rzucił zaklęcie i z końca jego różdżki trysnął oślepiający blask. Durwald chwilowo został oślepiony, zakręcił się przeszedł kilka kroków w niewiadomym kierunku. Czarownik wykorzystując tą okazję skoncentrował się i z jego różdżki wystrzeliła ognista kula w kierunku zdezorientowanego. Ognista kula niechybnie by go zabiła jednak Gilro uniósł swój topór stawiając go na drodze pomiędzy magiem i Durwaldem. Topór roztrzaskał się o ścianę komnaty, a ognista kula wybiła kilkumetrową dziurę w ścianie. Durwald w tym czasie odzyskał kontrolę i przypuścił kolejny atak. Czarownik wystrzelił piorun. Durwald wykonał obrót, ominął rzucony czar i wykonał cięcie, które rozdarło szatę maga w poziome. Trysnęła krew. Mag odskoczył. Durwald kontynuował cięcia. Mag starał się spętać przeciwnika pnączem, lecz nie mógł skierować różdżki. W tym śmiertelnym tańcu obeszli pół komnaty, aż Vildredon stanął placami nad przepaścią jaka powstała w wyrwanej ścianie wierzy. Durwald wykonał obrót i ciął maga w rękę, ten cofając się spadł z krawędzi lecz chwycił się rogu płaszcza Durwalda. Durwald chwycił go za koniec różdżki, w tym momencie płaszcz odpiął się, mag spadł, a w ręce Durwalda pozostał klejnot Uregorna który znajdował w szczycie różdżki. W momencie gdy Vildredon spadł, biały kryształ jego różdżki roztrzaskał się. Oślepiający blask trysnął z miejsca upadku maga, we wszystkich kierunkach strzelały pioruny. Oślepiający biły blask począł słabnąć zmieniając kolor na zielony. Wtedy wokół poczęły rosnąć rozmaite rośliny i drzewa, w ciągu kilku chwil cały zamek i dolina rozciągająca się pod nim zamieniła się w oazę życia. Po następnych kilku chwilach blask ustał a w miejscu w którym spadł czarnoksiężnik wytrysnęło źródło wody. Wszystko to stało się za sprawą kryształu w różdżce maga. Gdy Gilro się uwolnił, a Durwald doszedł do siebie po walce, obaj spojrzeli na trzymany w ręce błękitny kamień. Zeszli na dół, już żaden z żołnierzy nie rzucał się na nich z chęcią zabijania. Wojownicy chodzili trochę ogłupiali, odzyskali wolność po śmierci czarnoksiężnika. Wojownicy Vildredona powrócili do swoich starych osiedli rozrzuconych po pustyni, lud Oriximina przeprowadził się do nowopowstałej życiodajnej doliny. Durwald zatrzymał klejnot Uregorna. Po kilkutygodniowym odpoczynku wyruszył wraz ze swoim przyjacielem Gilro w dalszą podróż, by odnaleźć wszystkie klejnoty Uregorna. Wędrowca