1 Łukasz Kusiak RELACJA Z WYPRAWY DO BUŁGARII

advertisement
Łukasz Kusiak
RELACJA Z WYPRAWY DO BUŁGARII
Gdy rzucamy hasło Bułgaria – odzew, niemalże natychmiastowy: Złote Piaski, Słoneczny
Brzeg, tudzież inne, znane z folderów turystycznych, czarnomorskie kurorty. Wszelkie
przewodniki ukazują Bułgarię jako fascynującą księgę pamiątkową. Wiadomo, położenie na
styku kontynentów sprawia, że azjatyckość przeplata się tu z europejskością. Teren ten był
w centrum zainteresowania wielu ludów i każdy z nich pozostawił po sobie coś
interesującego: Trakowie – swego boga-Jeźdźca; Hellenowie – ośrodki handlowe i kulturalne;
Słowianie – osady; Rzymianie – warownie, świątynie i miasta; Bizantyjczycy - twierdze
i świątynie chrześcijańskie; Turcy – meczety. Dodajmy do tego malownicze szczyty Riły,
Pirinu czy Starej Płaniny, tajemnicze jaskinie, klimatyczne uzdrowiska, i ośrodki
balneologiczne z gorąca wodą, pachnącą Dolinę Róż, stare bukowe lasy… i ukaże nam się
turystyczny raj.
Czyżby? Jakie jest prawdziwe oblicze współczesnej Bułgarii? Wystarczy oderwać się od tych
wszystkich cukierkowych pejzaży nadmorskich megakurortów, by stwierdzić, że
rzeczywistość jest jednak inna - mocno prowizoryczna. Jak to możliwe, że w kraju pięknych
nadmorskich pejzaży, interesujących historycznie i kulturowo miejsc panuje nieprzerywalnie
bieda i chaos? Wyjaśnienie tego faktu jest stosunkowo proste, acz brutalne - Bułgar nie lubi
ludzi (!). Stwierdzenie bardzo śmiałe, jednak potwierdzone nie tylko odbytą wyprawą, ale
i historią. 500 lat niewoli tureckiej, w czasie której Bułgar pochylał kark i na wszystko się
zgadzał, ukształtowały w nim serwilizm oraz niedowierzanie obcym, a nawet bliskim. I nic
to, że od tureckiej niewoli minęło już ponad 160 lat. Lata te, w wyniku braku pokolenia
inteligencji, której znaczną część wytępili komuniści, pozostawiły ludzi mieszkających w tym
kraju na poziomie prymitywnego myślenia. Większość tutejszego społeczeństwa hołduje
zachowawczość. Nie potrafi przyswoić sobie myśli i zachowań ludzi zachodu. Nie umie
adoptować się do aktualnej sytuacji. Nie wie, jak samemu zorganizować sobie życie. Ciągle
czeka. Doskonale zobrazował to jednym zdaniem amerykański pisarz Robert D. Kaplan
w swojej książce Balkan Ghosts: „Zachód od dawna zapomniał o tym, czego Bułgaria nigdy
nie miała”. A sami Bułgarzy definiują się trzema słowami: „Karaj da wyrwi” (Jakoś to
będzie) – idealne, stałe hasło bułgarskiej prowizorki.
Nie wiedząc o tym wszystkim (i dobrze) 9-osobowa ekipa Reytanickiego Klubu Górskiego
„Biały Słoń”, w dniach 8-24 sierpnia br. udała się do tego kraju, słusznie nazwanego (przez
długoletniego korespondenta prasy polskiej w Bułgarii, tłumacza i dziennikarza, Jana E.
Herolda) - roztrwonionym darem Boga.
Głównym celem naszej wyprawy był ponadtygodniowy trekking po najwyższym masywie
Bułgarii, a zarazem całych Bałkanów – Riły, ze zdobyciem jej najwyższego szczytu – Musały
(2925 m n.p.m.).
Od samego przyjazdu problemy. Okazuje się, że dotarcie do największego i najbardziej
znanego bułgarskiego monastyru, który ulokowany jest w otoczeniu pięknych gór, niespełna
120 km na południe od Sofii (do której przyjechaliśmy bezpośrednio z Warszawy, po 28
godz. jazdy autokarem) nie jest takie proste. Jedyny autobus jadący tam bezpośrednio ze
stolicy jeździ o 10.00 rano (podobno, bo rozkładu żadnego nie było, a informacja pochodziła
od mało zorientowanej pani kasjerki), czyli 4 godziny po naszym przyjeździe. Jako że
chcieliśmy, z różnych powodów, dotrzeć jak najszybciej w okolice gór, wybraliśmy drogę
dość okrężną. Postanowiliśmy najszybszym autobusem pojechać do niezbyt imponującego
1
Blagoevgradu, bo podobno (jak widać nic pewnego w tym kraju) stamtąd to już „na pewno”
jeżdżą busy pod monastyr, i to co godzinę. Pewnie, że jeżdżą, ale nie pod sam monastyr tylko
ok. 10 km od tegoż, czyli małej miejscowości – Riła. Z braku laku… I jeszcze w oczekiwaniu
na busa do Riły dopadło nas urwanie chmury, które nie wytrzymało przystankowych dachów,
i przemoczyło nas niemalże doszczętnie. A do tego zorientowanie się jednego z uczestników,
że zgubił bilet powrotny do Polski (zupełnie niepotrzebny stres, bo jak się później okazało,
bilety były imienne i wystarczył jeden telefon do biura, które nam je sprzedało). „Piękny”
start dopełnił przepełniony miejscową ludnością bus, który był w stanie pomieścić tylko
połowę naszej ekipy. Druga dojechała godzinę później. Nieco zniechęceni rozbiliśmy
pierwszy namiotowy obóz u podnóży gór, niezbyt daleko od wioski, aby rano mieć blisko na
przystanek autobusowy, z którego już na pewno mieliśmy dojechać pod osławiony monastyr.
I rzeczywiście rano niepewne przywitało nas słońce i doczekaliśmy się wyczekanego środka
lokomocji.
Rylski monastyr, zwany przez niektórych bułgarską Jerozolimą, rzeczywiście imponuje. To tu
swoja pustelnię założył w 927 r. mnich eremita Iwan Rilski, patron Bułgarii. Dziś można tutaj
podziwiać cerkiew, starą kuchnię klasztorną, wieżę z zegarem i dzwonnicą oraz sprawiające
nieziemski klimat ciepła i spokoju, pomalowane w pasy arkad wirydarza. Wewnętrzna całość
otoczona jest czterema poziomami krużganków, w których znajdują się m.in. trzy muzea, cele
mnichów a także pokoje gościnne dla pielgrzymów.
Po zwiedzeniu klasztoru zakładamy plecaki (w których znajduje się cały, potrzebny w górach,
sprzęt i żywność na ok. 10 dni, czyli spore obciążenie) i ruszamy stromo przez las w kierunku
Doliny Siedmiu Jezior. Przez pierwsze dwa dni pogoda nie była nam łaskawa. Po niespełna
trzech godzinach wędrówki zaczął siąpać deszcz, zamieniający się (w momencie kiedy
docieraliśmy do grani) w burzę. Dlatego najgorsze grzmoty postanowiliśmy przeczekać
w pasterskiej kolibie, w towarzystwie przyjaznego pasterza. Po dwugodzinnym suszeniu przy
ogniu postanowiliśmy dotrzeć do schroniska Iwan Wazow, do którego jednak koniec końców
nie docieramy. Wspólną decyzją postanawiamy rozbić się w pobliżu Przełęczy Razdeła (2550
2
m n.p.m.) i tam ogrzać się ciepłym posiłkiem, przyrządzonym, jak w każdy następny dzień,
na gazowych palnikach. I tak, w nie znudzonym jeszcze towarzystwie, spędzonym na
wspólnych rozmowach, graniu w prawo dżungli i mafię, przeczekaliśmy opady.
Po dwóch dniach, kiedy zeszły chmury, okazało się, że widoki są naprawdę imponujące.
Początkowo były to rozległe hale, które z czasem, w okolicach szczytu Maljovica (2729 m
n.p.m.) zamieniały się w strzeliste turnie.
3
O ile wejście od zachodniej strony nie sprawiło nam większych trudności, o tyle zejście po
rumowisku drobnych kamyków, które przy każdym kroku usuwały się spod nóg, było
niesamowitym wyzwaniem dla kolan. Obiad zapodaliśmy sobie w pobliżu schroniska, o tej
samej nazwie co szczyt, które było jednocześnie bazą szkółki wspinaczkowej. Wzmocnieni
kaloriami dalej przedarliśmy się przez kosodrzewinę, aby pokonać następne podejścia.
Jeszcze tego samego dnia (trzeci dzień w górach) dochodzimy w okolice Strasznoto Ezera,
które kształtami gór przypominają szczyty polskich Tatr, wokół Czarnego Stawu. Tu, nad
samym jeziorem, gdzie zmrok nas zastał, rozbijamy kolejne obozowisko. Gwieździsta noc
przyniosła, jak każda kolejna, niezwykle zimny powiew. Dodać wypada, że noce w tych
górach bywają wyjątkowo chłodne. Budzenie się o czwartej z powodu zgrzytania zębami (nie
pomagały grube warstwy ubrań, ani larwalna pozycja w śpiworze) było na porządku
porannym. Przeżyliśmy mały szok – jak to możliwe, że latem na Bałkanach, w godzinach
wczesnorannych, spotyka się szron (?).
4
Po rannym orzeźwieniu w jeziorze ruszamy w dalszą drogę. Opuszczając Strasznoto Ezero,
wbijamy się dalej w góry, by zawieszonym nad przepaścią trawersem, ubezpieczonym
stalową liną, dojść w kolejną rozległą halę. Krajobrazy niczym z bajki. Nic więc dziwnego, że
w końcu postanowiliśmy przeistoczyć się w bohaterów Władcy Pierścieni. Dlatego kolejne
dwa dni, które przynosiły równie surowy i malowniczy krajobraz, minęły nader szybko.
5
Minęliśmy też pod drodze dwa kolejne schroniska (Ribni Ezera i Granicar), ani wygląd, ani
wątpliwa sympatia osób je prowadzących nie zachęciła nas noclegiem, w obu ugościliśmy się
zupą, ale wybraliśmy sprawdzone, darmowe namioty, które zawsze rozbijaliśmy
w najbardziej urokliwych dla nas miejscach.
Szósty dzień przeznaczamy na zdobycie najwyższego szczytu Riły, który miał być
ukoronowaniem naszej wyprawy – Musały (2925 m n.p.m.). Zdobywamy go od południowej
strony, podchodząc szczytami Ovcarec (2765 m n.p.m.), Goljam Bliznak (2779 m n.p.m.),
Malak Bliznak (2777 m n.p.m.) i która, ze względu na spore podejścia, jest mało uczęszczana.
W ogóle turystyka górska w Bułgarii nie jest zbyt popularna, a widoki prawdziwych
zapaleńców z ogromnymi plecakami nie należą do zbyt częstych. Jeśli już, to byli to właśnie
Polacy tudzież Czesi, dumnie obnoszący się swoją flagą.
A jednak górskie wioski wokół Musały obrastają, z pogwałceniem norm i przepisów (wszak
to teren Parku Narodowego) wielkimi hotelami. Jak np. Borowiec, który zmienił się
w intensywnie rozbudowany ośrodek narciarski i turystyczny. A za wszystkim stoi podobno
bułgarska mafia.
Podejście na szczyt Musały nie było dużo bardziej wymagające od podejść na wcześniejsze
szczyty. Tym bardziej, że postanowiliśmy go zdobyć bez plecaków, jako że nie chcieliśmy
kończyć wędrówki w Borowcu, tylko kontynuować ją dalej w stronę jeziora Belmeken.
Na szczycie Musały, na którym stoi spory budynek obserwatorium meteorologicznego
i fizycznego, stajemy 16 sierpnia o godz. 12.40. Fotografujemy się z flagą Polski obok tablicy
z nazwą szczytu i ruszamy w dalszą drogę.
6
Tym razem szlak nie jest już tak wymagający, ale widoki równie piękne, przypominające
niekiedy mini-rozlewiska Amazonii, takie z kosmosu. Następnego dnia dochodzimy do
jeziora Balmeken. Znajduje się tam duży kompleks sportowy. Po dziennym odpoczynku nad
największym jeziorem masywu Riła, schodzimy, asfaltową już, drogą do Jundoli.
I tak kończy się nasza górska wędrówka. Trzeba jeszcze dodać, że pomimo wszystkich
problemów, związanych głównie z pogodą, były to niewątpliwie najprzyjemniejsze dni
spędzone w tym kraju.
Dalej korzystając z 5-dniowego czasu (bilety powrotne do Polski mieliśmy wykupione na
konkretną datę) postanowiliśmy zachłysnąć się nieco Morzem i aglomeracją miejską. Trasę
ustaliły nam połączenia. Najpierw udaliśmy się do stolicy Tracji – Plovdiv’u. I tu potwierdzenie całej obiegowej opinii, opisanej we wstępie. Miasto kipiące zabytkami (m.in.
pozostałości po forum rzymskim, amfiteatr zbudowany przez Marka Aureliusza, fragment
marmurowego stadionu rzymskiego z II w. czy XV-wieczny meczet Dżumaja Dżamij),
a jednak klimat miejsca nie zachwyca. Już po przyjeździe i próbie kupienia biletu na pociąg
do nadmorskiego Burgas, pani pracująca w kasie poczęstowała nas - miast uroczym,
zachęcającym uśmiechem - oschłym spojrzeniem mówiącym: kiego czorta zawracacie mi
głowę z jakimiś biletami. Ton wymowy niemalże zabijał.
7
Ale nie zniechęceni, nakręcani własnym humorem, docieramy i do Burgas. A potem chcąc
ominąć cały ten wielkomiejski motłoch wybieramy się dalej na południe, do małej
nadmorskiej osady, założonej przez starożytnych Greków z Miletu – Sozopolu (daw.
Apollonia). Jakże byliśmy w błędzie myśląc, że tu uwolnimy się od kurortów-molochów.
Okazuje się, że Bułgarzy niszczą wszystko co im się nie podoba, nie odpowiada
i przeszkadza. Trudno było tam znaleźć kawałka nie zabetonowanej plaży. Co krok powstają
nowe zabudowania hoteli, kramów i lokali gastronomicznych, nieczęsto kosztem usuwania
wydm nadmorskich. Pomimo tego postanowiliśmy pozostać tam na dwie noce, osiadając na
ostałym (ciekawe jak długo?) kempingu, oddalonym od miasteczka 5 km.
Zabójcza temperatura (45˚C) i tak odstraszała od plaży, a ciągnęła ku morzu.
Ostatni dzień i noc wyprawy (ponad 27 godz.) poświęciliśmy na zwiedzanie Sofii. Jak się
okazało, dużo za dużo. Wszystko co warte zobaczenia (Sobór Aleksandra Newskiego,
bazylika-cerkiew Sweta Sofia, rotunda Sweti Georgi i parę innych budynków sakralnych)
dało się zobaczyć w 4 godziny.
8
Najciekawszym dla nas miejscem okazał się miejscowy bazar warzywno-owocowy i…
(o zgrozo!) podziemne tunele dla bezdomnych. My, całkiem przypadkowo, odkryliśmy jeden,
w okolicach dworca centralnego (może dlatego zamykają go po 23.00, co mocno nas
oburzyło). Ale podobno w Sofii znajduje się aż sześć odgałęzień tuneli pod powierzchnią
miasta. Zostały one zbudowane w okresie rządów komunistycznych, w setkach kilometrów
i można się w nich poruszać nawet samochodami ciężarowymi (sic!). A wszystko to nie
zostało by ujawnione i ogłoszone publicznie gdyby nie zima stulecia, jaka opanowała
Bułgarię w 2004 roku. Jak przypuszcza stołeczna prasa może tam zamieszkiwać aktualnie
nawet od 10 do 20 tys. ludzi. Dokładnej liczby nikt nie zna.
23 sierpnia o godz. 9.30 pakujemy siebie i nasze plecaki do autokaru i tym razem po 36 godz.
jazdy jesteśmy w Warszawie.
A tu, po paru dniach pobytu, biorąc do ręki Gazetę Wyborczą, czytam: „Sofia przeżarta
korupcją. Poprzedni, socjalistyczny gabinet był całkowicie skorumpowany…” i obszerny
artykuł na ten temat. „Chociaż socjaliści wszystkiego się wypierają, rząd już zapowiada, że
bezlitośnie rozliczy poprzednie władze..”. Ale kto rozliczy obecny rząd, a przede wszystkim
ogromną pajęczynę bułgarskiej mafii? Unia Europejska (do której Bułgaria przystąpiła
w 2007 roku) jedyne co była w stanie zrobić to zamrozić wypłaty milionów euro z funduszy
pomocniczych w 2008 roku, z powodu braku postępu w walce z korupcją.
A my narzekamy na nasz kraj. Podróże niewątpliwie kształcą, a już na pewno
z przyjemnością wraca się na swoje śmieci.
Więcej na temat Bułgarii i jej mieszkańców na pewno dostarczy lektura Jana E. Herolda:
Bułgaria – roztrwoniony dar Boga.
Na koniec dziękuję wszystkim uczestnikom wyprawy, a szczególnie trzecioklasistom, którzy
opuścili już naszą Szkołę (oby nie na zawsze) - za miłe towarzystwo.
9
Zapraszam też młodszych licealistów do równie pasjonujących wypraw.
Uczestnicy wyprawy - od lewej: Oskar Groblewski, Maciej Gaciong, Piotr Cegielski, Marta Jaczewska, Jakub Siłuszek,
Maciej Dworak, Łukasz Kusiak, Agnieszka Zdancewicz; na pierwszym planie: Wiktor Lachowski
10
Download