Nikt nie ma patentu na mądrość - Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa

advertisement
Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego
Nikt nie ma patentu na mądrość
Zależy nam na skupieniu uwagi i środków na wspomaganiu rozwoju młodych naukowców. Trzeba otwierać przed
nimi świat, ale równocześnie szukać metod zainteresowania ich powrotem do polskich instytucji naukowych.
Prof. dr hab. inż. Maciej W. Grabski (ur. 1934) pełni od 1992 r. funkcję prezesa Fundacji na rzecz Nauki Polskiej.
Jest przewodniczącym Zespołu Opiniodawczo-Doradczego ds. Etyki w Nauce przy Ministerstwie Nauki i
Informatyzacji. Jest wybitnym specjalistą z zakresu inżynierii materiałowej, związanym z Politechnika
Warszawską, gdzie przez lata pełnił m.in. funkcją dyrektora Instytutu Inżynierii Materiałowej oraz kierował
Zakładem Podstaw Nauki o Materiałach. Zajmował się głównie związkami pomiędzy strukturą granic ziarn a
właściwościami metali, oddziaływaniem dyslokacji z granicami oraz stabilnością mikrostruktury. Opublikował
ponad 70 artykułów w międzynarodowych periodykach oraz dwie monografie i dwa podręczniki. Wypromował
15 doktorów. Był członkiem KBN. Jest członkiem TNW i PAN. Otrzymał doktoraty honoris causa Akademii
Górniczo-Hutniczej i Politechniki Warszawskiej.
Jak Pan widzi przyszłość fundacji?
- Fundacja jest dzisiaj instytucją ustabilizowaną, zarówno programowo, organizacyjnie, jak i finansowo. Skutki
dramatycznych potyczek, które toczyliśmy z fiskusem ostatnimi laty, zostały zaleczone i jesteśmy przygotowani
do nowych wyzwań. To dobry czas na odejście. Prezesuję już trzynaście lat. To trochę za długo. Fundacja
potrzebuje nowego spojrzenia, nowego impetu.
Zaczęło się dziać coś niedobrego?
- Nie, wręcz przeciwnie. Miałem zamiar odejść, gdy kończyłem siedemdziesiąty rok życia, ale w 2004 r. upływała
kadencja Rady Fundacji, a nie jest dobrze, gdy zmienia się wszystko na raz.
Jak ma przebiegać zmiana zarządu?
- Złożyłem już na ręce przewodniczącej Rady, Pani prof. Janiny Jóźwiak, rezygnację Zarządu z dniem 31 sierpnia.
Rada w końcu kwietnia wyłoni kandydata na stanowisko prezesa, po czym, zgodnie ze Statutem, zasięgnie o tej
kandydaturze opinii ministra nauki. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, na posiedzeniu 20 maja Rada zatwierdzi
przyszłego prezesa FNP i utworzony przez niego Zarząd. Przez następne dwa miesiące, do 1 września, prezeselekt będzie mógł brać udział, bez prawa głosu, w pracach Zarządu. Zatem przekazanie "władzy" powinno
nastąpić w sposób płynny.
Co najważniejszego zdziałały władze, którymi Pan kierował?
- Jesienią 1992 roku była to nieznana szerzej instytucja, obciążona brzemieniem nieudanych interesów, w które
zaplątała się w pierwszym roku swojego istnienia. Osiągnęliśmy niezależność polityczną i instytucjonalną oraz
ugruntowaliśmy niezależność finansową fundacji. Stworzyliśmy podstawy organizacyjne, wypracowali programy
działania i odpowiednie procedury. A co najważniejsze, udało nam się zdobyć autorytet i zaufanie w środowisku
oraz znaleźć wyraziste miejsce na mapie nauki polskiej.
Co ma Pan na myśli, mówiąc, że fundacja potrzebuje nowego impetu?
- Fundacja powstawała w warunkach zasadniczo odmiennych od dzisiejszych. To był dopiero początek
transformacji, a polska nauka tkwiła głęboko w peerelowskim dziedzictwie i odseparowaniu od świata. Dziś
znajdujemy się w całkiem innym, lepszym miejscu. Jesteśmy członkami Unii Europejskiej, Europejska Przestrzeń
Badawcza stanęła przed nami otworem i aby wynikające z tego szanse wykorzystać, trzeba się w tym nowym
świecie sprawnie poruszać. Dlatego wspomagając naukę trzeba stosować nowe priorytety i nowe sposoby
działania. Te nowe wyzwania wymagają nowych ludzi.
Mam wrażenie, że dotychczas można było wyróżnić dwa okresy działania FNP: najpierw
subwencjonowano warsztat naukowy, potem ukierunkowano subwencje podmiotowo. Czy teraz do
tych dwóch motywów doszedłby kolejny?
- Nie pozostawimy nowego zarządu z pustymi rękami. Ostatnio Rada Fundacji zatwierdziła założenia
programowe na następne czterolecie, które z jednej strony konsumują dotychczasowe doświadczenie Fundacji,
a z drugiej przedstawiają pewien pakiet rozwiązań, które wydają się ważne i potrzebne.
Czy to nie determinuje nowych władz, nie wiąże im rąk?
- Oczywiście, że nie. Władze Fundacji, a więc Rada i Zarząd, są odpowiedzialne za zapewnienie ciągłości i
skuteczności realizacji jej statutowej misji. To nie oznacza, że metody tej realizacji mają również pozostać
niezmienne. Zarząd jest właśnie po to, by dbać o najskuteczniejsze metody osiągania stawianych celów. Nowy
zarząd nie obejmie instytucji "zamkniętej" w tym, co dotychczas zrobiono. Pokazujemy pewne perspektywy czy
możliwości pod rozwagę nowych władz. Wyobrażam sobie Fundację w pewien sposób, ale nie jest to jedyny
możliwy przepis na jej funkcjonowanie. Każdy prezes i związany z nim zarząd powinien odcisnąć swe piętno na
instytucji, którą kieruje. Inaczej nie byłoby rozwoju.
Czy może Pan zdradzić część propozycji dotyczących przyszłości fundacji?
Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego
- Musimy wciąż rozbudowywać podmiotowe subwencje, bo infrastrukturalna część naszej aktywności jest chyba
nadal zbyt duża. Zależy nam na skupieniu uwagi i środków na wspomaganiu rozwoju młodych naukowców.
Trzeba otwierać przed nimi świat, ale równocześnie szukać metod zainteresowania ich powrotem do polskich
instytucji naukowych. Powinniśmy wspierać to wszystko, co sprzyja kształtowaniu właściwego dla nauki systemu
wartości. Powinniśmy też - i to jest nowy motyw - rozwinąć opiniotwórczą rolę Fundacji. Nikt nie ma patentu na
mądrość, a działanie w kierunku utworzenia jeszcze jednego ośrodka, który pomagałby w tworzeniu
racjonalnego porządku w naszej naukowej rzeczywistości, z pewnością jest potrzebne.
Dlaczego zgodził się Pan przewodniczyć Zespołowi ds. Etyki w Nauce?
- Z tą problematyką jestem związany od bardzo dawna. Za pierwszej "Solidarności" pracowałem w kierowanej
przez nieżyjącego już profesora Wojciecha Żakowskiego komisji do spraw etyki, która została powołana przez
profesora Władysława Findeisena, nowo wybranego rektora Politechniki Warszawskiej. To było bardzo dobre
doświadczenie. W wyniku wprowadzenia stanu wojennego Komisja została rozwiązana, ale gdy w 1989 profesor
Marek Dietrich ją reaktywował, powierzono mi jej przewodnictwo. Następnie minister nauki powołał mnie w
skład Zespołu do spraw Etyki w Nauce, na miejsce zmarłego profesora Aleksandra Gieysztora. Mam zatem
pewien staż w tej dziedzinie. Przewodniczącym Zespołu zostałem w zeszłym roku, gdy ze względu na stan
zdrowia zrzekł się tej funkcji profesor Witold Karczewski.
W dokumencie, który Państwo przedstawili w maju 2004 roku, napisano, że problem uczciwości ma
dla nauki podstawowe znaczenie. Nie sądzę, aby to było powszechne przekonanie.
- Dlatego, między innymi, warto pisać takie dokumenty i popularyzować je. Gdy dziesięć lat temu próbowałem
mówić na temat uczciwości, plagiaryzmu, konfliktu interesów w nauce, mało kto mnie słuchał, a większość
problem lekceważyła. Dziś te kwestie zaczynają być rozumiane i nawet dostrzega się ich znaczenie. To już duże
osiągnięcie.
Minister nauki zapowiedział niedawno, że instytucje, które będą ukrywały czy tolerowały
nieuczciwe praktyki, mogą zostać pozbawione środków finansowych.
- Niestety, okazało się, że minister ma w tej sprawie bardzo ograniczone możliwości działania i jego dobra wola
nie wystarczy. Obecne prawo nie daje mu odpowiednich narzędzi. Brakuje też umocowanego na szczeblu
ministerstwa ciała, które miałoby uprawnienia śledcze i mogłoby w razie stwierdzenia winy proponować sankcje.
Nasz zespół nie jest komisją dyscyplinarną, nie może prowadzić śledztw, jego rola jest doradcza, nie mamy
uprawnień decyzyjnych. Analizujemy i opiniujemy sprawy przekazane nam przez ministra i przedstawiamy mu
propozycje lub rekomendacje. Nawet zatem, jeśli posiądziemy wiedzę na temat naruszeń etyki, nie bardzo
mamy możliwość bezpośrednio reagować. Dajemy znać ministrowi nauki, że pojawił się problem, a on może
zwrócić się o wyjaśnienie sprawy lub podjęcie działań do szefa jednostki naukowej. Właściwie na tym koniec.
Przy instytutach i uczelniach istnieją komisje dyscyplinarne, które mają odpowiednie uprawnienia i są
właściwym, prawnie umocowanym miejscem dla rozstrzygania tych spraw. Mają je też szefowie placówek. Są w
końcu w prawie zapisy, które umożliwiają karanie oszustów. Mamy również drogę postępowania cywilnego czy
wreszcie karnego. Jednak praktyka jest w sprawie oszustw naukowych bardzo zła, a postępowania wloką się
niemiłosiernie, co często prowadzi do przedawnienia. Dlatego minister postawił przed nami zadanie przejrzenia
wszystkich dotyczących nauki aktów prawnych, aby stwierdzić, co w zakresie wykrywania i karania występków
przeciw dobrej praktyce naukowej możemy zrobić już dziś, a co należy ewentualnie zmienić w prawie i
wewnętrznych dokumentach ministerstwa, żeby można było skuteczniej działać. Od tego należało zacząć.
Jak zatem zamierzają Państwo działać, gdy już znane będą wady naszego systemu prawnego w tym
aspekcie?
- Pracujemy nad stworzeniem systemu, który umożliwi wykrywanie i karanie przestępstw naukowych. Jego
szczególnie ważnym elementem musi być ochrona tak zwanych whistleblowers, czyli tych, którzy działając w
dobrej wierze, decydują się ujawnić przypadki nierzetelności. Uważam, że powinno zostać przy ministrze nauki
powołane ciało, umocowane ustawowo i posiadające uprawnienia decyzyjne, które mogłoby wszczynać
postępowania w sprawach związanych z nierzetelnością naukową, a równocześnie byłoby drugą instancją.
Chroniłoby ono informatora, a uczelnię czy instytut stawiałoby przed koniecznością stosowania rzetelnej
procedury w wyjaśnianiu spraw. Tworzyłoby to również możliwość odwoływania się od decyzji organów
uczelnianych czy instytutowych, które bardzo często są nieprofesjonalne i niewłaściwie interpretują pojęcie
"dobrego imienia" placówki. Ciało takie mogłoby mieć charakter "ombudsmana"; takie rozwiązanie
wprowadzono niedawno z dobrym skutkiem w Niemczech. Praktyka światowa pokazała, że tego typu ciała są
skuteczne jedynie wówczas, gdy są bezpośrednio powiązane z instytucją przyznającą środki finansowe.
Wspomniał Pan, że był w komisji etycznej w PW w czasach "Solidarności". Czy problemy etyczne
nauki były wtedy podobne do obecnych, czy zupełnie inne?
- Inne. Dzisiaj są trzy główne okoliczności - oprócz ułomności natury ludzkiej - sprzyjające nierzetelności:
masowość nauki, ścisłe powiązanie nauki z pieniędzmi oraz nacisk na publikowanie za wszelką cenę. Każda z
nich łatwo generuje nieetyczne zachowania. Kiedyś naukę uprawiała nieliczna grupa ludzi, właściwie był to
pewien krąg towarzyski. Jak ktoś się "źle zachowywał", widziano o tym od razu i to był jego koniec, wykluczenie.
Inna kara nie była potrzebna. W tej chwili samych fizyków jest na świecie podobno około milion, w takim tłumie
łatwo się skryć. Toteż dawny system przestał działać. Poza tym, kiedyś naukę uprawiało się z potrzeby ducha
lub chęci uzyskania sławy i uznania. Dziś nauką rządzi pieniądz. Jeśli ktoś nie ma kontraktu, nie ma również
możliwości prowadzenia badań, a więc i robienia kariery naukowej. To wszystko rodzi pokusy, wobec których
system "wewnętrznej kontroli" okazuje się za słaby. Pojawia się też zupełnie nowa okoliczność. Chodzi mi o
konflikt interesu oraz związany z nim konflikt zobowiązań. Prowadzi to do poważnych problemów etycznych, a
Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego
nawet gorszących nadużyć. Odnosi się to przede wszystkim do osób, które decydują o przyznawaniu pieniędzy
na badania i nie zawsze potrafią oprzeć się wynikającym z tego pokusom. Szkodliwość takich spraw jest
wielokrotnie większa niż prymitywnych i stosunkowo łatwych do wykrycia plagiatów.
Czy oprócz stworzenia komisji ministerialnej widzi Pan inne ważne sprawy związane z walką przeciw
nieuczciwości naukowej? Co z tym zrobić już teraz?
- Najważniejszą rzeczą jest określenie ramowych zasad postępowania, co staraliśmy się zrobić we wspomnianym
przez Pana dokumencie "Dobra praktyka badań naukowych. Rekomendacje", który można znaleźć również na
stronie internetowej MNiI. Uczelnie i inne instytucje naukowe powinny we własnym interesie, w oparciu o te
rekomendacje, wprowadzić i zastosować u siebie odpowiednie regulaminy. Ministerstwo mogłoby to sprawdzać
przy okazji rutynowych kontroli, wprowadzając na przykład dodatkowe pytanie do ankiety. Nawet bez żadnych
sankcji byłoby to skuteczne. Kolejna rzecz to kształcenie młodych uczonych. Oni muszą wiedzieć, co jest
właściwe, a co nie, jak korzystać z prac innych i jak to zaznaczać, jak dokumentować i przechowywać wyniki
badań. A nikt ich tego nie uczy.
Chce Pan powiedzieć, że nie uczy się podstawowych zasad warsztatu naukowego?
- Oczywiście! Anonimowe studia doktoranckie temu nie sprzyjają, bo dobrej praktyki nie można nauczyć się na
wykładzie! Problem zaczyna już być dostrzegany nie tylko przez ministra nauki, ale także na poziomie
instytutów. Nieuczciwych naukowców - dotyczy to zwłaszcza plagiatorów, bo to najłatwiej wykryć - zaczyna się
wyrzucać z pracy. Znam takie przypadki.
A ja znam takie, kiedy rektor mówił, że plagiatora zwolniono z pracy, a tymczasem odszedł on na
emeryturę i pracuje w innej uczelni. To pokazuje wciąż wielką niechęć do karania występków
przeciw uczciwości w nauce.
- Idziemy pod włos. To nie jest łatwe. Tego nie da się zrobić szybko, natychmiast. To wymaga czasu. Mamy też
do czynienia z pewnym "zgłupieniem" świata naukowego, które między innymi wyraża się w złym rozumieniu
solidarności środowiskowej, dobrego imienia uczelni, ale także w zasadzie publish or perish. Powstaje mnóstwo
marnych publikacji, po prostu sieczki. Zamiast ważyć osiągnięcia, waży się zadrukowany papier. To jeden z
czynników popychających do plagiaryzmu, ale także element, który bardzo źle wpływa na świadomość młodych
uczonych.
To profesura stworzyła takie warunki.
- Zgadza się, ale łatwo zapomina się o tym, że zrobiła to pod wpływem ogromnego nacisku swoich uczniów! To
właśnie młodzież domagała się i nadal domaga wprowadzanie automatycznej, w pewnym sensie bezrozumnej,
dominacji czynników ilościowych nad jakościowymi. Łatwiej jest policzyć publikacje lub licytować się
"impaktfaktorami" niż ocenić ich rzeczywistą jakość. Z praktycznego, urzędniczego punktu widzenia miało to
pewne uzasadnienie, gdyż tworzyło pozór obiektywności. Doprowadziło jednak do paranoicznej sytuacji.
W Polsce najbardziej znany z walki z nieuczciwością naukową jest doktor Marek Wroński z Ameryki.
- Dziennikarze nie pozwolili zamieść wielu spraw pod stół, koncentrują uwagę jednak tylko na plagiatach. Pan
Wroński należy do tej grupy. Boję się jednak, że czasami nie chodzi mu tylko o wykrywanie i rozwiązywanie
trudnych spraw. Mam wrażenie, że doktor Wroński chce grać rolę samotnego szeryfa, działającego obok prawa.
Ale w ten sposób prawa się nie przywróci, chyba , że chodzi tu nie o naprawienie systemu, lecz o wywołanie
skandalu. Jednak niewątpliwie działania mediów, w tym doktora Wrońskiego, przyczyniły się nie tylko do
pokazania i rozwiązania wielu problemów, a w końcu i ukarania oszustów, ale także znacznie poprawiły
świadomość społeczności naukowej, uczulając ją na tę problematykę.
Wiem, że w praktyce działania FNP też spotkali się Państwo z nieuczciwymi uczonymi.
- Pierwszy raz było to w sytuacji, gdy już po opublikowaniu listy laureatów rektor jednej z uczelni zawiadomił
nas, że jego pracownik, któremu przyznaliśmy stypendium, podejrzany jest o plagiat oraz że w tej sprawie toczy
się postępowanie cywilne. Natychmiast wstrzymaliśmy stypendium, nazwisko laureata usunęliśmy z kolejnych
publikacji listy i zawiadomiliśmy go, że po przedstawieniu prawomocnego uniewinniającego postanowienia sądu
stypendium zostanie mu przywrócone. Ale takiego postanowienia do dzisiaj nie otrzymaliśmy. Był też
przypadek, gdy już po wykorzystaniu subwencji dowiedzieliśmy się o zarzutach wobec uczonego. Wtedy już nie
możemy zrobić wiele, poza tym, że w przypadku potwierdzenia zarzutów taki człowiek z pewnością nie ma szans
na ubieganie się o jakąkolwiek pomoc Fundacji w przyszłości. Gdyby sprawa była poważna na tyle, że dowodnie
świadczyłaby o wyłudzeniu stypendium, to moglibyśmy wystąpić na drogę postępowania cywilnego o zwrot
środków. Ale takiej sytuacji, na szczęście, nie mieliśmy.
Czy jesteśmy skuteczni w wykrywaniu nieuczciwości naukowej?
- Nie. Doświadczenie ze świata pokazuje, że skuteczność walki z występkami przeciw uczciwości naukowej z
powodów, o których mówiłem wcześniej, nigdy nie będzie wysoka, ale można ją znacznie poprawić. Zgłoszenia
nieuczciwości pochodzą najczęściej od osób prywatnych. Trzeba więc przyzwyczaić środowiska naukowe do
myśli, że występek mojego kolegi uderza bezpośrednio we mnie, w moją wiarygodność jako naukowca, oraz do
tego, że zgłoszenie przypadku nieuczciwości naukowej nie jest donosem. Nauka musi być czysta i tylko samo
środowisko naukowe ponosi za tę czystość wspólną odpowiedzialność. Nie można tej odpowiedzialności
przenieść na nikogo innego.
Niedawno wypłynęła sprawa zadawnionych przewinień - współpracy uczonych z komunistycznymi służbami
Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego
bezpieczeństwa, a dokładniej - donoszenia na kolegów z uczelni.
Czy trzeba to jakoś rozwiązać?
- Już dawno powinno się przeprowadzić lustrację. Skoro nie zrobiliśmy tego dotychczas, to należy zrobić to teraz.
Ale trzeba sprawę oddać w profesjonalne ręce. Chyba dobry przykład dał rektor Uniwersytetu Mikołaja
Kopernika, który powołał zespół historyków, zajmujący się tą sprawą.
Rozmawiał PIOTR KIERACIŃSKI
(Forum Akademickie nr 4, kwiecień 2005)
Powered by TCPDF (www.tcpdf.org)
Download