Jak zderzenie między naszymi genami a współczesnym stylem życia sprawia, że chorujemy Z języka angielskiego przełożyła Dorota Strukowska Fragment książki 1 Niedojrzały genom Genetyczna niedoskonałość Choroba jest normalną i nieuniknioną częścią życia, która wynika ze spo­ sobu, w jaki zbudowane są nasze organizmy. Geny, które myślą o innych Sposób, w jaki różne smaki (allele) tysięcy genów współgrają ze sobą, sta­ nowi o tym, jak organizm wygląda, zachowuje się i czy jest zdrowy. Jak działają geny i dlaczego występują w tylu smakach Każdy z nas różni się od innych w milionach miejsc w genomie. Trzy powody, dlaczego chorujemy przez geny Rzadkie allele, które wywierają ogromny wpływ, powszechne allele, któ­ rych wpływ jest umiarkowany, lub setki alleli o bardzo niewielkim oddzia­ ływaniu – wszystko to może złożyć się na przyczyny chorób. Ujednolicona teoria złożonej choroby Połączenie prędkiej ewolucji człowieka i niedawnej zmiany kulturowej wytrąciło nas z naszej genetycznej strefy komfortu, powodując predys­ pozycje chorobowe u znacznie większej liczby osób. Projekt poznania ludzkiego genomu Publiczne i prywatne wysiłki wspólnie zaowocowały kompletną sekwen­ cją ludzkiego genomu, która stanowi podstawy dla badań w dziedzinie medycyny na najbliższe sto lat. 19 Badanie asocjacyjne całego genomu Skalpel, który zostanie wykorzystany do wyizolowania większości alleli powodujących podatność na najważniejsze schorzenia kilku nadchodzą­ cych dziesięcioleci. Genetyczna niedoskonałość Spośród wszystkich paradoksów świata z pewnością jednym z najbardziej absurdalnych jest ten, że ten sam genom, który daje nam życie, nieuchron­ nie je także odbiera. Nawet gdy nasze geny nas nie zabijają, ogólnie czynią naszą egzystencję znacznie bardziej uciążliwą, niż wydaje się to absolutnie konieczne. Bardzo niewiele osób odchodzi z tego świata, uniknąwszy ze­ tknięcia z chorobą nowotworową, cukrzycą, astmą lub depresją, zaś ci, któ­ rym się to udaje, i tak często kończą zbyt zgrzybiali, by pamiętać cokolwiek z tej podróży. Jakiż może istnieć dobry powód tylu cierpień i chorób? Może nie istnieje żaden wystarczający powód prócz faktu, że choroba genetyczna jest nieuniknionym produktem ubocznym tego, w jaki sposób poskładane są organizmy; choroba powstaje, ponieważ ludzie – tak jak i wszystkie inne gatunki na planecie – są niedokończoną symfonią. Być może jesteśmy nawet bardziej niedokończeni niż inni, całkowicie w niezgodzie ze współczesnym światem, a nawet nieco niezręcznie czując się we własnej skórze. Krótko mówiąc, posiadamy niedojrzały genom. To stwierdzenie może się wydawać sprzeczne z tym, czego można by się spodziewać, ponieważ jesteśmy tak silnie uwarunkowani na myślenie w kategoriach doskonałości. Uproszczony sposób myślenia o biologii to uzmysłowienie sobie, że każdy gatunek jest idealnie dostosowany do takiej ekologicznej niszy, w jakiej żyje. Jego genom ewoluował tak, by zapewnić, że każdy osobnik przychodzi na świat w kształcie możliwie najbardziej zbliżonym do optymalnego oraz z zestawem funkcji, jakie powinien po­ siadać idealny przedstawiciel gatunku. Adap­tacja dla ważki oznacza mi­ sternie wyrafinowane delikatne skrzydełka, dla orchidei to przechylenie jej kapryśnych płatków pod optymalnym kątem, zaś dla człowieka jest to wszystko, co niezbędne do przeżycia długiego i wygodnego życia. Być może żaden poszczególny osobnik w dziejach nie odzwierciedlał ideału definiującego cały gatunek, ale wszystkie są zbliżone do optimum. 20 Jeżeli osobnik nie całkiem stanowi definicję doskonałości, to dzieje się tak dlatego, że albo optymalność w rzeczywistości przejawia się w sze­ regu różnych kształtów i rozmiarów, albo dlatego, że przeciwko tej oso­ bie sprzysięgły się jakieś siły. Debatując, czy ludzkość realizuje się pełniej w formie pod postacią Colina Powella czy Tigera Woodsa, Jen­nifer Lopez czy Hillary Clinton, bez wątpienia zgadzalibyśmy się lub nie co do tego, jakie atrybuty są pożądane u istoty ludzkiej. Jednak zapewne znaleźlibyśmy wspólny mianownik tam, gdzie mowa o zdrowiu, dochodząc do wniosku, że pewne niezbyt optymalne typy genów pojawiające się tu i ówdzie czynią nas nadwrażliwymi na pyłki, popychają nas do przejadania się albo powo­ dują skłonność do chorób umysłowych. A zatem pytanie brzmi: dlaczego takie negatywne wpływy są tolerowane w puli genowej? W dalszej części książki przyjrzymy się bliżej sześciu różnym typom schorzeń, z których każde omówimy w osobnym rozdziale. Najpierw jednak należy ułożyć fundamenty, zatem w tym rozdziale otwierającym przyświecają mi trzy cele: po pierwsze – pozbawienie was przekonania, że istnieje coś takiego jak „gen choroby”; po drugie – wyłożenie ogólnej teorii złożonej choroby, którą będę prezentował w książce; i po trzecie – wyjaśnienie, jak dzisiejsi genetycy zabierają się do znajdowania genów wpływających na podatność na schorzenia. Geny, które myślą o innych Powiedzenie jakiejś osobie, że posiada gen choroby Parkinsona albo gen ze­ społu niespokojnych nóg to trochę tak, jakby powiedzieć jej, że w jej domu zalęgły się termity albo że stoi ona na składowisku toksycznych odpadów. Sugeruje to, że jej nieszczęście polega na tym, iż posiada ona coś, czego nie ma większość ludzi, a idąc dalej tym tropem, że wszystko byłoby dobrze, gdyby tylko była w stanie pozbyć się tych termitów czy toksyn. Jednak nie tak wygląda sprawa z genami. Nie są one jakąś rzeczą, któ­ rą niektórzy posiadają, a inni nie. W ludzkim genomie znajduje się około 23 000 genów i wszyscy posiadamy ich mniej więcej tyle samo, z odchy­ leniem paru tuzinów w tę czy w tamtą stronę. Tak naprawdę posiadamy geny w różnych smakach. Techniczny termin na określenie smaku genu to allel. Ilekroć przeczytacie słowo „allele”, pomyślcie o lodach wanilio­ 21 wych i czekoladowych. Allele to różne warianty tego samego genu, tylko inaczej zapisywane i pełniące nieco inne funkcje. W rzeczywistości w wielu przypadkach, gdy gen wiązany jest z chorobą, dzieje się tak dlatego, że ten gen jest w jakiś sposób uszkodzony lub go brakuje. Samo pozbycie się genu nie pomoże. Lepszą domową analogią niż ter­mity i toksyny mogą być zawilgocone fundamenty lub kiepskie okna. Dom jest w zasadzie taki sam jak domy innych osób, lecz pojawiają się problemy, ponieważ po prostu nie został zbudowany tak po­ rządnie, jak powinien. Zazwyczaj w takich przypadkach może się popsuć też wiele innych rzeczy, więc analogia ze złożoną chorobą jest w tym wy­ padku większa. Podobnie wydaje się, że prawie codziennie czytamy doniesienia, iż na­ ukowcy odkryli gen udaru albo gen homoseksual­izmu. W niemal każdym przypadku tak naprawdę chodzi im o stwierdzenie, że odkryli poszczególny wariant genu, który nieco zwiększa prawdopodobieństwo, iż niektóre osoby ucierpią z powodu udaru albo będą preferować własną płeć. Niekiedy na­ główki mówią o jakimś genie, a nie jednym konkretnym, co jest zdecydo­ wanie trafniejsze, lecz nadal wywołuje wrażenie, że celem takich genów jest spowodowanie jakiejś choroby lub cechy. Faktycznie zaś geny powszechnie wspierają to, co potocznie nazywamy normalnością. Występują jako różne allele, zaś w pewnych warunkach poszczególne allele wspierają chorobę lub stan, który postanowiliśmy określać mianem nienormalnego. Dzisiejsze badania w dziedzinie genetyki skupiają się na odnajdowaniu tych alleli, a ich istotą jest w równym stopniu zrozumienie ich oddziały­ wania, jak i wynalezienie leków na konkretne choroby. Dzieje się tak, po­ nieważ widoki na znalezienie nowych lekarstw na nowotwory złośliwe są kiepskie, dopóki nie zrozumiemy, dlaczego wzrost komórek guza wymy­ ka się spod kontroli, zaś nowe specyfiki do leczenia depresji nie pojawią się, zanim nie pojmiemy, co szwankuje w głębi mózgów ludzi chronicznie przygnębionych. To ma sens, jeżeli weźmie się pod uwagę, że większość z nas woli, żeby mechanik naprawiający samochód rozumiał, jak działa silnik, zamiast tylko próbować stosować te same stare procedury, jakich używał w przeszłości. Mechanikowi jest łatwiej, ponieważ to ludzie skonstruowali samo­ chody, więc wiemy nie tylko, jak pracuje każdy element, lecz także, jaki jest jego cel i jak współdziała z innymi częściami. Badacze biomedycz­ 22 ni mają już w miarę kompletną listę części i niezgorsze pojęcie, gdzie się która znajduje, ale wciąż wiele trzeba się jeszcze nauczyć, zanim będzie­ my wiedzieli, jak działają wszystkie części i jak dostrajają się razem, żeby powstał zdrowy człowiek. Wiele badań genetycznych wiąże się z rozbieraniem na czynniki pierwsze i ponownym składaniem modelowych organizmów, którymi mo­ żemy manipulować, takich jak myszy, szczury i danio pręgowany, a nawet muchy i nicienie. Pojawia się coraz więcej narzędzi, by dokonywać tego bezpośrednio z ludźmi – przynajmniej jeśli chodzi o pierwszy etap, rozkła­ danie na części. Także dla niemal każdego genu gdzieś na świecie istnieje osoba z allelem, który nie działa, a wiele tysięcy takich alleli odpowiada za rzadkie schorzenia. Sporo uczą nas one o funkcjonowaniu, ale w zasadzie nie tłumaczą powszechnych chorób, które dotykają nas wszystkich. Dla większości ludzi porównawczy rodzaj analizy genetycznej jest znacznie mniej znany, a jednak na co dzień wpływa na życie nas wszyst­ kich w o wiele większym stopniu niż genetyka, której uczymy się w szkole. Określana rozmaicie – jako genetyka ilościowa albo przez pojęcia, takie jak choroba złożona, cecha wieloczynnikowa lub zaburzenie poligeniczne – bada ona, jak powszechne warianty w wielu genach oddziałują ze sobą nawzajem oraz ze środowiskiem, by tworzyć biologiczną różnorodność, która nas otacza. Geny to z zasady byty interakcyjne, współpracujące, do­ stosowujące się do otaczającego je środowiska, które kształtują organizmy, lecz nie przesądzają o ich losie. Do wszystkiego, co jest choćby odrobinę bardziej skomplikowane, naprawdę potrzeba całego genomu. Większość różnic między gatunkami jest właśnie tego rodzaju, tak samo jak atrybuty, które czynią nas wyjątkowymi, od sylwetki i rysów twa­ rzy po metabolizm, a nawet cechy temperamentu. Podobnie rzecz się ma z chorobami, które dotykają każdego z nas bezpośrednio lub pośrednio, atakując przyjaciół i krewnych: chorobą nowotworową, cukrzycą, schorze­ niami układu krążenia, astmą i depresją. Słownictwo wiązane z genetyką ilościową sięga od przedstawiania obrazów kontroli, wyznaczania i powo­ dowania – terminów powszechnie kojarzonych z genetyką – po mniej ja­ skrawe odcienie podatności, wpływu i udziału. Ta książka traktuje przede wszystkim o genetyce złożoności. Być może inna analogia zdoła wyraźniej pokazać to rozróżnienie. Za­ pewne każdy z nas jest boleśnie świadom wpływu, jaki jedna osoba może 23 wywierać na firmę. Jeżeli dyrektor naczelny, główny księgowy, szef ochro­ ny lub kierownik działu informatyki, albo na przykład przełożona poko­ jówek zaprzestaje pracy lub zaczyna podejmować błędne decyzje, firma może raptownie podupaść. Jednak to bardziej subtelne niedociągnięcia czy przerwy w pracy licznych pracowników najczęściej podkopują kondycję firmy nawet w dobrym okresie. Dwoje współpracowników jest w trakcie rozwodu, kierownik ma romans, wiceprezes ds. mar­ketingu opiekuje się niedomagającą matką, a jeden z księgowych ma uporczywie jątrzące się zranienie. Nie ma niczego szczególnie niezwykłego w żadnej z tych oko­ liczności i każdej z nich niemal należałoby się spodziewać nawet w śred­ nio liczebnej grupie ludzi. W większości przypadków organizacje potra­ fią sobie z nimi radzić, ale połączmy je razem w pewnych kombinacjach, a bardzo prędko potencjał firmy kuleje, okazje przelatują koło nosa, pra­ cownicy zaczynają odchodzić i wszystko może się rozpaść. Taki jest tak­ że los naszych genomów: w końcu geny to jednostki zmuszone pracować razem, ale nie są one doskonałe, a niekiedy elementy po prostu ze sobą nie współgrają. Choć daleko im do samolubnych robocików, w rzeczywistości geny to mali molekularni egzys­tencjaliści. Współczesna biologia molekularna zajmuje się relacjami i sieciami powiązań. Oto kontekst, w ramach któ­ rego zastosowany jest gen definiujący, co ten gen robi i czym jest. Oczy­ wiście pewne geny są kluczowe dla rozwoju oka czy serca, ale w innych kontekstach te same geny robią inne rzeczy. Pomyślmy o genach nie jak o dyktatorach, lecz raczej jak o parlamencie złożonym z jednostek – par­ lamencie, który jako całość spisuje się całkiem dobrze, choć czasami coś namiesza z groźnymi konsekwencjami dla zdrowia organizmu. Jak działają geny i dlaczego występują w tylu smakach Nawet jeżeli nie zadawaliście sobie pytania, dlaczego tak się dzieje, że cho­ rujemy przez geny, to być może zastanawialiście się, dlaczego siostra ma nogi aż do nieba i zniewalające błękitne oczęta, których nie widziano w ro­ dzinie od czasów ciotecznej babki Bessie, podczas gdy wydaje się, że sami odziedziczyliście straszliwą mieszankę tuszy po tacie i maminego braku gustu? A co z wiecznym przygnębieniem brata – skąd to się wzięło? 24 Nie jest zbyt dobre wyjaśnienie, ale najprostsza odpowiedź brzmi tak: genetyka jest znacznie bardziej skomplikowana niż koncepcja, jakoby istniało po jednym genie dla każdej cechy. Większość cech lub atrybutów jest regulowana przez liczne geny, a nie tylko jeden. Co więcej, chociaż to wygodne założenie, że geny występują w wersjach normalnej – czyli do­ brej, oraz zmutowanej – tej złej, to rzeczywistość wygląda tak, że zawsze istnieje wiele smaków normalności. Gradacja od najbardziej rozpowszech­ nionych alleli przez różne typy normalnych alleli po te nienormalne jest nieprzebrwana. Samo posiadanie pewnych alleli nie wystarcza, żeby prze­ widzieć, iż dana osoba zachoruje. Kluczowe znaczenie ma także fakt, że środowisko wywiera dogłębny wpływ na sposób funkcjonowania naszych genów. „Środowisko” oznacza znacznie więcej niż tylko temperaturę na zewnątrz czy wartość odżyw­ czą pokarmu, który zjadamy. Obejmuje ono również czynniki tak zróż­ nicowane jak zdrowie matki podczas ciąży oraz presję wywieraną na nas przez rówieśników i społeczeństwo, żebyśmy zachowywali się w określo­ ny sposób. Jak zobaczymy, w wielu przypadkach czynniki środowiskowe mogą znacznie silniej zaważyć na zdrowiu publicznym niż farmaceutyki. Niestety, większości z nas łatwiej jest łyknąć pigułkę, niż podważać spo­ łeczny trend, więc najpewniej lekarstwa będą odgrywać stale rosnącą rolę w kontrolowaniu chorób. Bez zagłębiania się w żadne mechanistyczne szczegóły, pomocne bę­ dzie uznać, że geny funkcjonują na dwóch poziomach – biochemicznym i biologicznym. Poziom biochemiczny jest ukryty przed wzrokiem więk­ szości obserwatorów, a tym samym zazwyczaj jest pomijany w ogólniejszej rozmowie. Poziom biologiczny jest tym, co tak naprawdę dostrzegamy. Każdy spośród mniej więcej 23 000 genów rozproszonych po naszych chromosomach niesie w sobie zakodowaną informację, by wypełniać okreś­ loną funkcję biochemiczną. Prawie jedna trzecia tych genów funkcjonuje w każdej komórce naszego ciała, żeby dostarczać podstawowego budulca i wytwarzać energię – możemy porównać je do cegły i zaprawy. Kolejna jedna trzecia naszych genów sprawia, że każdy spośród setek rozmaitych typów komórek w naszym ciele jest inny. Neurony potrzebują protein, które przetwarzają sygnały elektryczne, komórki mięśniowe są pełne ak­ tyny i miozyny, dzięki którym naciągają się i kurczą, zaś białe ciałka krwi rozprowadzają składniki systemu odpornościowego. To właśnie są drzwi 25 i okna oraz meble i urządzenia AGD. Ostatnia jedna trzecia naszych ge­ nów odpowiada za regulowanie, które geny są kiedy, gdzie i w jakiej licz­ bie wykorzystywane. Produkcja keratyny włosa w trzustce nie byłaby do­ brym pomysłem, a receptory światła nie mają czego szukać w sercu, więc rozwój i fizjologia są procesami podlegającymi ścisłej regulacji. Te geny to architekci, majstrowie i projektanci. Słyszymy i czytamy o genach nowotworu złośliwego i autyzmu, albo mamy wierzyć, że istnieje gen agresji lub gen blond włosów. W rzeczywi­ stości jest tak, że wiele etapów dzieli te atrybuty od funkcji molekularnych, wypełnianych przez geny. Jeżeli jakiś gen przyczynia się do nowotworu, dzieje się tak dlatego, że normalnie rolą tego genu jest pilnowanie, żeby właściwa liczba komórek została wyprodukowana w odpowiednim czasie i miejscu. Powodem możliwego genetycznego wkładu w duchowość nie jest to, że funkcja jakichś genów polega na zapewnianiu naszej wiary w Boga, lecz raczej to, że istnieją geny wpływające na sposób, w jaki neurony są po­ wiązane ze sobą oraz na siłę przekazywania sygnałów przez synapsy. Genetycy badający muchy lubią nazywać geny zależnie od wyglądu owadów, kiedy gen zostanie zmutowany. Muchy Antennapedia mają odnó­ ża na głowie, technical knock out („techniczny nokaut”) przewracają się, gdy trąci się je w głowę, a embriony shaven baby („ogolonego bobasa”) nie po­ siadają owłosienia. To zabawny, ale niefortunny nawyk, ponieważ umacnia on przekonanie, że istnieją geny poszczególnych cech. Raz po raz okazuje się, że ten sam gen dokonuje całkowicie czego innego w różnych kontek­ stach. Mój ulubiony przykład to staufen, konieczny zarówno do rozwoju spermy, jak i pamięci. Nie chodzi o to, że samce much myślą penisami, lecz raczej o to, że oba te atrybuty okazują się zależne od procesu bioche­ micznego nazywanego wewnątrzkomórkową lokalizacją RNA, w którym staufen bierze udział. Niemal bez wyjątku funkcje biologiczne genów nie są zapisywane w DNA, tylko wyłaniają się z sieci biochemicznych inte­ rakcji w obrębie komórek i dalej ze sposobu, w jaki komórki współpracują, żeby budować tkanki i organy. W wyniku tego wszyscy nieco się od siebie różnimy, dlatego że te in­ terakcje zachodzą zawsze między odrobinę różniącymi się od siebie ko­ piami genów. Każdy gen występuje w wielu różnych smakach – to znaczy allelach – które pojawiły się w trakcie ewolucji gatunku. Korzenie tych zróżnicowanych alleli tkwią w procesie naśladowania, który jest w zasa­ 26 dzie tym, co przydarza się genom, gdy pozostawić je na słońcu albo wy­ stawić na działanie trucizn. Mutacje są ostatecznie źródłem wszelkiego dobra, lecz w większości wypadków są szkodliwe, gdyż mają tendencję do uszkadzania genów. Każdy z nas posiada kilka mutacji, których nie miało żadne z rodziców, dlatego że za każdym razem, gdy genom jest kopiowany, wkrada się parę błędów. (Nie zamartwiajcie się tym jednak: wskaźnik błędów wynosi zaledwie około jed­ nego na miliard liter w DNA. Większość z nas byłaby zachwycona, mogąc mylić się tylko raz na każde sto razy, gdy coś robimy). Mutacje są tak liczne również dlatego, że wszyscy nosimy po kilka takich, które uśmierciłyby nas, gdybyśmy otrzymali jedną taką samą od obojga rodziców. W rzeczywistości mutacje są tak powszechne, że nie ma mowy, aby dobór naturalny zdołał je wszystkie wyplenić. Najwyraźniej allele mające zabójcze skłonności na ogół nie trwają długo w puli genowej, podobnie jak nie najlepiej wiedzie się tym, które sprawiają, że chorujemy. Jednak wszystkie nowe mutacje są niezwykle rzadkie, kiedy się pojawiają, a natu­ ra ma ważniejsze sprawy na głowie. Bardziej troszczy się o rozpowszech­ nione allele, które wpływają na kondycję wielkiej części populacji, więc los nowych mutacji w dużym stopniu zależy od przypadku. W konsekwencji niektórym mutacjom udaje się przez jakiś czas dryfować tu i tam, i na­ wet mogą stać się dosyć powszechne, zanim zaczną wywierać zauważal­ ny wpływ na zdrowie publiczne. Ten proces określa się jako równowaga­ ­-mutacja-dobór naturalny-dryf genetyczny, co jest wymyślnym sposobem na powiedzenie, że genomom przytrafia się mnóstwo złych rzeczy, a ewolucja sobie z nimi radzi, jednak jest tak zajęta, że niektóre z tych złych rzeczy przez jakiś czas kręcą się po okolicy. Pewne mutacje są także dla nas korzystne. Mogą oferować ochronę przed cukrzycą; mogą sprawiać, że ktoś jest bardziej płodny. Te mutacje są faworyzowane przez dobór naturalny, jednak zanim staną się standar­ dowymi allelami, zmuszone są do dzielenia kącika w genomie z oryginal­ nymi allelami. Zazwyczaj potrzeba tysięcy pokoleń, by jeden allel zastą­ pił inny, więc w międzyczasie otrzymujemy wariacje na temat. Niekiedy nowe allele będą sprawdzały się lepiej w pewnych warunkach, podczas gdy w innych lepsze okazują się być te pierwotne. Być może mają różny wpływ na mężczyzn i na kobiety, albo inaczej zachowują się w otoczeniu wiej­ skim i miejskim. W takich przypadkach genetycy mówią o polimorfizmie 27 zrównoważonym, którego klasycznym przypadkiem jest niedokrwistość sierpowata, w pewnych okolicznościach szkodliwa, ale w innych chronią­ ca człowieka przed malarią. Poznacie także wiele argumentów przemawiających za tym, że spo­ ro niekorzystnych efektów jest w praktyce usuwanych w cień przez dobre rzeczy, które ostatecznie przynoszą. Być może w różnych okresach życia są one wystarczająco korzystne, by dobór naturalny pominął ich udział w po­ wstawaniu choroby. Albo może na jakimś wcześniejszym etapie ewolucji człowieka był to właściwy gen na właściwym miejscu we właściwym czasie. Łatwo jest dać się ponieść wymyślaniu błyskotliwych historyjek tego rodzaju. Niektórzy, zwłaszcza z kręgu psychologii, odczuwają nawet pokusę, by postu­ lować, że sprzyjanie chorobie samo w sobie jest korzystne dla samolubnych genów, lecz naprawdę trzeba być łatwowiernym, by przypuszczać, że istnie­ je jakaś korzyść z posiadania genów powodujących skłonności samobójcze. Nie obierzemy takiego kierunku. To i tak rzadko bywa konieczne. Okazuje się, że jeśli chodzi o cały gatunek, ludzie tak naprawdę należą do najmniej zmiennych organizmów, przynajmniej na poziomie swojego DNA. Niemniej jednak przeciętna osoba posiada kilka milionów różnic między kopią swojego genomu otrzymaną od matki i kopią otrzymaną od ojca. Gdzieś wśród tych wszystkich różnic tkwią genetyczne warianty, które odpowiadają za wszystkie choroby genetyczne, ale nie więcej niż ze dwa tuziny ma na tyle istotny wpływ na jakąkolwiek konkretną chorobę, żebyśmy mogli żywić nadzieję na ich znalezienie. Odszukanie paru tuzi­ nów wśród kilku milionów to naprawdę szukanie igły w stogu siana. Trzy powody, dlaczego chorujemy przez geny Rezultatem tego wszystkiego jest istnienie trzech zasadniczych sposobów, jakimi genetyczna zmienność może wpływać na podatność na choroby. Nazywa się je modelami rzadkich alleli, powszechnego wariantu oraz al­ leli o małym wpływie. Opiszę pokrótce każdy z nich, a potem, w następnej części, przedstawię ujednoliconą strukturę, która będzie nam towarzyszyć w pozostałych rozdziałach. Najprostszy model polega na tym, że chorobę można wyśledzić aż do jednego fatalnie uszkodzonego genu. Tak mniej więcej ma się rzecz 28 z mukowiscydozą oraz tysiącami innych rzadkich schorzeń. Mniej więcej 1 osoba na 100 nosi zmutowaną wersję genu CFTR, nie wykazując żad­ nych objawów chorobowych, lecz jeżeli pobierze się dwoje nosicieli, to ich dzieci będą mieć szansę 1 na 4, że otrzymają obie złe kopie i na sku­ tek tego zachorują na mukowiscydozę. Zachorowalność wśród ogółu po­ pulacji wynosi zaledwie około 1 na 10 000, z czego większość bierze się z kilku mutacji, które trwają od stuleci, lecz tak naprawdę w genie można znaleźć także setki innych mutacji. To, czy choroba będzie tak silna, by uśmiercić niemowlę, czy na tyle łagodna, że człowiek zdoła dożyć wieku dorosłego i być może otrzyma ratujący życie przeszczep płuca, po części zależy od tego, z którą mutacją mamy do czynienia, po części od reszty genomu, a jeszcze po części od czynników społecznych. Pojedyncze geny mogą powodować choroby także na inne sposoby. Dystrofia mięśniowa nierzadko powodowana jest przez gen kodujący dys­ trofinę, tak duży, że podłapuje mutacje na tyle często, iż większość nowych przypadków pojawia się u osobnika, który już choruje. Inny niewielki ze­ staw genów posiada dziwną cechę, przez którą mutują w niezwykle szyb­ kim tempie, doprowadzając do paraliżu lub niezborności, obserwowanych w zespole łamliwego chromosomu X i chorobie Huntingtona. Jednak na ogół choroby wywoływane przez pojedynczy gen należą do rzadkości. Mutacje wywołujące znaczny wpływ w zasadzie także nie tłumaczą po­ wszechnych schorzeń, obserwowanych u pięciu do dziesięciu procent, a nawet więcej osób. Tak naprawdę mogłyby być wytłumaczeniem wyłącznie wte­ dy, gdyby istniały setki genów powodujących jakiś zespół, który zwykliśmy traktować jako jedną chorobę. Do tej grupy mogłaby należeć schizofrenia, tak samo jak szeroki wachlarz schorzeń układu krążenia, prowadzących do ataków serca i zawałów. Możliwe, że te rzadkie mutacje wchodzą ze sobą w zinterakcje, więc w każdych warunkach jedna osoba musi ich mieć dwie czy trzy, żeby wykazywać podatność na chorobę. Niestety, genetycy nie ob­ myślili jeszcze systematycznej metody odkrywania takich mutacji. Obecnie najpopularniejszy jest model nazywany hipotezą „powszechna choroba – powszechny wariant” (CD-CV). Koncepcja polega na tym, że skoro istnieją choroby spotykane u dziesięciu procent populacji, to powin­ ny też istnieć allele występujące z taką samą częstotliwością, znajdowane u tych osób, lecz nie u osób „normalnych”. Brzmi to całkiem rozsądnie, więc wydaje się miliony dolarów na ściganie tych alleli, z których każdy ma swój 29 wkład od pięciu do dziesięciu procent w ryzyko zachorowania. Jak dotąd choroba Leśniowskiego-Crohna, nieswoista zapalna choroba jelit, jest mo­ delowym przykładem sukcesu tej teorii, tyle tylko, że tak naprawdę nie jest to choroba powszechna. Jednak odkryto około dziesięciu genów mających udział w chorobie Leśniowskiego-Crohna, a każdy z nich z odpowiednio rozpowszechnionym allelem ryzyka. Cukrzyca i rak prostaty także wykazują oznaki przystawania do modelu CD-CV, ale jeszcze nie zapadł wyrok, czy to rzeczywiście będzie powszechne wytłumaczenie dla tych chorób. Trzecia możliwość polega na tym, że setki, jeśli nie tysiące różnych genów – każdy z rzadkimi lub powszechnymi allelami wywołującymi drob­ ne, ledwie wykrywalne skutki – przyczyniają się do wszystkich powszech­ nych chorób. Do pewnego stopnia jest to model domyślnie stosowany tam, gdzie zawodzą wszystkie inne, ale zaczyna wyglądać na to, że stanie się wyjaśnieniem dominującym. Sęk w tym, że ten model nie tłumaczy tak naprawdę, dlaczego choroby są odosobnione. Uważa się, że na wzrost, sto­ pień ekstrawersji, sprawność pamięci i zapewne większość ludzkich atry­ butów wpływają setki genów, lecz wykazują one ciągłą gradację od niskich do wysokich, od nieśmiałych do bezczelnych i od roztrzepanych do inte­ lektualnie płodnych. Dlaczego zatem jedne osoby są dotknięte chorobą, a inne wolne od chorób, skoro biorą w tym udział setki genów? Nieco techniczne wyjaśnienie jest takie, że istnieje próg podatności – innymi słowy, punkt graniczny między zdrowiem a zachorowaniem, prze­ kraczany ilekroć ktoś nagromadzi trochę więcej czegoś, co normalnie jest tolerowane. Większość osób jest do siebie dość podobna pod względem genetycznym, posiadając przeciętny poziom owego czegoś. Mają one pewne geny, które wzmacniają dany atrybut oraz pewne geny, które go osłabiają, ale zasadniczo żadnych w nadmiarze. Jednak nieuchronnie kilku będzie nosić znacząco więcej alleli nasilających lub osłabiających cechę w stopniu wystarczającym, by zepchnąć je za próg, do doliny chorób. Ujednolicona teoria złożonej choroby Smaczku dodaje fakt, że prawdopodobnie istnieją mechanizmy zapew­ niające, by jak najmniej osobników przekraczało próg tolerancji, nawet jeżeli posiadają całkiem sporą liczbę ryzykownych alleli. Ten fenomen 30 jest znany pod nazwą kanalizacji. Polega ona na tym, że gatunek nie tyl­ ko wciąż ewoluuje w taki sposób, żeby większość osobników była do sie­ bie podobna, lecz także wytworzył swego rodzaju bufor zapewniający, że każdy z nich jest „normalny” niezależnie od pocisków zawistnego losu, jakie kieruje w nich życie. Następnym razem, gdy schwytacie mysz w pułapkę, policzcie jej wąsy: niemal na pewno będzie ich po 17 lub 18 po każdej stronie pyszcz­ ka. Właściwie moje psy również mają taką samą liczbę wąsów, ale to może być zwykły przypadek. Ta liczba wąsów jest niezmienna, chyba że mysz akurat posiada mutację Tabby, bo w takim przypadku posiada przecięt­ nie zaledwie około tuzina wąsów. Haczyk kryje się w tym, że owo „około” może sięgać od 7 aż do 20. Często obserwuje się coś takiego, gdy warunki rozwoju zostaną zakłócone. Przeciętny wygląd nie tylko się zmienia, lecz także staje się bardziej zróżnicowany. Wydaje się więc, że normalne mechanizmy buforujące rozpadają się w drobny mak, gdy system genetyczny zostaje popchnięty zbyt daleko od swo­ jego optimum. Jeśli przełożyć to na zagadnienia związane ze zdrowiem, chodzi o to, że współczesne środowisko, stworzone przez samych ludzi, wyprowadziło nas poza strefę buforową i uczyniło bardziej podatnymi na zakłócenia, których rezultatem jest choroba. Jednak o wiele łatwiej jest opisać to, czym jest kanalizacja, niż mechanizmy, które ją tworzą. Dzieje się tak po części dla­ tego, że tak naprawdę nie rozumiemy tych mechanizmów, a częściowo dlatego, że zwykle zajmują się nimi równania matematyczne i statystyczne. Sednem tych równań jest fakt, że stabilność powstaje dzięki silnie po­ wiązanej pajęczynie interakcji między genami. Jeżeli dałbym komuś 100 kawałków sznurka i poprosił o wykonanie z nich siatki na zakupy, najprost­ szą rzeczą, jaką ten ktoś mógłby zrobić, byłoby związanie ich wszystkich razem na obu końcach, w wyniku czego powstałby sznurowy pas. Wy­ starczyłby on do noszenia piłek tenisowych, ale nie spisałby się najlepiej, gdybyście spróbowali użyć go do noszenia drobnych z kieszeni. Nieznacz­ nym ulepszeniem byłoby podzielenie sznurków na dwie grupy i ułożenie ich prostopadle do siebie. Gdyby ktoś miał na to czas, mógłby wykonać ze sznurów plecionkę, zaś przez dodanie wzmacniających sznurków uło­ żonych pod różnymi kątami można by uczynić tę pajęczynę jeszcze moc­ niejszą. Taka plecionka byłaby w stanie unieść ciężkie przedmioty, które ją zniekształcają, i wytrzymać pęknięcie paru sznurków. 31 Genetyczne sieci mają podobną budowę, będąc wzajemnie reagu­ jącymi ze sobą układami, które wspólnie tworzą ciaśniejszą i spójniejszą całość niż ta, jaka powstałaby przez samo dodanie elementów do siebie. Jednak w całości nieuchronnie pojawiają się dziury, zwłaszcza gdy podda się ją naciskom, zaś te dziury prowadzą do choroby. Pomyślcie teraz o przepisie na jakąś potrawę, którą uwielbialiście przygotowywać w dzieciństwie. Powiedzmy, że to wasz ulubiony omlet z szynką i serem, albo – jeżeli byliście nadzwyczaj biegli w kucharzeniu – suflet. Kiedy byliście mali, zapewne ściśle trzymaliście się przepisu, wie­ dząc, że o ile tylko zrównoważycie proporcje dodanej szynki i sera, potra­ wa się uda. A potem wyjechaliście na studia i przeszliście etap niejedzenia śniadań albo zatrzymywania się w barze po drodze do pracy, i teraz za­ pomnieliście szczegóły przepisu. Wydaje się wam, że wszystko wiecie, ale za co drugim razem, gdy smażycie omlet, dzieciaki robią skwaszone miny i wypluwają go. Zapewne coś jest nie w porządku z liczbą użytych jajek czy ilością mleka. Albo dzieje się tak dlatego, że korzystacie z kuchen­ ki elektrycznej zamiast gazowej, lub może jajka w okolicy, w której teraz mieszkacie, różnią się wielkością od tych, które mieliście do dyspozycji w dzieciństwie. To frustrujące, ale po prostu nie udaje się wam uchwycić magii dawnej kombinacji. W tej metaforze przyczyn złożonej choroby przepis symbolizuje gene­ tyczny program zdrowego rozwoju, dorastanie i zmiana przepisu to ewolu­ cja genetyczna, zaś inna kuchenka oznacza zmiany środowiskowe. Sednem jest to, że dziesiątki milionów lat ewolucji genetycznej wytworzyły skanali­ zowane systemy do regulowania ilości glukozy w naszej krwi, równowagę immunologicznej reakcji na bakterie, wirusy i pasożyty, oraz sposób, w jaki substancje chemiczne wywołują sygnały w mózgu. Te systemy całkiem do­ brze radziły sobie z niwelowaniem normalnych wahań, nie wystawiając zbyt wielu osobników na zachorowania. Ale ludzie to niezwykle młody i rap­ townie ewoluujący gatunek, i w ciągu minionego stulecia całkowicie zmie­ niliśmy swoje środowisko. To wypycha nas – tak samo jak wielu naszych udomowionych zwierzęcych towarzyszy, którzy zapadają na podobne cho­ roby – poza strefę buforową, ujawniając genetyczne zróżnicowanie, które w przeszłości mogłoby nigdy nie zaznaczyć swojego wpływu. Tak więc chociaż wygodnie jest zakładać, że ludzie są bliscy jakiegoś optymalnego wzorca, tak naprawdę nie istniejemy jeszcze dostatecznie 32 długo, żeby umożliwić genomowi dokonanie subtelnych poprawek, zapewniających większości osób ochronę przed chorobą. Bez wątpienia ludzi dzieli daleka droga od takiej harmonii. Ledwie pięć milionów lat temu dzieliliśmy tego samego przodka z szympansami, a z jaskiniowcami Homo erectus tylko marny milion lat temu. Jako gatunek Homo sapi­ens ist­ nieje zaledwie 140 000 lat, co w przybliżeniu daje jakieś 10 000 pokoleń. Muchy siadające na sałatce owocowej przy waszym daniu z grilla praw­ dopodobnie istnieją jako gatunek 100 razy więcej pokoleń. Być może nie miałoby to aż takiego znaczenia, poza tym, że także pod innymi względami jesteśmy naprawdę, ale to naprawdę odmiennym ga­ tunkiem. Dopiero zaczynamy zgłębiać nasz nowoczesny świat. Od Arktyki po Antyle i od Nowej Fundlandii po Nowy Jork ludzie na nowo tworzą swoją niszę, wymagając od puli genowej, by radziła sobie ze wszelkiego rodzaju skrajnościami. Żyjemy dłużej niż nasi niedawni przodkowie, sto­ sujemy osobliwe diety, chodzimy w postawie wyprostowanej z dziwacz­ ną miednicą, rodzimy dzieci z wielkimi głowami, dzielimy nasze domy z różnymi zwierzętami i zmagamy się z naprawdę skomplikowanymi uwarunkowaniami społecznymi. Jeżeli czasami czujecie się zestresowani, to wyobraźcie sobie, jak to wygląda z perspektywy genów, które pomogły nam się tu znaleźć. Chodzi o to, że niedawna ewolucja człowieka wymagała znaczących zmian w naszej genetycznej strukturze, rozrywając genetyczne relacje, które ewoluowały przez miliony lat. Te zmiany uczyniły nas bezbronnymi. Ni­ czym nastolatek wciąż jeszcze dorastający i usiłujący dojść do ładu z nie­ ustannie zmieniającym się światem, czujemy się nieco zagubieni z naszą własną tożsamością. Przypuszczalnie znajdziemy sobie miejsce bardziej komfortowe pod względem genetycznym, ale nie nastąpi to w ciągu naj­ bliższych paruset tysięcy pokoleń. Projekt poznania ludzkiego genomu Zajmijmy się teraz kwestią, jak genetycy badają pochodzenie choroby, za­ czynając od czegoś, co nazywamy „projektem poznania ludzkiego genomu” (ang. Human Genome Project lub HUGO Project). Jest to próba zidentyfiko­ wania i opisania funkcji każdego genu w ludzkim genomie, zwłaszcza tych 33