HISTORIA MOJEGO NAWRÓCENIA

advertisement
HISTORIA MOJEGO
NAWRÓCENIA
Emilio Knechtle
Możliwość poznania Boga miałem już w młodości. Moja mama była
bardzo wierzącą osobą i zawsze zachęcała mnie do czytania Biblii. Ja
jednak myślałem wówczas jedynie o karierze i o tym, jak zarabiać
pieniądze. W tym właśnie celu postanowiłem wyjechać ze Szwajcarii
do Nowego Jorku.
Kiedy wyjeżdżałem do Ameryki, pamiętam jak na lotnisku
w Genewie żegnałem się z rodzicami. Oboje płakali. Byłem ich jedynym dzieckiem i nie
chcieli, żebym wyjeżdżał tak daleko. Ja jednak, pragnąłem wielkiego świata, bogactwa
i sławy.
Moja mama włożyła mi do walizki Pismo Święte i powiedziała:
- Emilio, proszę cię, czytaj tę księgę.
- Mamo - odparłem - mnie to nie interesuje, nie mogę rozkazywać swemu sercu. Nie jadę do
Nowego Jorku, żeby studiować Biblię, ale zdobyć jeden z tych drapaczy chmur, to jest mój
cel, a nie religia.
Nie chciałem wtedy mieć nic wspólnego z Bogiem, choć już wówczas miałem powody, aby
okazywać mu wdzięczność. Moja mama opowiadała mi, że kiedy miałem dwa lata, niewiele
brakowało a umarłbym z powodu jakiejś mało znanej choroby. Lekarze nie dawali rodzicom
żadnej nadziei na to, że wrócę do zdrowia.
Pewnego razu jednak, mama spotkała w Lugano jakąś kobietę, która powiedziała:
- Nie jestem lekarzem, ale uczynię wszystko, żeby pani dziecko wyzdrowiało.
Kiedy przyszły do naszego domu, ta kobieta powiedziała mojej mamie, że powinna jak
najszybciej oddać mnie Bogu, a następnie klęknęła przy moim łóżku i modliła się. Kiedy już
powierzyła mnie Bożej opiece, zapytała:
- Czym państwo karmią to dziecko?
- Je to samo, co my - odparli rodzice.
- Muszą państwo to zmienić. Od dzisiaj proszę dawać chłopcu do jedzenia tylko świeże
owoce i warzywa. Koniecznie trzeba też często go kąpać i wystawiać na wpływ słońca. Dobry
Bóg - powiedziała - dał nam wielkiego proroka w osobie pewnej kobiety i przez nią
powiedział nam, jak należy postępować z chorymi.
Ta kobieta należała do małej grupy adwentystów, których w naszej miejscowości było
wówczas zaledwie pięciu. Na szczęście, ku zdumieniu moich rodziców i lekarzy, ta prosta
kuracja przyniosła niespodziewane rezultaty. Po upływie zaledwie czterech tygodni byłem
zupełnie zdrowy! Widząc to wszystko, moja mama powiedziała:
- To Bóg zesłał nam tę kobietę.
Niedługo potem mama powiedziała, że chce zostać adwentystką. Mój ojciec był katolikiem
i bardzo mu się to nie podobało. Ja zaś byłem na to zupełnie obojętny. I choć wiedziałem,
w jaki sposób w dzieciństwie uratowano mi życie, to sprawy wiary nie miały dla mnie
większego znaczenia. Moim celem był Nowy Jork i trzymanie się z daleka od religii.
Kiedy przelatywałem nad Manhattanem - jedną z dzielnic Nowego Jorku - patrząc na
olbrzymie drapacze chmur, powiedziałem do siebie:
- Chociaż jeden z nich musi być mój, muszę być bogaty.
Nie spodziewałem się wtedy, że moje marzenia bardzo szybko się spełnią, i że dalej wszystko
potoczy się jak w bajce. Po upływie zaledwie trzech miesięcy, zostałem zatrudniony w jednej
z największych firm farmaceutycznych na świecie. Byłem kawalerem, władałem biegle
pięcioma językami i dobrze orientowałem się w sprawach ekonomii oraz bankowości.
Po pewnym czasie wysłano mnie do Europy na specjalny kurs, który kosztował firmę wiele
tysięcy dolarów. Zapoznawano mnie tam z technologią produkcji nowych leków, po czym
udawałem się do rożnych krajów, aby tam zakładać nowe filie mojej firmy.
Jeżdżąc po całym świecie, zatrzymałem się oczywiście również w Szwajcarii. Gdy tylko
przywitałem się z rodzicami, zapytałem ojca:
- No i co powiesz tato? Czy nadal jesteś niezadowolony z tego, że wyjechałem do Ameryki?
Ojciec objął mnie i powiedział:
- Jestem z ciebie dumny synu, najbardziej dumny ze wszystkich ojców na świecie! Zaszedłeś
tak wysoko i to w tak krótkim czasie!
Mama natomiast, nie sprawiała wrażenia osoby tak szczęśliwej jak ojciec. Po przyjeździe do
domu, wzięła mnie do swojego pokoju i zapytała:
- Emilio, czy chociaż czasami czytasz Biblię, którą ci dałam?
- Mamo - odparłem - ja nie mam czasu, żeby się tym zajmować. Otwiera się przede mną
wspaniała przyszłość! Mogę zrobić karierę, o jakiej ci się nawet nie śniło!
Gdy to powiedziałem, moja biedna mama, klęknęła na kolanach i powiedziała:
- Panie, ja tobie oddałam to dziecko, gdy miało zaledwie dwa lata. Dlaczego nie zmieniłeś
jego zainteresowań? Dlaczego nie wysłuchujesz moich modlitw?
Gdy tylko wróciłem do Nowego Jorku i udałem się do biura, wezwał mnie do siebie dyrektor
mojej firmy i zapytał, czy mam smoking.
- Oczywiście - odparłem.
- To dobrze - powiedział - przebierz się jak najszybciej. Rodzina, do której należy ta firma, za
dwie godziny wydaje przyjęcie. Młodzieniec, który miał siedzieć obok ich córki jest chory.
Zaproponowałem więc, że ty mógłbyś zająć jego miejsce. Dobrze zrobiłem?
- Bardzo dobrze! Wspaniale! Bardzo panu dziękuje.
I tak, po upływie dwóch godzin, siedziałem pośród najbogatszych ludzi w Nowym Jorku.
Było to przyjęcie wydane przez rodzinę Rockefellerów, a ja miałem towarzyszyć ich córce.
Około północy zjawili się najwięksi artyści i muzycy. Słuchaliśmy koncertu, a potem w końcu
odważyłem się zaprosić moją towarzyszkę na obiad następnego dnia. Zaproszenie zostało
przyjęte i w ten sposób zostaliśmy przyjaciółmi.
Po kilku tygodniach, moja sympatia zaproponowała mi, abym udał się z nią na kolację do jej
kuzynki. Ale kiedy już się tam znaleźliśmy, zauważyłem, że kuzynka była o wiele ładniejsza,
więc natychmiast zmieniłem obiekt zainteresowań.
Zaledwie sześć miesięcy później wzięliśmy ślub, a ja miałem w końcu swojego drapacza
chmur. Był to, należący do tej rodziny, najwyższy budynek na piątej alei w Nowym Jorku.
Miałem wszystko, czego pragnąłem. Nie spodziewałem się tylko tego, że zwiążę się
z rodziną, która była oddana Chrystusowi, a to mi się nie podobało.
Za każdym razem, gdy przychodziłem do mieszkania moich teściów, odbywały się tam
spotkania modlitewne i biblijne. Przychodziło tam wielu misjonarzy z Afryki, Azji
i Południowej Ameryki, a moja teściowa mówiła do nich:
- Wy poświęciliście swoje życie Chrystusowi. Zniszczyliście swoje zdrowie. Zawsze będę
o was pamiętała i troszczyła się do końca życia.
Pewnego dnia, obok mojej teściowej klęknął młody człowiek. Objęła go ramieniem
i powiedziała:
- Jesteś powołany przez Boga. Wiem, że udajesz się teraz do San Francisco. Tu masz
pieniądze, abyś przez cztery tygodnie mógł głosić temu miastu ewangelię.
Tym młodym człowiekiem był Billy Graham. Moja teściowa wspierała finansowo jego
działalność. Ja jednak nie byłem z tego powodu zadowolony, tym bardziej, że jeszcze wtedy
nie znałem tego człowieka, a moja żona, pomimo tego, że się z nim przyjaźniła, nic mi o nim
nie wspominała.
Pomimo jednak tego, że nie chciałem uczestniczyć w tych spotkaniach, moja żona mnie
kochała. Teściowa zaś, nie mogła zrozumieć, dlaczego zgodziła się wydać za mnie swoją
córkę. Ja sam zresztą, nie wydałbym córki za takiego nicponia, jakim wtedy byłem.
W podróż poślubną wyjechaliśmy na Bermudy. Zwiedziliśmy kilka wysp i zatrzymaliśmy się
w Santo Domingo. W owym czasie, dyktatorem na tej wielkiej wyspie był Trujillo.
Mieliśmy tam duży klimatyzowany dom z cudownym widokiem na całe miasto i morze. Po
dwóch dniach naszego pobytu, nastała niedziela. Widząc, że moja żona ubrała się odświętnie
i założyła kapelusz, zapytałem:
- Dokąd się wybierasz, kochanie?
- Do kościoła - odparła.
- Do kościoła? - zapytałem zdziwiony. - W takim razie beze mnie. To mnie nie interesuje.
- Kochanie - powiedziała - jak możesz ledwie poślubioną małżonkę zostawiać samą w obcym
kraju, w dodatku bez znajomości tutejszego języka. Sama nie mogę tam pójść.
Bardzo nalegała, więc w końcu zgodziłem się. Długo szukaliśmy jakiegoś protestanckiego
kościoła, aż w końcu znaleźliśmy. Był to mały metodystyczny kościół. Kiedy weszliśmy do
środka, zauważyłem, że nie było tam żadnego białego człowieka, ale sami murzyni.
- Wracamy do domu - powiedziałem do żony.
- Nie, Emilio, proszę. To też są moi bracia i siostry, choć ze mną.
Zaprowadziła mnie na sam przód, do pierwszej ławki. Wokół nas siedzieli sami murzyni, a ja
ubrany byłem jeszcze do tego w biały garnitur. Nigdy w życiu nie czułem się tak głupio jak
wtedy...
Wkrótce, na środek wyszedł kaznodzieja i zaczął przemawiać. To, co powiedział zrobiło na
mnie duże wrażenie, więc postanowiłem zaprosić go na obiad. Zaproszenie zostało przyjęte
i zostaliśmy przyjaciółmi.
Był to wspaniały człowiek, nazywał się Dick Johnson i liczył sobie niewiele ponad
trzydzieści lat. Miał żonę oraz czworo dzieci i żył w strasznym ubóstwie. Kiedy któregoś dnia
wstąpiliśmy do jego domu, powiedziałem:
- Słuchaj Dick, ile płacą ci z tę pracę? Dlaczego tu siedzisz? Masz pewnie nie gorsze
wykształcenie ode mnie, a jesteś biedny jak mysz kościelna. Już jutro mogę dać ci dwanaście
tysięcy dolarów, jeśli tylko zechcesz dla mnie pracować. Potrzebuję około pięćdziesięciu
nowych ludzi do pracy.
- Bardzo dziękuję ci za tę propozycję - powiedział - ale ja kocham swoją pracę i nie mogę
zostawić tych ludzi, pomimo tego, że mam tak mało pieniędzy.
Wszystko mogłem zrozumieć, ale niepojęte było dla mnie to, że ktoś mógł nie chcieć
pieniędzy. Czasami widziałem Dicka, kiedy nie zważając na upał czy deszcz, jechał do jakiejś
wiejskiej chaty po to, żeby czytać ludziom Biblię. Wszyscy bardzo go kochali, całowali
i obejmowali. Wyglądało to tak, jakby należeli do jednej rodziny. Ja zaś, przejeżdżając
w swojej klimatyzowanej, prowadzonej przez szofera limuzynie, obserwowałem tego
człowieka i byłem dla niego pełen podziwu.
Któregoś dnia Dick przyszedł do mnie i powiedział:
- Emilio, potrzebuje pomocy.
- Co się stało? - zapytałem. - Chcesz pieniędzy? Nie ma problemu, mogę ci dać. Kupisz sobie
samochód.
- Nie - powiedział - nie przyszedłem prosić cię o pieniądze. Jeden z moich przyjaciół, który
w czasie nabożeństwa występował w roli nauczyciela, musiał zrezygnować z pełnienia tej
funkcji. Czy ty mógłbyś go zastąpić?
- Ty chyba zwariowałeś! - odparłem, zupełnie zaskoczony taką propozycją. - Ja
nauczycielem? Przecież ja w ogóle nie znam Biblii i nie mam pojęcia, co mógłbym
powiedzieć.
- Nie musisz mieć żadnego przygotowania - powiedział Dick. - Wszystko napiszę ci na
kartce, a ty tylko staniesz przed ludźmi i przeczytasz to. Bardzo cię proszę, pomóż mi.
Widząc, jak bardzo mu na tym zależało, w końcu zgodziłem się. W niedzielę stanąłem przed
zgromadzeniem i zacząłem czytać. Była to przepiękna historia miłości Boga do człowieka,
opisująca plan zbawienia grzesznej ludzkości. To, co przeczytałem wywarło na mnie tak
wielkie wrażenie, że zaraz po nabożeństwie udałem się do Dicka i zapytałem:
- Czy to, co dzisiaj czytałem jest rzeczywiście prawdą? Czy ta historia naprawdę znajduje się
w Biblii?
- Tak - odparł Dick - wszystko, co przeczytałeś wydarzyło się naprawdę.
- Więc daj mi Pismo Święte - powiedziałem. - Sam muszę to sprawdzić.
To było niesamowite! Sam poprosiłem o Biblię i w dodatku chciałem ją czytać! Wróciłem do
domu i czytałem ją do samego rana. Słowo Boże padało na wyschnięty grunt mojego serca
jak krople deszczu. Byłem ślepy, ale wiedziałem już, że Bóg mnie miłuje i pragnie uzdrowić.
Kiedy Jezus przechodził przez Jerycho, usłyszał wołanie:
- Synu Dawida, zmiłuj się nade mną!
Syn Boży usłyszał to wołanie, więc przeciskając się przez tłum podszedł do niewidomego
i powiedział:
- Co chcesz, abym ci uczynił Bartymeuszu?
- Proszę, żebyś uzdrowił moje oczy, Panie. Jestem ślepy od urodzenia.
Wówczas Jezus powiedział:
- Chcę Bartymeuszu, bądź uzdrowiony.
I wtedy, jakiś dziwny dreszcz przeszył ciało Bartymeusza. Owładnęła nim Boża moc i ku
zdumieniu wszystkich Bartymeusz został uzdrowiony. Gdy odzyskał wzrok, pierwszym
widokiem, jaki ukazał się jego oczom, była wyrażająca miłość i litość twarz Zbawiciela.
Podobnie było ze mną. Ja również przez całe moje dotychczasowe życie byłem ślepy, i tym,
co ujrzałem zaraz po odzyskaniu duchowego wzroku, była Boża miłość objawiona w Piśmie
Świętym. Gdy to zrozumiałem, w nocy padłem na kolana i powiedziałem:
- Panie, jeśli potrafisz zmienić grzesznika, którego interesują wyłącznie pieniądze i kobiety, to
błagam zrób to.
I tak, modlitwy mojej mamy zostały wysłuchane. Apostoł Jakub mówi, że modlitwa
sprawiedliwego ma wielką moc. Módlcie się gorliwie i cierpliwie w intencji swoich
najbliższych, którzy jeszcze nie poszli za Jezusem, a prędzej czy później Bóg was wysłucha.
Od tamtej pory, najważniejszym celem w moim życiu było coraz głębsze poznanie charakteru
Chrystusa. Z tego powodu, postanowiłem, że każdego dnia poświęcę trzy godziny na czytanie
Biblii i modlitwę. Nie było to łatwe, gdyż byłem wtedy dyrektorem pięciu wielkich firm.
Miałem pod sobą pięciu wicedyrektorów i trzy fabryki. Pomimo tego jednak, że dużo mniej
czasu poświęcałem pracy zawodowej, właśnie wtedy otrzymałem awans na bardzo wysokie
stanowisko.
Pewnego dnia, siedząc w swoim biurze w Nowym Jorku na słynnej piątej alei, powiedziałem
Bogu w modlitwie:
- Panie, dlaczego powierzyłeś mi tak wysokie stanowisko? Przecież wiesz, że nie to jest teraz
dla mnie najważniejsze.
- Dałem ci to po to - brzmiała odpowiedź - abyś wszystkim tym bogatym ludziom przedstawił
ewangelię.
Ja jednak, nie miałem wówczas najmniejszego pojęcia, jak to robić. Na szczęście, w tym
samym czasie, było to w roku 1957, przyjechał do Nowego Jorku Billy Graham. Miał akurat
wtedy prowadzić wielką kampanię ewangelizacyjną w Madison Square Garden, gdzie
każdego dnia przychodziło słuchać go ok. 15 tysięcy osób.
Moja żona dobrze go znała, bo razem uczyli się niegdyś w jednej szkole. Po ewangelizacji
w Nowym Jorku, zaprosiła go do naszej posiadłości w Wenecji. Gdy tam przyjechał, żona
powiedziała:
- To właśnie jest mój mąż - Emilio. Z radością muszę ci oznajmić, że Emilio niedawno się
nawrócił i został chrześcijaninem.
Gdy już nas przedstawiła, Billy Graham objął mnie ramieniem i powiedział:
- Chwała Panu, że się nawróciłeś! Powiedz mi, ile nowych zborów założyłeś od chwili
nawrócenia?
- Zborów? - zapytałem zaskoczony takim pytaniem. - Żadnego zboru nie założyłem.
- A ilu w takim razie ludzi pozyskałeś w ty czasie dla Chrystusa?
- Ilu ludzi? Mówiąc szczerze, to nikogo...
- To na miłość Bożą, co ty w takim razie robisz ze swoim chrześcijaństwem?!
- Jak to co? - odparłem. - Każdego dnia przez trzy godziny czytam Biblię oraz modlę się,
i mogę powiedzieć, że kocham Boga.
- I to wszystko?! To znaczy, że miłujesz Boga, ale nie ludzi. Bóg cię powołał, żebyś
przedstawił światu dobrą nowinę. Dał ci wspaniałą bogatą żonę, żyjesz w otoczeniu bogatych
ludzi. To wszystko po to, żebyś powiedział im o zbawieniu.
- Ale ja nie mam żadnego pojęcia, jak to robić - odparłem.
- Naprawdę? Zatem musimy to zmienić.
I tak, przez trzy miesiące, Billy Graham uczył mnie, w jaki sposób przedstawiać ewangelię
ateistom, Żydom czy wyznawcom islamu. Pokazał mi, jak przy pomocy Pisma Świętego,
w piękny i zrozumiały sposób przedstawić plan zbawienia. Wszystkich tych tekstów
musiałem nauczyć się na pamięć. Gdy po upływie trzech miesięcy byłem gotów, Billy
Graham powiedział do mnie:
- A teraz idź i opowiadaj ludziom o Bożej miłości, zaczynając od tych, którzy znajdują się
w twoim najbliższym otoczeniu.
Rozpocząć jednak od tych, z którymi na co dzień miałem styczność, było mi bardzo trudno.
Moje biuro było olbrzymie, miałem kilku zastępców, setki urzędników oraz sekretarki.
Któregoś dnia do mojego biura przyszedł jeden z dyrektorów reprezentujących fabrykę
dyktafonów. Po załatwieniu wszystkich urzędowych formalności, zdobyłem się w końcu na
odwagę i powiedziałem:
- Czy moglibyśmy porozmawiać chwilę o czymś, co bardzo leży mi na sercu?
- Oczywiście, mam jeszcze pół godziny czasu.
I tak, po raz pierwszy powiedziałem komuś, kim jest dla mnie Jezus Chrystus i czego dokonał
on w moim życiu. Bałem się, że narażę się na ośmieszenie, ale ku mojemu zaskoczeniu, ten
mężczyzna był tak poruszony tym, co usłyszał, że z jego oczu popłynęły łzy...
- Nie zdaje pan sobie sprawy z tego, jak wielką wartość ma to, co tu usłyszałem - powiedział.
Potem zwierzył mi się ze swoich problemów. Jego małżeństwo było zupełnie nieudane. Żył
w otoczeniu okropnych ludzi. Był tak bardzo załamany, że zamierzał popełnić samobójstwo,
skacząc z dwudziestego ósmego piętra.
Człowiek ten przyjął Jezusa w moim biurze, a potem zapytał, czy może przyprowadzić
innych, którzy tak jak on znajdowali się w ciężkim położeniu.
- Oczywiście - odparłem.
I już następnego dnia przyprowadził do mojego biura trzydzieści trzy osoby! W ten sposób,
moje biuro przekształciło się w ośrodek lekcji biblijnych. Miałem setki pracowników, więc
ich także zapraszałem na posiłek w czasie przerwy. Rozdawałem im kanapki oraz Biblie
i prosiłem, aby ktoś przeczytał podany przeze mnie tekst, a potem pytałem, czy rozumieją ten
fragment. Gdy czegoś nie rozumieli, wówczas powoli wyjaśniałem im to w prosty sposób.
Potem przychodzili interesanci, którzy także chcieli wziąć udział w tych spotkaniach
i studiować Słowo Boże.
To był cudowne doświadczenie. Mnóstwo ludzi nawracało się i oddawało swoje życie
Jezusowi. Niektórzy zdecydowali się nawet zrezygnować z pracy, aby móc studiować
teologię i całe swoje życie poświęcić głoszeniu dobrej nowiny o zbawieniu.
I tak, na przykład, wspomniany przeze mnie dyrektor wytwórni dyktafonów, któregoś dnia
przyszedł do mnie i powiedział:
- To, czego dowiedziałem się od ciebie jest tak cudowne i przedstawia dla mnie tak wielką
wartość, że postanowiłem zrezygnować ze swojej dotychczasowej pracy. Nie będę dłużej
zajmował się sprzedażą dyktafonów. Od dzisiaj moim największym pragnieniem jest
opowiadać innym o tym, czego dokonał dla nich Jezus. Chcę studiować teologię i zostać
kaznodzieją. Emilio - powiedział - jeszcze dzisiaj udam się do naczelnego dyrektora i powiem
mu, że bardzo mi przykro, ale po dwudziestu trzech latach chcę zwolnić się z pracy, aby móc
w pełni poświecić się Chrystusowi.
- No dobrze - powiedziałem - ale on przecież wyrzuci cię z pracy i z czego będziesz żył?
Wtedy on, bez namysłu odparł:
- Nie martwię się tym, Panu powierzyłem swoje życie i on na pewno zatroszczy się o mnie.
Poszedł więc do naczelnego dyrektora i powiedział mu to wszystko. Dyrektor zaś, zamiast
okazać niezadowolenie, wstał i spokojnie powiedział:
- Postawił pan przed sobą wspaniały i szlachetny cel. Ja też jestem wierzącym człowiekiem,
tylko nigdy jakoś nie zdobyłem się na to, żeby o tym mówić.
Potem zastanowił się chwile i powiedział:
- Ponieważ tak długo i sumiennie pracował pan dla tej firmy, postanowiłem wypłacić panu
czteroletnią pensję, aby dać panu możliwość studiowania teologii na uniwersytecie.
Następnego dnia po tej rozmowie, przyszedł do mnie i powiedział:
- Zobacz, czego Bóg dla mnie dokonał. Mogę udać się na uniwersytet i przez cztery lata
spokojnie studiować, nie martwiąc się o utrzymanie. Dyrektor wypłacił mi pensję
w wysokości stu tysięcy dolarów!
Często byłem wzruszony widząc, jak cudownie Pan troszczył się o tych, którzy poświęcili mu
swoje życie.
Gdy duchowni dowiedzieli się, że w moim biurze organizuję spotkania biblijne, zaczęli
zapraszać mnie do swoich kościołów, abym wygłaszał tam kazania. Pewnego razu udałem się
do kościoła, którego pastorem był dr Norman W. Peel. Był to olbrzymi kościół
prezbiteriański, do którego ja również wtedy należałem. Udałem się do tej okazałej świątyni,
ponieważ poproszono mnie, abym wygłosił tam kazanie. Przede mną jednak przemawiał
pewien młody murzyn. Miał dwadzieścia cztery lata i nazywał się Ben More. Ten młody
kaznodzieja przemawiał w tak porywający sposób, że zaraz po jego wystąpieniu podszedłem
do niego i wyrażając swoje uznanie zapytałem, co robi w Nowym Jorku i czym się zajmuje?
- Naprawdę, chcesz wiedzieć, co robię w nowym Jorku? - zapytał.
- Tak, oczywiście - odparłem - to, co tu powiedziałeś było tak interesujące, że chciałbym
poznać cię bliżej i porozmawiać.
- Dobrze, napiszę ci mój adres. Jeśli chcesz, możesz przyjechać jutro, a zobaczysz czym się
zajmuję.
Następnego dnia wsiadłem do taksówki i pojechałem do najgorszej i najbardziej
niebezpiecznej dzielnicy Nowego Jorku. Gdy poleciłem zatrzymać taksówkę, kierowca ze
zdziwieniem powiedział:
- Czy na pewno chce pan tutaj wysiąść? To może być bardzo niebezpieczne.
Gdy tylko wysiadłem, zauważyłem czekającego już na mnie Bena, który uśmiechnął się
i powiedział:
- Mówiąc szczerze, nie wierzyłem, że tu przyjedziesz. Bardzo się cieszę, że odważyłeś się na
to.
Następnie, ciemnymi i wąskimi schodami poprowadził mnie do jakiejś piwnicy. Otworzył
drzwi i ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem grupę około stu najbardziej miłych dzieci, jakie
kiedykolwiek widziałem. Były tam dzieci białe i czarne, Meksykanie, Polacy,
Portorykańczycy, Hiszpanie, dzieci różnych ras i narodowości.
- Co to jest?! - zapytałem. - Kim są te dzieci?
- To mój zbór - odpowiedział Ben.
- No, ale skąd ty nazbierałeś tyle dzieci?
- Skąd? Z piwnic, z ulic i dachów. To był ich dom, tam mieszkały i spały. Znajdowałem je
w śmietnikach, skąd zbierały resztki pożywienia. Przyprowadziłem je tutaj i mieszkamy
razem.
- No dobrze, ale jak ty dajesz sobie radę z tyloma dziećmi i co z nimi robisz?
- Zaraz ci pokażę, poczekaj.
Odwrócił się w stronę dzieci i głośno powiedział:
- Dzieci, wskakujemy w nasze mundury!
Gdy tylko Ben wydał to polecenie, wszystkie dzieci natychmiast pobiegły na dół, umyły się
i założyły czyste ubrania. Potem Ben otworzył następne drzwi, a tam stało już sześć
nakrytych stołów. Żywność tą kupował za pieniądze pochodzące z własnych niewielkich
dochodów. Było to skromne pożywienie, ale po upływie trzech minut nic z niego nie zostało.
Kiedy dzieci spożyły posiłek, Ben powiedział:
- A teraz dzieci, chodźcie do mnie!
Dzieci usiadły wokół niego i mnie, a Ben otworzył Biblię i czytając ją, mówił dzieciom jak
bardzo Bóg je kocha i czego dla nich dokonał. Następnie zadawał im proste pytania:
- Pedro - powiedział, zwracając się do chłopca, który dopiero dzień wcześniej przyłączył się
do nich. - Powiedz, co zrobił dla ciebie Pan Jezus.
Odpowiadając na to pytanie, ten mały chłopiec, na którego ciele widoczne były rany zadane
nożem podczas bijatyk, prawie w ogóle nie mający zębów, wstał i płonąc wprost miłością do
Zbawiciela powiedział:
- Ja kocham pana Jezusa całym sercem! On zmienił moje życie! Uciekłem z domu
i przestałem chodzić do szkoły, ale wrócę tam!
Potem Ben poprosił innego chłopca:
- Huan, powiedz panu Knechtle, co ty zawdzięczasz Panu Jezusowi?
Chłopiec natychmiast wstał i z entuzjazmem zawołał:
- Jezus mnie zbawił! Ja go kocham! Teraz dzięki niemu jestem innym chłopcem!
W uśmiechu radości otworzył swoje usta, z których wystawał tylko jeden ząb! A potem
dodał:
- Ja wrócę do szkoły, odnajdę swoją mamę - prostytutkę, która jest teraz w więzieniu. Znajdę
brata, który handluje pornografią. Ja ich kocham, odszukam ich i opowiem o Jezusie!
Gdy tak wzruszony słuchałem tych dzieci, powiedziałem:
- Ben, to jest najwspanialszy zbór, jaki kiedykolwiek widziałem. Czy mogę zostać jego
członkiem?
- Co? Naprawdę? - zapytał zdziwiony. - Ty chcesz należeć do naszej grupy?
- Tak, i to bardzo. Nie znam miejsca, w którym czułbym się lepiej niż tu i jestem przekonany,
że gdyby Chrystus przyszedł dzisiaj do Nowego Jorku, to z pewnością najpierw zawitałby
tutaj.
Gdy to powiedziałem, Ben zaczął klaskać i śpiewać z radości:
- O takiego człowieka jak ty od dawna się modliłem!
Następnego dnia, powiedziałem wszystkim moim bogatym współpracownikom,
biznesmenom i znajomym o tym, co Ben More robi w Nowym Jorku. Ci zaś, od razu zebrali
piętnaście tysięcy dolarów. Za pieniądze te wydzierżawiliśmy dwieście pięćdziesiąt hektarów
położonej wśród wzgórz ziemi w stanie Nowy Jork. Kupiliśmy mikrobusy i wywieźliśmy
dzieci na łono przyrody. Powiedzieliśmy im, że także w przyrodzie objawiona jest Boża
miłość. Dzieci te nigdy wcześniej nie przebywały poza obrębem tego betonowego,
pozbawionego przyrody miasta. Wycieczka ta sprawiła im tak wielką radość, że biegały,
skakały, wchodziły na drzewa, wąchały kwiaty i kąpały się w rzece, wyglądając przy tym jak
małe bawiące się koźlęta. Był to niezwykle przyjemny i wzruszający widok. Potem
przygotowaliśmy im też smaczne jedzenie, by w końcu mogły najeść się do syta
i zaprowadziliśmy je do gabinetów stomatologicznych, żeby wyleczono im zęby.
W ten sposób Chrystus pokazywał mi, jak w praktyce ma wyglądać chrześcijaństwo.
Zrozumiałem, że praktyczna pobożność polega na dawaniu siebie ludzkości. Dawało mi to
tyle zadowolenia, że chociaż moje konto bankowe stale topniało, to nie martwiłem się z tego
powodu. Kiedy ten, który był najbogatszy we wszechświecie żył wśród nas, jadał zwykle
tylko bardzo prosty pokarm, nie miał własnego domu, ani poduszki pod głowę, a gdy miał
zapłacić podatek, musiał dokonać cudu i polecić Piotrowi wyjąć pieniądze z pyszczka ryby.
Pan wiedział, że pieniądze były wcześniej moim bogiem, więc tak jak do bogatego
młodzieńca powiedział do mnie:
- Idź, sprzedaj wszystko, a potem przyjdź i naśladuj mnie.
Sprzedawałem więc akcję po akcji, aż w końcu nic mi nie zostało. Gdy widziałem setki,
a nawet tysiące takich biednych dzieci, sumienie nie pozwalało mi postąpić inaczej. Wielu
krytykowało moje postępowanie mówiąc:
- Zachowujesz się jak fanatyk. Roztrwoniłeś pieniądze, które powinieneś był przeznaczyć dla
swojej rodziny.
Ja jednak, nie przejmowałem się z powodu tych uwag, bo wiedziałem, że takiej ofiarności
oczekiwał ode mnie Bóg, i że to, co robiłem było zgodne z jego wolą.
Mocno wierzę w to, że niebawem Chrystus powróci na ziemię w wielkiej chwale. Jak bym się
czuł, gdybym w chwili jego przyjścia, zachował jeszcze na swoim koncie, na przykład
dziesięć tysięcy dolarów?
Jezus mógłby wtedy zapytać mnie:
- Dlaczego zostawiłeś w banku te pieniądze? Widziałeś te biedne dzieci w Nowym Jorku?
One nie mają nic oprócz podartego ubrania, a tym masz tysiące dolarów na koncie, kilka
domów, dziesięć garniturów i mówisz, że jesteś moim naśladowcą?
Cały kościół stał oczywiście po mojej stronie. Często zapraszano mnie, abym przemawiał
w różnych miejscowościach. W końcu, zostałem wybrany na przewodniczącego wielkiej rady
wszystkich protestanckich kościołów w Ameryce. Zostałem przewodniczącym dwóch tysięcy
pięciuset parafii i kościołów. Każdego tygodnia zasiadałem w radzie z wielkimi przywódcami
religijnymi Ameryki i zastanawiałem się, dlaczego Bóg powierzył mi to stanowisko?
W końcu zrozumiałem, jaki był tego cel. Dzięki temu przekonałem się, że ci wielcy
przywódcy religijni, nie posiadali żadnej więzi z Chrystusem i nie kochali go. Dla mnie było
to wtedy szokującym odkryciem. Gdy poznałem przywódcę najbogatszego i największego
kościoła w Ameryce, przekonałem się, że nie ma on żadnego duchowego związku z Jezusem
i jest zimny jak głaz. Dowiedziałem się też o ich różnych grzechach i niemoralności, ale
w radzie zasiadali z wielką powagą i dostojeństwem, podejmując ważne uchwały.
Ponieważ byłem przewodniczącym tej rady, zmuszeni byli dać mi możliwość przemawiania
podczas różnych takich spotkań. Pewnego razu, miałem przemawiać na dorocznym spotkaniu,
w którym brało udział około pięć tysięcy słuchaczy. Niektórzy z członków rady spodziewali
się, że będę mówił o sprawach ekonomicznych i problemach finansowych, ale ja cały czas
mówiłem o Zbawicielu. Słuchali mnie przedstawiciele państw niemal całego świata, ale
głównym tematem moich wystąpień był zawsze Jezus Chrystus.
Dumni dostojnicy kościoła siedzieli na honorowych miejscach obok pięknie ubranych
małżonek. Posiwiali przywódcy kościoła, doktorzy i profesorzy teologii w okazałych togach,
słuchali młodego człowieka, który otwierał Pismo Święte i w prosty sposób mówił o Bożej
miłości.
Gdy skończyłem, większość z nich wychodziła bez słowa. Często spodziewałem się jakiejś
reakcji z ich strony, ale na próżno. Prości zaś wyznawcy Chrystusa, a w szczególności
murzyni, podchodzili do mnie ze łzami w oczach i mówili:
- Nigdy nie słyszeliśmy, żeby ktoś na tak wysokim stanowisku, tak wzruszająco i pięknie
mówił o Bogu. Będziemy się za ciebie modlić i zrobimy wszystko, żeby ci pomóc!
Ci wielcy teolodzy zaś i biskupi, zwykle byli niezadowoleni z tego, co usłyszeli. Gdy
pewnego razu powiedziałem im, że Chrystus jest Bogiem, zostałem przez nich wyśmiany:
- Ty nie masz teologicznego wykształcenia, dlatego wierzysz, że Jezus jest Bogiem.
A kiedy powiedziałem, że wierzę, w widzialne powtórne przyjście Chrystusa, wtedy wyjaśnili
mi, że jest to fałszywa interpretacja Pisma Świętego, i że tak naprawdę, powtórne przyjście
Chrystusa jest tylko symbolem Organizacji Narodów Zjednoczonych, która zażegnuje groźbę
wojny i stoi na straży pokoju.
Byłem zdumiony, słuchając takich dziwnych teorii, których nauczał ówczesny wiodący
protestantyzm. To wszystko spowodowało, że zacząłem mieć wątpliwości, co do tego, czy
społeczność, w której się znajdowałem była faktycznie Bożym kościołem. Modliłem się więc,
żeby Bóg pokazał mi, gdzie jest prawda. Odczuwałem jakiś dziwny duchowy niedosyt,
dlatego gorliwie modliłem się, żebym mógł poznać kościół, którego zasady w pełni zgodne są
z tym czego naucza Biblia.
I wtedy, jakby w odpowiedzi na moje modlitwy, przyszły listy od mojej mamy:
- Emilio - pisała - bardzo się cieszę z tego, co robisz, ale proszę cię, udaj się chociaż raz do
adwentystów na sobotnie nabożeństwo.
W odpowiedzi napisałem tak:
- Mamo, adwentyści to przecież sekta. Moja żona i jej rodzina tak uważają, Billy Graham tak
twierdzi.
Wysłałem jej nawet kilka książek Grahama, aby pomóc jej odejść od adwentystów.
Pewnego jednak dnia, wpadłem na pomysł, aby mimo wszystko spotkać się z adwentystami.
Udałem się więc w sobotę na nabożeństwo, ale niestety nie usłyszałem tam nic oprócz suchej
teologii. Stale mówiono tam o przykazaniach i o tym, co należy czynić, a czego nie. Chrystus
odsunięty był na dalszy plan i prawie w ogóle nie było o nim mowy. Gdy po wysłuchaniu
tego kazania zniechęcony wróciłem do domu, powiedziałem do żony:
- Mieliście rację, oni niewiele mają wspólnego z Chrystusem.
Mama jednak zachęcała mnie w kolejnym liście, abym spróbował jeszcze raz:
- To nie prawda - napisała. - To był tylko przypadek. Ja sama znam kaznodzieję węgierskiego
pochodzenia, który w czasie wojny pracował w Szwajcarii, a teraz mieszka w Nowym Jorku.
Przyjadę osobiście i zaprowadzę cię do niego, a zobaczysz, że on ma podobne zrozumienie
ewangelii i planu zbawienia jak ty.
Po pewnym czasie, moja droga mama przyleciała do Nowego Jorku i poznała mnie z Karolem
Somerem. Kiedy jednak ten wspaniały kaznodzieja wyjaśniał mi, w co wierzą adwentyści, ja
byłem już tak do nich uprzedzony, że prawie w ogóle go nie słuchałem i nie przyjąłem
prawdy, którą mi przedstawił.
I wtedy, jak nigdy wcześniej zaczęły się kłopoty. W ciągu jednego miesiąca zostałem
usunięty ze stanowiska prezesa firmy, w której pracowałem, w wyniku czego nie miałem
żadnego zatrudnienia. To było bardzo bolesne doświadczenie.
To wszystko spowodowało, że zacząłem gorliwie modlić się do Boga:
- Panie, dlaczego tak się stało? Przecież tobie oddałem swoje życie. Wszędzie o tobie
mówiłem. Oddałem nawet wszystkie swoje pieniądze. Czemu doświadczasz mnie w ten
sposób?
Bóg jednak, z jakiegoś powodu nie odpowiadał na moje modlitwy i przez dwa lata byłem bez
pracy. Pomimo moich szerokich znajomości, nie mogłem znaleźć odpowiedniej dla mnie
posady. Byłem tak zniechęcony, że nie potrafiłem już nawet modlić się. Również moja żona
była coraz bardziej poirytowana całą tą dziwną sytuacją. W końcu pobrała z banku pieniądze
i powiedziała:
- Jeśli nie potrafisz znaleźć sobie pracy, to weź te pieniądze i kup sobie jakąś fabrykę!
Wziąłem pieniądze, ale w tamtym czasie nie można było znaleźć żadnej fabryki, żadnej
firmy, która byłaby na sprzedaż.
To wszystko wydało mi się bardzo dziwne. Czułem, że to z mojego powodu, Bóg nie mógł
wysłuchać moich modlitw. Miałem wrażenie, że czegoś ode mnie oczekuje, i że w moim
życiu było coś, co mu się nie podobało.
Padłem więc na kolana i powiedziałem:
- Panie, pokaż mi, co mam zrobić, abyś mógł rozwiązać moje problemy. Proszę pokaż mi,
czym zawiniłem, że nie możesz mi pomóc?
I wtedy, w odpowiedzi na moje błagania usłyszałem głos:
- Udaj się do Bronx, tam pokażę ci nowe prawdy. Ten kaznodzieja, którego nie chciałeś
słuchać jest moim sługą i on objawi ci moją wolę. Usłyszałem twoje modlitwy i chcę ci
pomóc. Wiem, że kościół, do którego należysz, nie może w pełni ugasić pragnienia twojej
duszy, bo na pytania, które cię niepokoją, nikt nie może dać ci odpowiedzi, nawet Billy
Graham. Już raz chciałem pokazać ci, gdzie znajduje się prawda, ale ty nie pozwoliłeś na to.
Natychmiast udałem się do Bronx. Zapukałem do drzwi:
- Przypomina pan sobie tego młodzieńca, który był tutaj kiedyś z mamą i nie chciał zgodzić
się z tym, co pan mówił?
- Tak, dokładnie pana pamiętam - powiedział pastor.
- Teraz jestem gotów. Proszę powiedzieć mi wszystko, w co wierzą adwentyści. Tylko, czy
muszę słuchać wszystkiego na temat wieprzowiny, sabatu czy śmiertelności duszy? Ja to
wszystko wiem.
Gdy ten doświadczony kaznodzieja to usłyszał, zasmucony powiedział:
- Myślę, że to raczej ja powinienem przeprosić pana w imieniu moich współwyznawców, bo
prawdą jest, że wśród nas są również tacy, którzy nie znają Jezusa i dlatego nie mówią o nim,
ale o samych doktrynach. Zostali wprawdzie ochrzczeni, ale nie oddali swoich serc
Chrystusowi. Pomimo to, jednak, zapewniam pana, że Bóg powierzył nam wiele wspaniałych
prawd.
- Skoro tak - powiedziałem - to proszę mi to przedstawić.
Wtedy ten kaznodzieja, zaczął powoli chodzić po pokoju, a ja słuchałem. W ciągu dwóch
godzin przedstawił mi plan zbawienia w tak piękny i głęboki sposób, że jeszcze nigdy czegoś
takiego nie słyszałem.
Gdy go wysłuchałem, pomyślałem sobie, że jednak moja kochana mama miała rację. Teraz
nie miałem, co do tego żadnych wątpliwości. Zapragnąłem kontynuować te spotkania, więc
powiedziałem:
- Ile czasu tygodniowo może pan poświęcać, aby udzielać mi dalszych lekcji?
- Cały mój wolny dzień - odparł pastor. - Cały wtorek jest do twojej dyspozycji.
Tak więc regularnie spotykaliśmy się, a on odkrywał przede mną nowe dla mnie, cudowne
prawdy. Z człowieka tego emanował wręcz Chrystus. Po jednym z takich spotkań,
powiedziałem do żony:
- Kochanie, mieliśmy całkowicie fałszywe pojęcie o adwentystach. Teraz wiem, że są to
bardzo oddani Bogu ludzie, i poza tym mają o wiele głębsze zrozumienie planu zbawienia niż
wszyscy inni chrześcijanie.
Gdy żona to usłyszała, wyraz jej twarzy nagle się zmienił i powiedziała:
- Co ty mówisz?! Przecież to sekta! Ty chyba straciłeś rozum! Przez dwa lata nie mogłeś
znaleźć pracy i teraz widać, jakie są tego efekty. Zastanów się, co mówisz. To diabeł cię tam
zaprowadził! Zaczekaj, zaraz pójdę do jednego ze znajomych teologów, a on udowodni ci, że
adwentyści nie mają racji.
Sprowadziła ich nawet kilku. Za wszelką cenę próbowali przekonać mnie, że Kościół
Adwentystów Dnia Siódmego reprezentuje fałszywą religię. Nie potrafili oni jednak
uzasadnić tego na podstawie Biblii, tym bardziej, że ja za każdym razem udawałem się do
mojego nauczyciela, a on dawał mi takie argumenty, że ci teolodzy byli bezsilni, a jeden
z nich powiedział nawet:
- Teraz, to ja już sam nie wiem, w co wierzę.
Te rozmowy utwierdziły mnie tylko w przekonaniu, że powinienem związać się z tym
kościołem. Niestety, gdy moja żona to zauważyła, powiedziała coś, czego się nie
spodziewałem:
- Widzę, że jesteś tak bardzo zafascynowany tymi adwentystami, że niebawem sam staniesz
się jednym z nich, ale jeśli podejmiesz taką decyzję, to ja będę zmuszona wziąć z tobą
rozwód...
- Co takiego? - Zapytałem zaskoczony. - Mogłabyś rozwieść się ze mną z tego powodu?
Przecież mamy sześcioro dzieci...
- Nie szkodzi - powiedziała. - Nie chcę mieć męża, który jest adwentystą.
Potem zaprowadziła mnie do teściowej, która zawsze mnie kochała i była dumna z tego, co
robiłem. Gdy jednak wysłuchała mojej żony, ku mojemu zdziwieniu także i ona mnie potępiła
i powiedziała:
- Ja zgadzam się z moją córką. Ty zniesławiasz ją swoim postępowaniem. Przez pięćdziesiąt
lat byliśmy chrześcijanami, a teraz chcesz należeć do jakiejś sekty? Ostrzegam cię, że jeśli nie
zmienisz zdania, to i ja nie chcę mieć z tobą nic wspólnego.
Widząc, że same nie zdołają zmienić moich poglądów, zaprosiły całą swoją olbrzymią
rodzinę i po długiej rozmowie wszyscy razem powiedzieli mi, że jeśli się nie nawrócę, to oni
zupełnie się mnie wyrzekną.
Ponieważ na spotkanie to zaprosili też swojego duchowego doradcę, zwróciłem się do niego,
prosząc go możliwość porozmawiania z nim na osobności. Był to stary, doświadczony
duchowny, liczący sobie około siedemdziesiąt pięć lat.
Razem udaliśmy się do biblioteki, zamknęliśmy za soba drzwi i tam wylałem przed nim całe
swoje serce. Powiedziałem mu jak bardzo miłuję Jezusa oraz, że kocham też żonę i dzieci
i nie chcę ich stracić, ale z drugiej strony nie mogę zaprzeć się tego, co uważam za Bożą
prawdę.
Człowiek ten słuchając mnie, w pewnym momencie sam się wzruszył tak, że z jego oczu
popłynęły łzy:
- Jestem przekonany - powiedział - że mówisz prawdę i nie mam żadnych wątpliwości, że
nadal jesteś głęboko wierzącym dzieckiem Bożym i moim bratem. Słuchając cię odniosłem
nawet wrażenie, jakby to sam Bóg przez ciebie przemawiał.
Gdy to powiedział, objął mnie, uściskał, otworzył drzwi i wzruszony powiedział do całej
rodziny:
- Wy wszyscy jesteście w błędzie! To chyba jakieś nieporozumienie. Ten człowiek nadal
kocha Jezusa i żyje dla niego, a to, że chce być adwentystą nie powinno mieć w tej sytuacji
większego znaczenia. Ja też nie do końca rozumiem adwentystów, ale to, że on chce się do
nich przyłączyć nie powinno być powodem do rozwodu.
Gdy moja żona to usłyszała, poruszona tymi słowami podeszła do niego i powiedziała:
- To znaczy, że on nadal jest chrześcijaninem?
- Oczywiście - odparł pastor z uśmiechem. - Jest nawet bardzo dobrym chrześcijaninem!
Dzięki tej cudownej Bożej interwencji, moja żona zrezygnowała z rozwodu. Szatan jednak
nie dawał za wygraną i po kilku miesiącach ponownie zaczęła straszyć mnie separacją, aby
wymusić na mnie, żebym przestał spotykać się z adwentystami. Nie mogła zrozumieć,
dlaczego zdecydowałem się związać akurat z tym kościołem.
To wszystko było dla mnie bardzo bolesnym przeżyciem. Nasze małżeństwo właściwie było
już rozbite. Ponieważ bardzo cierpiałem, znów zacząłem gorliwie prosić Boga o pomoc:
- Panie, ty wiesz jak wielką wartość ma dla mnie prawda, która mi objawiłeś, ale jeśli zostanę
jej wierny, to stracę żonę i dzieci. Jeśli jednak nie ma innego wyjścia, to jestem gotów
zaakceptować twoją wolę.
I wtedy, jakby w odpowiedzi na moje wołanie, miałem w nocy niezwykły i bardzo wyraźny
sen. Przyśnił mi się Chrystus, który spokojnym i melodyjnym głosem powiedział do mnie:
- Emilio, nie bój się. Jestem z tobą. Ellen White jest moim dzieckiem...
Gdy się obudziłem, odczułem wielką ulgę. Ten sen bardzo mnie wzmocnił. Modląc się rano
powiedziałem:
- Dziękuję ci Panie za ten cudowny znak i pokrzepienie. Oni wczoraj obrzucali ją najgorszymi
wyzwiskami, a ty wzmocniłeś teraz moją wiarę, mówiąc, że to ty ją powołałeś. Już wcześniej
byłem o tym przekonany, ale ty widząc, że moja wiara słabnie dałeś mi znak, by dodać mi
otuchy. Dziękuję ci za to.
Gdy podziękowałem Bogu, położyłem się obok żony, objąłem ją i powiedziałem:
- Kochanie, jesteś mi bardzo droga i kocham cię, ale muszę zostać adwentystą.
Gdy to powiedziałem, żona zaczęła płakać. Płakała tak bardzo, że gdyby ktoś ja zobaczył
pomyślałby, że spotkała ją jakąś straszna tragedia. Rozpaczała i płakała przez cały dzień.
Potem zeszli się członkowie rodziny i ponownie grozili mi i płakali nade mną. Gdy udawałem
się do chrztu, towarzyszyły mi ich przekleństwa, a moi bogaci przyjaciele uważali mnie za
dziwaka, bo ryzykowałem utratę rodziny, bogactwa i przyjaciół, dlatego że chciałem należeć
do jakiegoś małego biednego kościoła. Ja jednak, pomimo tego, przyjąłem chrzest
i przyłączyłem się do grupy adwentystów węgierskiego pochodzenia, którzy byli
najwspanialszymi ludźmi, jakich znałem.
Ponieważ wbrew woli żony i jej rodziny zostałem adwentystą, moja żona niestety wniosła
sprawę o rozwód. Sprawę rozwodową prowadziła największa tego typu agencja w Nowym
Jorku.
Cała ta sytuacja doprowadziła mnie do rozstroju nerwowego i miałem już tego dość.
Ponieważ bardzo lubiłem jeździć na nartach, powiedziałem żonie, że muszę na jakiś czas
wyjechać i poprosiłem ją o odroczenie sprawy rozwodowej.
Wziąłem ze sobą trzech starszych synów i razem pojechaliśmy w góry. Jeździłem na nartach
i w otoczeniu pięknej górskiej scenerii rozmawiałem z Bogiem. Podczas jednej z takich
modlitw usłyszałem głos:
- Zaproś tutaj swoją żonę. Ona także cierpi. Poproś ją, aby tu przyjechała.
Poszedłem więc do telefonu i poprosiłem ją, aby zostawiła wszystko i przyjechała, chociaż na
kilka dni:
- Zapomnij o rozwodzie - powiedziałem. - Zostaw wszystko, przyjedź do nas i tak jak kiedyś
będziemy razem z naszymi dziećmi.
I ku mojemu zaskoczeniu, niedługo potem moja żona była już z nami i wspólnie jeździliśmy
na nartach.
Po kilku jednak dniach postanowiła, że musimy wracać do domu:
- Ja pojadę pierwsza - powiedziała - razem z dwójką dzieci i pielęgniarką, a ty jedź z resztą
dzieci.
Ponieważ drogi były śliskie, przestrzegałem ją:
- Jedź wolno, droga jest oblodzona.
- Wiem - powiedziała - jedź za mną.
Gdy już wyruszyliśmy, coraz bardziej zaniepokojony spoglądałem na licznik, który
wskazywał 60, 70 a potem 80 kilometrów na godzinę. Nagle, prowadzone przez żonę auto
obróciło się i z wielką siłą uderzyło w nadjeżdżający z przeciwnej strony samochód.
Ponieważ jechaliśmy zbyt blisko siebie, nie miałem czasu, żeby skutecznie zahamować, więc
nasz samochód również wpadł w poślizg. Kiedy zaczęliśmy się obracać, zawołałem tylko:
- Panie, ratuj nas!
I wtedy, odczuliśmy, jakby jakaś niewidzialna ręka łagodnie zatrzymała nas. Okazało się, że
wpadliśmy w olbrzymią zaspę śniegu i nic nam się nie stało, a samochód nie był nawet
zarysowany.
Gdy tylko samochód się zatrzymał, natychmiast zawołałem do synów:
- Wychodzimy, musimy pomóc mamie i dzieciom! Módlcie się za nich!
Szybko wyszliśmy z samochodu, żeby zobaczyć, co się stało. Widok, który zobaczyliśmy był
przerażający. Kierownica dosłownie wpiła się w głowę mojej żony, cała jej twarz była
zmasakrowana, zęby wybite, a szczęka mocno przemieszczona. Nasze dzieci leżały do góry
nogami, ale na szczęście wszystkie dawały oznaki życia.
Z trudem udało się nam wydobyć ich z samochodu. Ponieważ dość długo na drodze nie
pojawiał się żaden samochód, karetki przyjechały dopiero po upływie godziny. Umieszczono
moją żonę i dzieci na noszach, zabrano do szpitala i poddano operacji. Ja zaś, stale się
modliłem, aby Bóg zachował ich przy życiu.
Zobaczyć się z nimi mogłem dopiero po dziesięciu dniach. Przyjechałem do szpitala,
wszedłem na salę i zobaczyłem moją żonę. Całe jej ciało owinięte było bandażem. Gdy mnie
zauważyła, cichym głosem powiedziała:
- To ty, kochanie?
Po raz pierwszy od dłuższego czasu, powiedziała do mnie "kochanie".
- Proszę cię, weź mnie za rękę - szepnęła. - Teraz wiem, że to Bóg złączył nas ze sobą.
Przez to tragiczne doświadczenie zrozumiała, że Bóg nie chciał, żeby się ze mną rozwiodła
tylko, dlatego, że zostałem adwentystą.
- Kochanie - powiedziała - proszę, zabierz mnie z tego szpitala, te pielęgniarki są niedobre.
Chociaż bardzo tego chciałem, nie mogłem spełnić jej życzenia, i musiałem czekać jeszcze
pół roku. Każdego jednak dnia przychodziłem do szpitala i opiekowałem się nią.
Dopiero po upływie sześciu miesięcy pozwolono mi zabrać ją z tego górskiego szpitala do
naszej posiadłości. Do domu musiałem wnieść ją na rękach. Kupiłem specjalne łóżko
szpitalne z różnymi dzwigniami. Położyłem ją obok siebie i przez cały rok opiekowałem się
nią najlepiej jak tylko mogłem. Moja żona nie potrafiła samodzielnie niczego zrobić, nawet
umyć się czy spożyć posiłek. Z tego powodu, większość dnia spędzałem przy niej, ale robiłem
to z miłości a nie przymusu. Dzięki temu moja żona znów zaczęła mnie kochać i szanować.
Była to dla niej prawdziwa lekcja praktycznej chrześcijańskiej miłości, która sprawiła, że jej
stosunek do mnie zmienił się.
To bolesne doświadczenie przywodzi mi na pamięć historię, która kiedyś wydarzyła się
w Szkocji. Pewien pasterz opiekował się dużym stadem posłusznych mu owiec. Pewnego
jednak dnia, gdy jak zwykle pod wieczór zwoływał owce do szałasu, zauważył, że jedna mała
owca pobiegła w przeciwnym kierunku. I każdego następnego dnia problem ten się powtarzał.
Nieraz całymi godzinami musiał jej szukać. Najgorsze jednak było to, że inne owce zaczęły
iść w jej ślady. Pasterz musiał jakoś temu zaradzić. Wziął więc tę nieposłuszną małą
owieczkę, położył ją na swoich kolanach i z bólem serca złamał jej przednie nogi. Następnie
złożył je i zawinął bandażem. Potem, pasterz stale się nią opiekował. Owieczka ta jadła z jego
ręki, w nocy spała pod jego kocem, kładła głowę na jego piersi, aż w końcu, przez cierpienie
zaczęła słuchać jego głosu i od tamtej pory nigdy więcej od niego nie uciekała.
Również moja żona musiała przejść przez podobne doświadczenie, aby jej stosunek do mnie
mógł się zmienić i aby dłużej nie chciała już rozwodu. Ja jednak wtedy o tym nie myślałem,
ale cierpiałem razem z nią i czekałem, kiedy będę mógł zdjąć z niej bandaże.
Bóg w swej wielkiej miłości, czasem dopuszcza w naszym życiu do różnych bolesnych
przeżyć, bo cierpienie jest często jedyną skuteczną metodą naprowadzenia nas na właściwą
drogę.
To przykre przeżycie spowodowało, że pomimo tego, iż teraz jestem ewangelistą w kościele
adwentystów, to moja żona kocha mnie całym swoim sercem i już nie myśli o żadnym
rozwodzie. Teraz akceptuje to, co robię nie dlatego, że udzieliłem jej teoretycznej lekcji na
temat wyższości zasad mojego kościoła, ale dlatego że okazałem jej miłość Chrystusa, która
"przewyższa wszelkie poznanie". Na tym właśnie polega chrześcijaństwo, aby posiąść miłość
Bożą, dzięki której możliwe staje się dla grzesznego człowieka otaczanie uczuciem i troską
nawet tych, którzy go nienawidzą.
Wprawdzie moja żona nie jest jeszcze adwentystką, to kiedy powiedziałem jej, że chciałbym
rozpocząć pracę w tym kościele, nie okazała najmniejszego sprzeciwu, zaproponowała tylko,
żebyśmy się razem pomodlili:
- Panie - powiedziała modląc się - ty wiesz, że ja nie powołałabym mojego męża na ten urząd,
ale kocham go i bardzo szanuję, wiec jeśli ty go potrzebujesz, niech będzie tak jak ty chcesz.
Co za zmiana! Miłość jest na tym świecie największą siłą! Ludzie mogą opierać się różnym
naukom i filozofiom, ale prawdziwej miłości nikt nie potrafi się oprzeć.
Największy na świecie ewangelista - Billy Graham - przychodzi do nas. Wiele godzin
spędziliśmy na studiowaniu prawd biblijnych razem z nim i jego bratem, który również jest
znanym ewangelistą. Mój syn, który mieszka w jego sąsiedztwie, ostatnio rozmawiał z nim
przez całą sobotę i niedzielę.
Pan powierzył mi te wspaniałe prawdy, żebym przekazał je najbardziej wpływowym
przedstawicielom protestantyzmu w Ameryce. Realizacja tego powołania daje mi wiele
radości, a szczególnie wtedy, gdy nauki te są należycie rozumiane i akceptowane.
Nawet Billy Graham zmienił swój stosunek do tego, czego nauczają adwentyści, i od czasu
gdy przedstawiłem mu szczegółowo, w co wierzymy, nigdy więcej nie wypowiadał się źle
o adwentystach. Któregoś dnia po trwającej trzy godziny rozmowie, powiedział nawet:
- Emilio, jestem głęboko poruszony tym, co usłyszałem. Teraz faktycznie widzę, że to
wszystko ma swoje uzasadnienie w Piśmie Świętym. Módl się za mnie, a ja jeszcze raz to
przemyślę...
W trzecim rozdziale księgi objawienia, Jezus Chrystus do każdego człowieka mówi:
- Oto stoję u drzwi i kołaczę: Jeśli ktoś usłyszy mój głos i otworzy drzwi, wstąpię do niego
i będę z nim wieczerzał, a on ze mną. Zwycięscy pozwolę zasiąść ze mną na moim tronie...
Jezus stoi u drzwi twojego serca i puka, chcąc wejść do środka i zamieszkać w tobie wraz ze
swoją niezwykłą miłością. Możesz wpuścić go do swego serca, zapraszając go do tego
w modlitwie oraz codziennej lekturze jego Słowa, z pokorą przyjmując treść tej wspaniałej
księgi. Jeśli tak postąpisz, Pan pokaże ci prawdę, a ta "prawda cię wyswobodzi".
Pozwól Chrystusowi zamieszkać w swoim sercu, bo dopiero wtedy, gdy on będzie w tobie
a ty w nim, twoje życie stanie się światłością świata, gdyż Boża miłość agape, która nigdy nie
ustaje i uzdalnia do miłowania nawet wrogów, stanie się twoim udziałem Będziesz wówczas
gotów, aby z radością powitać Go, kiedy niebawem przyjdzie na nasza planetę po raz drugi
w wielkiej mocy i chwale.
Amen.
Emilio B. Knechtle
639 Smith Ridge Road
New Canaan Conn. 06840
Tel. 203-966-9707
Opracował Sławomir Gromadzki
Niniejszy artykuł został napisany na podstawie nagrań zarejestrowanych na kasetach audio
podczas wystąpień Emilio Knechtle w USA oraz w Niemczech, gdzie przemawiał on
w adwentystycznym seminarium duchownym.
Download