DOKOŃCZYĆ DZIEŁO OŚWIECENIA PIOTR LASKOWSKI, SEBASTIAN MATUSZEWSKI * Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 16/07/2007, str. 18 Religijność na pokaz, podszyta konformizmem jest deprawująca. Z Haliną Bortnowską w sprawie religii w szkole polemizują PIOTR LASKOWSKI, SEBASTIAN MATUSZEWSKI * Uważnie przeczytaliśmy polemikę Haliny Bortnowskiej z naszym tekstem argumentującym za usunięciem lekcji religii ze szkół publicznych ("Lepsza religia w szkole niż zamknięta w kruchcie", "Gazeta" z 3 lipca). To głos istotny, stawiający przed nami wymóg rozwinięcia i pełniejszego wyjaśnienia naszego stanowiska. Zaczniemy od odpowiedzi na wątpliwość: czy jesteśmy w stanie tworzyć szkołę wielokulturową, skoro twierdzimy, że język religijny uniemożliwia porozumiewanie się ludzi? Istnieją dwa sposoby myślenia o wielokulturowości. Pierwszy, widząc w kulturze fundament tożsamości, wymaga akceptacji dla wszelkich norm kulturowych, powstrzymania się od ocen, ingerencji, komentarzy "z zewnątrz". Takie myślenie wbrew pozorom nie musi prowadzić do dialogu równoprawnych kultur. Może skazywać ludzi na życie obok innych, w zamkniętej przestrzeni własnej wspólnoty. Sposób drugi podejmuje oświeceniowe przekonanie, że wszyscy jesteśmy istotami rozumnymi, że każda kultura jest zjawiskiem historycznym, zbiorem norm występujących w czasie i przestrzeni. Jest zatem - albo raczej może być - przedmiotem refleksji i wyboru podatnym na modyfikacje, kwestionowanie czy nawet odrzucenie. Uczymy więc o wielokulturowości, by dawać narzędzia do analizowania kultury, badać wielość postaw, śledzić nie tylko losy tych, którzy w swej kulturze czuli się dobrze, którzy ją rozwijali, nie przekraczając konstytuujących ją norm, ale także tych zbuntowanych, eksplorujących pogranicza, wybierających inne drogi, poszerzających spektra możliwości. Wyrażamy przy tym przekonanie, że właśnie rozum pozwala nam określić się w świecie, wyzwalać się z ram zakreślonych przez kulturę. Że wiedza daje wolność. Powtórzmy nasz główny argument: szkoła jest środowiskiem przekazywania wiedzy uzasadnionych prawd na temat świata. Gdybyśmy uznali, że szkoła oprócz wiedzy ma przekazywać również wiarę - tzn. zdania bez rzetelnych uzasadnień - nie zostalibyśmy nauczycielami. Wiemy bowiem, że wierzenia są różnorakie. W wielokulturowym liceum pokazujemy je naszym uczniom, ale nie chcemy wpajać żadnego z nich. Jeśli sami w coś wierzymy (a wierzymy - jesteśmy wyznawcami różnych stanowisk metafizycznych, estetycznych, politycznych i ekonomicznych), informujemy o tym i staramy się swymi postawami zachęcić do naśladowania nas. Aż tyle i tylko tyle. Cokolwiek więcej, a więc włączenie prawd wiary do wykładu, naruszyłoby tkankę szkoły, jej motor - chęć rzetelnego poznania, dowiadywania się samemu i od innych. Prawda nie leży pośrodku Włączenie do programu szkoły lekcji religii (nie tylko zresztą katolickiej) i przedstawianie treści dogmatycznych jako wiedzy musielibyśmy uzasadniać już nie doktryną dwóch prawd, ale doktryną nieskończenie wielu prawd. I skończyłoby się tak jak zwykle - wyrobieniem w naszych wychowankach przesądu, że prawda jest mglista i leży gdzieś pośrodku. A prawda leży tam, gdzie leży. Tylko trzeba wiedzieć, jak jej szukać. Nie ma wątpliwości, jak szukać prawdy w naukach przyrodniczych, ale czym miałaby ona być w humanistyce? Jaka jest prawda o zamachu majowym Piłsudskiego? Taka, że istnieje kilka narracji świadków - narodowa, socjalistyczna, piłsudczykowska - które opowiadają o tym wydarzeniu, o jego konsekwencjach, o motywacjach protagonistów. Każda z nich inaczej dobiera fakty, inne przedstawia oceny. Inaczej opowiedzą o zamachu historycy, którzy zechcą porównywać sanację z innymi reżimami autorytarnymi w Europie, inaczej ci, którzy zechcą wiązać Piłsudskiego z tradycją polskiego romantyzmu. Zadaniem szkoły jest mówić o wielości tych opowieści, pomóc zrozumieć uwarunkowania i założenia każdej z nich, wreszcie dać uczniom szansę "wczucia się" w przeszłe wydarzenia. Nie wolno natomiast szkole kształtować wyznawców którejkolwiek z narracji. Znamy prowadzoną z prawa i z lewa krytykę naszych przekonań, wyrastającą z założenia, że ludzie nie mogą żyć i działać bez mitów i wierzeń. Że sądów nie sposób oddzielić od irracjonalnych założeń wstępnych, od twierdzeń nieuzasadnialnych. Ale nawet najzagorzalsi krytycy racjonalności nie wkładają rąk w ogień i zakładają ciepłe ubranie, gdy jest zimno. Nawet oni muszą przyznać, że w każdej kulturze człowiek umierający na AIDS realnie cierpi. Że cierpią ludzie słyszący, iż ktoś chce z nimi zrobić to, co "Hitler zrobił z Żydami". W Polsce się nie rozmawia Można się święcie oburzać, że Polska nazywana jest krajem kartofla i buraka. Może jednak warto zastanowić się głębiej nad przygnębiającym faktem, że przez 18 lat w Polsce nie powstała ani jedna książka, ani jeden film, który by zdobył prawdziwą sławę w świecie. Dlaczego czterdziestomilionowy kraj - przed wojną potęga filozoficzna i artystyczna - jest dziś ziemią jałową, na której nie rodzi się myśl? Dlaczego we Francji, w Niemczech, we Włoszech, ale także w Czechach i na Węgrzech można wejść do księgarni i kupić jedno z kilku wydań dzieł wszystkich Platona, a w Polsce można kupić tylko dzieła wszystkie Karola Wojtyły? Dlaczego tłumaczenia podstawowych dzieł filozoficznych największych klasyków XX wieku rozchodzą się (a bywa, że nie) w nakładzie 300-400 egzemplarzy? Dlaczego zapytajmy za Agnieszką Arnold - najbardziej na ziemi predestynowane miejsce do tego, by rozważać Zagładę, odbębnia tę powinność obowiązkowymi lekturami, akademiami ku czci i wartami, a nie seminariami? Nasza odpowiedź jest następująca: w Polsce nie istnieje życie intelektualne, ponieważ w Polsce ludzie nie prowadzą krytycznych, racjonalnych sporów. To prawdziwy powód drenażu najwybitniejszych mózgów. To właśnie - dużo mniej zaś fatalne warunki finansowe. To - a nie "szklane sufity" czy nie dość szybka ścieżka kariery akademickiej. W Polsce się nie rozmawia - i czas najwyższy zacząć pytać o źródło tej zabójczej dla kraju apatii. Oczywiście, powiedzieć można, że istnieją pisma, gazety, spory się toczą. Jednakże są to spory zaledwie retoryczne, spektakularne, pozorne, rytualne. Strony nie wierzą w wygraną, racje się nie stykają, nie wchodzą w konfrontację, nikt nie ocenia wagi argumentów. Nie tak dzieje się w krajach rozwiniętych. Tymczasem jakość debaty sprzyja sukcesowi bardzo praktycznemu - innowacyjności naukowej i technologicznej, poszukiwaniu lepszych form redystrybucji dochodów, myśleniu o kształcie opieki społecznej, służby zdrowia, edukacji. To właśnie mieści się w europejskiej wizji społeczeństwa opartego na wiedzy. Nie tylko dekalog Czy Bortnowska ma rację, pisząc, że nasze argumenty przeciw religii w szkole są argumentami przeciwko religii w ogóle? Nie kwestionujemy prawa jednostek do wyboru życia ufundowanego w wierze. Kto zechce go dokonać, zasługuje na szacunek nie mniejszy i nie większy niż człowiek wybierający inaczej. Jest sprawą jasną, że każdy człowiek wierzący może w swoim życiu stosować się do prawd swej wiary, może decydować się na przyjęcie zobowiązań, które nakłada jego Bóg. Szkoła jednak nie jest instytucją, która na ten wybór wpływa. Jest w szkole miejsce na wiedzę o tym, jakie ramy postępowania wyznaczają wyznawcom różne religie. Jest także miejsce na prezentację niereligijnych propozycji etycznych - adresowaną nie tylko do tych, którzy nie chodzą na religię, ale do wszystkich. Katolik może wiedzieć, że poza moralnością katolicką istnieje jeszcze etyka kantowska czy utylitarna. Miejscem dyskusji nad różnymi poglądami etycznymi i ich uzasadnieniami winny być lekcje filozofii. Pisaliśmy, że największą szkodę moralną wyrządzają ludziom mechanizmy konformizujące. Szkoła, czyli instytucja publiczna, organizując katechezę, wywiera - jawnie lub nie - nacisk, by na katechezę chodzić. Religijność na pokaz, podszyta konformizmem - tu się chyba zgodzimy - jest deprawująca. Twierdziliśmy dalej - i podtrzymujemy swe zdanie - że nauczaniu religii katolickiej w polskich szkołach towarzyszy sugestia, że jest ona jedynym powszechnym, uprawnionym systemem moralnym, podstawą moralności społecznej. Że nikomu nie zaszkodzi postępować w zgodzie z dekalogiem, bo dekalog zawiera uniwersalne przesłanie etyczne. Uznajemy taką sugestię za szkodliwą. Po pierwsze, dlatego że - nawet biorąc pod uwagę same przykazania dekalogu potrafimy wskazać ludzi moralnych, którzy nie przestrzegają któregoś z przykazań. Po drugie, dlatego że dekalog obudowany został w nauczaniu Kościoła zespołem komentarzy, w których np. znaczenie słów "zabijać" czy "cudzołożyć" daleko odbiega od znaczenia, które mają one w języku potocznym. A przede wszystkim dlatego, że ludzie głoszący twierdzenie o fundamentalnej wartości etyki katolickiej próbują wytworzyć fałszywe przekonanie, że nie istnieje moralność świecka, moralność ateistyczna. Tymczasem ateiści i agnostycy nie są ludźmi niemoralnymi. Kto wątpi, niech czyta choćby "Dżumę" Alberta Camusa. Wiemy, że nie trzeba o tym mówić Halinie Bortnowskiej, ale czy nie zgodzimy się, że ten stereotyp jest utrwalany? Wreszcie - w tejże "Dżumie" znaleźć można zbieżną z naszymi przekonaniami intuicję, że religia często szuka uzasadnień dla cierpienia, zachęca do jego akceptacji, nie chce go niwelować. Wspomnijmy, że do niedawna Kościół katolicki zabraniał stosowania środków uśmierzających ból. Wiele cierpień zaznawały jeszcze kilkadziesiąt lat temu dzieci nieślubne, których równouprawnieniu Kościół się sprzeciwiał. I dziś istnieją grupy ludzi, których cierpienie Kościół akceptuje, bo takie miałoby być - zamierzone przez Boga - ich powołanie. Stąd nasze najbardziej radykalne twierdzenie - że myślenie religijne może przyczyniać się do zadawania cierpienia. Kto potrafi oszczędzić drugiemu człowiekowi cierpienia, ale nie zgadza się na to, bo wierzy, że występowałby tym samym przeciw "prawu naturalnemu", bierze za to cierpienie współodpowiedzialność. Nie jest naszą intencją absolutyzowanie etyki utylitarystycznej, odmawianie innym poglądom moralnym racji istnienia. Chcemy tylko, by wszystkie konsekwencje etyki katolickiej zostały wypowiedziane - mamy bowiem wrażenie, że liczne nieostre pojęcia ("prawo naturalne", "cywilizacja śmierci") służą ich maskowaniu i powstrzymywaniu dyskusji. Stoimy przed wyborem Bortnowska dostrzegła w naszym tekście pragnienie zesłania religii do kruchty. My jednak chcemy tylko, by w sferze publicznej - czyli tam, gdzie debatujemy o zasadach naszego zbiorowego współistnienia - nie używać metaforycznego, z zasady nieścisłego języka religijnego, by odwoływać się do tego, czego wszyscy możemy doświadczyć, by mówić jasno i dbać o logiczną poprawność wniosków. Maria Ossowska pisała we "Wzorze obywatela w ustroju demokratycznym": "Dla osiągnięcia uczciwości intelektualnej niezbędny jest krytycyzm - dyspozycja nie bez racji tępiona w ustrojach totalnych, a konieczna w ustroju demokratycznym, gdzie człowiek winien się swobodnie orientować pośród różnych, na równi dopuszczonych do głosu stanowisk (...). Człowiek krytyczny odporny jest na odurzanie. Żąda on uparcie nie odurzań, lecz uzasadnień". Stoimy przed wyborem. Albo społeczeństwo polskie będzie przestrzenią debaty etycznej, w której ścierać się będą różne poglądy moralne - albo dominować będzie jeden światopogląd, wykładany w szkołach, niepodlegający kwestionowaniu, ufundowany na objawieniu, chroniony procesami o obrazę uczuć religijnych. Od tego, jakiego wyboru dokonamy, zależy, czy będziemy nadal bezradnie oburzali się na Jacka Kurskiego mówiącego "ciemny lud to kupi", czy też pełni pogardy kandydaci na przewodników "ciemnego ludu" nie znajdą wyznawców. Polska zasługuje na to, by dokończyć dzieło Oświecenia. * PIOTR LASKOWSKI I SEBASTIAN MATUSZEWSKI są nauczycielami w Liceum Wielokulturowym im. Jacka Kuronia w Warszawie