Orzech. Wiewiórka. Jak rozłupać wigilijną idyllę przy wódce i serniku Rafał Dziemidok, choreograf, który ma obsesję na punkcie baletu "Dziadek do orzechów" Czajkowskiego, postanowił rozmontować popularną bajkową fabułę i za pomocą tańca w spektaklu "Orzech. Wiewiórka" roznieść na strzępy naszą tęsknotę za spokojem od święta. Twórcy spektaklu postanowili odejść od baletu Czajkowskiego tak daleko, jak to tylko możliwe, zaznaczając w możliwie ledwo zauważalny sposób, że w ogóle gdzieś po głowie krążyła im wigilijna historia. Już sam plakat do przedstawienia prezentujący współczesne proste narzędzie do rozłupywania orzechów daje znać o tym, że kolejnej bajki w efektownie pięknych strojach nie zobaczymy. Ten bajkowy dziadek do orzechów - kolorowy i rzeźbiony król - znalazł mimo wszystko swoje miejsce w scenografii spektaklu. Umieszczony został jednak w miejscu niedostępnym. Widzowie mogą jedynie z daleka się przyglądać postaci do fragmentu muzyki z baletu Czajkowskiego. Podczas tej tanecznej uwertury (tylko podczas niej usłyszymy muzykę Czajkowskiego) dwóch zwróconych do siebie tancerzy wykonuje nieznaczne ruchy. Stanowią dla siebie lustrzane odbicie. Tylko pomarańczowa spinka na mankiecie wyróżnia jednego z nich, nawiązując w ten śladowy sposób do bajkowego pierwowzoru. Jak pogodzić balet i taniec współczesny? Pierwsza część tego teatru tańca, jak podkreślał po premierze podczas spotkania z widzami choreograf Rafał Dziemidok, oparta jest na pracy nad baletową formą duetu. W efekcie widz obserwuje taniec, który ma być pomostem między ścierającymi się tradycyjnymi figurami baletowymi i abstrakcyjnością tańca współczesnego przełamującego wszelkie formalne bariery. Nie trzeba być znawcą baletu i tańca, by dostrzec owo ścieranie się i walkę o dominację na parkiecie. To, co płynne, łagodne, formalne, bajkowe miesza się z tym, co cielesne, naturalne, agresywne, surowe. Chwilami widać ciało poszukujące formy, za chwilę widać samą pracę ciała, przyspieszony oddech przy celowo przy tym wyłączonej muzyce, fizyczne wyczerpanie i łapanie oddechu przed kolejnymi układami. Taniec solo to abstrakcja, duet to walka Dla Rafała Dziemidoka, dotychczasowego tanecznego solisty, spektakl "Orzech. Wiewiórka" to debiut w pracy z grupą tancerzy. Jak sam przyznaje, postanowił pracować z formą duetu, bo ta szybciej trafia do widza, oferuje łatwiejszy do przetrawienia komunikat. - W duecie chodzi o miłość. Jeśli nawet jej nie ma i zastępuje ją nienawiść, to i tak chodzi o brak miłości. Dwójka ludzi na scenie ułatwia widzowi identyfikację i zrozumienie - opowiadał na spotkaniu po premierze Dziemidok. Choreografowi marzyła się zwielokrotniona ilość duetów w spektaklu. W końcu ograniczył się do sześciu aktorów-tancerzy (wliczając siebie), trojga kobiet oraz trzech mężczyzn, przy czym płciowa konfiguracja nie miała dla niego żadnego znaczenia, bo sedno tkwi w opowieści o emocjach i uczuciach duetu. 45 minut wykańczającego tańca i 15 (fałszywej) idylli Godzinny spektakl ma zaskakujący finał, który odwołuje się do zbiorowego polskiego wigilijnego wyobrażenia. Końcowa scena, już zupełnie nietaneczna, przywołuje obraz świątecznej kolacji przy wódce, śledziu, barszczu i serniku. Te same osoby, które w tańcu wypruwały z siebie flaki, ścierając się, kochając i odpychając, wchodzą w nowe role - "wigilijne" (ze wszystkim, co pozytywnego i negatywnego za tym idzie). Ten zbanalizowany rodzajowy obrazek wywołuje w każdym ambiwalentne uczucia - niechęci i zarazem błogości, spokoju. Twórcy przedstawienia stawiają podstawowe pytania: w której sytuacji jesteśmy bardziej autentyczni - kiedy na co dzień "w duetach" iskrzy między nami, czy kiedy musimy spojrzeć sobie w oczy podczas kolacji wigilijnej? Z tymi bardzo prostymi pytaniami po spektaklu poradzić musi sobie każdy z osobna. Choć teatr tańca wielu osobom kojarzyć się może z jeszcze większą nudą niż ten tradycyjny, to warto podkreślić, że godzinne przedstawienie to godna uwagi "odtrutka" na w wielu przypadkach liche spektakle dramatyczne. Marek Władyka, TVNWARSZAWA.PL, 30 sierpnia 2010 Tancerz, forma i fabuła Orzech. Wiewiórka - najnowsze warszawskie przedstawienie Rafała Dziemidoka - łączy pięciu tancerzy w realizacji pomysłu, odwołującego klasycznej formuły baletowej. Twórca przedstawienia - doświadczony solista - na początku swojej pracy bierze na warsztat duet. Zaglądając w jego sceniczną historię i śledząc uważnie jego naturę spotyka niedającą się pominąć miłosną regułę. Uwolnienie duetu od impasu "kochania" okazuje się jednak bezskutecznym, niewiele wnoszącym wysiłkiem. Następnym, automatycznym krokiem do jego zrozumienia staje się trio, które za pomocą trzeciej osoby mogłoby taki duet opisać, tworząc przestrzeń wolną od wspomnianego balastu. Ono jednak także zdaje się opowiadać tę samą historię. W wyniku analizy przedstawienia baletowego daje się zauważyć jeszcze jedna prawidłowość - spójności tańca z muzyką. Podczas gdy to pozostaje niezmienne, libretto czasem okazuje się być dość swobodnym polem fabularnych inspiracji. Ten temat, a dokładniej treść i wymiar znaczeniowy Dziadka do orzechów stają się dla Rafała Dziemidoka punktem wyjścia. Jaki jest wynik poszukiwań? Duety, fabuła, muzyka, relacja tancerzy z muzyką i - prawdopodobnie najistotniejsza - ich obecność sceniczna - składają się na klarowną, otwartą formę przedstawienia. Na początku widzimy statyczną postać w fioletowym świetle i słyszymy oryginalną muzykę Piotra Czajkowskiego. Zaraz potem, w ciszy, sześciu tancerzy kolejno powoli zapełnia przestrzeń sceny swoją statyczną obecnością. Pojawia się duet, łamiący dotychczasowy spokój. Ostre, energiczne, przerywane chwilami bezruchu partnerowanie i znów obecność pojedynczych, funkcjonujących samodzielnie sześciu osób. Początek zdecydowanej, transowej muzyki wprowadza tancerzy w synchroniczne, sekwencyjne działanie, powtarzane kilkakrotnie w różnych kierunkach. Wykonawcy stanowią jakby jeden organizm, który ściśle podąża za rytmem muzyki. Dynamiczna kompozycja ruchowa, częste zmiany poziomów, sztywne pozy, wyraźny rysunek przestrzenny i powtarzalność nadają tej scenie nastrój presji i niewygody, dyscypliny i mozołu. Tancerze funkcjonują jako grupa, jako jedno konkretne ciało. Białe światło podkreśla wyrazisty i mechaniczny charakter ruchu. Wreszcie przychodzi moment złamania tej zasady ruchu. Każdy z tancerzy znów staje się samodzielny. Ruchy, choć nadal pulsujące z muzyką, bazują wyłącznie na wyczerpującej fizycznie improwizacji. Wykonawcy ciągle nabierają pędu. Zdają się donikąd nie zmierzać, nie działać linearnie. Czas jakby się zatrzymuje. Z tego zawieszenia wybija się następna scena, kiedy wykonawcy wnoszą stół i nakrywają go do świątecznej kolacji. Łamią się opłatkiem, składają życzenia i jedzą wigilijne specjały popijając świąteczną wódką. Czas znów zaczyna płynąć. Można powiedzieć, że Orzech.Wiewiórka to przedstawienie z wielu powodów osobiste. Wykonawcy od początku do końca pozostają sobą. Nie tworzą postaci, posługują się swoimi imionami, a w improwizacji odważnie otwierają się przed widownią. Każdy z nich sam mierzy się z podjętym tematem i wychodzi z nim do widza. Odbiorca nie jest jednak postawiony w trudnej sytuacji obserwowania wewnętrznego procesu wykonawców i nie czuje się jak podglądacz. Obecność tancerzy jest spokojnie świadoma, pełna i precyzyjnie umieszczona pomiędzy sobą samym, tematem i widzem. Świetnie dobrana muzyka to także bardzo mocny punkt spektaklu. W tradycji baletowej wymiar muzyczny był i jest bazą spektaklu - i jego granicą. Do dziś jako autora baletu podaje się kompozytora muzyki, nie zaś autora libretta czy choreografa. W tańcu współczesnym muzyka działa w inny sposób. Prymat tańca uwolnionego od kanonu klasycznej formuły pchał twórców raczej w stronę muzycznego minimalizmu, a nawet ciszy. Orzech.Wiewiórka, jakby powracając do źródła, przykłada duże znaczenie do muzyki, starannie jednak dobranej do swoich potrzeb. Jej niegdysiejsze pierwszeństwo zostaje tu zastąpione równorzędnym dialogiem z warstwą ruchową. Oparta na ostinacie muzyka jest tu jakby maszyną, która dzięki precyzyjnemu nakładaniu i odejmowaniu dźwiękowych płaszczyzn silnie stymuluje napięcie i energię przedstawienia. Mimo że zbudowana jest na powtórzeniach, nie pozwala odwrócić od siebie uwagi, jest kompletna i kompatybilna z ruchem. Dzięki takim przedstawieniom polska widownia ma okazję coraz częściej oglądać realizacje, w których wartość muzyki stanowi o sile przedstawienia i jest z nim integralna. Kostium jednolity, z delikatnymi kolorystycznymi akcentami i zróżnicowany formą także odnajduje swoją funkcję w wartości całego przedstawienia, dyskretnie podkreślając wartość uwagi i świadomej obecności. Ostatnia, wigilijna scena zamyka spektakl dosłownym zwrotem w kierunku tematyki Dziadka do orzechów. Orzech.Wiewiórka, to spektakl zrealizowany starannie pod każdym względem. Dzięki improwizacji pozwala otworzyć formę, odwołując się tym samym do fabularnego źródła klasycznego baletu, jakby konwersując z nim przez kontrast ruchowej formuły. Otwiera się na wiele linii interpretacji i dzięki temu dialoguje też z widzem, podkreślają jego znaczenie. Marta Kula, nowytaniec.pl, 1 września 2010 Dobrze mi się słuchało Dobrze mi się słuchało - to pierwsze słowa, jakie wypowiedziałem po spektaklu "Orzech. Wiewiórka" teatru Koncentrat. I nie ukrywam, że było to dla mnie niejakim zaskoczeniem. Bowiem muzyka Alexandra Balanescu towarzysząca spektaklowi, a raczej: współtworząca go, nie była taka, jakiej słucham najchętniej. Głośna, dynamiczna, wręcz agresywna - powinna właściwie męczyć, a tymczasem niemal relaksowała. Było to wrażenie paradoksalne, ale ów paradoks okazał się całkiem przyjemny. Drugie zaskoczenie miało charakter bardziej złożony. Choreografia Rafała Dziemidoka od samego początku wydała mi się bardzo znajoma. I to w niemal każdym elemencie; wszystko, co zobaczyłem w tym spektaklu, widziałem już wcześniej. Nie ona sama była więc zaskoczeniem. Zaskakujące było to, że oglądałem tę choreografię z najwyższą przyjemnością, bez chwili znużenia czy zniecierpliwienia. /.../ Spotkałem się kiedyś z twierdzeniem, że prace Dziemidoka są przewidywalne, a nawet monotonne. Ale gdyby nawet by tak było, to co z tego, jeśli potrafią dawać tak wiele przyjemności. Ze spektaklu "Orzech. Wiewiórka" wychodziłem w naprawdę świetnym nastroju. Andrzej Z. Kowalczyk, Polska Kurier Lubelski, nr 265 online Taneczne apokryfy [...] Nie tylko "Święto wiosny" przepisują jednak współcześni polscy twórcy, sięgając po baletowe "evergreeny". "Dziadek do orzechów", choć jest jednym z najczęściej wznawianych baletów, nie stał się kanwą licznych wywrotowych czy krytycznych odczytań - choć swoją wersję przedstawienia zrealizował między innymi George Balanchine. "Dziadek..." to żelazna, kanoniczna pozycja w repertuarze scen baletowych całego świata, przedstawienie, na które idzie się z rodziną, by "miło spędzić czas", nie zaś zrewidować swoje poglądy na temat tańca. Tym bardziej interesująco zapowiadał się "Orzech. Wiewiórka" - nawiązujące do tego baletu przedstawienie w choreografii Rafała Dziemidoka z Grupy Artystycznej KONCENTRAT, które pojawiło się w warszawskim Teatrze Wytwórnia pod sam koniec jego niedawno zakończonego istnienia. Miejmy nadzieję, że spektakl przeżyje swoją scenę. Dziemidok nie przepisuje "Dziadka do orzechów", traktuje go właściwie tylko jako pretekst; muzyka - poza wstępną sekwencją - nie ma tu nic wspólnego z kompozycją Czajkowskiego, brak wyraźnych aluzji choreograficznych do oryginału czy zachowania choćby szczątkowej linii fabularnej libretta. "Orzech. Wiewiórka" ma wyraźną, trójdzielną kompozycję. Statyczny początek, wybuchowy środek i zaskakujący koniec. Wchodząc na salę, zastajemy nieruchomych tancerzy w fioletowym świetle; patrzymy na tkwiącą bez ruchu Agnieszkę Noster zastanawiając się, jak długo to jeszcze potrwa... Później rozpoczyna się niespieszny taniec, nieco groteskowy - bo w zmienionej płaszczyźnie. W odróżnieniu od wertykalnego baletu, ruch odbywa się tu na podłodze (trochę jak w "Święcie wiosny" Kozyry); tancerze owszem, są wyprostowani - ale plecami opierają się o scenę, leżą na niej. Ostre cięcie oddziela te sekwencje od najbardziej chyba widowiskowej części spektaklu brawurowego tańca do porywającej, dynamicznej muzyki smyczkowej Alexandra Balanescu. Zespół rozpada się na wirujące po własnych orbitach atomy. Choć w ich ruchach można dostrzec powracające wspólne motywy, to nie ma to w sobie nic z regularności fugi; pojawiają się one w różnych momentach i w bardzo przetworzonych przez cielesności poszczególnych tancerzy wariantach. Dziemidok to choreograf znany dotąd przede wszystkim z przedstawień solowych i duetów. Trzeba przyznać, że z większym zespołem - podobnie jak w przypadku "Le Sacre", powołanym ad hoc na potrzebę konkretnego projektu - poradził sobie znakomicie. Co więcej, jego bardzo intensywna sceniczna obecność - która w połączeniu ze specyficzną fizycznością często dominowała współwykonawców w poprzednich przedstawieniach, w których brał udział jako tancerz - tym razem znalazła się w większym projekcie na równych prawach. Obecność każdego z wykonawców jest zupełnie inna, choć zawsze na tyle angażująca, że żaden z nich nie wiedzie prymu w pochłanianiu spojrzenia widza przez dłuższy czas. W odróżnieniu od gdańskiego przepisania "Święta wiosny", spektakl Dziemidoka oglądamy z bliska; to sprzyja dostrzeganiu indywidualnych kreacji, nie zaś ogólnego rysunku. Zwraca uwagę pełna lekkości precyzja Piotra Chudzickiego, niegdysiejszego solisty baletu Opery Wrocławskiej i Polskiego Teatru Tańca w Poznaniu. Obok niego wyróżnia się Aleksandra Ścibor. Choć "lekkość" jest w jej przypadku również jak najbardziej uprawnionym określeniem, to oznacza tu coś zupełnie innego; ważniejsza od perfekcji form jest tu znacznie bardziej "miękka" energia, zdradzająca wieloletnią praktykę w kontakt improwizacji. Owszem, Ścibor - z "lekkością" wykonuje wspólne układy w momentach, kiedy się pojawiają, ale tańcząc sprawia wrażenie, jakby myślami była gdzieś indziej; jakby taneczna finezja pojawiała się u niej mimochodem. Na ścianach wiszą charakterystyczne figurki, przedstawiające tytułowego bohatera "Dziadka do orzechów", jednak nie tylko te drobne przecież elementy scenografii łączą bezpośrednio warszawski spektakl z baletem, który od dawna znamy. Rafał Dziemidok potraktował przedstawienie Czajkowskiego, Petipy i Iwanowa jako historię przynależną od korpusu tekstów towarzyszących zsekularyzowanej celebracji świąt Bożego Narodzenia - od czytania rozmaitych wariantów "Opowieści wigilijnej" Dickensa, po telewizyjny rytuał masowego oglądania "Kevina samego w domu" i jego sequeli. Stąd też po wyczerpującym tańcu do muzyki rumuńskiego kompozytora, gdy następuje cisza, wykonawcy niespiesznie wnoszą na scenę stół, krzesła, barszcz, rybę, wódkę, opłatki, nakrycia - w tym jedno dla ewentualnego samotnego przybysza... Już nie tańczą. Ich obecność staje się bardzo prywatna. Rozpoczyna się rytuał składania życzeń, sztampowe formułki, potem toasty. Miejsce scenicznej atrakcji znów zajmuje gra na zwłokę; gra z gęstością scenicznych znaków i percepcyjnymi przyzwyczajeniami widza. Rozbawienie nietypowym (jak na spektakl taneczny) zagraniem ustępuje zniecierpliwieniu; zaś tancerze, mimo że ewidentnie nie mają sobie zbyt wiele do powiedzenia, trwają przy wigilijnym stole. Jak bardzo to ironiczny komentarz do polskiego Bożego Narodzenia, zrozumie ten, kto znalazł się kiedyś w takiej sytuacji poza teatrem. Witold Mrozek, dwutygodnik.com, nr 53/2011 online