Mirosław Paciuszkiewicz SJ Oswajanie śmierci Książkę dedykuję Bliźnim, którzy zechcą pomyśleć zarówno o życiu, jak i o śmierci -1- © Mirosław Paciuszkiewicz SJ © Wydawnictwo RHETOS, Warszawa 2010 Redakcja i korekta Maryla Topczewska – Metelska Przygotowanie do druku i pomysł okładki Danuta Julia Cisek Zdjęcie na okładce Juliusz Andrzej Cisek Skład Beata Stepnowska Nihil obstat Prowincja Wielkopolsko-Mazowiecka Towarszystwa Jezusowego Prowincjał L. dz. 2010/5/NO/P ISBN 978-83-89781-47-5 Wydawnictwo Rhetos 02-532 Warszawa, ul. Rakowiecka 61 tel./fax (22) 849 02 71 [email protected] www.rhetos.pl -2- Nieoryginalny tytuł, nieoryginalna forma Od lat dojrzewała we mnie potrzeba napisania czegoś w rodzaju eseju zatytułowanego Oswajanie śmierci. Któregoś dnia zorientowałem się, że mam pomysły nie na esej, ale na całą książkę. Wobec tego zaczęła dojrzewać we mnie książka. Przez pewien czas sądziłem, że będzie ona mieć formę listu albo listów od św. Andrzeja Boboli. W latach 1989 - 1990 w Jastrzębiej Górze i w Gdyni napisałem dwanaście listów do patrona parafii, której byłem proboszczem. Książka mogłaby więc być jakby odpowiedzią na moje pisanie. Przeraziła mnie wszakże konieczność ujmowania spraw z ogromnej wysokości, z perspektywy nieba. Trzeba by mieć niezwykłą wyobraźnię, żeby się na to zdecydować. Pomyślałem, że bezpieczniej będzie, jeśli przyjmę ziemski punkt widzenia, usprawiedliwiający całą moją nieporadność. Cóż my bowiem wiemy o śmierci w znaczeniu umierania? Cóż wiemy o życiu przyszłym? To, co na ten temat znajduje się w Piśmie Świętym. Poza tym, co najwyżej możemy snuć domysły. Zrezygnowałem z oryginalnej formy. Wydawało mi się potem, że znalazłem przynajmniej oryginalny tytuł, jakoś tam nawiązujący do Małego Księcia, do jego pięknych myśli o oswajaniu. Ale przecież bohater wspaniałego francuskiego pisarza opowiadał o oswajaniu zwierząt, ludzi. A ja chcę pisać o oswajaniu śmierci. Okazało się, że inni też o tym myśleli. Philippe Ariès, autor bardzo grubej uczonej książki Człowiek i śmierć (Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1992) od razu pierwszy jej rozdział zatytułował Śmierć oswojona, a na końcu tego rozdziału umieścił znamienne zdania: „Obecnie śmierć jest z naszych obyczajów tak wymazana, że z trudem ją sobie wyobrażamy i pojmujemy. Dawna postawa, kiedy śmierć była jednocześnie bliska, swojska i pomniejszona, słabiej odczuwana, zbyt kontrastuje z naszą postawą, kiedy budzi taki strach, że nie śmiemy już wymówić jej imienia. Dlatego, kiedy tę śmierć, z którą człowiek był spoufalony, nazywamy oswojoną, nie chcemy przez to powiedzieć, że niegdyś była dzika, a następnie ją oswojono. Przeciwnie, chcemy powiedzieć, że dzisiaj stała się dzika, choć przedtem taka nie była. Najstarsza śmierć była oswojona” (s. 41). -3- Niedługo po tym odkryciu jeden z moich przyjaciół dostarczył mi wiersz Wisławy Szymborskiej, zatytułowany Pierwsza miłość, który znalazł w „Kwartalniku Artystycznym” (4/2000). Wiersz tak się zaczyna: Mówią, że pierwsza miłość najważniejsza. To bardzo romantyczny ale nie mój przypadek. Coś między nami było i nie było Działo się i podziało. A tak się kończy: Inne miłości głęboko do tej pory oddychają we mnie. Tej brak tchu, żeby westchnąć. A jednak właśnie taka, jaka jest potrafi, czego tamte nie potrafią jeszcze: niepamiętana, nie śniąca się nawet oswaja mnie ze śmiercią. Na końcu tego wiersza znajduję nie tylko bliskie wyrażenie, ale także wskazówkę, że drogą do oswajania śmierci może być miłość. Ja już tego właściwie doświadczałem, gdy w szpitalach oczekiwałem na koronarografię i na by-passy. Wśród pięćdziesięciu refleksji, jakie wtedy zanotowałem – obok myśli o miłości – zapisałem również uwagi o wierze, nadziei i tęsknocie. Zupełnie świadomie myślałem wtedy o potrzebie oswajania śmierci. Dlatego na końcu tej książki umieściłem rozdział zatytułowany Zanotowane w szpitalach. Może jednak nie tylko o tytuł i formę wypowiedzi chodzi, ale o sprawę zasadniczą: czy warto podejmować temat śmierci na początku XXI wieku, czy jest on -4- na czasie? Wszak jeden z najwybitniejszych naszych poetów, ks. Jan Twardowski, napisał w wierszu Do kaznodziei: Na rekolekcjach nie strasz śmiercią – bo po co Za oknami bór pachnie żywicą, pszczoły z pasiek się złocą w abecadłach dzieci oczy mrużą I nieco dalej: Nie o śmierci mów z ambony – o życiu – O żonie szukającej z lampą w ręku igły zagubionej w ciemny wieczór, żeby mąż nie miał skarpet podartych – wczesnej wiosny na piętach nie czuł Tak, to prawda. Trzeba mówić i pisać o sprawach doczesnych, praktycznych, o naszych podstawowych obowiązkach, ale przecież kwestią niezwykle ważną jest sprawa wieczności. Doskonale o tym wiedział ks. Jan, dlatego – jak sądzę – bez trudu mi wybaczy, że nie posłucham jego rady: nie o śmierci mów z ambony. Nie pisz o śmierci. Posłucham Jana z Czarnolasu, który radzi: Weźcie przedsię myśli godne siebie, myśli ważne na ziemi, myśli ważne w niebie. Nie chciałbym, żeby ta książka była teologiczną piłą. Niech będzie rozważaniem, może nawet rodzajem kontemplacji. Jeżeli do mnie przemówiły jakieś fragmenty książek, niejednokrotnie dłuższe, może przemówią także do Czytelników. Dlatego je tu umieszczam – dosłownie, nie parafrazując. -5- Rozważanie według Jana XXIII W krótkim wprowadzającym rozdziale wspomniałam o pomyśle eseju, a następnie książki o oswajaniu śmierci. U początków tego pomysłu była jednak lektura Dziennika duszy dobrego papieża Jana, chyba jeszcze przed 1970 rokiem (Jan XXIII, Dziennik duszy, Wydawnictwo Znak, Kraków 1967). Z lektury pozostało mi wrażenie, że ten niezwykle pogodny człowiek, Angelo Giuseppe Roncalli, niemal przez całe życie świadomie przygotowywał się do śmierci. Po latach jeszcze raz przeczytałem Dziennik, zaznaczając miejsca, w których pisał o śmierci. Zorientowałem się, że – zarówno wzięte oddzielnie, jak i wszystkie razem – mogą one stanowić przedmiot rozważania. Jest na nich stygmat świadectwa pięknego życia Dobrego Papieża. Nie sądzę, żeby te liczne cytaty w pierwszym większym rozdziale mogły kogokolwiek znudzić. Niech stanowią wymowne wprowadzenie w temat określony tytułem książki. Pierwsze wzmianki znalazłem w zapiskach z sierpnia 1914 roku w związku z dziesięcioleciem kapłaństwa ks. Roncallego. Napisał wtedy: ”W radosnym dniu mego kapłańskiego jubileuszu ta zwłaszcza myśl wypełnia mą duszę, że nie należę ani do siebie, ani do kogokolwiek innego, lecz tylko do mego Pana, na życie i na śmierć” (s.212). Nieco dalej, pod tą samą datą 10 sierpnia, znajdujemy następujący zapis: „Po dziesięciu latach kapłaństwa, jakie będą moje losy? To tajemnica! Może już niewiele czasu pozostaje mi do ostatecznego obrachunku. O Panie Jezu, przyjdź i zabierz mnie. A jeśli życie moje ma się przedłużyć o parę czy więcej lat, pragnę, by były to lata intensywnej pracy, przepojonej jakąś wielką myślą przewodnią, wyznaczającą cały jej program, lecz w całkowitej zgodzie z posłuszeństwem” (s.212). W dniu 22 sierpnia zmarł biskup Radini Tedeschi, ordynariusz Bergamo. Wtedy jego sekretarz, ks. Angelo Roncalli, znalazł się w nowej sytuacji. Wyznał w swoim Dzienniku: „Nie tracę jednak ducha. W godzinie trwogi i bólu odczułem w duszy wielki pokój i pokrzepienie. Na pewno wielka i święta dusza tego, którego tak kochałem i czciłem, modli się z nieba za mnie, błogosławi, opiekuje się i mnie -6- podtrzymuje. Obym mógł pospieszyć za nim, gdy spodoba się Bogu zesłać na mnie śmierć! Tymczasem chciałbym przynajmniej naśladować jego święte czyny” (s.214). W kilka miesięcy po śmierci biskupa, 23 maja 1915 roku, ks. Angelo Roncalli napisał: „Jutro wyjeżdżam, by pełnić służbę wojskową na odcinku sanitarnym. Dokąd mnie poślą? Może na front? Czy powrócę do Bergamo, czy może Pan przeznaczył mi śmierć na polu bitwy? Nic nie wiem, ale pragnę zawsze i we wszystkim woli Bożej, Jego chwały przez całkowitą ofiarę z samego siebie. Tylko w ten sposób będę mógł się utrzymać na wysokości mego powołania i okazać czynem prawdziwą miłość ojczyzny i dusz moich braci. Duch jest gotowy i pogodny. Panie Jezu, utrzymaj mnie zawsze w tym usposobieniu. Mario, moja dobra Matko, dopomóż mi, aby we wszystkim Bóg był uwielbiony” (s. 216). Dodać wypada, że tylko ta jedna refleksja pojawiła się w Dzienniku w ciągu czterech lat pierwszej wojny światowej. W przypisie dodano informację: „Ks. Angelo Roncalli był powołany do wojska 24 maja 1915 r., w chwili wypowiedzenia wojny Austrii, i został przydzielony do szpitali w Bergamo, początkowo jako podoficer, a potem – począwszy od 28 marca 1916 r. – jako kapelan. Został zwolniony z wojska 10 grudnia 1918 r.” (s. 216). Biskup Marelli, nowy ordynariusz diecezji Bergamo, mianował ks. Roncallego ojcem duchownym seminarium, żeby zaopiekował się młodymi klerykami, którzy powrócili z frontu i koszar. Notatki z pierwszych powojennych rekolekcji, w dniach od 28 kwietnia do 3 maja 1919 roku, zaczynają się od pewnego podsumowania: „Przez cztery lata wojny, które spędziłem wśród świata miotającego się w konwulsjach, ile łask dał mi Pan, ile zdobyłem doświadczenia, ile miałem okazji czynienia dobra moim braciom! Jezu mój, dziękuję Ci za to i błogosławię. Stają mi w pamięci te wszystkie młode dusze, do których w tym czasie się zbliżyłem. Wiele z nich przygotowałem na śmierć, o czym nie mogę myśleć bez wzruszenia, a przekonanie, że one modlą się za mnie, pokrzepia mnie i dodaje mi odwagi” (s. 217). Tyle myśli przytaczam z okresu, gdy Giuseppe Roncalli był kapłanem, sekretarzem biskupa, kapelanem wojskowym, ojcem duchownym seminarium w Bergamo. Zanim zacytuję dalsze, podam kilka danych z jego życiorysu. -7- Angelo Giuseppe Roncalli przyszedł na świat 23 listopada 1881 roku, jako syn Battisty Roncallego i Marianny Mazzola, w miejscowości Brusico, na terenie Sotto il Monte, w prowincji Bergamo. Tego samego dnia został ochrzczony. Bierzmowany 13 lutego 1889 roku. Święcenia kapłańskie otrzymał 10 sierpnia 1904 roku, a sakrę biskupią 19 marca 1925 roku. Jako biskup był wizytatorem apostolskim w Bułgarii (1925-1934), przedstawicielem Stolicy Apostolskiej w Turcji i Grecji (1935-1944), a następnie we Francji (1945-1952). W latach 1953-1958 był kardynałem i patriarchą Wenecji. W dniu 28 października 1958 roku – po śmierci Piusa XII – został wybrany na papieża i przyjął imię Jana XXIII. Dnia 25 stycznia 1959 roku zapowiedział zwołanie Soboru Kościoła Powszechnego, 11 października 1962 roku otworzył Sobór Watykański II. Zmarł 3 czerwca 1963 roku. Przez dziesięciolecia, jak już wspomniałem, przygotowywał się do śmierci. Niech świadczą o tym dalsze przytoczenia, które podzielę na trzy części – według piastowanych kolejno godności. Z zapisków biskupa Z rekolekcji w Lublanie, w 1927 roku: „Po pewnych objawach, jakie zauważyłem w tym roku, poznaję, że się starzeję i że ciało okazuje już czasem oznaki słabości. Stąd myśl o śmierci musi być dla mnie coraz bliższa w tym sensie, by uczynić moje życie radośniejsze, sprawniejsze, a równocześnie bardziej pracowite” (s. 229). W trzy lata później nuncjusz Roncalli nawiązał do swojego hasła biskupiego Oboedientia et pax (Posłuszeństwo i pokój): „Gdy będę umierał, chcę mieć tę pociechę, że zawsze byłem wierny swojemu hasłu” (s. 233). W roku 1931, w czasie dni skupienia w Bujukada nad Bosforem, biskup Roncalli zauważył: „Mam już pięćdziesiąty rok życia. Jestem więc człowiekiem dojrzałym, idącym ku starości: może śmierć już jest bliska. Bardzo mało dokonałem przez te pół wieku istnienia i powołania kapłańskiego. Korzę się i wstydem płonę przed Bogiem: przepraszam Go «za niezliczone wykroczenia moje», lecz z ufnością i niezmąconym spokojem patrzę w przyszłość” (s. 237). -8- Podczas rekolekcji w dniach 12-18 grudnia 1937 roku nuncjusz Roncalli napisał: „W grudniu ubiegłego roku, w Atenach, miałem poważne ostrzeżenie co do mego zdrowia fizycznego. Szybko temu zaradziłem: po roku czuję się bardzo dobrze, jakkolwiek w mojej czuprynie odnajduję już oznaki starości. Będę się starał, by myśl o śmierci stawała mi się coraz bliższa, nie po to, by wnosiła smutek w życie, jakie mi jeszcze pozostaje tu, na ziemi, lecz by była dla niego światłem i radosnym spokojnym podniesieniem ducha. Najsilniejszym przeżyciem mojej młodości była śmierć biskupa Radiniego. Umarł mając pięćdziesiąt siedem lat, czyli tyle, ile ja mam w tej chwili. Zawsze myślałem, że nie dożyję tych lat. Dochodzę do nich właśnie i dziękuję za to Bogu. Ale to przypomina obowiązek, by dążyć poważnie do świętości” (s. 243). W dwa lata później, u jezuitów w Stambule, bp Roncalli zapisał w swoim Dzienniku: „Za kilka dni, 25 listopada, kończę pięćdziesiąt osiem lat. Od śmierci biskupa Radiniego, w wieku 57 lat, wydaje mi się, że wszystko, co wykracza poza te lata, jest już tylko naddatkiem. Dziękuję Ci za to, Panie. Jeśli chodzi o moje zdrowie i siły, czuję się jeszcze młody, lecz do niczego już nie pretenduję. Kiedy tylko zechcesz, możesz mnie zabrać: jestem gotów. Jeśli chodzi o śmierć, zwłaszcza o śmierć, «bądź wola Twoja»” (s. 245). W czasie tych samych rekolekcji dopisał: „Świat zmienia dla mnie swoje oblicze. «Przemija postać tego świata» (1 Kor 7,31). To musi mnie zbliżyć do tamtego świata, zwłaszcza że może i ja niedługo tam się znajdę. Drodzy zmarli, zawsze o was pamiętam i was kocham. Módlcie się za mną” (s. 246). I jeszcze dodał, że powinien mało mówić, zwłaszcza o polityce, natomiast często rozmyślać o śmierci (s. 247). Pod koniec listopada 1940 roku, w Terapii nad Bosforem, nuncjusz zanotował takie wyjaśnienie: „Wybrałem te dni na rekolekcje, gdyż są one pierwszymi w sześćdziesiątym roku mojego życia. Wchodzę więc w okres, w którym człowiek rozpoczyna starość i już starym się nazywa. Oby cała ta starość była wypełniona dążeniem do doskonałości, której jako biskup powinienem być mistrzem, a od której jestem jeszcze daleki! Uświęcenie początku mej starości przez modlitwę i rozmyślanie już coś znaczy, na pewno Bogu się podoba i przyzywa Jego miłosierdzie” (s. 249). -9- Podczas tych samych rekolekcji bp Roncalli rozważał każdego dnia po kilka wersów psalmu Miserere, „Zmiłuj się nade mną, Boże”. Pod koniec rekolekcji zapisał prorocze zdania: „Moje szczęśliwe usposobienie, które jest wielkim darem Bożym, trzymało mnie z dala od utrapień nękających dusze nieustraszone i wspaniałomyślne, płonące ogniem żarliwości duszpasterskiej. Lecz wydaje się oczywiste, że przed ukończeniem mego skromnego żywota Pan mnie dotknie przeciwnościami niezwykle bolesnymi. Jestem gotów: byle tylko Pan, zsyłając na mnie doświadczenie, udzielił mi siły do zniesienia go ze spokojem, godnością i cierpliwością” (s. 268). Osoby, które w pamiętnym dniu 3 czerwca 1963 roku słuchały komunikatów radiowych o stanie zdrowia Jana XXIII, pamiętają, że agonia papieża była dotkliwa, ale też chyba mają poczucie, że uczestniczyły wtedy w wielkim misterium. Warto jednak i o tym pamiętać, że ksiądz, później biskup, kardynał i papież Roncalli ufnie i radośnie czekał na spotkanie z Panem. Nie starał się za wszelką cenę uciec od cierpienia. Owszem, pragnął cierpieć, żeby w ten sposób bardziej upodobnić się do Jezusa biczowanego i krzyżowanego. Miał świadomość, że w ten sposób będzie wydatniej uczestniczył w dziele zbawienia i więcej ludzi doprowadzi do Chrystusa. Dawał świadectwo, że zżycie się z myślą o śmierci potęguje radość. Podczas rekolekcji u benedyktynów w Solesmes, w czasie Wielkiego Tygodnia, w dniach od 26 marca do 2 kwietnia 1945 roku, bp Roncalli zapisał taką myśl: „Nie ma co ukrywać prawdy przed samym sobą: posunąłem się zdecydowanie ku starości. Duch się wzdryga i omal że nie protestuje, ponieważ czuję się jeszcze młody, żwawy, rączy i rześki. Lecz wystarczy jedno spojrzenie w lustro, by mnie zbić z tropu. Teraz jestem w okresie pełnej dojrzałości, muszę więc dać z siebie jak najwięcej i wszystko jak najlepiej wypełniać, tak jakbym już niewiele życia miał przed sobą i stał u progu wieczności. Na taką myśl Ezechiel odwrócił się do ściany i zapłakał (por. 4 Król 20,2). Ja nie płaczę” (s. 275). Biskup Roncalli nie płakał też podczas rekolekcji, które przeżywał w Paryżu w dniach 8-13 grudnia 1947 roku. Pisał wtedy: „Co do mego życia – najwięcej w tych dniach myślałem o śmierci, może już bliskiej, i o tym, by zawsze być do niej przygotowany. W sześćdziesiątym siódmym roku życia wszystko może się - 10 - przytrafić. Dziś rano, 12 grudnia, odprawiłem mszę św. z prośbą «o łaskę dobrej śmierci». Podczas adoracji Najświętszego Sakramentu, po południu, odmówiłem psalmy pokutne z litaniami oraz modlitwę polecającą duszę Bogu. Wydaje mi się, że to jest dobra praktyka pobożna. Będę od czasu do czasu do niej powracał. Zżycie się z myślą o tym przejściu zmniejszy i złagodzi niespodziankę, kiedy wybije ostatnia godzina” (s. 277). Kolejne rocznice urodzin wyzwalały kolejne myśli o śmierci. Oto jeszcze dwa przykłady z czasu pobytu we Francji: „W dniu 25 listopada tego roku rozpoczynam sześćdziesiąty ósmy rok życia. Wczoraj wieczór odbyłem spowiedź u ojca przeora Germain Barbiera w Auxerre. W duszy mej panuje pokój. Na moim małym benedyktyńskim łóżku przygotowałem się do dobrej śmierci, odmawiając wolniutko osiem modlitw przewidzianych przez Bossueta do tego ćwiczenia. Teraz uważam moje życie za skończone. Jeśli Pan zechce mi jeszcze udzielić czy to lat, czy dni, uważać je będę za darowane. Muszę często sobie powtarzać słowa św. Pawła i nimi żyć: «Jestem umarły i życie moje ukryte jest z Chrystusem w Bogu» (por. Kol 3,3). Ten stan mistycznej śmierci ma oznaczać, bardziej niż kiedykolwiek wyraziście, całkowite oderwanie się od wszelkich więzów z tą ziemią: od mojego «ja», moich upodobań, zaszczytów, dóbr materialnych i duchowych; zupełną obojętność i niezależność w stosunku do tego wszystkiego, co nie jest dla mnie ścisłą wolą Bożą” (s. 280). I drugi przykład: „Gdy się ma pod siedemdziesiątkę, nie bardzo już można liczyć na przyszłość. «Dni życia naszego jest siedemdziesiąt lat, a co nadto więcej, to trud i boleść: prędko przeminą i ulecimy» (por. Ps. 89, 10-11). Nie trzeba mieć złudzeń, lecz zżyć się z myślą o końcu; nie z lękiem, który obezwładnia, lecz z ufnością, która utrzymuje w nas chęć życia, pracowania i służenia. Już od dawna postanowiłem trwać wiernie tym oczekiwaniem śmierci, z «uśmiechem», którym dusza moja rozweseli się nawet w chwili opuszczenia tego życia. Nie ma potrzeby powtarzania tego do znudzenia innym, lecz samemu nie można o tym zapominać, ponieważ zżycie się z myślą o «sądzie śmierci» jest dobrą rzeczą i pożyteczną dla zwalczania próżności, dla zachowania we wszystkim spokoju i umiaru. Co do spraw - 11 - materialnych, wprowadzę pewne poprawki do mego testamentu. Jestem, dzięki Bogu, biedny i takim chcę umierać” (s. 286). To były zdania napisane w Wielką Sobotę 1950 roku. W tym samym dniu nuncjusz Roncalli zapisał jeszcze: „Pociechą będzie dla mnie myśl, że ci, których znałem, których kochałem i kocham, są prawie wszyscy tam, oczekują mnie i modlą się za mnie. Czy Pan prędko mnie zawezwie do ojczyzny niebieskiej? Jestem gotów. O jedno proszę: by mnie zabrał w dobrej dla mnie chwili. A może przeznaczył mi jeszcze kilka lat, może nawet więcej? Podziękuję za to, lecz zawsze dołączę prośbę, by mnie nie zostawiał na tej ziemi, jeśli miałbym być nieużyteczny lub stać się zawadą dla Kościoła świętego. Zresztą i pod tym względem niech się spełni wola Boża” (s. 286-287). A oto jeszcze znamienne zdania, zapisane w 1952 roku podczas rekolekcji na Montmartre u karmelitanek: „Mój koniec się zbliża wraz z przemijaniem dni mego życia. Muszę raczej myśleć o bliskiej już śmierci i troszczyć się o to, by była dobra, niż zabawiać się mrzonkami o długim jeszcze życiu. Wszakże bez melancholii i bez zbytniego mówienia na ten temat. «Wola Boża jest naszym pokojem» – to odnosi się do życia, a bardziej jeszcze do śmierci” (s. 289). Z zapisków kardynała Jako patriarcha Wenecji kardynał Roncalli miał świadomość, w jakim okresie życia zaczynał swoje posługiwanie w tym mieście. Świadczy o tym następująca refleksja: „Rozpoczynam bezpośrednią służbę w wieku – siedemdziesiąt dwa lata – kiedy inni ją kończą. Znajduję się więc u progu wieczności. O mój Jezu, pierwszy pasterzu i biskupie naszych dusz, tajemnica mego życia i śmierci spoczywa w Twoich rękach, blisko Twego serca. Z jednej strony drżę na myśl o zbliżaniu się ostatniej godziny, z drugiej – ufnie patrzę w przyszłość, dzień po dniu. Odpowiada mi postawa duchowa św. Alojzego Gonzagi, by spełniać nadal swe czynności, starając się o coraz większą doskonałość, lecz bardziej jeszcze liczyć na miłosierdzie Boże” (s. 291). - 12 - Podczas tych samych rekolekcji, przeżywanych z biskupami prowincji weneckiej w dniach 15 do 21 maja 1953 roku, zauważył: „Nieraz myśl o tym, jak mało czasu mi pozostaje do życia, chciałaby osłabić mój zapał. Lecz z pomocą Bożą to się nie uda. «Ani śmierci się nie lękam, ani żyć się nie wzbraniam.» Wola Boża jest nadal moim pokojem” (s. 292). Myśl o śmierci szczególnie towarzyszyła kardynałowi podczas rekolekcji z episkopatem prowincji weneckiej w 1955 roku, w dniach 20-25 maja: „Lat siedemdziesiąt cztery. Dokładnie tyle, ile miał św. Wawrzyniec Justiniani, pierwszy patriarcha Wenecji, kiedy zakończył życie 8 stycznia 1456 r. W związku z tym przygotowuję obchód pięćsetnej rocznicy tej błogosławionej śmierci. Czy nie byłoby to także dobrym przygotowaniem do mojej śmierci? Myśl poważna, a dla mnie zbawienna. «Śmierci się nie lękam, żyć się nie wzbraniam.» Życie, które mi pozostaje, nie powinno być niczym innym, jak tylko radosnym przygotowaniem do śmierci. Przyjmuję ją i oczekuję z ufnością: nie sobie ufam, gdyż jestem biednym grzesznikiem, lecz nieskończonemu miłosierdziu Bożemu, któremu zawdzięczam wszystko, czym jestem i co posiadam. «Zmiłowanie Pańskie na wieki wyśpiewywać będę» (Ps. 88,2). Bolesna, a jednak dobra myśl o śmierci towarzyszy mi wciąż od chwili otrzymania nominacji na kardynała i patriarchę Wenecji. W ciągu siedemnastu miesięcy straciłem trzy drogie mi siostry, z których dwie – szczególnie drogie, ponieważ żyły tylko dla Boga i dla mnie – przez przeszło trzydzieści lat opiekowały się moim domem, oczekując cierpliwie chwili, kiedy w ostatnich latach życia połączą się ze swoim bratem biskupem. Rozłąkę z nimi bardzo przeżyłem, nie widocznie, ale w głębi mego serca. Nie przestaję się za nie modlić, choć widzę je już w niebie, jak się za mnie modlą, oczekując mnie, szczęśliwsze tam, dlatego że mogą mi pomóc, bardziej niż tu na ziemi. O Ancillo, o Mario, połączone razem w wiekuistej, radosnej światłości z Teresą i Enricą, wszystkie cztery tak dobre i Boga się bojące, zawsze was wspominam, opłakuję i równocześnie błogosławię” (s. 293-294). Pod koniec rekolekcji kardynał zwrócił się z takim wezwaniem do swojej duszy: „Duszo moja: twój pobyt na tej ziemi staje się coraz krótszy, a twoje kroki - 13 - zwracają się ku zachodowi. Idź śmiało naprzód. Nie zbraknie ci ani światła, ani łaski, ani radości. W oczekiwaniu nieba nawet krzyż będzie ci słodyczą i pociechą” (s. 296). A w dwa lata później, na początku czerwca 1957 roku, tak się modlił kardynał Roncalli: „O Panie, już nadszedł wieczór. Siedemdziesiąty szósty rok życia. Jest on wielkim darem Ojca niebieskiego. Trzy czwarte spośród mego pokolenia przeszło już na tamten brzeg. I ja także muszę być przygotowany na tę wielką chwilę. Myśl o śmierci nie zakłóca mi pokoju. Odszedł także jeden z moich pięciu braci, przedostatni, mój kochany Jan. Jakie dobre życie i jaka piękna śmierć! Moje zdrowie jest wyśmienite i jeszcze silne, lecz nie mogę na to liczyć; chcę być zawsze gotowy, by móc odpowiedzieć «oto jestem» na każde, choćby niespodziewane, wezwanie. Starość, która też jest wielkim darem Bożym, musi mnie skłaniać do cichej, wewnętrznej radości, do codziennego oddawania się samemu Panu, ku któremu zwracam się jak dziecko biegnące w otwarte ramiona ojca” (s. 297-298). I znowu w Dzienniku, pod tą samą datą, czytelnicy znajdują prorocze słowa: „Myślę, że Pan Jezus, dla większego mego umartwienia i całkowitego oczyszczenia, chcąc mnie przyjąć do wiecznej chwały, przygotowuje mi, zanim umrę, jakieś wielkie cierpienie i smutek ciała i duszy. Przyjmę wszystko chętnie, byle tylko posłużyło to Jego chwale, przyniosło korzyść mojej duszy i duszom umiłowanych moich synów duchowych. Lękam się mej słabości w znoszeniu cierpienia i proszę Boga, by mnie wspierał, gdyż mało, a raczej wcale nie ufam sobie, lecz całkowicie zaufałem Panu Jezusowi. «Ciebie męczenników zaszczytny hufiec uwielbia»” (s. 298). Z zapisków papieża W rok po wyborze, podczas rekolekcji w Watykanie (29 listopada – 5 grudnia 1959) Giuseppe Roncalli już jako Jan XXIII napisał w swoim Dzienniku: „Moim pierwszym obowiązkiem jest uporządkowanie testamentu wobec bliskiej już może śmierci, o której ciągle myślę. Postaram się wszystko jasno sformułować: ma to być testament papieża biednego, także i w tym, co pisze. Pozostają mi jeszcze do opracowania tylko pewne szczegóły, zresztą już w zasadzie w nim zawarte. Pragnę, - 14 - by przykład papieża był zachętą i przestrogą dla wszystkich kardynałów. Umrzeć bez pozostawienia dobrze opracowanego testamentu jest poważnym błędem dla każdego duchownego i powodem przerażenia w obliczu wieczności” (s. 301-302). W osiemdziesiątym roku życia papież Roncalli odprawił w Castelgandolfo, w dniach 10-15 sierpnia 1961 roku, rekolekcje jako przygotowanie do swojego jubileuszu. Dał wtedy wyraz przekonaniu: „Muszę być jednakowo gotowy na śmierć nagłą, jak na życie tak długie, jakiego Panu spodoba się mi udzielić. Na wszystko zawsze odpowiadam: tak. U progu osiemdziesięciu lat muszę być przygotowany i na śmierć, i na życie, a w obu wypadkach muszę dbać o własne uświęcenie. Skoro wszyscy nazywają mnie «Ojcem Świętym», uważając, że to jest główny mój tytuł, muszę i chcę nim być naprawdę” (s. 305-306). A co było wyrazem gotowości i zarazem stanowiło niezwykłe przygotowanie na spotkanie z Panem? Odpowiedział papież Roncalli podczas tych samych rekolekcji w Castelgandolfo: „Cotygodniowa spowiedź, odprawiana po starannym przygotowaniu w każdy piątek lub sobotę, pozostaje nadal solidną podstawą w dążeniu do doskonałości: przynosi uspokojenie wewnętrzne i jest zachętą do praktykowania zwyczaju, by stale być przygotowanym do dobrej śmierci, każdej godziny i każdej chwili dnia. Wydaje mi się, że mój spokój, gotowość odejścia i stawienia się przed Panem na każde jego skinienie, jest dowodem ufności i miłości, którym zasłużę sobie u Jezusa, którego jestem Namiestnikiem na ziemi, na ostatni przejaw Jego miłosierdzia. Muszę więc stale ku Niemu się zbliżać, jakby ciągle mnie oczekiwał z rękami otwartymi” (s. 308-309). Myśl o dobrej śmierci, która wróciła pod koniec rekolekcji, zbliżała dobrego papieża Jana do św. Józefa, który „słusznie jest czczony, między innymi, jako patron umierających, gdyż sam miał przy swym błogosławionym i szczęśliwym zgonie Jezusa i Maryję, tak jak w ciągu całego swego życia, które upłynęło w ich towarzystwie” (s. 321). A oto świadectwo zanotowane podczas rekolekcji w Watykanie, które papieżjubilat przeżył w dniach od 26 listopada do 2 grudnia 1961 roku: „To, że doszedłem, a teraz już przekroczyłem osiemdziesiąt lat, nie wprowadza niepokoju do mej duszy, - 15 - przeciwnie, utrzymuje w niej spokojną ufność. Powtarzam to, co zawsze: nie pragnę ani więcej, ani mniej niż to, co Pan mi ciągle daje. Dziękuję Mu i błogosławię «przez wszystkie dni». Jestem gotów na wszystko. Odczuwam w mym ciele początek jakiejś słabości, co pewno jest rzeczą normalną u starca. Znoszę to spokojnie, choć mi to czasem ciąży i obawiam się pogorszenia. Niemiło jest zbyt wiele o tym myśleć. Ale, raz jeszcze, jestem przygotowany na wszystko” (s. 322). Na koniec wypada wspomnieć o najbardziej wymownym świadectwie, jakim była śmierć Jana XXIII. Zgodnie z przeczuciem samego papieża, była to bardzo trudna śmierć, poprzedzona bolesną agonią. Ale była piękna i o niezwykłym wymiarze apostolskim. Ks. Loris Capovilla, sekretarz papieża, we Wprowadzeniu do Dziennika duszy, tak o niej napisał: „Przy śmierci papieża Jana działy się rzeczy zdumiewające, do których ludzkość z upodobaniem będzie powracać, czerpiąc z nich zachętę do ufności. W wielu domach zakwitł pokój, chorzy – dotychczas zrozpaczeni – pogodzili się z losem, dzieci krnąbrne stały się posłuszne, młodzi małżonkowie, wspominając pełne czułości pozdrowienie przesłane ich dzieciom, mówili do siebie: nasza miłość musi być uczciwa. Jego ubóstwo wywarło wielkie wrażenie na całej opinii publicznej, a pocieszyło biednych, wielu synów marnotrawnych, klęcząc u jego łoża, zapragnęło ukoić palący ból w odnalezionej modlitwie z lat dziecinnych, a niektórzy z nich zdecydowali się na przystąpienie do sakramentów świętych” (s. 8). Śmierć Jana XXIII stała się wielką katechezą dla świata, a dla niego samego ukoronowaniem jego świętego życia i bramą do nieba. - 16 - O prawo do myślenia o śmierci Byłem przekonany, że mam takie, nie kwestionowane przez nikogo prawo. A jednak kilka znajomych osób przyjęło z pewnym rozczarowaniem moją informację, że piszę książkę o oswajaniu śmierci. Dlaczego nie o życiu? Gdy w pewnej bliskiej mi rodzinie zaproponowałem, że odczytam krótki, wprowadzający fragment książki i spis rozdziałów, pani domu stanowczo zaprotestowała. Jej mąż oczekiwał właśnie na bardzo trudną operację. Bała się, że lektura mogłaby go fatalnie usposobić. Po takich reakcjach zastanawiałem się przez pewien czas, czy nie zrezygnować z pomysłu. Nie zrezygnowałem. Podtrzymał mnie w postanowieniu David Kessler, Amerykanin zawodowo związany z ruchem hospicyjnym, którego książkę Śmierć jest częścią życia. O prawo do godnego umierania (Świat Książki, Warszawa 1999) czytałem w dniach próby. I bardzo do mnie przemówiła. Od razu w pierwszym rozdziale Kessler opowiada, że odwiedził autorkę książek o umieraniu i życiu po życiu, Elisabet Kűbler-Ross, w jej samotnym domu. Z powodu udaru i złamania biodra nie mogła się poruszać. Oznajmiła, że staje przed sprawami, którym poświęciła życie. Ale teraz to ona mierzy się ze śmiercią. Gdy tak siedzieli podziwiając zachód słońca, poprosiła, by przedstawił jej książkę, nad którą pracuje. Odparł, że omawia ona prawa ludzi umierających, i zapytał, czy ma jakieś uwagi albo rady. A ona odrzekła: „gdybyśmy pamiętali o tym, by dobrze traktować żyjących, nie potrzebowalibyśmy przypominać o prawach umierających” (s. 32). Całe dziełko Kesslera potwierdza tę tezę. W takiej mierze, w jakiej jest książką o umieraniu, jest książką o życiu. Ogromną wymowę ma fakt, że jeszcze przed Spisem treści, umieszczonym na początku, autor – jak obszerne motto – przytoczył w dziewiętnastu wersach refleksje Matki Teresy o życiu. Mam wrażenie, że w nich wszystkich termin „życie” można by zastąpić terminem „śmierć”. I wymowa byłaby taka sama. Dlaczego? Dlatego, że śmierć jest częścią życia. Jeżeli o tym pamiętamy, nie traktujemy śmierci jak jakiegoś tabu. I nie będziemy doświadczać kłopotliwych dreszczy, czytając Prawa umierających, które stanowią jakby nieco poszerzony Spis treści albo streszczenie książki. Oto, jakie prawa chciałby zapewnić autor ludziom umierającym: - 17 - Prawo, by być traktowanym, jak żywa istota ludzka. Prawo do zachowania poczucia nadziei niezależnie od okoliczności. Prawo do opieki sprawowanej przez osoby podtrzymujące nadzieję bez względu na okoliczności. Prawo do wyrażania we własny sposób uczuć i emocji związanych ze śmiercią. Prawo do uczestniczenia w podejmowaniu wszystkich decyzji dotyczących opieki. Prawo do opieki sprawowanej przez osoby współczujące, wrażliwe, kompetentne, które starają się zrozumieć indywidualne potrzeby. Prawo do oczekiwania nieprzerwanej opieki medycznej, nawet jeśli „leczenie” zmienia się w „przynoszenie ulgi”. Prawo do otrzymywania uczciwych i pełnych odpowiedzi na wszystkie pytania. Prawo do poszukiwania duchowości. Prawo do uwolnienia od bólu fizycznego. Prawo do wyrażania we własny sposób uczuć i emocji związanych z bólem. Prawo dzieci do uczestniczenia w śmierci. Prawo do zrozumienia procesu umierania. Prawo do śmierci. Prawo, by umierać w spokoju i z godnością. Prawo, by nie umierać w samotności. Prawo do oczekiwania, że po śmierci zostanie uszanowana świętość ciała. Z przytoczonego tutaj kanonu moi znajomi zakwestionowali umieszczone na czwartym miejscu „prawo do wyrażania we własny sposób uczuć i emocji związanych ze śmiercią”. Moje niezbywalne prawo. Zapewne w imię swojego prawa i swojej wrażliwości. Ale zaręczam, że pisząc o oswajaniu śmierci, nie chcę nikogo straszyć. Owszem, pragnę ukazać jej ludzkie oblicze. Takie, jakie znalazłem w Dzienniku duszy Jana XXIII. - 18 - Wiemy już, jak wspaniale korzystał z tego prawa wspomniany papież, jak zdobywał sprawność radosnego myślenia na ten temat. Przez wiele lat oswajał śmierć. Myśląc o niej – jak to mieliśmy okazję przekonać się czytając poprzedni rozdział – doznawał wielkiego spokoju i pokrzepienia; pragnął połączenia się z Bogiem i bliskimi, którzy wcześniej odeszli. Myśl o śmierci potęgowała jego zaufanie do Pana i pragnienie pełnienia woli Bożej. Motywowała go do pracy i wielbienia Boga. Nie wnosiła bynajmniej smutku w jego życie, lecz światło, ufność i niezmącony pokój. Jego postawa nie była postawą herosa, który „kulom się nie kłaniał” i śmiercią gardził. Nie. Doświadczał niepokojów, gdy coś mu dokuczało. I pragnął cierpienia, i się go bał. Od pięćdziesiątego roku życia każdy rok, miesiąc, każdą godzinę uważał za szczęśliwy dodatek, i był zań wdzięczny. To wszystko sprawiło, że pięknie żył i pięknie umarł. Z prawa myślenia o śmierci rezygnują ci, którzy za wszelką cenę starają się o niej nie myśleć, jak na przykład bohater antypowieści Nathalie Sarraute Portret nieznajomego. (Pisałem o tym utworze w swojej poprzedniej książce Moje przygody z literaturą piękną.) Wstęp do niej napisał Sartre. Zwrócił uwagę na scenę, którą uznał za jedną z najbardziej wstrząsających w literaturze światowej. Jest dwoje bohaterów: umierający ojciec i córka. W pewnym momencie ojciec wstaje z łóżka i w piżamie czy koszuli nocnej idzie do kuchni, żeby sprawdzić, czy przypadkiem córka nie kradnie mu mydła. Umierający człowiek, który niezadługo pozostawi wszystko. On ucieka przed sobą, przed lękiem metafizycznym, ucieka w konkret, jak to określa Sartre. Ten konkret przybiera różne kształty. Może to być alkohol, sport, seks, zapamiętanie się w pracy. Pewnie i Sartre tak uciekał. Jednak chciał być konsekwentny aż do absurdu i bezsensu. O ile wiadomo, znacznie złagodził swoją postawę w ostatnim okresie życia. Dodajmy, że tym, którzy uciekają, pozostaje myślenie z lękiem. Straszą ich różne wyobrażenia, przewidywania, jeśli już odważą się myśleć. O podobnej postawie będzie jednak mowa w następnym rozdziale. - 19 - Tutaj wypada jeszcze zapytać, czy tylko o prawo do myślenia albo do niemyślenia o śmierci chodzi, czy może raczej należałoby mówić i pisać także o obowiązku? Przecież wciąż aktualne są słowa Chrystusa: „Wy też bądźcie gotowi, gdyż o godzinie, której się nie domyślacie, Syn Człowieczy przyjdzie” (Łk 12,40). Być może to zdanie przyświecało Kesslerowi, gdy we Wstępie do swojej książki pisał: „Czasem bywa wynikiem przemocy, niekiedy litościwym aktem natury, innym razem końcem długiej choroby. Patrzymy na nią w swoich domach, siadając przed ekranem telewizora, płacimy, by oglądać ją w kinach, zabawiamy się nią w grach wideo i komputerowych. Może mamy nadzieję, że im bardziej się z nią opatrzymy, tym mniej nas będzie trwożyć. Choć śmierć należy do najbardziej bolesnych osobistych doznań naszego życia, to często chorobliwie się nią interesujemy. Liczni z nas igrają z nią przez całe życie, prowokując ją przez wspinaczki wysokogórskie, podniebne loty, wyścigi samochodowe. Niezależnie jednak, jak bardzo flirtujemy z nią z daleka, wszyscy wiemy, że pewnego dnia nastąpi rzeczywiste spotkanie” (s. 11). Okazuje się, że przed myślą o śmierci uciekają nie tylko poszczególni ludzie, ale także całe systemy, kultury czy cywilizacje. Znamiennie o tym pisze Vittorio Messori, znany dziennikarz włoski, w książce, którą wydano w Polsce co najmniej w kilkanaście lat po jej ukazaniu się we Włoszech. Chodzi o Scommessa sulla morte. W języku polskim nosi ona tytuł Wyzwanie wobec śmierci. Nadzieja chrześcijańska: Rzeczywistość czy złudzenie? (Wydawnictwo M, Kraków 1995). Wiele uwagi poświęcił autor stosunkowi Marksa i marksizmu do śmierci. Jeden z podrozdziałów zatytułował: Dziesięć tysięcy stron, trzy linijki. Około dziesięciu tysięcy stronic liczą dzieła Marksa. To są setki tysięcy linijek, spośród których tylko trzy dotyczą faktu umierania. Umieścił je Marks jakby mimochodem w Rękopisach ekonomiczno-filozoficznych z roku 1844. Napisał tam, że „śmierć jawi się jako trudne zwycięstwo gatunku nad jednostką”. I żeby nie było zbyt kłopotliwych skojarzeń, dodał: „Konkretna jednostka jest istotą określoną tylko gatunkowo i jako taka jest nieśmiertelna” (s. 24 i 25). O co tu chodzi? Może o to, że człowiek umiera, ale gatunek trwa? Ludzkość jest nieśmiertelna. - 20 - Marks wyraźnie unikał tego tematu przez ponad trzydzieści lat. Wrócił doń dopiero w 1878 roku w liście do przyjaciela, który stracił kogoś ze swoich bliskich. Znalazł wtedy tylko takie rady: „zapomnieć”, „ukryć”, „udawać, że się nic nie stało”. Milczenie twórcy systemu stało się obowiązujące. Było po prostu (a może jeszcze jest?) koniecznością narzuconą przez logikę systemu, który stanął przed problemem nie do rozwiązania. Messori przytacza zdanie Herberta Marcuse’a, teoretyka z Zachodu, do którego przyznawały się grupy i grupki prawdziwych lub urojonych marksistów. Otóż, tenże Marcuse stwierdził: „Śmierć jest wynalazkiem kierowniczych klas burżuazyjnych”. Prawdopodobnie jego uczeń wypisał na murze Uniwersytetu Paryskiego: „Śmierć jest faszystką!” (s. 35). A więc można aż w takie banały uciekać przed prawdą o śmierci. Ale przecież uciekali od niej i uciekają nie tylko marksiści. Na banicję skazują śmierć także ludzie Zachodu, tej części świata, którego jednym z symboli i mitów, obok Coca-Coli i strzykawki do heroiny, jest „Playboy”. Tak o tym piśmie i jego założycielu pisze Messori: „Z Chicago rozszedł się wszędzie ten miesięcznik na luksusowym papierze, który pozwala intelektualistom na oglądanie nagich kobiet bez poczucia, że są przez to mniej inteligentni i gorzej wykształceni. Hugh Hefner, który jest legendarnym założycielem i kierownikiem „Playboya”, przekazywał rozlicznym wydawcom zagranicznym na całym Zachodzie pewien własny „Style-book”, «podręcznik stylu», przewodnik zawierający obowiązkowe reguły wydawania gazety. Ów „Play-book” powiada więc we wstępie: ,,W „Playboyu” nie wolno mówić o dzieciach, o więzieniach, o nieszczęściach, o starości, o chorobach. Nade wszystko jednak stanowczo zakazane jest mówienie o śmierci” (s. 41). Nawet myślenia o śmierci w pewnych kręgach zakazywano! W wolnym, demokratycznym świecie! Przyznam, że właśnie te fakty i takie poglądy szczególnie mnie przekonują o potrzebie myślenia i pisania o śmierci. To jest poza tym moje prawo, którego nikt mnie nie może pozbawić. I jak już wspomniałem, to jest także obowiązek. - 21 - Postawy wobec śmierci Tak się zaczyna jeden z mini-wykładów Leszka Kołakowskiego: „Bertrand Russel wspomina, iż jako młody człowiek doszedł do takiego wniosku: ludzie tak okropnie cierpią, że należałoby możliwie największą liczbę ich zabijać, aby zmniejszyć, jak tylko można, masę cierpienia. Jest to, w rzeczy samej, całkiem zgodne z logiką utylitaryzmu: mniej cierpienia, a więc, z definicji, więcej «szczęścia». Inny utylitarysta mógłby odpowiedzieć: nieprawda, bo gdyby bilans «przyjemności» i «przykrości» systematycznie na korzyść tych drugich wypadał, to ludzie sami by się masowo uśmiercali, tymczasem tylko mały odsetek samobójstwo popełnia, skąd widać, że w sumie uważają, iż więcej mają rozkoszy z życia niż z nieżycia” (Mini-wykłady o maxi sprawach, Seria druga, Wydawnictwo Znak, Kraków 2000, s. 103). Mini-wykład, z którego pochodzi przytoczony fragment, nosi tytuł Udręczenie i jest rozważaniem na temat cierpienia. Kołakowski kwestionuje odpowiedź tego drugiego utylitarysty, „bo przecież nie tylko nikt takich rachub nie przeprowadza, ale ich przeprowadzić niepodobna, miary wspólnej nie ma, powiedzieć zaś, że ludzie intuicyjnie oceniają, że śmierć jest gorsza niż cierpienie żyjącego, gdyż nie odbierają sobie masowo życia, to powtórzyć jałową tautologię utylitarystów: ludzie dążą do przyjemności, a przyjemność to to, do czego ludzie dążą” (s. 103-104). Zdaniem Kołakowskiego, ludzie nie idą za sugestią Russela, lecz instynktownie „czepiają się” życia. Taka jest osobliwość życia samego, które chce trwać i nie pyta „dlaczego”. Potwierdzałyby to i moje obserwacje. Ale jak wobec tego wytłumaczyć postawę samobójców, różnych kamikadze, terrorystów, choćby tych, którzy dokonali ataków w dniu 11 września 2001 roku w Stanach Zjednoczonych? Moim zdaniem, należy odróżnić dwie zasadnicze postawy wobec śmierci – tych, którzy dostrzegają jakiś jej sens, i tych, którzy tego sensu nie widzą. Do pierwszej grupy wypadałoby zaliczyć wszystkich wierzących w życie pozagrobowe. Wielu z nich może nawet buntować się przeciw śmierci, ale ostatecznie zakładają, że śmierć staje się bramą, przez którą trzeba przejść, żeby się znaleźć w nowej - 22 - rzeczywistości, jakkolwiek się ją pojmuje. Drugą grupę stanowią ludzie nie uznający życia po śmierci. W każdej z tych grup, czy raczej postaw, można by wyróżnić całą gamę odcieni. Nie podejmuję się ich tutaj wyliczać. Zwrócę tylko uwagę na postawę Sartre’a z tego okresu, gdy wysnuwał wszystkie możliwe konsekwencje z postawy ateizmu. Jeżeli nie ma Boga, to wszystko nie ma sensu. Wszystko jest absurdem. I życie, i śmierć, i wolność. Zdawałoby się, że wolność człowieka jest ogromną wartością. A ona jest przekleństwem, człowiek bowiem nie wie, skąd się wziął i dokąd zdąża. Zupełnie nie ma pojęcia, jaki użytek uczynić z wolności, a co za tym idzie, ze swego życia. Jedynym pewnikiem jest śmierć i na nim Sartre buduje swoją filozofię. Tylko że ona prowadzi do obsesji. W parze z bezsensem idzie obsesja śmierci. Przypomina się opowiadanie Sartre’a zatytułowane Mur. Jest w nim mowa o człowieku skazanym na śmierć. W celi więziennej przebywa lekarz, Belg, który ma obserwować zachowanie skazańca. Na krótko przed terminem wykonania wyroku okazało się, że zaszła jakaś pomyłka i wobec tego skazany może wyjść z więzienia. Ale on nie potrafi cieszyć się z tego. Stanął już w obliczu śmierci, która wszystko odarła z uroku. Nastąpiło odroczenie śmierci, lecz ona nieuchronnie przyjdzie za ileś dni, miesięcy, lat. I znowu ten człowiek wchodzi w absurd i bezsens. W jakiś zaklęty krąg. Przekornie chciałoby się powiedzieć, że Sartre mógłby znaleźć patrona dla swoich gorzkich przemyśleń w autorze starotestamentowej księgi. Syrach swoją rozprawę na temat śmierci rozpoczyna następującymi słowami: „O śmierci, jakże przykra jest pamięć o tobie” (Syr 41,1). Próbuje się pocieszyć myślą, że śmierć jest przeznaczeniem wszystkich, jest z woli albo przyzwolenia Pana, a okres dziesięciu, stu czy też tysiąca lat życia nie jest rzeczą istotną, ponieważ i tak wszyscy muszą umrzeć. Syracha przypomniał mi Raniero Cantalamessa, kapucyn, autor książeczki Siostra śmierć (Wydawnictwo WAM, Księża Jezuici, Kraków 1994). Od razu w pierwszych zdaniach odróżnia on dwa sposoby podejścia do śmierci – mądrościowy, wspólny środowisku biblijnemu, filozoficznemu i religiom pozachrześcijańskim, oraz paschalny, właściwy chrześcijaństwu. Do tego ostatniego sposobu wrócę w - 23 - jednym z następnych rozdziałów. Tutaj wypada zauważyć, że mądrościową wizję śmierci proponuje nam Stary Testament, głównie właśnie w księgach mądrościowych: Hioba, Psalmów, Koheleta, Syracha i Mądrości. O Syrachu już wspomniałem. Teraz przypomina się Kohelet, który swoje rozważanie na temat śmierci rozpoczyna słowami: „Jest czas rodzenia i czas umierania” (Koh 3,2), a kończy sentencją: „Powstało wszystko z prochu i wszystko do prochu znów wraca” (Koh 3,20). Pointę rozważania stanowią dobrze znane słowa: „Marność nad marnościami, wszystko marność” (Koh 12,8). Człowiek umierający przyrównany jest do rozbitej i zgasłej lampy, do rozbitego dzbana, do złamanego kołowrotu, który uniemożliwia wyciągnięcie wiadra ze studni (por. Koh 12,1-8). Mędrzec pyta, dlaczego się rodzimy? Dlaczego umieramy? Dokąd idziemy po śmierci? Znajduje na to jedną odpowiedź: Bóg tak chce. I On „każdą sprawę wezwie na sąd” (Koh 12,13). Stąd już bardzo blisko do Księgi Mądrości, najmłodszej z ksiąg mądrościowych, w której śmierć jest rozjaśniona przez ideę wynagrodzenia pozaziemskiego. I to właśnie różni starotestamentowe rozważania od filozoficznych i literackich propozycji Sartre’a. Mniej konsekwentny, ale chyba przez to bardziej ludzki, był inny francuski egzystencjalista, mianowicie Albert Camus. On też widział absurd i bezsens. A jednak jednemu ze swoich bohaterów książkowych włożył w usta słowa: „Kocham życie i w najmniejszym stopniu nie wyobrażam sobie tego, co nie jest życiem”. Te słowa są obecne w mojej pamięci od ponad czterdziestu lat. Przypominam sobie, w jakich okolicznościach one wstrząsająco do mnie przemówiły. Przyjechałem na ferie bożonarodzeniowe do swoich Rodziców. Robiłem wypisy z książek Camusa, między innymi z powieści Inny. Ponieważ była to czynność mechaniczna, słuchałem jednocześnie muzyki radiowej. Zdążyłem przepisać przytoczone zdanie i usłyszałem wiadomość, że pisarz właśnie zginął w wypadku samochodowym. Długo potem modliłem się za niego. Podobnie jak kiedyś za Marię Dąbrowską, gdy dowiedziałem się o jej śmierci, a nie zdążyłem napisać do niej listu po przeczytaniu Nocy i dni, choć byłem przekonany, że powinienem był to uczynić. - 24 - Kolejną postawą, którą pragnę tutaj omówić, to postawa lęku. Od wielu ludzi słyszałem, że boją się śmierci. Ja też się boję, mimo że myślę o niej po chrześcijańsku. Często w swoich modlitewnych przemyśleniach nawiązuję do doświadczenia Chrystusa w Ogrójcu. Bardzo bliskie są mi słowa Pana: „Ojcze mój, jeśli to możliwe, niech mnie ominie ten kielich!” (Mt 26,39). Powtarzam je wielokrotnie i od razu dodaję: „Wszakże nie jak ja chcę, ale jak Ty” (Mt 26,39). Powtarzam, gdy grozi mi jakieś poważne cierpienie, ale także, gdy pojawia się myśl o śmierci. Czego się boję? Czego się boją ludzie wierzący i niewierzący? Sądzę, że przede wszystkim tego, co towarzyszy śmierci. Już nie tylko cierpienia, ale także rozkładu. Na myśl o tym wzdraga się nasza wrażliwość. Rozumiem ludzi, którzy proszą o spalenie ich ciała. Poza tym boję się i zapewne inni boją się tego, czego jeszcze nigdy nie doświadczyli, co jest owiane największą tajemnicą. Idziemy ku nieznanemu. A to wymaga odwagi, ryzyka i przede wszystkim ogromnego zaufania. O potrzebie zaufania mam zamiar napisać w rozdziale Oswajanie przez wiarę i nadzieję. Tutaj jeszcze o lęku. Na ostatniej stronicy książeczki Cantalamessy, Siostra śmierć, znalazłem wzmiankę o dramacie Bernanosa, Dialogi karmelitanek. W latach studenckich oglądałem tę sztukę na scenie KUL-owskiego teatru. Ale po czterdziestu z górą latach niewiele już pamiętałem. I wobec tego pożyczyłem dramat Bernanosa w tłumaczeniu mojej niegdyś penitentki, pani Marii Wierzbickiej, a także opowiadanie Gertrudy von Le Fort, Ostatnia na szafocie, do którego to opowiadania nawiązał Bernanos. W naszej zakonnej Bibliotece Pisarzy nie znalazłem polskiego tłumaczenia, wobec tego przeczytałem w języku francuskim La dernière à l’échafaud. Dramat ukazuje dwie różne postawy wobec śmierci u tej samej osoby. Siostra Bianka, najmłodsza spośród zakonnic, uciekła z klasztoru wystraszona możliwością śmierci. Przezwyciężyła jednak lęk, weszła na szafot ze śpiewem na ustach i jako ostatnia zginęła pod nożem gilotyny. Stała się świadkiem Chrystusa. Sprawdziły się słowa zapisane w liście św. Pawła: „Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali” (2 Kor 12,9). Prawdę tych słów potwierdziła śmierć wielu męczenników, między innymi Andrzeja Boboli. Można sobie wyobrazić, że do pojmania doszło w takich - 25 - okolicznościach, na jakie wskazał Jan Dobraczyński w zakończeniu swojej powieści o Andrzeju Boboli, Mocarz. (Mocarz. Opowieść o św. Andrzeju Boboli, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1993, s. 178 i 179). Andrzej ukrywał się na dworze Przychockiego w Peredyle. W pewnym momencie dano mu znać, że Kozacy są już blisko i poszukują go. Poradzono, żeby wsiadł na mały wózek wymoszczony słomą i uciekł. Najpierw Andrzej zachęcał woźnicę, żeby jak najprędzej jechał. Wydawało mu się, że Kozacy są tuż tuż. Spojrzał za siebie i stwierdził, że rzeczywiście kilku jeźdźców gnało za wozem. „Wysokie czapy, długie spisy w rękach. Serce poczęło mu bić jak młotem. Zdawało się, że rozsadzi piersi. Ocenił wzrokiem przestrzeń dzielącą ich od lasu. Choć tamci gnają co sił w koniach, oni zdążą ukryć się w lesie. Może by i zdążyli, gdyby… – Zatrzymaj konie, bracie – powiedział łagodnie do woźnicy. Tamten obejrzał się pełen zdziwienia i przerażenia. Coś mówił, czego Andrzej nie dosłyszał. Wskazał batem na goniących. – Zatrzymaj konie – powtórzył spokojnie zakonnik. Tyle było siły w jego słowach, że woźnica nagle osadził rozpędzone kasztany. Zaryły się w piachu. Cisza zajęła miejsce trzasku gnającego całym pędem wozu. Kurz opadł. Posłyszeli za sobą tętent i krzyk. – Uciekaj sam – powiedział Andrzej. Woźnica bez słowa rzucił cugle i pobiegł w stronę najbliższych krzaków. Andrzej siedział spokojnie. Serce biło mu w piersi, ale jednocześnie czuł, jak ogarnia go spokój i radość.” Poczuł szczególne dotknięcie Miłosierdzia Bożego. I wtedy – po wszystkich lękach i załamaniach ostatnich dni – poczuł się silny. „Czymże jest ból wobec takiego dotknięcia? Czymże może być najokrutniejsze cierpienie? Chyba tylko – rozkoszą, szczęściem.” Właśnie takie doznanie może w jakiejś mierze wyjaśnić sekret, dlaczego nie załamał się w chwilach największych tortur, gdy „nawracano” go na wiarę prawosławną. - 26 - A więc postawa lęku i postawa pogody, nawet radości, w obliczu śmierci. Mogą one się spotkać w życiu tego samego człowieka. Andrzej Bobola także się bał. A jednak… Było wielu świętych, pogodnych w chwili śmierci, jak choćby św. Franciszek z Asyżu. Ale niektórzy członkowie zakonu, przez niego powołanego do istnienia, a więc jego synowie duchowi, bardzo się bali w chwili swojej śmierci. Do takich należał św. Leopold Mandić. Mówiono o nim, że lęk przed śmiercią tak mu niekiedy przeszkadzał, tak go paraliżował, że nie mógł odprawiać Mszy świętej za zmarłych. Co począć z takim lękiem? Najlepiej ofiarować go Jezusowi w Eucharystii i razem z Jezusem – Ojcu. Przecież Chrystus odkupił i przemienia także nasz lęk. Dlaczego św. Franciszek był taki pogodny także w obliczu śmierci? Dlatego, że w sposób niezwykły oswoił śmierć. Ona stała się jego siostrą. Przypomina się jego Pieśń stworzeń, w której jest i taki fragment: „Bądź pochwalony, Panie mój, przez siostrę naszą śmierć cielesną, przed którą żaden człowiek uciec nie może”. Nie jest tragedią to, że człowiek nie może uciec przed śmiercią. Tragedią jest umieranie w grzechach śmiertelnych. O tym napiszę w innym rozdziale. Jaka piękna jest postawa wobec śmierci, którą proponuje Charles Peguy. I wobec tych, którzy odeszli. Przytaczam tutaj fragment jego wiersza, w tłumaczeniu Marii Popielowej z Grajowa: Śmierć to nic: po prostu wyszedłem do drugiego pokoju. Jestem sobą. I ty jesteś sobą. Nadal jesteśmy tym, czym byliśmy dla siebie. Wołaj mnie po imieniu – jak to zawsze czyniłaś. Mów do mnie zwyczajnie, tym samym tonem, jak zwykle mówiłaś. Charles Peguy zastosował jakby odwrotność francuskiego przysłowia: Partir, c’est mourir un peu (Odchodzić to jakby trochę umierać). W przytoczonym wierszu znajdujemy taki sens: Umierać to na pewien czas rozstawać się. A jeżeli tak, to podczas Mszy świętych pogrzebowych i nad otwartym grobem – obok słów - 27 - „Wieczny odpoczynek racz im dać, Panie” – można mówić odchodzącemu człowiekowi: „Do widzenia w wieczności”. - 28 - Doświadczenie czyjejś śmierci Można myśleć, mówić, pisać o śmierci – czyjejś albo własnej. O czyjejś mogę pisać w czasie przeszłym, jako o czymś, czego już ktoś doświadczył. O swojej wyłącznie w czasie przyszłym, jako o tajemnicy, która kiedyś ma się stać moim udziałem. Gdy się doświadczy własnej śmierci, już się nie będzie snuć refleksji na jej temat. Podejmuję więc refleksję o śmierci innych. Wszelkie opowiadania ludzi o ich własnych doświadczeniach w tym względzie, o „życiu po życiu”, nie stanowią argumentu, że oni przeszli przez próg śmierci. Co najwyżej otarli się o nią. Wielu z nich widziało światło u wylotu tunelu, wielu przeżywało prawdziwe przebudzenie życia duchowego, wstrząs w systemie wartości, ale nie należy ich uznawać za ekspertów mogących dać wystarczającą odpowiedź na pytania, jak się przeżywa własną śmierć, czym ona jest naprawdę, jakie będzie nasze przyszłe życie. Szczególne doświadczenie mogli mieć ludzie wskrzeszeni przez Chrystusa: córka Jaira (Mt 9,18-26), młodzieniec z Nain (Łk 7,11-17), Łazarz (J 11,1-41) albo „uczennica imieniem Tabita, co znaczy Gazela” (Dz 9,36-45), którą wskrzesił Piotr, i chłopiec z Triady przywrócony do życia przez Pawła Apostoła (Dz 20,7-12). Nie zachowały się świadectwa o ich doświadczeniach. Niektórzy pisarze próbowali uzupełnić ten brak. Czytałem przed laty powieść o Łazarzu. W moim wspomnieniu z lektury pozostało tylko tyle, że przyjaciel Jezusa nie był zachwycony z powrotu do dawnego życia. W jakiejś mierze doświadczył już nowego. Szczególnie zastanawiające jest to, co powiedział Chrystus po interwencji w sprawie córki Jaira, a mianowicie, że dziewczynka „nie umarła, ale śpi” (Mt 9,24). Czy więc ona umarła, jak sądziło otoczenie? Czy wszyscy wspomniani wskrzeszeni tak naprawdę umarli? Do końca? Naprawdę jednak umarł Chrystus. Jeżeli niekiedy czytamy o Jego wskrzeszeniu, to jest nieścisłość. On zmartwychwstał. Wskrzeszenie jest powrotem do dawnego życia. A Chrystus wszedł w nowy wymiar, w nowe życie, w nowe ciało, dla którego drzwi nie stanowiły przeszkody. Pojawił się wśród apostołów „mimo drzwi zamkniętych” (J 20,19). Jego śmierć była prawdziwa. Należy sądzić, że także - 29 - śmierć Jego Matki była prawdziwa, mimo że „z duszą i ciałem została wzięta do nieba”, jak to określa dogmat. Swoje rozważanie o śmierci rozpoczynam więc od śmierci Jezusa, najprawdziwszej śmierci, powtarzanej w Eucharystii, w każdej Mszy świętej. Śmierć Jezusa jest obecna w samym centrum modlitwy liturgicznej Kościoła. Od wieków jest jednak także tematem takich modlitw, jak Gorzkie żale, Różaniec i Droga Krzyżowa. Gorzkie żale są polskim nabożeństwem, lamentem duszy nad cierpiącym Jezusem i rozmową z Matką Bolesną. Składają się z trzech części. W pierwszej wierni rozważają, „co Pan Jezus wycierpiał od modlitwy w Ogrójcu aż do niesłusznego oskarżenia przed sądem”; w drugiej – ciąg dalszy kaźni, do „okrutnego cierniem ukoronowania”; w trzeciej – „do skonania na krzyżu”. W Różańcu – obok części radosnej i chwalebnej, a ostatnio także tajemnicy światła – jest część bolesna. Modlący się towarzyszą Jezusowi od Ogrójca, poprzez biczowanie i cierniem ukoronowanie. A potem, jak w modlitwie zwanej Drogą Krzyżową, idą na wzgórze Kalwarii i tam przeżywają śmierć Jezusa. W Drodze Krzyżowej przedłużają niejako swoje czuwanie. Są świadkami zdjęcia Ciała Chrystusowego z krzyża i złożenia w ramionach Matki. Uczestniczą ponadto w pogrzebie. Przyznam, że ta stacja – złożenie Jezusa w grobie – ma dla mnie szczególne znaczenie ze względu na obecność Nikodema i Józefa z Arymatei. Sądzę, że rehabilituje ich obu w opinii ludzi, którzy gotowi są ich posądzać wręcz o tchórzostwo. Nie należeli jawnie do uczniów Chrystusa. Ten pierwszy pojawiał się u Niego pod osłoną nocy. A jednak potrafił być odważny – podobnie jak Józef – w sytuacji, gdy niemal wszyscy uczniowie opuścili przegranego Mistrza. Ci dwaj byli obecni przy Umarłym. Jak ważna jest taka obecność, zrozumiałem, gdy towarzyszyłem swoim umierającym Rodzicom. Ze śmiercią we własnej rodzinie i w najbliższym sąsiedztwie zetknąłem się we wczesnym dzieciństwie. Najpierw zmarł mój brat, Ryszard. Miał wtedy sześć tygodni, ja zaś około dwóch lat. Nie pamiętam jego śmierci i pogrzebu. Pamiętam - 30 - natomiast pogrzeb małego krewniaka, syna Reginy, siostry mojej Mamy. Trumienkę niosły dziewczęta, trzymając końce dwóch zwiniętych płócien. Dopiero w kilka lat później widziałem śmierć człowieka, starszej pani, sąsiadki, która odwiedzała nas szczególnie w wieczory zimowe, i w kuchni, gdzie było najcieplej, opowiadała o strachach. Mroziła nam krew w żyłach. Słuchałbym jej do północy i dłużej. W którymś momencie trzeba było jednak iść na spoczynek do ciemnego pokoju, gdzie z nadmiaru wrażeń nie mogłem zasnąć. Ta pani była mi bardzo bliska, jak ktoś z rodziny. I właśnie któregoś dnia byłem świadkiem jej śmierci, normalnej, spokojnej. Nie przeżyłem wstrząsu, ale miałem wrażenie, że uczestniczę w niepojętym misterium, które pamiętam po sześćdziesięciu kilku latach. Wiele razy jako ministrant uczestniczyłem w Mszach świętych żałobnych, z trumną na katafalku, pośrodku nawy kościelnej. Przyzwyczaiłem się do tych obrzędów. Większych emocji doświadczałem podczas pogrzebów, na cmentarzu, gdzie dość często odkrywano trumnę. Widok martwego ciała długo pozostawał w mojej wyobraźni i dawał do myślenia. Ogromnego wstrząsu doznałem dwukrotnie w 1942 roku, gdy w Rościszewie koło Sierpca, miejscu mojego zamieszkania z Rodzicami, powieszono ludzi. Najpierw jednego mężczyznę. Widziałem go wiszącego na szubienicy i do dziś nie potrafię zatrzeć wrażenia, jakie wtedy odniosłem. Przez wiele miesięcy, może nawet przez lata, bałem się wspominania tego widoku. Toteż gdy później, 18 września, w tym samym miejscu, na tle bramy prowadzącej do dworskiego parku, powieszono czternaście osób, wolałem nie oglądać ich z bliska. A i tak wyobraźnia działała, ciągle odnawiając to, czego doświadczyłem wcześniej. W tym dniu przeżyłem po raz pierwszy śmierć mojego Ojca. Ci straceni należeli do grupy konspiracyjnej, z którą on był związany. Mogłem sądzić, że wśród nich był także mój Ojciec, przywieziony z więzienia w Płocku. Podbiegłem do dziewczyny, która przyniosła posiłek skazańcom, żeby mieli siłę przemaszerować przez wieś, około kilometra drogi, na miejsce stracenia, i zapytałem: „Kogo przywieźli?” Ona odparła, że „jakiegoś Paciuszkiewicza”. Ten sekret powierzyłem wujkowi Józefowi, jednemu z wysiedleńców pomorskich. On mi stanowczo zabronił mówić o tym Mamie. I dobrze się stało. W ten sposób zaoszczędziłem jej bólu. - 31 - Okazało się bowiem, że Ojca nie było w tej grupie. Wkrótce po egzekucji towarzyszy przewieziono go do obozu w Działdowie, a następnie do Mauthausen-Gusen, gdzie pracując w kamieniołomach przeżył obóz, w dużej mierze dzięki paczkom, które posyłaliśmy regularnie. Wracam jeszcze do wydarzenia z dnia 18 września. To był straszny dzień, choć Niemcy nadali mu uroczysty charakter. Sołtysom z pobliskich wiosek polecili przyjść w odświętnych ubraniach, w krawatach. Mieli przecież wyciągać stoły spod nóg skazańców, żeby ci mogli zawisnąć na szubienicy. Zawiśli. Przed wykonaniem wyroku miejscowy proboszcz, ks. Józef Dzierżanowski – stojąc opodal – udzielił im rozgrzeszenia. W tym dniu najchętniej uciekłbym na koniec świata. Wyobrażam sobie, co przeżywali ludzie w obozach koncentracyjnych, gdy podobne doświadczenia były ich chlebem powszednim. Po drugiej wojnie światowej członkowie mojej rodziny odchodzili stosunkowo spokojnie. Dziadek i Babcia ze strony Mamy, wujek Józef, ciocia Regina. Uczestniczyłem w ich pogrzebach, ale przy śmierci nie byłem. Natomiast za wielką łaskę uznaję fakt, że byłem przy śmierci obojga Rodziców. Najpierw Ojca. Gdy w czerwcu 1980 roku przestałem posługiwać jako duszpasterz akademicki, u sióstr zakonnych w okolicy Lublina przygotowywałem się do wyjazdu na roczny pobyt za granicą. Wiele czytałem w języku włoskim. Tę spokojną lekturę przerwała telefoniczna rozmowa, podczas której bratanica Grażyna poinformowała mnie, że dziadek, mój Ojciec, „poważnie zachorował”. Pojechałem do rodzinnego domu w Rościszewie. Pomogłem Ojcu umyć się, ubrać i pojechaliśmy do szpitala w Sierpcu. Żył jeszcze trzy albo cztery dni. W święto Przemienienia Pańskiego, 6 sierpnia, miałem pojechać do szpitala wczesnym popołudniem. Bratowa Jadwiga dała znać, że stan chorego pogorszył się. Wobec tego do Sierpca udałem się wcześniej. Wszystko wskazywało na to, że wkrótce nastąpi zgon. Mój brat, Andrzej, postanowił przywieźć swoją młodszą córkę Annę, przebywającą nad jeziorem w okolicy Szczutowa, żeby się pożegnała z Dziadkiem. Oboje nie zdążyli dojechać. Między godziną 11:00 a 12:00 „zasnął w Panu”. Bardzo spokojnie. W pewnym momencie przestał oddychać. Pobłogosławiłem go jeszcze przed śmiercią. - 32 - Towarzyszyliśmy mu w trójkę: Mama, bratowa i ja. Mieliśmy świadomość, że przestał cierpieć. Dojrzewał do śmierci szczególnie w ostatnich kilku latach. Nauczył się odmawiać Różaniec. W kalendarzu, takim ze zrywanymi kartkami, zaznaczał cyfry: 1, 2, 3, żeby pamiętać, którą część w którym dniu ma odmówić. Regularnie spowiadał się i codziennie albo niemal codziennie uczestniczył we Mszy świętej z Komunią. Pogrzeb odbył się 10 sierpnia z udziałem kilkunastu duchownych z diecezji płockiej i współbraci z Towarzystwa Jezusowego. Znajomi komentowali, jak to Ojciec dopasował się do terminu mojego wyjazdu, żeby go nie opóźnić albo nie przerywać pobytu we Włoszech, gdzie odbyłem tak zwaną trzecią probację, ostatni etap formacji zakonnej. Zgodnie z planem, 16 sierpnia, odleciałem do Rzymu. Śmierć Mamy przeżyłem w dniu 3 marca 1989 roku. Mieszkała wtedy w Warszawie, w Parafii św. Andrzeja Boboli, której byłem proboszczem, u znajomej pani Anny. Noc z 2 na 3 marca spędziłem na fotelu przy łóżku Mamy. Bardzo ciężko oddychała i najwyraźniej się męczyła. W pewnym momencie, już nad ranem, przestała oddychać. Był pierwszy piątek miesiąca. Pogrzeb odbył się w najbliższy poniedziałek, 6 marca. Mszę świętą w Sanktuarium św. Andrzeja Boboli koncelebrowało ponad trzydziestu kapłanów pod przewodnictwem ówczesnego biskupa pomocniczego z Płocka, ks. Andrzeja Suskiego. Trumnę złożyliśmy na cmentarzu w Sierpcu, w grobie, w którym już spoczywał mój Ojciec i ojciec bratowej Jadwigi. W kilka lat później dołączyła tam mama bratowej. W kwietniowym numerze biuletynu parafialnego ukazała się informacja o śmierci i pogrzebie Mamy. Powtarzam myśl już raz zapisaną: za wielką łaskę uważam fakt, że byłem przy śmierci obojga Rodziców. I dziwię się tym bliźnim, którzy robią wszystko, żeby uciec od takiego doświadczenia. Nawet jeśli mają dobre warunki i dobrą sytuację rodzinną, oddają rodziców do domów opieki społecznej, do szpitali. W ten sposób oszczędzają sobie nieprzyjemnych wrażeń. A przecież obecność bliskich w niezwykle ważnym i trudnym momencie przejścia do innego świata daje niewątpliwie poczucie bezpieczeństwa tym, którzy odchodzą. Dobrze o tym wiedzą osoby zatrudnione w hospicjach. - 33 - Szczególny jest czas między śmiercią a pogrzebem. On się kojarzy z trzynastą stacją Drogi Krzyżowej: Zdjęcie z krzyża i złożenie w ramionach Matki. Co wtedy przeżywała Matka? Co przeżywają ludzie, gdy widzą syna, córkę, a częściej ojca, matkę albo przyjaciela – po zdjęciu z krzyża śmierci? W takiej sytuacji wierzący towarzyszą odchodzącym szczególną modlitwą osobistą, a niekiedy także wspólnotową. W dzieciństwie od czasu do czasu miałem okazję uczestniczyć w takiej modlitwie w domu zmarłego. Szkoda, że piękne zwyczaje idą w zapomnienie. Zastępują je nowe. W tym celu uruchamia się cały przemysł. Dorabia się rumieńce nieboszczykom, żeby jak najbardziej przypominali żywych. I żeby tych ostatnich nie razić, o śmierci mówi się używając zastępczych słów, stosując różne eufemizmy, niekoniecznie religijne. Niewielu ludzi ma realne doświadczenie śmierci swoich bliskich. Najczęściej mają do czynienia ze śmiercią poprzez filmy i telewizję. A te środki przekazu w ogromnej mierze ją teatralizują. Staje się ona śmiercią na niby. Ileż to razy w operze czy teatrze mieliśmy do czynienia ze śmiercią aktora, który po zakończeniu spektaklu razem ze swoimi koleżankami i kolegami z wdziękiem kłaniał się oklaskującej widowni? Bardzo mi żal dzieci, które w „dobranockach” i różnych filmach w telewizji setki razy oglądają śmierć. Owszem, w grach komputerowych uczą się zabijać. Same także bywają zabijane. W grze komputerowej giną w pewnym momencie, ale miewają jeszcze przynajmniej dwa życia. A jeżeli umieją grać, mogą mieć więcej możliwości – ileś tam kolejnych „żyć”. Przynajmniej niektóre z tak bawiących się dzieci próbują przenieść swoje zachowania w realny świat. Zabijają koleżanki, kolegów i dziwią się, że oni już nie wstają. A dzieci chciały tylko powielić wzorce swoich filmowych i komputerowych bohaterów. Rozmawiałem niegdyś ze współbratem zakonnym, który wiele lat spędził w Stanach Zjednoczonych. Opowiedział mi między innymi o tym, że podszedł kiedyś do niego chłopiec i oznajmił: „Ja cię zabiję… Jestem człowiekiem wolnym i mogę cię zabić”. Dobrze, że chłopiec dał się wciągnąć w rozmowę. Ksiądz mu powiedział: „Widzisz i ja jestem wolny i też mógłbym cię zabić. Tym bardziej, że ja mam nóż, a ty - 34 - nie masz…” Nie pamiętam dalszego ciągu rozmowy. Ale co by było, gdyby chłopiec znienacka postanowił sobie dowieść, że jest człowiekiem wolnym i wobec tego może robić, co mu się tylko podoba? Temu chłopcu wsączano systematycznie obłędną koncepcję wolności. A przy tym, dzień po dniu, uczono go, jak się zabija. Wielu dzieciom na świecie wrażliwi rodzice za wszelką cenę starają się zaoszczędzić widoku realnej śmierci. Długo nieraz nie mówią im o odejściu kogoś z rodziny. Nie zabierają ich na pogrzeby. A może lepszym, bardziej wychowawczym doświadczeniem byłoby zetknięcie się dziecka od czasu do czasu z prawdziwą śmiercią kogoś bliskiego niż oglądanie godzinami kryminałów albo zabijanie przy komputerach? Czy nie należałoby poważnie się nad tym zastanowić? Jak już wspomniałem, nieczęsto zdarzało mi się widzieć śmierć bliskich, nieco częściej – jako ministrant – oglądałem odkrytą trumnę. Za każdym razem taki widok był dla mnie okazją do zadumy i przeżycia swoistego katharsis, oczyszczenia czy odnowienia. Wiele zawdzięczam ludziom starszym, do których przychodziłem z posługą duszpasterską w ostatnich latach ich życia. Tydzień po tygodniu, a tym bardziej miesiąc po miesiącu obserwowałem, jak gasną. Oni mi dawali lekcje umierania, uczyli dystansu do moich zaangażowań, dostarczali wciąż nowych argumentów, że przemija postać tego świata. W zdecydowanej większości ci ludzie chcieli jeszcze żyć. Jak na przykład znajomy z czasów, gdy jeszcze byłem kapłanem diecezji płockiej, mówił mi: „Proszę księdza, urządziłem się jakoś w tym życiu, wyposażyłem dzieci, pobudowałem dom. Teraz chciałoby się pożyć, a tu trzeba odejść”. Przypomina mi się ponad stuletnia pani, będąca jeszcze w dobrej kondycji fizycznej i psychicznej, a przy tym bardzo pobożna osoba, która mi kiedyś powiedziała, że chciałaby jeszcze rok, dwa lata pożyć i oglądać, jak prawnuki rosną. Zapewniam, że nie tylko ci, którym się dobrze albo stosunkowo dobrze powodziło, pragnęli żyć, ale i ci bardzo udręczeni. Podobnie wśród jednych i drugich spotykałem osoby naprawdę tęskniące za śmiercią. W tym momencie zauważam, że niepostrzeżenie „wszedłem” w temat następnego rozdziału. - 35 - Oswajanie przez wiarę i nadzieję Wspomniany już ojciec Raniero Cantalamessa przypomniał powiedzenie Epikura: „Kiedy ja jestem – nie ma jeszcze śmierci, kiedy jest śmierć – mnie już nie ma”. I dodał taki komentarz: „To zdanie zawiera część prawdy, chociaż nie możemy się zgodzić z wnioskiem, jaki wyciąga jego autor, jakoby śmierć nie istniała, a więc nie należałoby się jej bać. Jest bowiem rzeczą niemożliwą uprzedzić własną śmierć, oswoić ją, dawkować, zakosztować jej, tak jak to możemy uczynić z innymi rzeczami. Śmierć jest poza naszym zasięgiem. Nie można jej zneutralizować przyjmując w małych dawkach… Umiera się bowiem tylko raz” (s. 43). Oczywiście doświadczamy śmierci tylko raz. Nie można jej dawkować. Ale jak to się ma do oswojenia? Oswojenie dokonuje się nie przez doświadczenie śmierci własnej, nie przez jej uprzedzenie, dawkowanie, ale przez myślenie o niej, odpowiednie przygotowanie na jej przyjście. A to przecież jest usprawiedliwione i nawet bardzo wskazane. Znamienna jest myśl, którą w Małym Księciu wypowiada Lis, że przez oswojenie kogoś lub czegoś życie nabiera blasku. I może być wspaniałe oczekiwanie na coś, co się oswoiło: „Im bardziej świat będzie posuwać się naprzód, tym będę szczęśliwszy”. Bardzo bym pragnął, żeby to się sprawdziło w moim życiu i w losie wszystkich, którym dobrze życzę. W oswojeniu powinno chodzić o to, żeby śmierć nie straszyła człowieka. Żeby – jak to nazywał św. Franciszek – stawała się siostrą. Niezwykle w tym pomocne może być myślenie z wiarą. Wielu chrześcijan codziennie powtarza akt wiary: „Wierzę, o Boże mój, w to wszystko, coś objawił i do wierzenia przez Kościół święty katolicki podał, a to dlatego wierzę, żeś jest samą prawdą i omylić nas nie możesz. Boże, umocnij wiarę moją”. Co nam podaje Kościół na temat śmierci i tego, co po niej nastąpi? W Składzie Apostolskim – po wyznaniu wiary w Ojca, Syna i Ducha Świętego – mówimy, że wierzymy w Kościół, świętych obcowanie, grzechów odpuszczenie, ciała zmartwychwstanie i życie wieczne. Całe wyznanie wiary prowadzi do przekonania, że naszym kresem nie jest grób, że z doczesności wstąpimy w nowy wymiar, który - 36 - nazywamy wiecznością. Od początku chrześcijaństwa myśliciele, duszpasterze, katecheci trudzą się, żeby nam przybliżyć rzeczywistość zmartwychwstania. Nawiązują do tego, co powiedział Chrystus, ale przede wszystkim powołują się na przedziwne wydarzenia. Oto Jezus z Nazaretu, który przez dwa lata wędrował z Apostołami, mówił im, że jest Jedyny Bóg, ale On jest Ojcem, Synem i Duchem Świętym, doskonałą jednością i doskonałą społecznością. Jezus mówił o Królestwie i kładł fundamenty pod Kościół. Na czele niewielkiej społeczności postawił Szymona Piotra, którego z czasem zaczęto nazywać pierwszym papieżem. Dawał wskazania, jak mamy postępować w tym życiu, żeby znaleźć się kiedyś w niebie. Zdecydowanie zmierzał ku Swojej godzinie, a była to godzina cierpienia, śmierci i zmartwychwstania. Uczniowie nie rozumieli, co to jest zmartwychwstanie. Gdy przyszła zapowiadana godzina, przeżyli szok. Jeden tylko wytrwał przy cierpiącym Mistrzu, który ostatecznie skonał na krzyżu. Inni ze smutkiem odchodzili z Jerozolimy, żeby wrócić do swoich dawnych zajęć. Ale oto umęczony Jezus porzucił grób, zaczął im się pojawiać w różnych okolicznościach, nawet w domu, którego drzwi były zamknięte. Wtedy dopiero zaczęli rozumieć zapowiedź zmartwychwstania. Widzieli przecież Zmartwychwstałego. To było zupełnie inne doświadczenie niż to z Łazarzem, którego wskrzesił Jezus. Przyjaciel Jezusa z Betanii pozostał takim samym człowiekiem. A Jezus stał się inny. Inne już było jego ciało. Przemienione. Mogło znaleźć się w niebie. Tam Jezus zasiadł po prawicy Ojca, jako Król, który uczestniczy we władzy Ojca. Wiemy, jakie były skutki tych wydarzeń. Uczniowie Jezusa także zostali przemienieni. Stali się niezwykle odważni. Życie dali za swojego Mistrza. Ale pewnie nie zastanawiali się zbytnio – jak później wielu teologów – jakie właściwie było i jest ciało Jezusa po Zmartwychwstaniu, jakie będzie ich ciało po śmierci, jaki będzie jego związek z duszą, która przecież razem z tym ciałem tworzy człowieka, jest człowiekiem. Na czym będzie polegał „stan przejściowy” między śmiercią a zmartwychwstaniem, jakie będzie przyszłe życie? Jak to możliwe, że człowiek z doczesności, z bytowania w czasie, przechodzi w wieczność? Czy wieczność może mieć początek, zacząć się w jakimś określonym momencie? - 37 - Można by jeszcze pytać, co tak naprawdę znaczy „zmartwychwstanie zmarłych”, „zmartwychwstanie ciała”, „zmartwychwstanie w Dniu Ostatecznym”? Jaki będzie Sąd Ostateczny? Czym jest piekło, czyściec, niebo? O tych sprawach czytałem niedawno w książce Josepha Ratzingera Śmierć i życie wieczne (Oficyna Wydawniczo-Poligraficzna „ADAM”, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 2000). Czytałem ją z myślą, że pomoże mi w refleksji na podjęty temat. Rezygnuję wszakże z wnikania w szczegóły. W gruncie rzeczy nie o to chodzi. Nie tworzę przecież teoretycznego dzieła z dziedziny eschatologii. Coraz bardziej umacniam się w przekonaniu, że nie trzeba znać tych wszystkich niuansów teologicznych, które dopiero co przykładowo zasygnalizowałem, żeby głęboko wierzyć. Osoby wierzące odznaczają się swoistą intuicją. Niejednokrotnie prości ludzie głębiej wnikają w sens prawd wiary niż profesorowie wyższych uczelni. Nie trzeba więc ubolewać nad nimi, że za mało wiedzą, nie potrafią subtelnie porównywać, rozróżniać. Posiadają za to łaskę wiary. Niepokoją się o los swoich współczesnych. I modlą się o przywrócenie „drugiej przestrzeni”, choć nie potrafią tak pięknie tego wyrazić, jak Czesław Miłosz w wierszu pod wymownym tytułem: Druga przestrzeń: Jakie przestronne niebieskie pokoje! Wstępowanie do nich po stopniach z powietrza. Nad obłokami rajskie wiszące ogrody. Dusza odrywa się od ciała i szybuje, Pamięta, że jest wysokość I jest niskość. Czy naprawdę zgubiliśmy wiarę w Drugą Przestrzeń? I znikło, przepadło i Niebo i Piekło? Bez łąk pozaziemskich jak spotkać Zbawienie? Gdzie znajdzie sobie siedzibę związek potępionych? - 38 - Płaczmy, lamentujmy po wielkiej utracie. Porysujmy węglem twarze, rozpuszczajmy włosy. Błagajmy, niech będzie wrócona Druga Przestrzeń. Drugą przestrzeń można przywracać ludziom przez myślenie o niej, przez wiarę głęboką, że ona naprawdę istnieje. A bramą do niej jest śmierć. Św. Augustyn przypisywał śmierci życiodajną siłę, która sprawia, że umierając zbliżamy się do życia. Jeśli o tym pamiętamy, to chyba nie przeraża nas koncepcja życia ludzkiego, jaką Heidegger przyjął, że mianowicie jest ono „byciem ku śmierci”. Warto pamiętać, że tenże sam Heidegger zaproponował jako lekarstwo na śmierć rozważanie o niej, stopniowe odrywanie się od całej przeszłości, od tego wszystkiego, co było, co uczyniliśmy, kim jesteśmy – by być gotowi. „Wolni od”, „wolni do”. Raniero Cantalamessa tak podsumowuje uwagi na temat koncepcji śmierci według Heideggera: „Ten program nie wydaje się nigdy tak piękny i słuszny, jak wtedy, gdy jest przeniesiony z płaszczyzny filozoficznej na płaszczyznę ewangeliczną i duchową” (s. 54-55). Dlatego wracamy do doświadczenia uczniów Jezusa. Po spotkaniach ze Zmartwychwstałym oni zrozumieli, ku czemu Jezus zmierzał przez całe życie: ku swojej godzinie. I ta godzina ich przemieniła. Oni dopiero wtedy zawierzyli Jezusowi. Bardzo mi pomaga w rozumieniu różnicy między wiarą a zawierzeniem opowiadanie o linoskoczku, do którego dość często wracam w swoim myśleniu. Przyjechał do pewnego miasta, rozpiął linę nad wysokim wodospadem i przechodził po niej na drugą stronę rzeki. Przechodził sam albo przenosił różne przedmioty. Zgromadzeni ludzie oklaskiwali go i wierzyli, że on za każdym razem przejdzie bezpiecznie. W pewnym momencie podszedł do mężczyzny, który zapewne najbardziej go oklaskiwał, i zaproponował: „To może ja pana przeniosę”. Mężczyzna - 39 - nie odważył się. Wierzył w umiejętności linoskoczka, ale gdy trzeba było zawierzyć, życiem zaryzykować, podziękował za usługę. Tak jest i z naszą wiarą. Zasadniczo wierzymy, ale nie potrafimy zawierzyć. Jest w nas rodzaj asekuranctwa. Boimy się, że jeżeli damy Panu Bogu palec, On weźmie nas za rękę i poprowadzi, dokąd nie chcemy. Uciekamy od Boga, w którego wierzymy, któremu mówimy, że Go kochamy. A właśnie wtedy zdajemy egzamin z naszej wiary – w godzinach próby, nieuleczalnej choroby, w tak zwanych sytuacjach granicznych, a więc wtedy, gdy trzeba zawierzyć. Nie sądziłem, że już w trakcie pisania tego rozdziału, w naszym domu zakonnym w Gdyni, stanę przed potrzebą zawierzenia. Bardzo mi zależy na tym, żeby dokończyć książkę, którą piszę po siedemdziesiątce. Będzie ona zapewne ostatnią w moim życiu. Ale dzisiaj zupełnie świadomie wyraziłem zgodę na to, żeby – jeżeli Pan zechce mnie zabrać do siebie przed jej dokończeniem – żeby zabrał. Po takim oświadczeniu mam poczucie, że moje refleksje o zawierzeniu nie są już tylko pobożnym teoretyzowaniem. Od zawierzenia już tylko krok do ufności i nadziei. Z naszego poszerzonego pacierza przypomina się akt nadziei: „Mam nadzieję, o Boże mój, że przez zasługi Jezusa Chrystusa dasz mi łaskę w tym życiu, a jeżeli przykazania Twoje zachowam, chwałę w życiu przyszłym, boś to sam obiecał, a jesteś w swoich obietnicach wierny. Boże, pomnóż nadzieję moją”. Wierzący chrześcijanin jest przekonany o potrzebie łaski, zarówno tej, która polega na naszym udziale w życiu Boga i jest stanem przyjaźni z Nim, jak i tej, bez której nie sposób wykonywać dobre czyny. Pierwszą katechizm nazywa łaską uświęcającą, drugą – łaską uczynkową. Jedna i druga są potrzebne, żeby nasze czyny miały wartość zbawczą, zasługującą i żebyśmy mogli przestrzegać Bożych przykazań. To jest przedziwna obietnica. Zachowanie przykazań przez człowieka będącego w stanie łaski staje się gwarancją jego udziału w chwale Boga. To wszystko zapewnia nam Bóg, wierny w swoich obietnicach. - 40 - Nie ma tu mowy wprost o śmierci, która jest obecna jakby w założeniu, w przejściu do przyszłego życia. A jeśli ono ma być życiem w chwale, to i droga do niego w ostatecznej ocenie musi być czymś dobrym i radosnym, niezależnie od okoliczności, które jej towarzyszą. Streszczeniem aktu nadziei jest hasło: „Jezu, ufam Tobie”. W ostatnich dziesięcioleciach kojarzy się ono ze św. Faustyną i nabożeństwem do Miłosierdzia Bożego. Do mistyki siostry Faustyny i do nabożeństwa przez nią proponowanego pomogli mi przekonać się dwaj krakowscy myśliciele – teolog, ks. Ignacy Różycki, i filozof, ks. Józef Tischner. Bardzo do mnie przemówiła książeczka tego ostatniego Drogi i bezdroża Miłosierdzia Bożego (Wydawnictwo AA, Kraków 1999). A przygodę, którą przeżył ks. Różycki z Dzienniczkiem siostry Faustyny, uważam po prostu za cud moralny. Jest to także przygoda z nabożeństwem do Miłosierdzia Bożego, mającym przygotować ludzi do spotkania z Bogiem Jedynym w Trójcy w godzinie śmierci. Ks. Różycki dokonał analizy teologicznej Dzienniczka. Na podstawie zapisków siostry Faustyny wyróżnił pięć „postaci” nabożeństwa: Pierwsza postać: cześć obrazu Jezusa Miłosiernego. Jego rysunek został ukazany w wizji, jaką s. Faustyna miała 22 lutego 1931 roku w celi płockiego klasztoru. Siostra wtedy otrzymała polecenie, żeby obraz został uroczyście poświęcony w pierwszą niedzielę po Wielkanocy, która ma być świętem Miłosierdzia. Treść obrazu bardzo ściśle wiąże się z liturgią tej niedzieli. „Przez obraz ten udzielać będę wielu łask dla dusz” – obiecał Pan Jezus (Dz 570). Ks. prof. Różycki zwraca uwagę, że obraz Miłosiernego Jezusa ma pełnić podwójną rolę: Po pierwsze, jest on narzędziem, przez które Pan Jezus rozdaje łaski. Nie obraz daje łaski, ale Jezus przez obraz. Po drugie – obraz z wyraźnej woli Jezusa jest znakiem, który ma przypominać Chrystusowe żądanie czynienia miłosierdzia. O tej roli obrazu często zapominamy. Dlatego należy przypomnieć, że sama cześć obrazu bez uczynków miłosierdzia nie jest nabożeństwem, którego Chrystus pragnie. Wielbiciele Miłosierdzia Bożego powinni dostosować się do Chrystusowego - 41 - żądania, aby żaden dzień nie upłynął bez jednego choćby aktu miłosierdzia – czynu, słowa lub modlitwy. Druga postać nabożeństwa – to Święto Miłosierdzia. Ma ono ogromną rangę. Z tym świętem związał Jezus niezwykłe obietnice: „Kto w tym dniu przystąpi do Źródła życia, ten dostąpi zupełnego odpuszczenia win i kar” (Dz 300). W tym dniu, w niedzielę po Wielkanocy, kapłani mają głosić kazania, homilie o Miłosierdziu Bożym, którego Bóg udziela nam przez Chrystusa. Trzecia postać nabożeństwa: Koronka do Miłosierdzia Bożego. Koronkę podyktował Pan Jezus Siostrze Faustynie w Wilnie we wrześniu 1935 roku jako modlitwę na przebłaganie za jej grzechy i całego świata. A oto obietnice związane z tą modlitwą: „Przez odmawianie tej koronki zbliżasz ludzkość do Mnie” (Dz 929). „Dusze, które będą odmawiać tę koronkę, miłosierdzie moje ogarnie […] w życiu, a szczególnie w śmierci godzinie” (Dz 754). Czwarta postać nabożeństwa: Godzina Miłosierdzia. W październiku 1937 roku, w bliżej nie opisanych przez s. Faustynę okolicznościach, polecił Pan Jezus czcić godzinę śmierci. Dokładnie określił sposoby modlitwy, właściwe dla tej formy kultu Miłosierdzia Bożego. Powiedział do Siostry: „Staraj się w tej godzinie odprawiać Drogę Krzyżową, o ile ci na to obowiązki pozwolą; a jeśli nie możesz odprawić Drogi Krzyżowej, to przynajmniej wstąp na chwilę do kaplicy i uczcij Moje serce, które jest pełne miłosierdzia w Najświętszym Sakramencie; a jeżeli nie możesz wstąpić do kaplicy, pogrąż się w modlitwie tam, gdzie jesteś, chociaż przez króciutką chwilę” (Dz 1572). „W tej godzinie – obiecał Pan Jezus – uprosisz wszystko dla siebie i innych, w tej godzinie stała się łaska dla świata całego – miłosierdzie zwyciężyło sprawiedliwość” (Dz 1572). Słyszałem kiedyś, że na Filipinach telewizja nadaje o godzinie 15:00 Koronkę do Miłosierdzia Bożego. A w Przedmowie do trzeciego wydania Dzienniczka czytam, że na Dalekim Wschodzie – może także na Filipinach – wyprodukowano specjalne zegarki, sygnalizujące o godzinie trzeciej po południu „wielką Miłosierdzia”. Przypominają one godzinę śmierci Chrystusa na krzyżu. - 42 - godzinę Wreszcie piąta postać nabożeństwa: Szerzenie czci Miłosierdzia. I także obietnica z tym związana: „Dusze, które szerzą cześć Miłosierdzia Mojego, osłaniam [je] przez całe życie, jak czuła matka swe niemowlę, a w godzinie śmierci nie będę im Sędzią, ale miłosiernym Zbawicielem” (Dz 1075). Przypomnijmy jeszcze raz na zakończenie tego przeglądu postaci czy form nabożeństwa, że istotą kultu Miłosierdzia Bożego jest postawa chrześcijańskiej ufności względem Pana Boga i czynnej miłości bliźnich. Nie wszyscy czytelnicy tej książki odmawiają codziennie analizowany wcześniej akt nadziei i Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Zdecydowana większość modli się zapewne słowami „Zdrowaś Maryjo”. To piękna modlitwa nawiązująca do Ewangelii, do scen Zwiastowania i Nawiedzenia. Może nie zawsze pamiętamy, że w jej drugiej części polecamy się Matce Jezusa i Matce naszej z myślą o godzinie śmierci. Przypomnijmy: „Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen”. Modlimy się więc do Matki jako do Patronki Dobrej Śmierci. Wiemy, że takim patronem, oficjalnie uznanym przez Kościół, jest także św. Józef. Dlaczego? Wszystko wskazuje na to, że przy jego śmierci były obecne Najświętsze Osoby – Przybrany Syn i Żona. Nie ma o tym wzmianki w Ewangelii, ale właśnie milczenie Ewangelistów wskazuje na to, że – zanim Jezus rozpoczął działalność apostolską – po cichu, ale w obecności Najbliższych Istot, św. Józef odszedł. I na pewno towarzyszy umierającym razem z Jezusem i Maryją. Dlatego wielu ludzi umiera wypowiadając te trzy Imiona: Jezus, Maryja, Józef. Pytajmy dalej: Dlaczego modląc się do Najświętszej, myślimy o godzinie śmierci? I dlaczego ta godzina jest taka ważna? Odpowiedź możemy znaleźć w książce teologa węgierskiego pochodzenia, Ladislausa Borosa, Misterium mortis (Misterium mortis. Człowiek w obliczu ostatecznej decyzji, Instytut Wydawniczy PAX, 1974). Autor daje wyraz przekonaniu, że decydujący wybór człowieka dokonuje się w momencie śmierci. Za Chrystusem albo przeciw Chrystusowi. Różne dane wskazują na to, że właśnie w tym momencie człowiek, w jakimś przedziwnym błysku, ogląda całą swoją przeszłość. Widzi, co było dobrego, i widzi swoje grzechy. Zapewne dziękuje i przeprasza, i tak dokonuje się wspomniany decydujący wybór. - 43 - Takiemu przekonaniu dawali ludzie wyraz i w poprzednich wiekach, ale w dużej mierze upowszechniło się ono dzięki Borosowi. O śmierci coraz częściej myślimy nie w kategoriach fizjologii, jako o ostatnim drgnieniu człowieka, ale właśnie jako o momencie decydującego wyboru. Niezwykle ważny jest więc ten moment, ważna jest godzina, ku której człowiek zdąża, podobnie jak Chrystus. Mistrz z Nazaretu przynajmniej kilkakrotnie uroczyście zapowiadał swoją godzinę. Mówił, że Syn Człowieczy będzie cierpiał i zostanie zabity przez ludzi. Umrze. Piotr nie mógł słuchać o tym spokojnie. Oponował: „Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie” (Mt 16,22). W związku z tym otrzymał niezwykle mocną odprawę od Mistrza, który nazwał go szatanem. Szatan znaczy tyle co przeciwnik. Piotr został tak nazwany, gdyż sprzeciwił się zbawczemu planowi Boga. A przecież tak trzeba było, żeby Chrystus cierpiał, umarł i zmartwychwstał. Gdyby tylko cierpiał i umarł, byłaby tragedia, byłby totalny bezsens. Ale zmartwychwstał. Dlatego ma sens ewangelizacja, katecheza. Życie ma sens. W tym wszystkim znajdujemy znamienną wskazówkę: Warto myśleć o swojej ostatniej godzinie. Dla wielu będzie ona godziną cierpienia. Dla wszystkich godziną śmierci. Oby także dla wszystkich była godziną radosnego zmartwychwstania. O to naprawdę powinniśmy się modlić. I to nie jest tani morał. To jest konieczność. Chodzi o nasze być albo nie być. - 44 - Oswajanie przez miłość i tęsknotę To, co napisałem o Miłosierdziu Bożym, w nawiązaniu do hasła-modlitwy „Jezu, ufam Tobie”, niech stanowi wprowadzenie do niniejszych rozważań. Jak w przypadku wiary i nadziei, przytaczam także akt miłości: „Miłuję Cię, o Boże mój, nade wszystko, boś jest nieskończonej miłości godzien, a dla miłości Twojej kocham bliźnich swoich i z serca odpuszczam wszystkim nieprzyjaciołom moim. O Boże, daj, abym Cię coraz więcej miłował”. Jakie ogromne bogactwo jest zawarte w tej modlitwie! Ona nawiązuje do najważniejszego w chrześcijaństwie przykazania: „Będziesz miłował Pana Boga Twojego z całego serca swego, z całej duszy swojej, ze wszystkich sił swoich, a bliźniego jak siebie samego”. W przygodę ukochania Boga mam więc zaangażować serce, rozum, wolę, wszystkie siły. Warto od czasu do czasu przymierzyć do tego przykazania swoją codzienność. Czy ja naprawdę angażuję wszystkie swoje władze i wszystkie siły? A może niekiedy trudno znaleźć kilka minut w ciągu doby na modlitwę? To jest przykazanie i to największe: ukochać nade wszystko i ze wszystkich sił. Dlaczego? Bo On jest nieskończonej miłości godzien. Wyżej naszych hołdów już nie potrafimy zaadresować. On jest na szczycie naszej hierarchii wartości, dlatego trzeba Go tak miłować, nade wszystko, ze wszystkich sił. Ale Bóg nie jest egoistą. Dla tej największej miłości, z Jego polecenia, mamy kochać ludzi, nazwanych bliźnimi. Nie ma dwóch miłości. Jest jedna miłość, którą kierujemy do Boga i do bliźnich. Ma się różnić proporcją, gdyż Boga – z racji wyżej wskazanych – nade wszystko. A bliźnich w Bogu. Warto przypomnieć, że tym, co różni chrześcijaństwo od wszystkich innych religii, jest przykazanie miłości nawet nieprzyjaciół. A to znaczy, że nawet nieprzyjaciołom nie powinniśmy źle życzyć. Jednak z przykazania wcale nie wynika, że wszystkich ludzi mamy kochać jednakowo. Jeden z moich mądrych, inteligentnych wychowawców mawiał, że to byłoby nawet niesprawiedliwie, gdybyśmy wszystkich kochali jednakowo. Mamy prawo mieć serdecznych przyjaciół - 45 - i kochać ich bardziej niż innych. Ale na przykład św. Teresa z Avili większą miłością darzyła swoich nieprzyjaciół. Piszę o tym w dalszym ciągu rozdziału. Powtarzałem nieraz w ramach katechezy przedślubnej, że nie powinno się stawiać dylematu: Bóg czy człowiek. Mogę i powinienem ukochać Boga w człowieku, a człowieka w Bogu. Ciągle z tym zastrzeżeniem, że Boga nade wszystko, gdyż On jest godzien nieskończonej miłości. Akt miłości kończy się serdeczną prośbą, żebym coraz więcej miłował. Bóg chce nas jak najbardziej upodobnić do Siebie. Dlatego Chrystus poleca: „Bądźcie […] doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5,48). A to znaczy, że nigdy nie wolno powiedzieć: dość. Świętość, miłość na miarę Boga. A więc właściwie bez miary. „Jak śmierć potężna jest miłość” – czytamy w Pieśni nad Pieśniami (8,6). Te słowa odnoszą się do miłości dwojga ludzi, ale o wiele bardziej do ukochania Boga. Apostoł Paweł pisze: „Pragnę odejść, by być z Chrystusem […]. Umrzeć to dla mnie zysk […]. Nadszedł już dla mnie czas opuszczenia żagli […]” (por. Flp 1,21-24; 2 Tm 4,6). Skąd czerpał Paweł pogodę ducha w obliczu śmierci? Niewątpliwie z wiary. Ale przede wszystkim z miłości do Jezusa Chrystusa. „Ja wiem – wyznaje – że ani śmierć, ani życie nie mogą oddzielić mnie od miłości Boga, która jest w Jezusie Chrystusie, Panu naszym” (Rz 8,38). Pawłowe słowa mogłaby z jeszcze większym żarem, z większą prawdą powtarzać Matka Jezusa. W czwartej tajemnicy chwalebnej Różańca myślimy o Jej wniebowzięciu, o tym, że z duszą i ciałem została wzięta do nieba. A więc w Jej dziejach dokonał się ogromny skrót. Ona nie musi czekać na zmartwychwstanie ciał. Już zmartwychwstała, podobnie jak Jej Syn. I podobnie jak Syn umarła, choć w ciągu wieków przed takim twierdzeniem wzdragało się wielu myślicieli. Mówili i pisali o Jej zaśnięciu, które uzasadniali w ten sposób, że przecież była, jest wolna od zmazy grzechu pierworodnego i nie musi ponosić jego konsekwencji. Owszem, Jej ciało nie uległo rozkładowi. Od razu po śmierci, a może lepiej powiedzieć w chwili śmierci, zostało wzięte do nieba. Dogmat wniebowzięcia nie wyklucza jednak śmierci, podobnie jak wniebowstąpienie Jezusa. - 46 - Dlaczego miałaby być bardziej uprzywilejowana od Jezusa, Boga-Człowieka? Jest podobna do Syna także w Jego śmierci. I do nas bardziej podobna. Jeszcze bliższa – przez cierpienie i przez śmierć. Jeżeli ktokolwiek z czytelników gotów jest mnie posądzić, że ocieram się o herezję, to powiem, że teza o śmierci Maryi coraz bardziej toruje sobie drogę nie tylko we współczesnej teologii, ale także w oficjalnym nauczaniu Kościoła. W przemówieniu podczas audiencji generalnej w dniu 25 czerwca 1997 roku Jan Paweł II, powołując się na tradycję, jednoznacznie opowiedział się właśnie za tezą o śmierci Jego Matki […]. Matka nie jest większa od Syna, który przyjął śmierć” (Cytuję za: ks. Wacław Siwak, Fiat mihi secundum verbum. Maryja w Tajemnicy Wcielenia według Jana Pawła II, Redakcja Wydawnictw Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, Lublin 2001, s. 134). Tak więc, rozważając czwartą tajemnicę chwalebną Różańca mamy prawo myśleć o śmierci z miłości i tęsknoty. Ogromnej miłości i tęsknoty doświadczali mistycy. Tęskniąc za Bogiem, tęsknili za śmiercią. Ale przede wszystkim bardzo umiłowali. Dawali temu wyraz w swoich dziełach. Św. Teresa od Jezusa na przykład w Twierdzy wewnętrznej przekonuje swoje córki duchowe, że bez miłości wspaniałomyślnej nie ma prawdziwej miłości Boga (M.III – R.II – 7,8). W następnym „mieszkaniu” wskazuje na cechy prawdziwej miłości: „Pragnę, byście wiedziały i o tym pamiętały, że jeżeli chcemy znaczny uczynić postęp na tej drodze i dojść do tych mieszkań, do których tęsknimy, nie o to nam chodzić powinno, byśmy dużo rozmyślały, jeno o to, byśmy dużo miłowały, a zatem i to głównie czynić i do tego przykładać się powinnyśmy, co skuteczniej pobudza nas do miłości. Ale może jeszcze nie wiemy, co to jest miłość, czasem zresztą nie bardzo bym się dziwiła. Otóż wiedzmy, że nie ta dusza więcej miłuje, która większych doznaje smaków i słodkości, ale ta, która mocniejsze ma postanowienie i usilniejsze pragnienie we wszystkim podobać się Bogu i pilniej się stara o to, by w niczym Go nie obrazić i goręcej Go błaga o coraz dalsze rozszerzenie czci chwały Syna Jego i coraz wyższy wzrost świętego Kościoła katolickiego. Te są znaki prawdziwej miłości, tylko nie sądźcie, że tu już nie można o niczym innym myśleć i że skoro myśl na chwilę od nich się odwróci, wszystko już jest stracone” (M.IV – R.I – 7). - 47 - Dalej św. Teresa zauważa, że miłość prawdziwa nigdy nie próżnuje: „Dusza, która za cel sobie zakłada stać się oblubienicą Boga samego, która dostąpiła zaszczytu obcowania z Boskim Jego Majestatem, która już na takie wysokie, jak je opisałam, szczyty wstąpiła, nie może zasypiać w bezczynności” (M.V – R.IV – 10). W dziełach mistyków można znaleźć wiele uwag na temat miłości bliźniego. W cytowanej już Twierdzy wewnętrznej św. Teresa zapewnia swoje córki duchowe, że miłość bliźniego jest sprawdzianem miłości Bożej (M.V – R.IV – 8), i wówczas jest doskonała, kiedy z tej miłości pochodzi (M.V – R.IV – 9). Owszem, życie nie ma wartości bez miłości bliźniego (M.V – R.III – 12). Szokujące wręcz dla wielu chrześcijan mogą być rozważania o miłości nieprzyjaciół: „Prawda to niezawodna; poniewierki wszelkie i poniżenia nie przygnębiają jej ducha, ale go, przedziwnie, pokrzepiają, bo doświadczenie już ją nauczyło, jak wielkie tą drogą osiąga zyski i korzyści. Za czym już i nie sądzi, by ci, którzy ją prześladują, obrażali Boga; w prześladowaniach tych widzi tylko miłościwe dla dobra jej zrządzenie boskiej łaskawości Jego. Mając zaś to jasne poznanie, że przeciwnicy napaściami swymi pomagają jej do postępu w cnotach, serdeczną, najczulszą ogarnia ich miłością, bo w jej przekonaniu, nieprzyjaciele ci, dając jej sposobność do zaskarbienia sobie tak wielkich zasług, mocniej i lepiej ją kochają niż ci, którzy jej szacunek okazują i głoszą jej pochwały” (M.VI – R.I – 5). Na końcu tego fragmentu jest odnośnik odsyłający do następującego przypisu: „Tak postępowała zawsze św. Teresa. Szczególną miłością kochała tych, którzy jej większą przykrość lub zniewagę wyrządzili”. Należy więc ćwiczyć się w miłości Boga i bliźniego, żeby dojść do najwyżej położonego mieszkania, do nieba. A tęsknota jest tym większa, im bardziej tutaj na ziemi doświadczyło się zjednoczenia z Bogiem. Przekonuje nas o tym św. Teresa Wielka, przekonują wszyscy mistycy, łącznie z naszą św. Faustyną. Opracowując ten rozdział zajrzałem do dzieł św. Teresy od Jezusa i do Dzienniczka św. Faustyny. Zrozumiałem dobitniej, że drogą do oswajania śmierci może być dla nas lektura mistyków, przy czym doświadczenia duchowe naszej polskiej świętej wcale nie ustępują przeżyciom największych spośród nich. Zdumiewa to tym bardziej, że jej edukacja skończyła się na trzeciej klasie szkoły - 48 - powszechnej. Św. Teresa ma wielkie zasługi także dla języka hiszpańskiego, jest doktorem Kościoła, nasza święta z trudem pisała w ojczystym języku. Popełniała wiele błędów stylistycznych, gramatycznych, interpunkcyjnych. Ale jakże obrazowym językiem posługiwała się, żeby wyrazić wielkie sprawy Boże! Była świadoma swojej nieporadności. Ale też widziała, jak Pan Bóg uzupełnia braki. Zapisała w lipcu 1937 roku: „Poznałam i doświadczyłam, że dusze, które żyją w miłości, odznaczają się wielkim światłem w poznawaniu rzeczy Bożych, jak we własnej duszy, tak i w duszach innych. I dusze proste, nie mające wykształcenia, odznaczają się wiedzą” (1191). Zdumiewająco potrafią przeżywać obecność Boga: „Dziś wieczorem (13 sierpnia 1936) przenika mnie obecność Boża, w jednej chwili poznaję wielką świętość Boga. O, jak mnie przytłacza ta wielkość Boga, wtenczas poznaję całą przepaść swą i nicość. Jest to wielka męka, bo za poznaniem idzie miłość. Dusza gwałtownie rwie się do Boga i stają wobec siebie dwie miłości: Stwórca i stworzenie; jedna kropelka chce się mierzyć z oceanem. W pierwszej chwili kropla chciałaby w sobie zamknąć ten ocean niepojęty, ale w tej samej chwili poznaje, że jest jedną kropelką i wtenczas zostaje zwyciężona, przechodzi cała w Boga – jak kropla w ocean… Ten moment w pierwszej chwili jest męką, ale tak słodką, że dusza doznając jej, jest szczęśliwa” (702). Św. Faustyna żyła nadzieją, że będzie czynna także w niebie: „Czuję dobrze, że nie kończy się posłannictwo moje ze śmiercią, ale się zacznie. O dusze wątpiące, uchylę wam zasłony nieba, aby was przekonać o dobroci Boga, abyście już więcej nie raniły niedowierzaniem Najsłodszego Serca Jezusa” (281). I jeszcze piękne świadectwo tęsknoty za Bogiem – trzy spośród wielu: „W czasie Adwentu obudziła się w duszy mojej tak wielka tęsknota za Bogiem. Duch mój rwał się do Boga całą swą mocą, jaką ma w swoim jestestwie. W tym czasie Pan udzielił mi wiele światła poznania Jego przymiotów” (180). „Tego samego dnia wieczorem (15 VIII 1935) uczułam w duszy wielką tęsknotę za Bogiem; nie widzę Go w tej chwili oczyma ciała, jak dawniej, ale wyczuwam Go, a nie pojmuję; to mi sprawia tęsknotę i mękę nie do opisania. Konam z pragnienia, by Go posiąść, by w Nim zatonąć na wieki. Duch mój całą siłą dąży do Niego, nie masz nic na świecie, co by mnie pocieszyć mogło. O, miłości wiekuista, - 49 - teraz rozumiem, jak w ścisłej zażyłości było serce moje z Tobą, bo cóż mnie zadowoli w niebie, albo na ziemi, oprócz Ciebie, o Boże mój, w Którym utonęła dusza moja” (469). „Tęsknię za Tobą, o Stwórco mój i Boże wiekuisty, ani uroczystości, ani piękne śpiewy nie koją mej duszy, ale pobudzają mnie do coraz większej tęsknoty. Na samo wspomnienie Imienia Twego, rwie się duch mój do Ciebie, Panie” (850). Jestem przekonany, że mistycy mogą być naszymi wspaniałymi mistrzami w drodze do nieba, a co za tym idzie, w przygotowaniu do dobrej śmierci, w jej oswajaniu. Żałuję, że dopiero w wieku emerytalnym przeczytałem całe tomy dzieł św. Teresy Wielkiej i św. Jana od Krzyża. Przymierzałem się wcześniej, ale przerwałem lekturę. Czyżbym dojrzał do niej dopiero po sześćdziesiątce? W swoich modlitwach dwoje mistyków hiszpańskich i św. Teresę od Dziesiątka Jezus nazywam patronami mojego wieku emerytalnego. Na dobrą sprawę także św. Faustynę mógłbym tak nazywać. Wcześniej przeczytałem część Dzienniczka i odłożyłem go. Wróciłem po kilku czy kilkunastu latach i wtedy urzekła mnie jego głębia. Już mi nie przeszkadzały błędy językowe. W rozdziale o miłości i tęsknocie przytoczyłem i pokrótce przeanalizowałem akt miłości z poszerzonego pacierza – w poprzednim rozdziale akty wiary i nadziei. Pozostał jeszcze akt żalu: „Żałuję serdecznie, o Boże mój, żem Ciebie, Dobroć nieskończoną, grzechami obraził. Brzydzę się nimi i postanawiam więcej nie grzeszyć z pomocą łaski Twojej, o którą Cię serdecznie proszę”. Jaka postawa spod znaku tej modlitwy potrzebna jest w życiu! Postawa żalu. Mamy się odwrócić od grzechów, jeżeli chcemy trafić do nieba, jeżeli chcemy mieć dobrą śmierć i w decydującym momencie dokonać właściwego wyboru. Żałuję serdecznie, przecież grzech jest czymś straszliwym, jeżeli swym ostrzem godzi w Dobroć nieskończoną. Sprawia, że człowiek odwraca się od Boga, przekreśla przyjaźń z Nim. Jeżeli jest to grzech ciężki, jest wyborem piekła. Przecież w każdej chwili może człowieka zaskoczyć śmierć. A wtedy, jaki będzie ten ostateczny wybór? Żałuję więc z całego serca. Konsekwencją żalu ma być postanowienie poprawy. Mocne postanowienie. Nie jakieś tam sobie – zdawkowe, zwyczajowe, ale właśnie - 50 - mocne. Wtedy jest szansa, że nie będę wracał do tych najgorszych, najbardziej niebezpiecznych grzechów. Ale sam tego nie osiągnę. Będzie potrzebna pomoc Boga, którą nazywamy łaską. Bóg pragnie nam jej udzielać. I nie z łaski – jak żebrakom. Ale z gracją, z wdziękiem. Powtarzam przy różnych okazjach, że nieporównanie lepiej postawę Boga pomagającego wyrażają języki romańskie. W tychże językach są wyrażenia wskazujące na to, że Pan Bóg daje nam potrzebną pomoc właśnie z gracją. Niemal jak równy równemu. I – powtórzmy to – pragnie dawać. Mamy więc zapewnione pomoce, żeby dojść do nieba, mieć szczęśliwą śmierć, w decydującym momencie dokonać właściwego wyboru. Ale na to wszystko człowiek zapracowuje, powinien zapracowywać przez całe życie. Dobrze, że w poszerzonym pacierzu mamy akty wiary, nadziei, miłości i żalu. Możemy się mobilizować. Ale brak mi było, przynajmniej od kilku lat, aktu tęsknoty. Pisząc ten rozdział uzupełniłem brak. Napisałem taką modlitwę: „Boże, Ciebie bezgranicznie ukochało i za Tobą tęskniło wielu świętych ludzi, bo jesteś tego ze wszech miar godzien. Niech nieustannie rośnie także moja tęsknota za Tobą”. Dojrzewanie przez ból W dwóch poprzednich rozdziałach próbowałem ukazać, jak można oswajać śmierć przez wiarę i nadzieję, przez miłość i tęsknotę. Przechodzę teraz do refleksji o dojrzewaniu przez ból. Właśnie dojrzewaniu. W dużej mierze będę korzystał z książki Davida Kesslera, w której ponad trzydzieści stronic poświęcił autor różnym aspektom bólu. Szczególnie jeden fragment dotyczy wprost zagadnienia określonego w tytule niniejszego rozdziału. Oto on: „Każdy ból ma swój cel, nawet ból towarzyszący śmierci. Ten ból pomaga umrzeć. Powoduje, że powłoka, którą nazywamy ciałem, nie nadaje się dłużej do zamieszkiwania. Trzymamy się życia tak długo, jak się da, przywierając do istoty i tożsamości swego ciała. Jedynie jakaś potężna siła jest w stanie odłączyć nas od tego wszystkiego, co znamy. Ból może okazać się siłą, która pomaga nam oddzielić się i pozwolić życiu odejść. Dla niektórych jest to pchnięcie, zmuszające do skoku w - 51 - nieznane. Widziałem wielu ludzi zdeterminowanych, by żyć, którzy zmieniali zdanie dopiero wtedy, gdy ciało ich wypełnił ból. Niektórzy mówią: «Nie wiem, co jest dalej, ale to musi być lepsze niż ten ból». Dla tych, którzy doświadczają bólu, śmierć stanowi ulgę” (s. 88-89). Ja także znałem wielu takich ludzi. Towarzyszyłem im w chorobie nawet przez kilka lat. Pragnęli żyć, a zgodę na śmierć zaczynali wyrażać dopiero wtedy, gdy ból stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Czy jednak zawsze umieraniu człowieka towarzyszy ból? Kessler, człowiek zawodowo związany z ruchem hospicyjnym, sądzi, że nie: „Nie zawsze umieranie jest bolesne. Niektórzy pacjenci z zaawansowanym rakiem mówią, że nie odczuwają bólu związanego z chorobą. Osoba starsza, cierpiąca na zapalenie płuc, może odejść zupełnie bezboleśnie. Pogorszenie się zdolności oddychania może nieść ze sobą sporo niepokoju i obaw, lecz przy zastosowaniu właściwych leków ból nie powinien stwarzać problemów. Pracownicy służby zdrowia określają często zapalenie płuc mianem «najlepszego przyjaciela starszej osoby» gdyż przynosi szybką, na ogół bezbolesną śmierć” (s. 72-72). I dalej następują takie uwagi doświadczonego autora: „Nie potrafimy zapobiec fizycznemu bólowi choroby, ale możemy przeciwdziałać bólowi niepotrzebnemu. Mamy do dyspozycji wiele skutecznych leków oraz prawo do ich użycia w celu zmniejszenia ciężaru choroby […]. Przy nowoczesnych czynnikach usuwających ból nikt nie powinien być zmuszony do życia czy umierania w bólu. Personel medyczny jest zobowiązany zrobić wszystko, co w jego mocy, by usunąć ból” (s. 73). Warto zwrócić uwagę na wyrażenie: „nikt nie powinien być zmuszony”. Byli i są wszakże ludzie, którzy nie chcą korzystać ze środków znieczulających, pragną współcierpieć z Chrystusem, żeby w ten sposób przyczyniać się do zbawienia ludzi. Raz i drugi próbowałem ich naśladować. Ostatnio po operacji by-passów, której dokonano tuż przed Bożym Narodzeniem 1997 roku. Po tym doświadczeniu zanotowałem w swoich „zapiskach szpitalnych”, które znajdują się na końcu tej książki: - 52 - „Były takie trzy kwadranse w dniu św. Szczepana Męczennika, między godziną 19:00 a 20:00, że ból przekraczał po prostu moją odporność. Uświadomiłem sobie, że gdyby trwał całą noc, chyba nie wytrzymałbym. I wtedy poprosiłem o środki znieczulające. Potem – myśląc zwłaszcza o torturowanych i przewlekle chorych – zastanawiałem się, czy mam prawo prosić o środki nasenne czy przeciwbólowe? Trzy noce po operacji zdecydowanie zweryfikowały mój stosunek do cierpienia i moje plany na resztę życia. Pragnę pójść śladami wielkich mistyków, a zarazem nie umiem cierpieć. A to przecież jest droga do miłości, takiej porywającej i oczyszczającej wszystko”. Może to doświadczenie bólu w jakiejś mierze usprawiedliwia moje o nim pisanie? Ból – poza tym, że niejednokrotnie podbudowuje zgodę na śmierć własną – uwrażliwia na cierpienie bliźnich. Tak to widzi Kessler: „Ból może nam dać głębokie zrozumienie obaw innych ludzi, empatię potrzebną do opieki, a także pragnienie niesienia pomocy. Ból pogłębia zdolność odczuwania i doświadczania życia. Walczymy o to, by unikać cierpienia, jednak ono otwiera nasze oczy i uszy na ból innych” (s. 88). W naszym życiu mamy do czynienia nie tylko z bólem fizycznym. Są jeszcze pochodne bólu, jak choćby lęk. Kessler twierdzi, że przez całe lata zajmowania się osobami nieuleczalnie chorymi nie spotkał ani jednej, która by w jakimś momencie się nie bała. Jeżeli człowiek przez lata żyje z chorobą zagrażającą życiu, rośnie napięcie, którego rezultatem bywa strach. A ten potęguje ból. Naturalną reakcją na chorobę i ból bywa gniew, smutek, żal, przygnębienie. Wszystkie te odmiany bólu emocjonalnego mogą być nie mniej kłopotliwe niż ból fizyczny. Ten ostatni łatwo jednak zobaczyć. Jeśli do pokoju wejdzie osoba z krwawiącą ręką, wszyscy przerwą zajęcia i zajmą się nią tak, jak tego potrzebuje. Ból emocjonalny natomiast trudno dostrzec, a jeszcze trudniej zrozumieć. Na szczególną uwagę zasługuje następująca opinia Kesslera, za którą idą praktyczne rady: - 53 - „Jedyna droga, by wyjść z bólu, prowadzi przez ból. Opieranie się czy odmawianie zmierzenia się z bólem opóźnia jedynie to, co nieuniknione i potęguje smutek. Możemy nie chcieć stawać wobec bólu albo go odczuwać, lecz on dzięki temu nie zniknie. Możemy go odsunąć, ale tylko kosztem przedłużenia problemu. Dlatego lepiej jest przechodzić przez wydarzenia wtedy, gdy mają miejsce, reagując otwarcie i szczerze na wszystko, co się dzieje. Porozmawiajmy z kimś o swoim bólu, czy to fizycznym, czy emocjonalnym. Trzymając kogoś za rękę, zapłaczmy. Może to nas przerażać. Może się zdawać, że mamy uwięzioną dłoń i przebiegnie po nas straszliwa fala bólu […]. Cokolwiek by się stało, nie uciekajmy od bólu. Jesteśmy silniejsi, niż nam się wydaje, i nigdy nie przydarza nam się więcej, niż potrafimy znieść” (s. 99). Tyle z doświadczeń człowieka, który towarzyszył wielu cierpiącym bliźnim. Dla chrześcijanina szczególną wymowę ma jednak to, co mówił Chrystus i co jest napisane w Piśmie Świętym Nowego Testamentu. Sięgnąłem po Skorowidz doktrynalny, dodany do tekstu biblijnego. Nie znalazłem w nim hasła „ból”, tylko odpowiednik: „cierpienia”. Pominąłem to, co dotyczy Chrystusa i Jego Męki. Uwzględniłem teksty na temat cierpień ludzi. One są odpowiednio uszeregowane. Mateusz w rozdziale dziesiątym swojej Ewangelii przytacza Chrystusowe zapowiedzi prześladowań, wezwanie do męstwa w ucisku i do wyrzeczenia. Jezus mówi wprost: „Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien. Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z Mego powodu, znajdzie je” (Mt 210, 38,39). Takiej postawie wyrzeczenia ma towarzyszyć troska o drugiego człowieka: „Kto poda kubek zimnej wody jednemu z tych najmniejszych…” (Mt 10,42). W dalszym ciągu Ewangelii św. Mateusz napisał zapowiedź prześladowań: „Wtedy wydadzą was na udrękę i będą was zabijać, i będziecie w nienawiści u wszystkich narodów z powodu mego imienia” (Mt 24,9). Pośród tych wszystkich bolesnych doświadczeń ma jednak dojrzewać wielkie dobro: „Lecz kto wytrwa do - 54 - końca, ten będzie zbawiony” (Mt 24,13). Podobne wypowiedzi Chrystusa znajdujemy również w innych Ewangeliach. Apostołowie zrozumieli naukę Mistrza w tym względzie i to nie była dla nich tylko teoria. Oni byli więzieni, bici, kamieniowani. W Antiochii, Derbe, Listrze, Ikonium umacniali uczniów, „zachęcając do wytrwania w wierze, bo przez wiele ucisków trzeba nam wejść do królestwa Bożego” (Dz 14,22). Nigdzie jednak nie zachęcali do cierpiętnictwa. Wśród cierpień dojrzewali do wolności i chwały dzieci Bożych (Rz 8, 18-22) i do pociechy doznawanej od Boga (2 Kor 1,3n). Jeżeli byli wydawani na śmierć z powodu Jezusa to po to, żeby Jego życie objawiło się w ich śmiertelnym ciele (2 Kor 4,8n). To przecież ze względu na Chrystusa była im dana łaska „nie tylko w Niego wierzyć, ale i dla Niego cierpieć” (Flp 1,290) . Św. Paweł odważył się napisać aż takie zdanie: „Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół” (Kol 1,24). Dopełniam braki udręk Chrystusa… A przecież od wieków, chyba od początku chrześcijaństwa, panuje przekonanie, że – jak to czytamy w komentarzu do tego zdania – skuteczności zadośćczyniącej i uświęcającej męki Chrystusa nie może niczego brakować. Natomiast cierpienia całego Mistycznego Ciała Chrystusa trwać będą do końca świata i każdy z Jego członków je „dopełnia”. Podobnie jak Apostoł. I jeszcze świadectwo św. Piotra: „Umiłowani! Temu żarowi, który pośrodku was trwa dla waszego doświadczenia, nie dziwcie się, jakby was spotkało coś niezwykłego, ale cieszcie się, im bardziej jesteście uczestnikami cierpień Chrystusowych, abyście się cieszyli i radowali przy objawieniu Jego chwały” (1 P 4,12-13). Wszyscy Apostołowie, których świadectwa znamy, wypowiadali się w duchu błogosławieństw. Wskazywali na potrzebę cierpień, ale też wzywali do radości. Trzeci tytuł tak zapisano w Skorowidzu: Zapowiedział ich ostateczne zniesienie jako nagrodę eschatologiczną. Ich – to znaczy cierpień. A zapowiedział Chrystus w takich słowach: „Także i wy teraz doznajecie smutku. Znowu jednak was zobaczę i rozraduje się serce wasze, a radości waszej nikt wam nie zdoła odebrać” (J 16,22). - 55 - Znamienne zdania znajdujemy w Apokalipsie św. Jana. Najpierw w tym miejscu, gdzie jest mowa o triumfie wybranych: „Nie będą już łaknąć ani nie będą już pragnąć, i nie porazi ich słońce ani żaden upał, bo paść ich będzie Baranek, który jest pośrodku tronu, i poprowadzi ich do źródeł wód życia: i każdą łzę otrze Bóg z ich oczu” (Ap 7, 16-17). To wyrażenie wraca w przedostatnim rozdziale: „I otrze z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już odtąd nie będzie. Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu już [odtąd] nie będzie, bo pierwsze rzeczy przeminęły” (Ap 21,4). Przeminą łzy, przeminie śmierć, żałoba, krzyk, trud. „I rzekł Zasiadający na tronie: «Oto czynię wszystko nowe»”. Nastanie nowe niebo i nowe ziemia. Nie przewidywałem, że w tym krótkim rozdziale o bólu będzie tyle słów o radości. Jak przedziwnie Pan Bóg przemienia ludzki los! Jaki użytek czyni z naszych łez i z naszego cierpienia! Tylko jeden Bóg może tak działać. Dobrze, że jest naszym Bogiem – Stwórcą i Zbawicielem. Przyznam, że gdy dzisiaj piszę ten rozdział, od kilku godzin rozbrzmiewa we mnie Alleluja z Mesjasza Haendla. - 56 - Narodziny i śmierć To są dwa momenty, między którymi rozgrywa się historia życia ludzkiego, owszem – każdej żywej istoty. Należałoby zapewne zatytułować to rozważanie: Poczęcie i śmierć, żeby iść dalej ku początkowi. Podobno Japończycy określają wiek człowieka od chwili poczęcia. Ale czy i ta chwila stanowi tak naprawdę początek? Pewnie należałoby cofnąć się jeszcze dalej i próbować odnaleźć wszystkich ludzi i wszystkie istoty żyjące – w zamyśle Pana Boga. A wtedy, jak to jest z tym naszym początkiem? Czy on nie ginie, albo raczej nie rozpływa się, w wiecznym „teraz” Pana Boga? Czy możliwe jest więc określenie naszego początku? Czy potrafimy wskazać na przejście czasu w wieczność albo wieczności w czas? Czy coś takiego jest w ogóle możliwe? Na te pytania ludzie nie dali odpowiedzi. Czy dadzą kiedykolwiek? A jednak Bóg istniejący bez początku, wieczny Bóg działa w czasie. Wierzymy, że razem z czasem powołał świat do istnienia. W określonym momencie historii wszedł w nasze dzieje. Tak tę prawdę określa Cyprian Norwid w IX rozdziale Rzecz o wolności słowa: Przyszła nareszcie chwila ciszy uroczystej, Stało się – między ludzi wszedł Mistrz-Wiekuisty I do historii, która wielkich zdarzeń czeka, Dołączył biografię każdego człowieka, Do epoki – dzień każdy, każdą dnia godzinę, A do słów umiejętnych – wnętrzną słów przyczynę, To jest intencję serca… Jesteśmy więc w Bogu obecni przez dzieło stworzenia i przedziwnie jesteśmy w Nim przez dzieło Wcielenia. I nie przestajemy być. Jaką ogromną rangę daje to naszemu życiu i w ogóle tajemnicy życia! Rozumiem ludzi, którzy mają zasadnicze opory przed zabijaniem much i uciążliwych komarów. Sam niejednokrotnie doświadczam, że to moje zabijanie - 57 - much albo komarów jest zamachem na misterium życia. Od czasu do czasu myślę, że cokolwiek zaczęło żyć, nie przestanie bytować w jakiejś postaci. Nasza biografia, każdy dzień, każda godzina są wpisane w Boże „teraz” i w historię Boga Wcielonego. Dlatego jesteśmy niezwykle ważni i wielcy. A co jest tą „wnętrzną słów przyczyną”, co jest „intencją serca”, wpisaną do historii? To pozostaje tajemnicą, której nie potrafimy rozwikłać w tym czasie między narodzinami i śmiercią. Moment wejścia Boga w naszą historię próbuje określić również Adam Mickiewicz w zakończeniu Hymnu na dzień Zwiastowania N. P. Maryi: Grom – błyskawica! Stań się! Stało. Jak się stało, o tym Mickiewicz nie pisze. Po prostu się stało. Stał się BógCzłowiek. Stał się człowiek, każdy człowiek. W momencie poczęcia dokonał się cud życia. A w chwili śmierci człowiek przechodzi w inny wymiar – za przykładem Chrystusa. I znowu nie sposób opisać, jak się to staje. Ale się staje. Grom – błyskawica! I wielka tajemnica. Nasze życie jest wpisane zarówno w historię Boga Wcielonego, jak i w dzieje wszechświata. Mówił o tym ks. Michał Heller podczas rekolekcji, których tekst ukazał się drukiem pod tytułem Rozmowy w nocy. Rekolekcyjne zamyślenia o sobie i Wszechświecie (Wydawnictwo Diecezji Tarnowskiej, Byblos, Tarnów 1991). Przytaczam odpowiedni fragment: „Nasze istnienie jest przedziwnie zestrojone ze strukturą Wszechświata, ale – i to wydaje się zaskakujące i na pierwszy rzut oka niezrozumiałe – Wszechświat okazuje się przystosowany do nas. Natura tego przystosowania jest bardzo delikatna. Wystarczyłoby małe zaburzenie struktury Wszechświata, niewielka zmiana jakiegoś parametru charakteryzującego świat, a zostalibyśmy zgnieceni przez naruszoną strukturę całości. Więcej nawet, w takiej sytuacji nasze istnienie byłoby wykluczone od samego początku, znajdowalibyśmy się poza polem fizycznych - 58 - możliwości” (s. 44). Dodajmy jeszcze za ks. Hellerem: „Ale człowiek przerasta Wszechświat” (s. 46). Przytaczany już w tej książce David Kessler nie tak wzniośle pisze o tajemnicy naszego początku i końca; wcale nie absolutnego, ale jednak końca, który chrześcijanie nazywają przejściem: „Śmierć jest równie prymitywna jak narodziny. Często bywa głośna i nieetyczna, ale zawsze pełna głębokiego autentyzmu. W tym autentyzmie możemy odnaleźć pokój i godność” (s. 135). Według Kesslera, śmierć jest częścią życia, jest wszakże prymitywna. Dla pewnych ludzi może być zgorszeniem, jak dla libańskiego myśliciela Renè Habachiego, którego książeczkę U źródeł człowieczeństwa wydano przed laty w języku polskim. Autor tego dziełka zauważa, że w dwóch najważniejszych momentach – w chwili poczęcia i w chwili śmierci – najbardziej zainteresowany osobnik, ten, który właśnie zaczyna żyć, a potem umiera, nie ma nic do powiedzenia. Nie jest to takie oczywiste, gdy chodzi o moment śmierci, ale na pewno tak jest w przypadku poczęcia. Zastanawia się Habachi, co robić, żeby tego zgorszenia uniknąć? Dochodzi do wniosku, że rodzice mogą je uchylić, albo choćby zmniejszyć, jeżeli poczęciu nowego życia będzie towarzyszył świadomy zamysł, jeżeli poczęcie nie będzie wynikiem ślepej gry sił biologicznych. Znam pewną liczbę małżonków, którzy świadomie przeżywają swoje rodzicielstwo i wtedy poczęcie ma głęboki sens, staje się wspaniałym misterium. Ale też wiadomo, ile jest przypadkowych ciąż, zupełnie nie chcianych, brutalnie przerywanych. Jeżeli w takich okolicznościach rodzą się dzieci, bywają nieakceptowane, stwarzają ogromne problemy wychowawcze. Jakże często zdarza się, że rodzice idą przez życie z piętnem wrogości wobec własnych dzieci. Ta wrogość bywa zresztą wzajemna. Ilu rodzicom, negatywnie nastawionym do poczęcia i narodzin dziecka, udaje się na nie otworzyć? Jeśli się udaje, to ratują coś bardzo ważnego w ich relacjach z dzieckiem. W pierwszej fazie tego rozważania postawiłem pytania: Jak to jest z tym naszym początkiem? Czy on nie ginie, czy się nie rozpływa w wiecznym „teraz” Pana Boga? Jakkolwiek będziemy próbowali odpowiedzieć na te pytania, wypada - 59 - odwołać się do refleksji filozoficznej św. Tomasza z Akwinu, który w jednej ze swoich pięciu dróg prowadzących do twierdzenia, że Bóg istnieje, wskazuje na zasadniczą różnicę między Bogiem a człowiekiem i wszystkimi innymi bytami, jakie obserwujemy. Te wszystkie inne byty mogły istnieć albo nie istnieć. Był czas, że nie istniały. Nie mają racji istnienia w sobie. I właśnie te byty św. Tomasz nazywa przygodnymi. I dalej tak rozumuje: Jeżeli istnieje choć jeden byt, który nie ma racji istnienia w sobie – a takich są miliardy miliardów – to musi istnieć byt, który swojego istnienia nie zawdzięcza żadnemu innemu. Po prostu nie może nie istnieć, jego istotą jest istnienie. Taki byt nazywamy bytem koniecznym. Jest nim Bóg – z konieczności istniejący i powołujący wszystko do istnienia. Jeżeli więc myślimy o narodzinach czy poczęciu człowieka, zakładamy, że on jest z natury bytem przygodnym, chociaż od wieków istniał w zamyśle Boga. Leszek Kołakowski bliski jest temu stanowisku, gdy w swoich Mini-wykładach o maxi-sprawach (Wydawnictwo Znak, Kraków 1997), w ostatnim wykładzie, zatytułowanym Matematyk i mistyk, w ostatnim akapicie pisze o przypadkowości życia: „Aby pozostać ludźmi, musimy przyjąć przypadkowość życia jako normalne nasze przeznaczenie, ale zarówno w matematyce, jak i w Bogu przypadkowość zostaje zniesiona. Przypadkowość nasza obejmuje nasze ciało, nasze duże czy małe troski i radości, nasze bóle i przyjemności, wszystkie szczęśliwe czy nieszczęśliwe wydarzenia naszego życia. Z wszystkich tych przypadkowości nie pozostałoby nic, wszystkie zostałyby unicestwione w niewysłowionej jedności boskiej i w wiecznych prawach matematyki” (s. 108). Gdy więc chodzi o narodziny człowieka, możemy mówić i pisać o ich przygodności albo przypadkowości. Inaczej jest ze śmiercią. Prosta obserwacja rzeczywistości, w której żyjemy, wskazuje, że kto się narodził, z konieczności umiera, ale to wcale nie znaczy, że przestaje istnieć. Umiera. To jest pewnik, na którym ludzie budowali systemy filozoficzne. Wystarczy wspomnieć egzystencjalizm Sartre’a. Chciałoby się powiedzieć: na kruchej podstawie budowany, bo przecież ani Sartre, ani Heidegger, ani Kierkegaard nie zdołali określić, czym jest śmierć. Gwoli sprawiedliwości wypada od razu dodać, że nikt dotychczas nie zdołał - 60 - także zdefiniować życia. Wśród różnych prób znalazła się i taka: Życie to jest suma czynników sprzeciwiających się śmierci. Kessler zastosował odwrotność, pisząc, że śmierć jest częścią usprawiedliwione, życia. zawiera To określenie bowiem jest założenie, chyba oparte trafniejsze, na bardziej powszechnym doświadczeniu, że kto się narodził, umiera. Wielką niewiadomą jest moment śmierci. Odchodzimy nie według metryki. I – jak się zdaje – nie według tego, czy wypełniliśmy nasze zadanie. Umierają niejednokrotnie trzydziesto- czterdziestoletnie matki kilkorga dzieci, tak przecież im potrzebne, a tymczasem męczą się i innych męczą dziewięćdziesięcioletni starcy – od miesięcy albo od lat nieprzytomni lub półprzytomni. Rodzi się pytanie: dlaczego tak się zdarza? Nie ma na to odpowiedzi. Ludzie wierzący powtarzają opinię, że Pan Bóg zabiera stąd ludzi w najodpowiedniejszym dla nich momencie. A wobec tego nie powinno być takich, którzy umierają w grzechu ciężkim, bo to przecież nie jest najodpowiedniejszy moment. Potencjalni wielcy grzesznicy powinni umierać w dzieciństwie, gdy jeszcze nie są zdolni popełnić grzechu. Pytania można by mnożyć. Niech wystarczą przykładowo tutaj podane. Przytoczyłem na początku rozdziału zdanie libańskiego myśliciela, że w dwóch najważniejszych momentach życia najbardziej „zainteresowany” osobnik nie ma nic do powiedzenia – w momencie poczęcia i w momencie śmierci. Czy także w momencie śmierci? Habachi zakłada, że tę właśnie chwilę człowiek także przeżywa nieświadomie. Wspomniałem w jednym z poprzednich rozdziałów o świadectwach ludzi, którzy niby już przeżyli śmierć własną, widzieli światło w tunelu i niechętnie wracali do ziemskiej rzeczywistości. Pisałem o śmierci jako o momencie ostatecznego decydującego wyboru, jakiego człowiek dokonuje. Wszystko jednak dzieje się przed progiem, przed granicznym momentem, nazywanym śmiercią. Sam ten moment - 61 - pozostaje zapewne nieuchwytny. Gdy nadchodzi, człowiek jest już nieświadomy. Urywa się film. Nasuwa się analogia ze snem. Ktoś nieraz przez całe kwadranse czeka na zaśnięcie. Obserwuje, jak odpływa świadomość. Za ułamek sekundy ma zupełnie odpłynąć. Ale chwili zaśnięcia człowiek już nie rejestruje. Domyślam się, że podobnie jest z naszą śmiercią. Czy człowiek może przyśpieszyć własną śmierć? Nie powinien, ale czy może? Zdawałoby się, że samobójcy decydują o swoim końcu tutaj w doczesności. Czy rzeczywiście? W dziejach ludzkich było wiele nieudanych prób samobójczych. Ktoś przeszkodził. Sam zainteresowany „zawrócił z drogi”. Było jednak wiele skutecznych prób różnych kamikadze, terrorystów albo zwykłych desperatów. Jakby im ktoś przyzwolił. Nieporównanie więcej było jednak w historii prób przedłużenia życia, ratowania go za wielką nieraz cenę. Wprawdzie Chrystus zapytuje, czy ktokolwiek z nas może choćby jedną chwilę (dosłownie: „jeden łokieć”) dołożyć do wieku swojego życia (por. Mt 6,27)? Ale przecież ogromny postęp w medycynie decyduje o tym, że ludzie dokładają wiele lat. Już dawno pewnie bym nie żył, gdyby nie dokonano na mnie kilku zabiegów operacyjnych, a zwłaszcza gdyby nie wszczepiono rozrusznika serca i nie wykonano by-passów. Od wieków zabiegają ludzie, żeby maksymalnie wydłużyć czas między narodzinami i śmiercią. Mimo to kruche jest nasze życie, „przemija niby kwiat polny” (Jk 1,10). Jednak jest ogromnie cenne. Dlatego tak to ważne, żeby je wypełnić najlepszą treścią, nadać mu właściwy wymiar duchowy. Wacław Hryniewicz OMI w książce Chrześcijaństwo nadziei. Przyszłość wiary i duchowości chrześcijańskiej (Wydawnictwo Znak, Kraków 2002) zauważa, że „człowiek duchowy” umie ufać Bogu do końca i pogodnie myśleć o śmierci jako o odejściu w świat niepojętego Boga. Zakończę to rozważanie optymistycznym domysłem ks. Hryniewicza: „Kto wie, czy właśnie śmierć nie jest szczytowym momentem tego doświadczenia duchowego, które pogłębiało się i wzrastało w ciągu całego ludzkiego życia?” (s. 290). - 62 - Tajemnica obumierającego ziarna Tytuł nawiązuje oczywiście do słów zapisanych w Ewangelii św. Jana. W jakich okolicznościach wypowiedział je Chrystus? Zbliżała się Pascha, wielkie święto żydowskie. Na sześć dni przed uroczystością przybył Jezus do Betanii. Zatrzymał się w zaprzyjaźnionym domu Marii, Marty i Łazarza, którego wskrzesił z martwych. Maria namaściła Jezusowi nogi szlachetnym i drogocennym olejkiem nardowym, co wywołało reakcję Judasza. Przecież ten olejek można było sprzedać za trzysta denarów i rozdać je ubogim. Jezus wystąpił w obronie Marii. Przy okazji zapowiedział, że Jego śmierć jest bliska. Maria namaściła Go na dzień pogrzebu. O tym, że Jezus zatrzymał się w Betanii, dowiedziało się wielu Żydów. „Przybyli nie tylko ze względu na Jezusa, ale także, by ujrzeć Łazarza, którego wskrzesił z martwych. Arcykapłani zatem postanowili stracić również Łazarza, gdyż wielu z jego powodu odłączyło się od Żydów i uwierzyło w Jezusa” (J 12, 9-10). Zapewne ci, którzy uwierzyli, zgotowali Jezusowi nazajutrz triumfalny wjazd do Jerozolimy. Wśród przybyłych do świątyni była także pewna liczba Greków – pogan „bojących się Boga”, jak czytamy w komentarzu. I właśnie oni poprosili Apostołów, żeby im pomogli ujrzeć Jezusa. Wtedy Jezus powiedział do swoich uczniów: „Nadeszła godzina, aby został uwielbiony Syn Człowieczy” (J 12, 23). W ten sposób po raz drugi Jezus nawiązał do tego, co miało się stać w najbliższy piątek. Już bliska, bardzo bliska była godzina śmierci i Zmartwychwstania. I uwielbienia. Jezus mówił dalej: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy upadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity” (J 12, 24). Okoliczności, w jakich wypowiedział Jezus słowa o obumierającym ziarnie, wskazują na to, że mówił o swojej śmierci. Ale one odnoszą się do każdej śmierci, do przedziwnego prawa, jakie obserwujemy w przyrodzie, że mianowicie ciągle coś obumiera i ciągle coś się rodzi. Ze śmierci wyrasta nowe życie – ludzi, zwierząt, roślin i wszelkiej żywej istoty. A więc nie tylko ziarno pszenicy ma taką moc - 63 - przynoszenia plonu. W przypowieści o siewcy, którą zapisali wszyscy synoptycy, a więc Mateusz, Marek i Łukasz, jest mowa ogólnie o ziarnie, o każdym ziarnie. Owocowanie zależy jednak nie tylko od ziarna, ale i od gleby. Może ona być przy drodze, wśród skał, pośród cierni. Ziarno na żyznej ziemi może nawet wydać plon stokrotny. Przypowieść o siewcy jest przypowieścią o słowie. Ewangeliści Marek i Łukasz tak zapisali wyjaśnienie, jakie dał Jezus: „Siewca sieje słowo” (Mk 4,14) i „Ziarnem jest słowo Boże” (Łk 8,11). A więc uwagę Jezusa o obumieraniu należy także zastosować do słowa. Ono musi obumierać i powodować obumieranie starego człowieka w słuchaczach. Ale najpierw w tym, kto głosi. Całe życie kaznodziei, katechety – ze wszystkimi wyrzeczeniami i cierpieniami – powinno rezonować w słowie. Przypomina mi się rozdział moich Fascynacji duszpasterskich, zatytułowany Przygody z posługą słowa. Od razu na początku pisałem w nim, że wiele razy wracałem do świadectwa wiejskiego proboszcza z powieści Bernanosa. Bohater tej niezwykłej książki wyznał, że jeżeli kiedykolwiek Pan Bóg wydobył z niego słowo, które mogło być przydatne ludziom, za każdym razem poznawał to po bólu, jakiego doświadczał. Od razu nasuwa się analogia do narodzin człowieka: „Kobieta, kiedy rodzi, doznaje smutku, bo przyszła jej godzina. Gdy jednak urodzi dziecię, już nie pamięta o bólu z radości, że się człowiek narodził na świat” (J 16, 21). W przypadku narodzin słowa ból pojawia się w różnych momentach: przed posługą, w czasie posługi albo po jej zakończeniu. Najczęściej po. Zdarza się niejednokrotnie, że kaznodzieja schodzi jak z krzyża z podwyższenia, na którym głosił słowo. Schodzi z żalem do siebie, że nie tak powinno się głosić, że zmarnował kolejną szansę dotarcia do ludzi, do ich sumień. Nie widać skutków. Myśli wtedy o kazaniu Piotra w Jerozolimie w dniu Zielonych Świąt, po którym nawróciło się trzy tysiące ludzi, a on wygłosił więcej niż trzy tysiące kazań i rozmaitych przemówień i nikt się nie nawrócił. Wobec tego pyta z niepokojem, jaki jest sens jego posługi? (s. 15). - 64 - Trzeba ten niepokój i wyrzuty sumienia rzucić na szalę jako to, co można dać. Niech także z bólu, jakiego doświadcza głosiciel słowa, rodzi się nowe życie w adresatach posługi kaznodziejskiej i katechetycznej. Ziarno daje początek nowemu życiu i słowo daje początek. Rodzi wiarę, nadzieję i miłość. Jeżeli ziarno nie obumrze… Możemy obserwować tajemnicę obumierającego ziarna, gdy odwiedzamy ludzi starszych, schorowanych. Z miesiąca na miesiąc, w niektórych przypadkach z tygodnia na tydzień, można obserwować, jak gasną. A jednak chcą być potrzebni. Są bardzo wdzięczni, jeżeli odwiedzają ich duszpasterze, rekolekcjoniści i polecają im swoją posługę. Zapraszają do współpracy. Od samego początku mojego pobytu w Towarzystwie Jezusowym urzeka mnie pewien zwyczaj. Gdy w katalogu, w którym zaznacza się różne zadania, już nie można określić funkcji, jakie mają pełnić ludzie bardzo już podeszli wiekiem albo młodsi, ale schorowani, pisze się im, że modlą się za Kościół i Towarzystwo. Uczestniczyłem niedawno w Gdyni w jubileuszu pięćdziesięciolecia życia w zakonie dwóch moich współbraci. Podczas Mszy świętej koncelebrowanej w ich intencji odczytano adresowane do nich listy Przełożonego Generalnego. W jednym z nich Ojciec Generał napisał: „W roku 1986 zdarzył Ci się poważny wypadek samochodowy. Podjęto interwencje chirurgiczne i fizjoterapię, podczas których to zabiegów okazałeś mocnego ducha; w dużej mierze odzyskałeś zdrowie i pewną sprawność kończyn. Brak Ci sił do podejmowania w dawnym wymiarze prac duszpasterskich. Jednak ożywiany wiarą i ukochaniem Pana, oddajesz się misji: «Orat pro Ecclesia et societate»” w Twojej wspólnocie, także wśród świeckich, dając przykład życia zakonnego”. Właśnie: modli się za Kościół i Towarzystwo. I wobec tego nie ma problemu z przejściem na rentę czy emeryturę. Jeśli może i jak długo może, pracuje. Pełni różne funkcje – duszpasterskie, administracyjne albo w uczelni jako wykładowca. A potem, gdy już zaczyna brakować sił do pracy, zawsze ma do spełnienia to piękne zadanie: może się modlić. Jest użyteczny. - 65 - Wielu świętych pragnęło śmierci, żeby wydatniej pomagać bliźnim. W rozdziale Oswajanie przez miłość i tęsknotę wskazałem na nadzieję wyrażoną przez św. Faustynę, że będzie czynna w niebie. Jej posłannictwo nie skończy się ze śmiercią, ale się zacznie. Tutaj przytoczę jeszcze znamienną modlitwę naszej polskiej świętej: „O mój Jezu, teraz obejmuję świat cały i proszę Cię o miłosierdzie dla niego. Kiedy mi powiesz, o Boże, że już dosyć, że się spełniła całkowicie święta wola Twoja, wtenczas w zjednoczeniu z Tobą, Zbawicielu mój, oddaję duszę swoją w ręce Ojca niebieskiego, pełna ufności w niezgłębione miłosierdzie Twoje, a pierwszy hymn zanucę miłosierdziu Twemu, gdy stanę u stóp Twego tronu. Nie zapomnę o tobie, biedna ziemio – choć czuję, że cała natychmiast zatonę w Bogu, jako w oceanie szczęścia; lecz nie będzie mi to przeszkodą wrócić na ziemię i dodawać odwagi duszom, i zachęcać je do ufności w miłosierdzie Boże. Owszem, to zatopienie w Bogu da mi nieograniczoną możność działania” (1583). Jakiż wspaniały plon wydaje śmierć św. Faustyny! Przykładowo zwrócę jeszcze uwagę na postawę św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Wszystkie jej teksty, wydane pod wspólnym tytułem Dzieje duszy, są przepełnione troską o zbawienie ludzi. Najpierw kilkunastoletnia, a potem dwudziestokilkuletnia zakonnica wiele się modliła i wiele za nich cierpiała. Pomagała misjonarzom w prowadzeniu bliźnich do Chrystusa. Pisała do swojej siostry: „a my matkami ich będziemy”. Przedziwne rodzenie – w modlitwie i bólu, w obumieraniu. Św. Teresa, podobnie jak św. Faustyna, żyła na ziemi z przekonaniem, że tak naprawdę znacznie więcej będzie pomagała ludziom przebywając w niebie. Deszcz róż, łask, sprowadzi na ziemię. Dlatego bardzo tęskniła za śmiercią. To jest nie do pojęcia dla przeciętnych chrześcijan. Spośród wielu świadectw tęsknoty za niebem i przekonania, że wtedy będzie mogła skutecznie pomagać ludziom, przytoczę fragmenty dwóch modlitw św. Teresy. W wydaniu Dziejów duszy, z którego korzystam (Wydawnictwo OO. Karmelitów Bosych, Kraków 1996), spośród dwudziestu jeden modlitw ułożonych - 66 - przez Świętą, zamieszczono dwa teksty. Najpierw Bilet profesji, dlatego tak nazwany przez wydawców, że Teresa nosiła go na sercu w dniu profesji, w ten sposób podkreślając, że to była jej szczególna prośba do Boga. Tak się kończy ta modlitwa: „Jezu, spraw, żebym zbawiła wiele dusz, żeby dziś nie potępiła się ani jedna dusza i aby te, które przebywają w czyśćcu, zostały zeń uwolnione… Jezu, przebacz mi, jeśli mówię rzeczy, których mówić się nie godzi; chcę Ciebie rozradować i pocieszyć” (s. 404). Drugą modlitwą jest Akt ofiarowania się Miłości miłosiernej, który tak się zaczyna: „O mój Boże! Trójco Błogosławiona, pragnę Cię kochać i starać się, by Cię kochano, pracować na chwałę świętego Kościoła ratując dusze, które przebywają na ziemi i wybawiając te, które cierpią w czyśćcu” (s. 404). Podobne pragnienie wraca w dalszym ciągu modlitwy: „Mam nadzieję, że po tym ziemskim wygnaniu pójdę radować się z Tobą w Ojczyźnie, nie chcę jednak zbierać zasług na Niebo, chcę pracować jedynie z miłości ku Tobie, tylko w tym celu, by sprawić Ci radość, pocieszać Twoje Najświętsze Serce i ratować dusze, które będą Cię kochać przez wieczność całą” (s. 406). I jeszcze jedno świadectwo, które znajdujemy pod koniec wspomnianego wydania Dziejów duszy, w informacji o Zgromadzeniu Sióstr Karmelitanek Dzieciątka Jezus. Powstało ono w Sosnowcu w 1921 roku. Jest prawnie przyłączone do Zakonu Karmelitów Bosych. Liczy około czterystu sióstr. Hasłem zgromadzenia są słowa św. Teresy od Dzieciątka Jezus: „Niebem moim będzie dobrze czynić na ziemi”. To hasło nawiązuje do przytoczonych słów Chrystusa: „Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeśli obumrze, przynosi plon obfity” (J 12,24). Przytoczone jeszcze raz słowa Chrystusa odnoszą się nie tylko do działania Boga w przyrodzie i – jak to często się mówi – w duszach ludzkich, ale także do wszelkiego tworzenia owocującego dziełami sztuki. Zwrócił na to uwagę ks. Michał Heller w rekolekcyjnych zamyśleniach o sobie i Wszechświecie: - 67 - „I jeszcze jedna analogia ludzkiego życia z dziełem sztuki. Tworzy się w bólu. Cierpienia, bóle porodu są nieodłącznymi towarzyszami twórczości. Czy ziarno nie musi umrzeć, zanim wyda plon? Zaczynamy podejrzewać [może raczej: sądzić – MP], że nawet śmierć odgrywa w tym planie tworzenia jakąś ważną rolę. Być może śmierć – jak obumieranie ziarna – jest potrzebna po to, by utrwalić przemijające skądinąd dzieło sztuki. Teraz już nie zginie. Zmierzone, zważone, ocenione – stało się częścią historii świata” (s. 25). Można iść dalej i snuć refleksje na temat nabywania sprawności, na przykład w dziedzinie sportu. Jaki ogromny trud podejmują ludzie, żeby skakać dalej, szybciej, wyżej… Coś zdobywają, ale też coś w nich obumiera. Za osiągnięcia płacą zmęczeniem, a niekiedy ogromnym bólem. Wiele lat temu rozmawiałem z jednym z czołowych naszych trójskoczków. Do dziś nie mogę zapomnieć jego skargi: „Jestem wrakiem człowieka”. Narzekał przede wszystkim na niesprawne nogi. A kiedyś tak wspaniale skakał. Może więc warto by zadbać, żeby dać największy sens swemu obumieraniu. W tym kontekście przypominają się znamienne uwagi św. Pawła o sporcie i sportowcach: „Czyż nie wiecie, że gdy zawodnicy biegną na stadionie, wszyscy wprawdzie biegną, lecz jeden tylko otrzymuje nagrodę? Przeto tak biegnijcie, abyście ją otrzymali. Każdy, który staje do zapasów, wszystkiego sobie odmawia; oni aby zdobyć przemijającą nagrodę, my zaś nieprzemijającą” (1 Kor 9, 24-25). Czy może być większa motywacja dla ludzkiego trudu? Jakby to pięknie było, gdyby chrześcijanie, a może nie tylko chrześcijanie, mogli powtórzyć za Apostołem: „Ja przeto biegnę nie jakby na oślep; walczę nie tak, jakbym zadawał ciosy w próżnię, lecz poskramiam moje ciało i biorę je w niewolę, abym innym głosząc naukę, sam przypadkiem nie został uznany za niezdolnego” (1 Kor 9, 26-27). Może być naprawdę piękne owocowanie ziarna i słowa. - 68 - Odraczanie śmierci, przyspieszanie śmierci Zapewne od początku swoich dziejów ludzie próbują przedłużać swoje życie. Odkrywają wciąż nowe leki, udoskonalają zabiegi. Na przełomie drugiego i trzeciego tysiąclecia po Chrystusie notujemy ogromny postęp w dziedzinie medycyny. Mamy już mnóstwo szczepionek. Chirurdzy dokonują najrozmaitszych przeszczepów, przeprowadzają najdziwniejsze operacje plastyczne, wstawiają protezy. Wspomniałem w jednym z poprzednich rozdziałów, że i ja żyję, i jako tako funkcjonuję dzięki rozrusznikowi serca i by-passom. Wielu ludzi pozostaje jeszcze na tym świecie dzięki sztucznemu oddychaniu, kroplówkom. Wystarczyłoby odłączyć aparat i człowiek by nie żył. I właśnie to staje się problemem, w który niejednokrotnie wkracza prawo i policja. Dlatego David Kessler, w książce już tutaj cytowanej, pisze o potrzebie pełnomocnictwa. Można je wyrazić na piśmie. Okazuje się, że takie zabezpieczenie, stosowane dość często w bogatych Stanach Zjednoczonych, może być niewystarczające. Tenże sam Kessler opowiada o zdarzeniu, które ilustruje problem przedłużania albo skracania życia. „Niestety, pełnomocnictwo medyczne może nie być wiążące, jeśli rodzina nie zgadza się z życzeniami osoby umierającej. Tak było w przypadku dwóch braci, Benjamina i Saula. Chory na cukrzycę sześćdziesięciosiedmioletni Saul przez kilka lat poddawał się dializie nerek. Przeszedł już dwa ataki serca. Wzrok gwałtownie mu się pogarszał i groziła mu utrata prawej stopy z powodu gangreny. Niegdyś krzepki mężczyzna, milioner zawdzięczający majątek własnej pracy, teraz z trudem przebywał o własnych siłach drogę od łóżka do łazienki. Pewnego wieczoru Saul zadzwonił do młodszego brata, prosząc, by zaraz do niego przyjechał. Benjamin zastał go w łóżku. Żony Saula, Phyllis, nie było w domu. Wyglądał bardzo źle. Oddech miał płytki, serce biło słabo. Przestraszony młodszy brat powiedział: – Wezwę pomoc – ale Saul powstrzymał go gestem: – Nie. - 69 - – Chcesz umrzeć? Saul przytaknął, dodając: – Nie pozwól, by mnie reanimowali. – Wskazał na dokument leżący na nocnej szafce. – Tu są spisane moje życzenia. Zawierają polecenie, by mnie nie reanimować. Benjamin dokładnie wiedział, o co chodzi, gdyż rozmawiali o tym wcześniej. Saul był gotów na śmierć, jednak jego żona nie chciała pozwolić mu odejść. Obaj bracia wiedzieli, że zignoruje życzenie niepodejmowania reanimacji, jakie zapisał. Saul pragnął, by jego brat dopilnował przestrzegania jego spisanej woli. Młodszy brat siedział przy łóżku starszego, trzymając go za rękę i przywołując ulubione wspomnienia z dzieciństwa. Hamował łzy, które napływały mu do oczu. Wiedział, że Saul wiele cierpiał i był gotowy, by odejść, lecz równocześnie także nie chciał go utracić. Wzdragał się na myśl, że to właśnie on ma dopilnować, by Saul rzeczywiście mógł umrzeć. Był jednak na to przygotowany. Wszystko toczyło się gładko, dopóki niespodziewanie nie wróciła Phyllis. Gdy zobaczyła, co się dzieje, błyskawicznie zadzwoniła na pogotowie. Niemal natychmiast wszędzie pełno było sanitariuszy, żądających, żeby Benjamin się odsunął i pozwolił im zająć się Saulem. Kiedy ten odmówił, wezwali policję. – Jestem jego bratem – tłumaczył Benjamin funkcjonariuszom. – Mówię, że on pragnie odejść. Nie wolno wam go dotknąć, skoro on chce umrzeć! – Podniósł dokument. – Tu mam jego wolę na piśmie! – A ja jestem jego żoną! – krzyczała Phyllis, chwytając papier i rozszarpując go na kawałki. – I mówię, że on chce żyć! Benjamin zwrócił się ku Saulowi, który miał zamknięte oczy, i odezwał się: – Saulu. Jeżeli chcesz, żeby cię zostawili w spokoju, ściśnij moją dłoń. – Wszyscy zamarli w bezruchu, w ciszy przyglądając się dłoni Saula. Wyraźnie ścisnęła rękę Benjamina. I w ten sposób trwała walka Benjamina i Saula przeciw całej reszcie. Dopóki Saul był na tyle przytomny, aby ściskać rękę brata, sanitariusze musieli trzymać się z dala. Gdy tylko tracił przytomność, panowanie nad sytuacją przejmowała Phyllis. Wtedy policjanci mogli odsunąć Benjamina, a sanitariusze wziąć się do swojej pracy. W ten sposób Saul walczył o zachowanie przytomności, umierając w nadziei - 70 - utrzymania świadomości wystarczająco długo, by zbliżyć się do śmierci na tyle, że wysiłki sanitariuszy okażą się bezskuteczne. Co sześćdziesiąt sekund ściskał dłoń swego brata, by potwierdzić, że pragnie umrzeć. Potem przestał ściskać jego rękę. – Teraz! – krzyknęła Phyllis. Policjanci dosłownie odepchnęli Benjamina na bok, sanitariusze wbili w ciało Saula igły i rurki, wpompowali w nie mnóstwo płynów i zastosowali elektrowstrząsy, by pobudzić akcję serca. Było już jednak za późno. Saul prawie do samego końca zmagał się o zachowanie przytomności, by pozwolono mu umrzeć. Policja zagroziła Benjaminowi aresztowaniem, ale w końcu nie zrobiła tego. Phyllis przestała się odzywać do Benjamina, winiąc go za śmierć swego męża” (s. 61-63). Kilkadziesiąt lat temu sam doświadczyłem, jak to jest z tym podejmowaniem decyzji przez chorego i jego otoczenie. Miałem sąsiadkę, starszą panią, która dość długo chorowała. Od pewnego momentu można ją było odżywiać tylko kroplówką. Kilkakrotnie prosiła, żeby już jej nie dawać kolejnej porcji płynu. Ale gdy organizm doświadczył głodu, jeszcze raz i jeszcze raz prosiła o „kroplówkowe” pożywienie. Choć w pewnym sensie byłem jej pełnomocnikiem i miałem podejmować decyzje w jej sprawach, nie potrafiłem odmówić jej pokarmu, z którego kilkakrotnie rezygnowała, a później jednak o niego prosiła. Opowiadanie Kesslera i moje własne doświadczenie wskazuje na to, jakim złożonym problemem jest problem eutanazji. Czytałem co nieco na ten temat. I na pewno inaczej wyglądałby ten rozdział, gdybym w ostatnich dniach nie znalazł u kolegi książki Vittorio Messoriego Scommessa sulla morte. Przeczytałem duże fragmenty tej książki i wybrałem z dziesięć stronic z zamiarem przetłumaczenia na język polski i wykorzystania w tym rozdziale. Ale pomyślałem, że pewnie ją przetłumaczono, jak inne książki tego włoskiego dziennikarza. Okazało się, że tak, i że w bibliotece domu jezuitów w Gdyni można ją wypożyczyć. Jej polski tytuł brzmi: Wyzwanie wobec śmierci. Nadzieja chrześcijańska: Rzeczywistość czy złudzenie? (Wydawnictwo M, Kraków 1995). - 71 - W trzecim rozdziale pierwszej części Vittorio Messori przypomina, że istnieją przynajmniej dwa rodzaje eutanazji. Jedną z nich współcześni radykalni konformiści, z którymi polemizuje włoski dziennikarz, określają jako „nieludzką”, „społeczną”. To jest eutanazja, którą na skalę przemysłową stosowali naziści. Osobnikom ze słabym zdrowiem „pozwalali” umierać. I ta była zbrodnicza. Drugą eutanazję, tę „dobrą”, kojarzyli i zapewne kojarzą z agonią. Uważają ją za postępową w sensie społecznym, ponieważ oszczędza umierającemu niepotrzebnych cierpień. Eutanazja z samej swej nazwy oznacza „śmierć zadaną dla dobra”, „z litości”, „z miłości”. Ta właśnie eutanazja – jak twierdzi Messori – wraz z rozwodami i sztucznymi poronieniami, stanowi trzecie ogniwo łańcucha, którego potwornie nadużywają nowoczesne kultury. I dalej tak pisze: „Poza tą kulturą, która zachwala rozwody i aborcję, działa bardzo precyzyjny i egoistyczny ruch, całkowicie zatopiony w potoku szlachetnych haseł. W istocie to, co widzimy na co dzień, to łatwe uwalnianie się – z błogosławieństwem, a także z pomocą finansową społeczeństwa – od niewygodnego czy krępującego współmałżonka lub płodu” (s. 58). Podobny egoizm działa w przypadku liberalnej i radykalnej walki o uprawomocnienie eutanazji. „Żąda się od społeczeństwa, by zlikwidowało tego, który nie ma dość dobrego wychowania, by zdecydować się na śmierć; który waży się poprzez swoją agonię pokazywać, że i nas wszystkich czeka coś podobnego. Takie widowisko w owych kulturach staje się nie do zniesienia”! (s. 59). Mocniejsi i zdrowsi ratują siebie, a nie starców czy ludzi w ostatnim stadium choroby. Tam, gdzie eutanazja nie została jeszcze uprawomocniona, gdzie nie wolno wstrzykiwać trucizny do żył pacjenta, wciska się w niego narkotyki. Wtedy skargi przemieniają się w śmiech, agonia w euforię. W ten sposób kradnie się człowiekowi jego własną śmierć. Osoby towarzyszące – zamiast w misterium śmierci – uczestniczą w tragifarsie. Vittorio Messori w pewnym momencie stawia pytanie, dlaczego właśnie teraz jawi się pilna potrzeba eutanazji? I odpowiada słowami Ivana Illicha: „Nowoczesna cywilizacja medyczna usiłuje przekształcić cierpienie i śmierć w problem techniczny; dlatego też odziera cierpienie z zawartego w nim znaczenia osobistego. Kultury - 72 - religijne stają wobec bólu i śmierci, tłumacząc je jako wyzwanie, które domaga się odpowiedzi cierpiącej jednostki. My natomiast stworzyliśmy sobie społeczeństwo oparte na myśli, że nikt nie spotykał się osobiście z cierpieniem i śmiercią. Nowoczesne podejście medyczne przedstawia próbę uczynienia na rachunek innych tego, co niekiedy, dzięki kulturowemu i genetycznemu dziedzictwu, ludzie byli w stanie uczynić sami”. Dawniej, mówił dalej Illich, ten właśnie człowiek – który dzisiaj przemieniony został w konsumenta środków uspokajających i usypiających – trwał w prawdzie, a nie w obłudzie czy marzeniu: „Nie ukrywano wobec niego, że życie jest ciężkie i że śmierć jest nieunikniona; wzywano go, by uczył się sztuki życia w świecie, w którym nie da się zniszczyć cierpienia i śmierci” (s. 64). W ostatnim punkcie trzeciego rozdziału swojej książki Messori próbuje odpowiedzieć na pytanie, czego brakuje chorym. Powołuje się na autorytet angielskiej lekarki Cecily Saunders, która – przerażona barbarzyństwem, jakie otacza śmierć w krajach „cywilizowanych” – założyła w Londynie St. Cristopher Hospice, Hospicjum św. Krzysztofa. Ta kobieta proponuje powrót do tradycji, próbuje stworzyć dla „swoich chorych (prawie zawsze w ostatnim stadium raka) klimat ludzki, który zatracił się w meandrach reform sanitarnych. Umierający otrzymują niezbędne i skuteczne środki przeciw bólowi, ale z owego Hospice usunięto wszystkie aparaty mechaniczne, które czyniły gwałt naturze, które zmuszałyby do wegetowania w nieskończoność tego, kto już zamyka cykl swego bytowania. Wzmocniona tym doświadczeniem wielkiego humanitaryzmu, pani Saunders mówi: «Oto, czegośmy się nauczyli: jeżeli chory przywołuje eutanazję, to zawsze dlatego, że kogoś lub czegoś zaczęło mu brakować». Tym, czego zaczęło mu brakować (ponieważ mu to skradziono), jest zdolność do życia w całej rzeczywistości, wraz z radościami i dramatami, o jakich mówi Ivan Illich. Tym, czego zaczęło mu brakować, jest spójna, organiczna wizja, w której było miejsce na śmiech i na łzy, na radość i na cierpienie, na rodzenie się i na umieranie; - 73 - wizja, w której żadnego cierpienia nie uważa się za bezużyteczne. Tej wizji nie zdołała zastąpić żadna inna. Tym, czego zaczęło mu brakować, jest ludzka solidarność, która zawsze sprawiała, że osobisty dramat śmierci stawał się łatwiejszy do zniesienia. Solidarność, współczucie, które nie może przyjść ani od najskuteczniejszego lekarza, ani od najczulszego współmałżonka, jeżeli – jak to się dzisiaj dzieje – prawie zawsze ci ostatni nie wezmą pod uwagę swojej własnej śmierci” (s. 65). Po wyliczeniu owych braków Messori zauważa: „Wszystkiego i wszystkich zaczęło brakować temu, kto domaga się prawa do samobójstwa, którego kultury naszego wieku gotowe są mu dostarczyć” (s. 65). Włoski dziennikarz na potwierdzenie tego zdania przytacza opinię Bernarda Häringa, najbardziej znanego ze współczesnych moralistów katolickich: „Główną przyczyną dobrowolnie przyjętej eutanazji – to znaczy powodem, dla którego niektórzy pragną zostać zabici przez wstrzymanie zabiegów medycznych lub przez bezpośrednie użycie środków niszczących – jest wrażenie przeżycia śmierci społecznej. Wrażenie, że ktoś wobec innych już nie żyje i jest pogrzebany z chwilą, kiedy odmawia się mu podstawowych kontaktów międzyludzkich” (s. 65). Wobec tego, w jakim kierunku powinno zmierzać prawdziwie ludzkie rozwiązanie? Tak na to pytanie odpowiada Messori, jeszcze raz powołując się na Häringa: „Prawdziwe rozwiązanie winno by pójść poprzez ten krzyż, który polega na zakwestionowaniu samego siebie, na nawróceniu się ku współczuciu ludziom, na przyjęciu wszelkich nieuniknionych wydarzeń, choćby bardzo trudnych: to wszystko jest jednak niewygodne i ciężkie do zniesienia. Trudno tego wymagać nawet od mistrzów w zakresie walki o prawa do szczęścia dla nich samych; od bojowników o prawa do tego, by nigdy nie cierpieć, w żadnym przypadku; od ludzi, którzy sądzą, że wszystko zrozumieli, a nie rozumieją, że ucieczka od cierpienia powoduje inną formę bólu: zaprzeczenie złu nawarstwia inne zło, ukrywanie śmierci sprowadza inną śmierć” (s. 66). W XX i na początku XXI wieku chlubimy się tym, że wydłużamy przeciętną życia człowieka. Ale przecież ten długo żyjący człowiek zaczyna być kłopotliwy. - 74 - Wymaga pielęgnacji, przeszkadza nam. Stajemy wobec problemu, jak się go pozbyć? Jak skrócić jego życie zgodnie z obowiązującym prawem? Czy nie mamy tutaj do czynienia ze swoistą schizofrenią? Czemu albo raczej komu ma służyć ogromny postęp w dziedzinie medycyny? Czy to ma być postęp dla postępu? Żeby iluś tam wynalazców mogło się poszczycić osiągnięciami? Monstrualne nieporozumienie! A jak jest z tą przeciętną życia? Czy ona wciąż zastraszająco nie maleje? Gdyby komuś udało się policzyć, ile miliardów istnień przerwano jeszcze przed urodzeniem, może tę przeciętną trzeba by umieścić poniżej progu narodzin człowieka? Współcześni nie unikną sygnalizowanych tutaj absurdów, jeśli nie uwierzą w Boga, Stwórcę i Zbawiciela, który – jako Jedyny – daje sens ludzkiemu życiu i ludzkiej śmierci. Trzeba znowu przywrócić człowiekowi godność, którą mu się tak brutalnie odebrało. Trzeba przezwyciężyć nieprawdopodobny wręcz egoizm, często przykrywany pięknymi hasłami. Powinna rosnąć liczba osób, które potrafią z całego serca ukochać i Pana Boga, i bliźniego. Czy to są staroświeckie morały? Ale przecież nie ma lepszego programu odnowy. Tyle innych programów zawiodło dlatego, że odeszły od Ewangelii albo do niej nie doszły. Nie ma sposobu dotarcia do decydentów, nie dotrze do nich głos Davida Kesslera, Vittorio Messoriego, angielskiej lekarki, Bernarda Haringa i Jana Pawła II. Mimo to trzeba z uporem powtarzać, że droga odnowy naszego świata ma prowadzić przez Kazanie na Górze, zwłaszcza poprzez błogosławieństwa, które urzekły niegdyś znanego Hindusa, Mahatmę Gandhiego. - 75 - Śmierć ciała i śmierć ducha Czy właściwe jest to hasło, które znalazłem w Skorowidzu doktrynalnym, dodatku do Nowego Testamentu? Przecież od wieków śmierć traktuje się jako odłączenie duszy od ciała. Wiadomo, że ciało ulega rozkładowi albo spopieleniu. Duch, dusza istnieje nadal i czeka na ponowne zjednoczenie się z ciałem w dniu Sądu Ostatecznego. Czy podczas rozłąki można mówić o człowieku, skoro stanowi on jedność psychofizyczną, a więc jedność duszy i ciała? Jak to jest z tą relacją duszy do ciała i ciała do duszy? Nieporozumieniem jest powiedzenie, że człowiek składa się z ciała i duszy. Nie powinno się też stosować takiego działania matematycznego: ciało plus dusza równa się człowiek. Ciało przedziwnie określa duszę, a dusza ciało. Nierozerwalny jest związek tych dwóch pierwiastków w człowieku. Ktoś powie: a jednak ulega rozerwaniu – od momentu śmierci do Sądu Ostatecznego. Zwolennicy teologii św. Tomasza z Akwinu twierdzą, że to nie jest normalny stan w dziejach człowieka. Jego dusza tęskni wtedy za ciałem. Coraz częściej pojawiają się opinie teologów, że zmartwychwstanie ludzi – podobnie jak Jezusa i Jego Matki – dokonuje się w momencie śmierci. Śmierć od razu staje się przejściem człowieka w nowy wymiar, razem z przemienionym ciałem. Tak oto Katechizm Kościoła Katolickiego podsumowuje w kilku punktach artykuł Wierzę w ciała zmartwychwstanie: „Wierzymy w Boga, który jest Stwórcą ciała; wierzymy w Słowo, które stało się ciałem dla odkupienia ciała; wierzymy w ciała zmartwychwstanie, dopełnienie stworzenia i odkupienie ciała” (1015). „Przez śmierć dusza zostaje oddzielona od ciała, ale w zmartwychwstaniu Bóg udzieli naszemu przemienionemu ciału niezniszczalnego życia, ponownie łącząc je z duszą. Jak Chrystus zmartwychwstał i żyje na zawsze, tak wszyscy zmartwychwstaniemy w dniu ostatecznym” (1016). Tak tę dobrą wieść wyraża św. Paweł Apostoł: „Zasiewa się zniszczalne – powstaje zaś niezniszczalne; sieje się niechwalebne – powstaje chwalebne; sieje się słabe – powstaje mocne; zasiewa się ciało zmysłowe – powstaje ciało duchowe” (1 - 76 - Kor 15,42-44). A więc kresem naszego ciała nie jest rozpad, spopielenie, lecz zmartwychwstanie. W tej przemianie uczestniczy oczywiście dusza niezniszczalna, którą uważamy za nieśmiertelny składnik człowieka. Ona nie może ulec rozpadowi, ale jej także grozi niebezpieczeństwo. Jezus mówił o tym do swoich uczniów: „Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą. Bójcie się raczej tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle” (Mt 10,28). Niebezpieczeństwem dla duszy jest grzech. Jeżeli jest on ciężki, niesie za sobą śmierć, przed którą ostrzega Jezus. Zresztą nie byłoby śmierci, gdyby nie było grzechu. Człowiek podlega śmierci cielesnej na skutek grzechu pierworodnego. Przez osobiste grzechy pogrąża się w śmierć duchową, przed którą ostrzega między innymi św. Franciszek z Asyżu w swojej Pieśni stworzenia. Zachęca do uwielbienia Boga przez „siostrę naszą, śmierć cielesną, której żaden człowiek uniknąć nie może”. I zaraz dodaje: „Biada tym, którzy umierają w grzechach śmiertelnych!” Biedaczynie z Asyżu wtóruje Tomasz à Kempis: „Tak powinieneś zachować się w każdym czynie i w każdej myśli, jak gdybyś dziś miał umrzeć. Gdybyś miał czyste sumienie, nie bałbyś się bardzo śmierci. Lepiej jest unikać grzechu niż uciekać przed śmiercią. Jeśli dziś nie jesteś gotowy, czy będziesz gotowy jutro? (I 23,1). Kilka lat temu ukazała się książeczka Johannesa Haasa: Siedem dni z Edytą Stein (Verbinum, Wydawnictwo Księży Werbistów, Warszawa 2000). W szóstym dniu, w piątek, autor przytacza starą, zakorzenioną wśród ludu modlitwę: „Muszę umrzeć, a nie wiem – kiedy. Muszę umrzeć, a nie wiem – gdzie. Muszę umrzeć, a nie wiem – jak. Ale to wiem: Gdy umrę w grzechu śmiertelnym, będę zgubiony na zawsze. Pozwól mi, Panie, żyć i umierać w Twojej miłości. Amen.” Autor nawiązuje do tekstu tej modlitwy i przypomina postawę Edyty Stein wobec śmierci. - 77 - „«Gdy umrę w grzechu śmiertelnym» – to zdanie wymaga osobistego odniesienia, na przykład: «Gdy umrę tak, że Bóg umarł dla mnie». Pytanie, czy człowiek «jest zgubiony na zawsze», pozostaje w obliczu miłosierdzia Bożego otwarte. Modlitwa zachęca do rozsądku i podjęcia decyzji bez dalszego zwlekania. Edyta Stein wzywa, abyśmy świadomie zdecydowali się na życie w miłości. Byśmy modlili się prosząc: «Panie, pozwól mi żyć i umierać w Twojej miłości». Edyta Stein dodaje odwagi, abyśmy spojrzeli w oczy własnej śmierci. Ona zaakceptowała swoją, bez względu na to – kiedy, gdzie i w jaki sposób się dokona. Widząc wzrastające prześladowanie Żydów i przewidując własną śmierć napisała testament” (s. 55). Haas proponuje coś w rodzaju rachunku sumienia i zarazem planu pracy nad sobą za przykładem Edyty Stein: „Jej konsekwentne działanie zachęca do postawienia pytania, jaki jest mój stosunek do śmierci? Do spisania ostatniej woli. Czy uchylam się od zajęcia stanowiska, odsuwam to od siebie? Czy też biorę w garść swoje życie, wprowadzam w nie porządek, podejmuję postanowienia na okoliczność niespodziewanej śmierci, spisuję życzenia mej duszy” (s. 55). W tych dniach, gdy piszę kolejne rozdziały Oswajania śmierci, i właśnie ten rozdział o śmierci ciała i śmierci ducha, czytam książkę wybitnego włoskiego dziennikarza i pisarza Nino Salvaneschiego Czy umiesz cierpieć (Warmińskie Wydawnictwo Diecezjalne, Olsztyn 1996). I trafiam na refleksję o śmierci. Przytaczam trzy fragmenty: „Ostatni wróg, którego musimy pokonać, to śmierć – powiedział św. Paweł do Koryntian. A serce wie, że tylko miłość zwycięży śmierć, wiara zaś potrafi przemienić wroga w przyjaciela. Zgoda! Nie można oddzielić od śmierci jej charakteru ekspiacyjnego i żalu ostatniego pożegnania. Często jednak intuicyjnie wyczuwamy, że nie wszystko jest skończone. I wówczas modlitwa staje się lampką wotywną, oświetlającą powrót do nas kogoś, kto odjechał. Zmarli zapominają tylko tych, którzy o nich nie pamiętają. Nie opłakujmy z rozpaczą w sercu tego, kto nam powiedział: Żegnaj! Nie opłakujmy bez cienia nadziei tego, kogo więcej już nie zobaczymy naszymi oczami - 78 - ludzi śmiertelnych. Miłość zwycięża ból. Wiara zwycięża śmierć. Wezwijmy do siebie tego, kto nigdy nie powinien umrzeć” (s.110). Od wieków nie tylko chrześcijanie głoszą zwycięstwo nad śmiercią. Za Salveneschim cytuję kilka znamiennych świadectw: „Już poganin Tacyt, opłakując swego siostrzeńca Agrykolę, stwierdził: «Wielkie dusze nie giną wraz z ciałami». A Cycero w Śnie Scypiona wołał: «To, co nazywamy życiem, naprawdę jest śmiercią, śmierć zaś jest prawdziwym życiem». Wszystkie religie rozświetlają ciemności zaświatów. Księga umarłych cywilizacji egipskiej – to poemat miłości. Bhagavad Gita naucza: «Wszystko, co żyje, żyje na wieczność. Jedynie doczesna powłoka przemija». To ostatnie zdanie bardzo przypomina prefację ze Mszy świętej zmarłych: «W nim [w Chrystusie] zabłysła dla nas nadzieja chwalebnego zmartwychwstania i choć nas zasmuca nieunikniona konieczność śmierci, znajdujemy pociechę w obietnicy przyszłej nieśmiertelności. Albowiem życie Twoich wiernych, o Panie, zmienia się, ale się nie kończy i gdy rozpadnie się dom doczesnej pielgrzymki, znajdą przygotowane w niebie wieczne mieszkanie»”. Te słowa brzmią jak hymn zwycięstwa, mimo że w rozdziale jest mowa o śmierci ciała i śmierci duszy. Okazuje się, że różnymi drogami wędrujemy ku wydarzeniu, jakim jest zmartwychwstanie. Kilka tygodni temu otrzymałem od znajomych nieco odręcznie pisanych refleksji autorstwa Cyryli, farmaceutki przynależącej do jednej z grup duszpasterskich. Nazywaliśmy ją Cenią i podziwialiśmy jej cierpliwość w chorobie, pogodę, humor. A przecież przez lata umierała na raka. Jednej z tych refleksji dała tytuł Ciało i dusza. Niech to świadectwo stanowi dopełnienie rozważań: Boże, zrozumiałam. Zbliżamy się. Moje biedne ciało, wyczerpane czasem i zmęczone wysiłkiem, zaczyna dawać znaki mówiące mi, że wkrótce już nie będę go musiała dźwigać. Słabną moje zmysły i tracą panowanie - 79 - nad moimi odruchami. Nie mogę już zasnąć ani nic robić. Całe moje ciało mówi mi, że podróż zbliża się do mety i że wychodzę już na ostatnią prostą… Jednakże moja dusza nie gaśnie. Przeciwnie… wznosi się w niebo z wielką ochotą i siłą. Zbliża się coraz bardziej do Ciebie. Tak, teraz rozpoczęło się rozdwajanie. Do tego momentu czułam, że ciało i dusza wędrowały ze sobą w miarę zgodnie. Jednak od tej chwili już nie. Będą wędrowały teraz osobno, aż do swojego ostatecznego przeznaczenia. Ciało pochyla się w stronę ziemi, a dusza wzlatuje do Boga. Ciało z każdą chwilą staje się cięższe, dusza z każdym momentem lżejsza. Ciało ma nogi coraz cięższe, a uskrzydlona dusza staje się bardziej prężna, zatapia się w medytacji i modlitwie. Nie boi się rozstania i samotności, wciąż bardziej wypełniona miłością i spokojem. Tak, to ostatni przystanek mojego życia. Panie… Zrozumiałam. Ty mnie wzywasz. Dobrze. Odpowiadam. I kiedy tak ciało osuwa się w dół, dusza moja, Panie, wznosi się do Ciebie. I kiedy ciało wreszcie już dotyka ziemi, czekając zastygłe aż obejmie je śmierć, dusza z ulgą opada w Twe ramiona, które są moim celem i ukojeniem moich pragnień! - 80 - Radość nieba To, o czym napisałem w kilkunastu dotychczasowych rozdziałach, dotyczy doczesności. Kolejne rozdziały przenoszą nas w inny wymiar. Będą stanowić próbę wniknięcia w życie wieczne. Najpierw niech będzie świadectwo św. Szczepana, którego kamienowano. „A on, pełen Ducha Świętego, patrzył w niebo i ujrzał chwałę Bożą i Jezusa stojącego po prawicy Boga. I rzekł: «Widzę niebo otwarte i Syna Człowieczego, stojącego po prawicy Boga»” (Dz 7, 55-56). Czegoś podobnego doświadczyli trzej Apostołowie na Górze Przemienienia. Przez moment oglądali niebo otwarte i Syna Człowieczego Przemienionego. Poczuli się szczęśliwi. Piotr wystąpił z oznajmieniem i propozycją: „Rabbi, dobrze, że tu jesteśmy; postawimy trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza” (Mk 9, 5). W Skorowidzu doktrynalnym, załączonym do Nowego Testamentu, pod hasłem „niebo” są wyjaśnienia: „mieszkanie” Boga, aniołów, świętych, ojczyzna zbawionych, życie wieczne – stały synonim nieba. I wreszcie miejsce szczęśliwości niewyobrażalnej. Św. Paweł, apostoł mądrości krzyża, w Pierwszym Liście do Koryntian pisze: „A jednak głosimy mądrość między doskonałymi, ale nie mądrość tego świata ani władców tego świata, zresztą przemijających. Lecz głosimy tajemnicę mądrości Bożej, mądrość ukrytą, tę, którą Bóg przed wiekami przeznaczył ku chwale naszej, tę, której nie pojął żaden z władców tego świata, gdyby ją bowiem pojęli, nie ukrzyżowaliby Pana chwały, lecz właśnie głosimy, jak zostało napisane to, czego: Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują (1 Kor 2, 6-9). W przypisie znajdujemy uwagę, że źródła tego cytatu dotychczas są nieznane. Ale niewątpliwie wielu ludziom te słowa najwymowniej określają niewypowiedzianą radość nieba. Drogą do takiej radości jest zachowanie Dekalogu i - 81 - stan łaski uświęcającej. I uczynki miłosierdzia. Podczas Sądu Ostatecznego odezwie się król do tych po prawej stronie: „Pójdźcie, błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata: Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie (Mt 25, 34-36). Dzieciom w rodzinach chrześcijańskich, przy okazji Pierwszej Komunii Świętej, mówimy, że Pan Jezus przychodzi do ich serc, ale nasze serca są za małe, żeby mogły pomieścić tak wielki dar. Lepiej myśleć i mówić, jak św. Paweł na Areopagu, że „w Nim [w Bogu] żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17, 28). Już tu na ziemi mamy udział w radości nieba. I to jest najlepsze przygotowanie do śmierci i do życia bez końca. Można by mnożyć teksty biblijne i nie tylko biblijne. Można by próbować wniknąć w tajemnicę nieba. Warto jednak nawiązać do naszej codziennej modlitwy: „Któryś jest w niebie”. Niech nam w tym pomogą fragmenty z Katechizmu Kościoła Katolickiego. „Symbol nieba odsyła nas do tajemnicy Przymierza, jaką przeżywamy, gdy modlimy się do naszego Ojca. On jest w niebie, które jest Jego przybytkiem; Dom Ojca jest więc także naszą «ojczyzną». To właśnie z ziemi Przymierza grzech skazał nas na wygnanie, a nawrócenie serca sprawia, że możemy powrócić do Ojca w niebie. To w Chrystusie zostały pojednane niebo i ziemia, gdyż sam Syn «zstąpił z nieba» i sprawił, że możemy się tam dostać razem z Nim przez Jego Krzyż, Zmartwychwstanie i Wniebowstąpienie” (2795). Drugi fragment: - 82 - „Gdy Kościół modli się «Ojcze nasz, któryś jest w niebie», wówczas wyznaje, że jesteśmy Ludem Bożym już przebywającym «na wyżynach niebieskich – w Chrystusie Jezusie» (Ef 2, 6), «ukrytym z Chrystusem w Bogu» (Kol 3, 3), a jednocześnie «wzdychamy, pragnąc przyodziać się w nasz niebieski przybytek»” (2796) (2 Kor 5,2). Wiele razy słyszymy narzekania bliźnich, że nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Tak, to prawda. Ale trzeba przypominać, że jest jeszcze drugi wymiar rzeczywistości, który nazywamy życiem wiecznym albo niebem. Tam będzie wyrównanie wszelkich krzywd, jakie ludzie ludziom zadają. Tam będzie, już jest, nagroda za dobre życie doczesne. I to jest dobra wieść, którą chrześcijaństwo niesie światu. Wielu ludzi próbuje wyobrazić sobie szczęście i radość nieba. Święty Jan w swojej Apokalipsie, nawiązując do wypowiedzi Starego Testamentu, zapewnia: „Nie będą już łaknąć, ani nie będą już pragnąć, i nie porazi ich słońce ani żaden upał, bo paść ich będzie Baranek, który jest pośrodku tronu i poprowadzi ich do źródeł wód życia i każdą łzę otrze Bóg z ich oczu” (Ap 7,16-17). Wybieram do przemyślenia następujące fragmenty z niemieckiego Katolickiego Katechizmu dorosłych. Wyznanie wiary Kościoła, wydanego przez niemiecką Konferencję Biskupów: „Pismo św. i tradycja kościelna opisuje życie wieczne we wspólnocie z Bogiem przy pomocy wielu obrazów, a więc jako ucztę weselną, życie, światło, pokój. Jeśli mowa przy tym o niebie, to odnajdujemy tu wprawdzie refleks antycznego obrazu świata, według którego niebo znajduje się ponad ziemią i rozpiętym ponad nią firmamentem, niemniej to przestrzenne «na wysokościach» jest przede wszystkim obrazem spełnienia się przeznaczeń i stanu doskonałej szczęśliwości. Jeszcze i w naszym dzisiejszym zsekularyzowanym języku posługujemy się tym obrazem, kiedy mówimy, że czujemy się jak w niebie, czy o niebiańskim spokoju. Stanem ostatecznej i pełnej szczęśliwości może być według wiary chrześcijańskiej jedynie sam Bóg i wspólnota z Nim. Bowiem «sam Bóg wystarcza» – mówi św. Teresa z Avili. Zatem «Niebo» to wiekuista wspólnota człowieka z Bogiem” (s. 404405). - 83 - Dalej czytamy: „Także nauka Kościoła mówi o widzeniu Boga (por. DS 857); 1000; 1305; NR 926; 901-902; BF VIII 108 i 113; KK 49). To «widzenie» oznacza, że Bóg objawia zbawionym pełnię swego życia i swej miłości, że otwiera przed nimi całą głębię swej prawdy i tajemnicę swojej rzeczywistości jako zasady, celu i treści naszej ludzkiej egzystencji, a przez to ostatecznego spełnienia naszych przeznaczeń i naszego wiekuistego szczęścia. Widzenia Boga nie należy zatem pojmować czysto intelektualnie; łączy się z Nim miłość, pokój, radość. Widzenie Boga daje udział w szczęściu Boga, jest dopełnieniem naszego obecnego trwania przez łaskę w Chrystusie i w Duchu Świętym, jest pełnym udziałem w życiu Trójcy. Ale podobnie jak sam Bóg jest dla człowieka niezgłębioną tajemnicą, tak tajemnicą jest także życie wieczne z Nim. Nie potrafimy wyobrazić sobie i wyrazić w naszych pojęciach tego, czego «ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują» (1 Kor 2,9). Ostateczna i wieczna wspólnota z Bogiem nie oznacza izolacji, przeciwnie, na niej opiera się doskonała wspólnota świętych. Szczęściem nieba jest więc także wspólnota z Chrystusem, z aniołami i świętymi, z naszymi bliskimi i przyjaciółmi, z którymi żyliśmy w doczesności. Szczęściem nieba jest też radość z piękna dzieł Bożych dokonanych w stworzeniu i dziejach, ze zwycięstwa prawdy i miłości w życiu naszym i innych ludzi. Niebo jest wypełnieniem i uwieńczeniem życia, dlatego owoc życia ziemskiego zdobyty w trudzie i cierpieniu wejdzie przemieniony w wieczność. Radość nieba jest więc też radością z otrzymanej nagrody (por. Mt 5, 12). Bóg, wieńcząc nasze zasługi, wieńczy dzieło swej łaski. Każdy otrzyma właściwą sobie nagrodę (por. Mt 16, 27; 1 Kor 3, 8). Stąd można mówić o różnych stopniach szczęścia w niebie. Jednakże zarówno małe, jak i duże naczynia, kiedy się je napełni, wszystkie są równo pełne, choć każde na swój sposób, podobnie każdy na swój sposób osiągnie w niebie pełnię szczęścia i pokoju. Jedna miłość Boża poprzez jednego Ducha Świętego złączy wszystkich w jednym Ciele Chrystusa, we wspólnym uwielbieniu Boga i dzieł Jego” (s. 405-406). - 84 - Przechodzę teraz do bardziej osobistej refleksji. Niebo to „miejsce”, w którym przebywają, albo będą przebywać, ludzie przemienieni na wzór Chrystusa Zmartwychwstałego i wspólnotę świętych. To stan szczęśliwego, niczym niezagrożonego przebywania w takiej wspólnocie. Ten stan w języku teologii nazywa się wizją uszczęśliwiającą. Nazwa przemawia do ludzi z naszego kręgu cywilizacyjnego, gdzie ludzie są nastawieni przede wszystkim na odbiór wrażeń wzrokowych. My mówimy: zobaczymy, co słychać. Eskimosi powiedzieliby: posłuchamy, co widać. A podobno na naszym globie są ludzie, do których przede wszystkim przemawiają wrażenia węchowe. Może ich wyobrażone niebo jest pełne wspaniałych zapachów. Znam ludzi, którzy nie wyobrażają sobie nieba bez wspaniałej muzyki. Coraz bardziej ich rozumiem, gdy zaczynam zachwycać się muzyką Chopina. Wyobrażam sobie od lat, że dodatkowe szczęście w niebie będzie polegać na kontakcie z bliskimi, których kochaliśmy, którzy nas kochali. Mam jednak trudność, czy w pełni szczęśliwi mogą być ludzie, których ktoś bliski jest w piekle? Podjąłem niegdyś refleksję na temat liczby zbawionych. Próbowałem sobie odpowiedzieć w tekście poetyckim Niebo zaludnione, który tu przytaczam na dowód, że to zagadnienie mnie nurtuje. I to od lat. Nie znamy ludzi mieszkańców piekła Nie wiemy kto w czyśćcu przebywa Niebo Apokalipsy Wypełnia tłum Nie do zliczenia W księgach Kościoła wiele tysięcy Imion i nazwisk zapisano Wierzę wszelako Że „wszystkich świętych” Są już miliardy Białych czarnych czerwonych i żółtych - 85 - Co znali i uznawali Chrystusa Albo Go nie znali Syn wszystkich do Ojca prowadzi Który jest w Niebie Gdyby to, co tu piszę, było niezgodne z nauczaniem Chrystusowego Kościoła, oddaję pod osąd tegoż Kościoła. Ale gdyby było niezgodne, można by kwestionować wartość zbawczego dzieła Chrystusa. Ograniczalibyśmy zakres tego działania. Przychodzi jednak refleksja, że wielu ludzi umiera w grzechu ciężkim, a to – według nauczania Kościoła – wyklucza zbawienie. Bardzo znamienna jest dla mnie koncepcja węgierskiego teologa Ladislasa Borosa o momencie decydującego wyboru w Mysterium mortis. Takim momentem – według niego – jest moment tuż przed śmiercią. Może jeszcze z postępem teologii pojawią się inne próby wyjaśnienia trudnego problemu? Znamienna jest jedna z Myśli na każdy dzień Johna Henry’ego Newmana, konwertyty, który połowę życia przeżył jako anglikanin, a drugą połowę jako katolik. Został mianowany kardynałem. Przetłumaczył te myśli jeden ze współbraci zakonnych mieszkających w naszym kolegium na Rakowieckiej. Prosił, aby nie wymieniać jego nazwiska. „Mój Boże, skoro przybyłem od Ciebie i jestem stworzony przez Ciebie, skoro żyję w Tobie, mogę wreszcie powrócić do Ciebie i być z Tobą na wieki wieków.” (Myśl na dzień 4 marca) I jeszcze jedna myśl Newmana o niebie: „Obecnie Niebo jest poza zasięgiem naszego wzroku, ale w stosownym czasie – podobnie jak śnieg topnieje – i odkrywamy, co znajduje się pod nim, tak samo świat widzialny zniknie przed wielką wspaniałością, na której nam zależy.” (Myśl na 28 kwietnia) Mam do dyspozycji wydruk komputerowy fragmentu pracy magisterskiej wspomnianego współbrata. Tytuł fragmentu: „Śmierć jako fakt: misterium”. Wolałbym zamiast „faktu” „wydarzenie”. Pojawia się myśl, że można niebo - 86 - rozpatrywać jako wydarzenie, nie jednorazowe, ale wiecznotrwałe. Ono jest misterium, tajemnicą, rzeczywistością przerastającą nasze wyobrażenia. Refleksja o czyśćcu jest też w ogromnej mierze – chciałoby się powiedzieć – niemal w całej rozciągłości refleksją o niebie. Czyściec jest przedsionkiem nieba. Zdecydowanie prowadzi do nieba. A inna rzeczywistość, inna spośród spraw ostatecznych – piekło? Jak się ma do nieba? Ta refleksja jest jeszcze trudniejsza. Jak pogodzić myśl o niebie z myślą o piekle? Przywołujemy sprawiedliwość Bożą, wyrównanie krzywd w Bogu. Myślimy przy tym, że sprawiedliwość nie jest sprzeczna z miłosierdziem. I to jest dobra nowina Ewangelii, chrześcijaństwa. Dlatego po śmierci zapewne czekają nas wielkie radosne niespodzianki. Ale ta myśl nie powinna nas zwalniać z troski o nasze zbawienie i zbawienie innych. I z wdzięczności wobec Boga. Wśród tekstów poetyckich, które napisałem w ostatnich tygodniach, jest tekst zatytułowany Apostolstwo radości, wdzięczności i zachwytu. Piszę tam o dwóch Franciszkach: biednym z Asyżu i Salezym biskupie Genewy, świętych radośnie miłujących Boga. Tutaj przytaczam fragment dotyczący Ignacego Loyoli, założyciela zakonu jezuitów. Ignacy uczył dziękczynienia zanim ktoś spowiedź zacznie albo tylko rachunek sumienia. On był przekonany kto umie dziękować lepiej potrafi żałować. Pewniej dojdzie do nieba. Na zakończenie przytaczam myśl o niebie naszej świętej Faustyny: „Dziś w duchu byłam w niebie i oglądałam te niepojęte piękności i szczęście, jakie nas czeka po śmierci. Widziałam, jak wszystkie stworzenia oddają cześć i chwałę nieustannie Bogu; widziałam, jak wielkie jest szczęście u Boga, które się rozlewa na wszystkie stworzenia, uszczęśliwiając je, i wraca do Źródła wszelka - 87 - chwała i cześć z uszczęśliwienia, i wchodzą w głębie Boże, kontemplują życie wewnętrzne Boga – Ojca, Syna i Ducha Świętego, którego nigdy ani pojmą, ani zgłębią. To Źródło szczęścia jest niezmienione w istocie swojej, lecz zawsze nowe, tryskające uszczęśliwieniem wszelkiego stworzenia. Rozumiem teraz św. Pawła, który powiedział: «Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani weszło w serce człowieka, co Bóg nagotował tym, którzy Go miłują»” (777). - 88 - Rozpacz piekła Chrześcijaństwo jest dobrą nowiną dla świata. Ale też jest radykalne. W Biblii są dziesiątki zapisów dotyczących piekła. W tym rozdziale uwzględnię tylko Ewangelię św. Mateusza. Przeglądam rozdział po rozdziale. I daję pod rozwagę: „Słyszeliście, że powiedziano: Nie cudzołóż...” A ja wam powiadam: Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią cudzołóstwa. Jeśli więc prawe twoje oko jest ci powodem do grzechu, wyłup je i odrzuć od siebie. Lepiej bowiem jest dla ciebie, gdy zginie jeden z twoich członków, niż żeby całe twoje ciało miało być wrzucone do piekła. Jeśli prawa twoja ręka jest ci powodem do grzechu, odetnij ją i odrzuć od siebie. Lepiej bowiem jest dla ciebie, gdy zginie jeden z twoich członków, niż żeby całe twoje ciało miało iść do piekła” (Mt 5,27-30). „Lecz kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie, temu byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w głębi morza. Biada światu z powodu zgorszeń! Muszą wprawdzie przyjść zgorszenia, lecz biada człowiekowi, przez którego dokonuje się zgorszenie. Otóż jeśli twoja ręka lub noga jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją i odrzuć od siebie! Lepiej jest dla ciebie wejść do życia ułomnym lub chromym, niż z dwiema rękami lub dwiema nogami być wrzuconym w ogień wieczny. I jeśli twoje oko jest dla ciebie powodem grzechu, wyłup je i odrzuć od siebie. Lepiej jest dla ciebie jednookim wejść do życia, niż z dwojgiem oczu być wrzuconym do piekła ognistego” (Mt 18,6-9), (Mt 23, 29-33), (Mt 25,31). W Biblii Tysiąclecia jest następujący komentarz do tego fragmentu: „Jest to niewątpliwie figura literacka, zwana hiperbolą, nie chodzi o to, by w pewnych okolicznościach należało lub można było pozbawić się ręki, nogi lub oczu, ale z pewnością chodzi o wskazanie na bardzo wielką konieczność skutecznego unikania okazji do grzechu”. „Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy! Bo dbacie o czystość zewnętrznej strony kubka i misy, a wewnątrz pełne są zdzierstwa i niepowściągliwości. Faryzeuszu ślepy! Oczyść wpierw wnętrze kubka, żeby i zewnętrzna jego strona stała się czysta” (Mt 23, 25-26). - 89 - Dalej następują chyba jeszcze mocniejsze oskarżenia: „Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy! Bo podobni jesteście do grobów pobielanych, które z zewnątrz wyglądają pięknie, lecz wewnątrz pełne są kości trupich i wszelkiego plugastwa. Tak i wy z zewnątrz wydajecie się ludziom sprawiedliwi, lecz wewnątrz pełni jesteście obłudy i nieprawości” (Mt 23, 27-28). Bezpośrednio po tych słowach nie ma groźby piekła, ale jest kilka wersów dalej: „Węże, plemię żmijowe, jak wy możecie ujść potępienia w piekle?” (Mt 23, 33). I wreszcie ostatni z Mateuszowych tekstów: Scena Sądu Ostatecznego. Druga część tego opowiadania dotyczy ludzi, którzy mają na swym koncie wielkie zaniedbania w dziedzinie miłości bliźniego. Oni usłyszą straszne słowa: „Idźcie precz ode Mnie, przeklęci, w ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom” (Mt 25,41). „Bo byłem głodny, a nie daliście Mi jeść; byłem spragniony, a nie daliście Mi pić; byłem przybyszem, a nie przyjęliście Mnie; byłem nagi, a nie przyodzialiście Mnie; byłem chory i w więzieniu, a nie odwiedziliście Mnie” (Mt 25, 42-43). Przytoczenia można by mnożyć. Niech wystarczą te nieliczne. Są dostatecznie mocne, żeby prowokować do pytań: – Jak pogodzić piekło wieczne z miłosierdziem Boga? – Czy to piekło rzeczywiście będzie bez końca? – Jak się ma w piekle dokonać przejście z czasu do wieczności? – Na czym tak naprawdę polega cierpienie piekła? Chyba najlepiej stan ludzi potępionych określają dwa słowa: beznadzieja i rozpacz. I zapewne to jest właśnie ten ogień, o którym czytamy w Piśmie Świetym. W cytowanym już Katolickim Katechizmie dorosłych czytamy: „To, co mówi wiara o istnieniu piekła, wydaje się dla wielu problematyczne. Sądzą, że już obecne życie jest wystarczająco często piekłem, że – jak to formułuje J.P. - 90 - Sartre – tym piekłem są drudzy (jak często jednak jesteśmy też piekłem sami dla siebie!). Mówi się o piekle wojny, o piekle Oświęcimia, Hiroszimy i Nagasaki, o «pierwszym kręgu piekła» itd. Ale – słyszy się pytanie – czy można myśleć o Bogu pełnym dobroci, że chce On wiecznej męki potępionych? Jak pogodzić kazania o piekle, budzące strach i wywierające presję psychiczną słuchaczy, z radosnym i wyzwalającym orędziem Ewangelii? Czy mówiąc o wieczności kary piekła, nie rezygnuje się z chrześcijańskiej solidarności z każdym i ze wszystkimi?” (s. 406-407). W tym miejscu wypada dodać, że Kościół odrzucił przypisywaną Oryggenesowi (III wiek) i później powracającą naukę, według której przy końcu czasów nastąpi odnowienie całego stworzenia (apokatostaza) obejmujące także grzeszników, potępionych i demony. W pewnych kregach teologów panuje przekonanie, że nauka o piekle wpływa wciąż korygująco na nasze życie i nadaje powagę i dramatyzm naszej historycznej odpowiedzialności. (s. 407). Zastanawiający jest fakt, że Kościół od wieków orzeka o pewnych ludziach, że są zbawieni i zachęca do korzystania z ich pośrednictwa. O nikim jednak nie orzekł, że jest potępiony. Ks. Franciszek Sawicki, nieżyjący już teolog z Pelpina, w swoim skrypcie z teologii dogmatycznej opowiedział o takim zdarzeniu: Toczył się proces beatyfikacyjny pewnego kapłana, który był kapelanem więziennym. Usiłował on dotrzeć do pewnego więźnia skazanego na śmierć, żeby pojednać go z Bogiem i Kościołem. Więzień zdecydowanie odmawiał kontaktu z kapelanem, nie chciał przyjąć sakramentów świętych. Po wykonaniu wyroku kapłan wziął głowę skazańca, podniósł ją i pokazał ludziom z otoczenia, z takim komentarzem: „Oto głowa potępionego”. Wstrzymano proces beatyfikacyjny. Zakończę ten rozdział słowami, które na temat piekła napisano w polskim przekładzie Katechizmu Kościoła Katolickiego (Wydawnictwo WAM, Kraków 1999, s. 91-92). „Są ludzie, którzy nie wierzą w piekło (30% Polaków). Tymczasem jest faktem, że człowiek może dobrowolnie nie przyjąć Bożej miłości. Może przyjąć nawet postawę nienawiści. Może świadomie odrzucić miłość Bożą i Jego miłosierdzie - 91 - i umrzeć w grzechu śmiertelnym. A to oznacza odłączenie się na zawsze z wolnego wyboru od Boga. Pan Jezus naucza o piekle i jego wieczności. Piekło jest stanem człowieka, który ostatecznie sam się wykluczył ze wspólnoty z Bogiem i świętymi. Kara piekła polega właśnie na wiecznym odłączeniu się od Boga. Bóg nie chce nikogo potępić. Chce zbawić każdego człowieka. Człowiek jednak sam wybiera piekło przez dobrowolne odwrócenie się od Boga. Jest to niewyobrażalna tragedia człowieka, który żadną miarą bez Boga nie może być trwale szczęśliwy. Dlatego Kościół ciągle błaga o miłosierdzie Boga, który nie chce «niektórych zgubić, ale wszystkich chce doprowadzić do nawrócenia»” (2 P3,9). Znamienne jest świadectwo św. Faustyny o szatanie. Czego on najbardziej nienawidzi. Na ten temat znajdujemy odpowiedź przynajmniej w kilku miejscach Dzienniczka. Najpierw nasza Święta odwołuje się do listu od ks. Sopoćki i pisze: „Poznałam z listu tego, iż całą tą sprawą kieruje Bóg sam, a jako ją Pan zaczął, tak i Pan poprowadzi, a im widzę większe trudności, tym jestem spokojniejsza. O, gdyby w tej całej sprawie nie było wielkiej chwały Bożej i pożytku dla wielu dusz, nie sprzeciwiałby się tak szatan, ale on wyczuwa, co przez to utraci. Teraz poznałam, że szatan najwięcej nienawidzi miłosierdzia, jest to dla niego największą męką, jednak słowo Pańskie nie przeminie, mowa Boża żywą jest; trudności dzieł Bożych nie umorzą, ale wykazują, iż Bożymi są... (764). Następnie Święta pisze: „Dziś stoczyłam walkę z duchami ciemności o jedną duszę. Jak strasznie szatan nienawidzi miłosierdzia Bożego, widzę, jak się sprzeciwia całemu temu dziełu” (812). W kolejnym fragmencie wyznań św. Faustyny znajdujemy odpowiedź na pytanie, co stanowi istotę piekła i męki szatana. Przytaczam cały akapit, numer 1167: „Wyznał mi szatan, że jestem przedmiotem jego nienawiści. Powiedział, że: «Tysiąc dusz mniej mi robi szkody aniżeli ty, kiedy mówisz o miłosierdziu wielkim Wszechmocnego». Najwięksi grzesznicy nabierają ufności i wracają do Boga, a ja – - 92 - mówi duch zły – tracę wszystko, ale nadto mnie samego prześladujesz tym niezgłębionym miłosierdziem Wszechmocnego. – Poznałam, jak bardzo szatan nienawidzi miłosierdzia Bożego, nie chce uznać, że Bóg jest dobry.” Szatan jest więc wielkim przegranym, gdyż nienawidzi, nie chce uznać, że Bóg jest dobry. Jeżeli nawet wydaje się, że on w ogromnej mierze triumfuje w świecie, to są zwycięstwa pozorne i krótkofalowe. Tak, ale nie jest pozorne wielkie zło, które on powoduje z nienawiści do Boga i Jego stworzeń. Zło jest wszakże brakiem dobra, ale ten brak jest dotkliwy, straszny. Dane Biblii i nauka Kościoła wskazują jednak na to, że ostateczne, pełne zwycięstwo należy do Boga. - 93 - Tęsknota czyśćca Różna bywa sytuacja ludzi umierających. Jeśli umierają w stanie łaski uświęcającej, idą do nieba albo od razu, albo po pewnym oczyszczeniu. Jeśli mają na swoim sumieniu ciężkie grzechy, ich przeznaczeniem staje się piekło. To jest konsekwencja ich wolnego wyboru. Węgierski myśliciel Ladislas Boros stawia tezę, że ostateczny wybór dokonuje się tuż przed śmiercią. W tym decydującym momencie człowiek opowiada się za Bogiem albo przeciw Bogu (Ladislas Boros, Istnienie wyzwolone. Mysterium mortis, Wydawnictwo Pax, 1985). Niech wprowadzeniem do refleksji o czyśćcu będzie obszerny fragment Katolickiego Katechizmu dorosłych wydanego przez Niemiecką Konferencję Biskupów. „Naukę o czyśćcu, sięgającą początkami już czasów judaizmu, znajdujemy w Nowym Testamencie, wyrażoną jednak tylko w sposób pośredni. Tradycja Kościoła opiera się przede wszystkim na słowach Jezusa wskazujących możliwość przebaczenia win w przyszłym świecie (por. Mt 12, 32; 5, 26) oraz na słowach Pawła Apostoła, który mówi o możliwości ocalenia «jakby przez ogień» (1 Kor 3, 15). Bezpośrednią podstawę nauki o czyśćcu stanowi praktyka modlitewna i pokutna Kościoła. Już w końcowych czasach Starego Testamentu modlitwa za zmarłych określona jest jako myśl święta i pobożna (por. 2 Mch 12, 45). Z praktyką modlitwy za zmarłych spotykamy się od początków Kościoła (por. KK 50), czego świadectwem są też liczne napisy nagrobne w starochrześcijańskich katakumbach. Opiera się ona na przekonaniu, że nie tylko istnieje życie po śmierci, ale że istnieje też jeszcze możliwość pośmiertnego oczyszczenia. Wprawdzie po zakończeniu swego ziemskiego pielgrzymowania człowiek nie może już nic uczynić dla swego zbawienia, może być jednak oczyszczony poprzez cierpienie. Cała wspólnota świętych staje przy tym u jego boku, wstawiając się za nim przez modlitwę, jałmużnę, dobre uczynki, osobistą pokutę, a przede wszystkim przez ofiarę Mszy św. Wyrazem tego przekonania były pierwotne modlitwy i ofiary składane za zmarłych, a dopiero z wolna skrystalizowało się ono w nauce o tzw. «stanie pośrednim»” (s. 408-409). W polskiej adaptacji Katolickiego Katechizmu dorosłych czytamy: - 94 - „Wielu ludzi umiera w łasce i przyjaźni z Bogiem. Są oni pewni zbawienia. Jednak nie wszyscy z nich są całkiem oczyszczeni, wolni od grzechów lekkich lub kar doczesnych. Ci przechodzą po śmierci oczyszczenie, by uzyskać świętość konieczną do wejścia do nieba. To właśnie końcowe oczyszczenie zbawionych Kościół nazywa czyśćcem” (s. 91). W Piśmie Świętym nie ma terminu „czyściec”. A mimo to Kościół wierzy w istnienie czyśćca. Tak jak wierzył Juda Machabejski. On zorganizował składkę pieniężną i posłał do Jerozolimy około dwóch tysięcy srebrnych drachm, aby tam złożono ofiarę za grzech żołnierzy, którzy zginęli w boju. Ich grzech polegał na tym, że zatrzymali przy sobie różne przedmioty poświęcone bóstwom, chociaż prawo im tego zabraniało. Odprawiono modlitwy, aby popełniony grzech został «całkowicie wymazany»” (por. 2 Mch 12, 40-44). A oto, jak mieszkańcy czyśćca w Boskiej Komedii Dantego określają swoją sytuację: Rozłączyła nas nagła śmierć z żywotem; Do przedostatnich chwil my w grzechu trwali; W ostatnich łaski ugodzeni grotem, Win żałowali, skruszeni i biali Z ciał swych my wyszli, sprzymierzeńcy Pana, Co nas widoku swego żądza pali. Zaś inny mówił: Niechże się ku górze Niosą tęsknoty ku błogosławionym, Ja zaś litością twą mój cel wysłużę (Pieśń piąta). Znamienną wizję czyśćca otrzymała św. Faustyna Kowalska. Tak ją opisała w swoim Dzienniczku: „Ujrzałam Anioła Stróża, który mi kazał pójść za sobą. W jednej chwili znalazłam się w miejscu mglistym, napełnionym ogniem, a w nim całe mnóstwo dusz cierpiących. Te dusze modlą się bardzo gorąco, ale bez skutku dla siebie, my - 95 - tylko możemy im przyjść z pomocą. Płomienie, które paliły je, nie dotykały się mnie. Mój Anioł Stróż nie odstępował mnie ani na chwilę. I zapytałam się tych dusz, jakie ich jest największe cierpienie? I odpowiedziały mi jednozgodnie, że największe dla nich cierpienie to jest tęsknota za Bogiem. Widziałam Matkę Bożą odwiedzającą dusze w czyśćcu. Dusze nazywają Maryję «Gwiazdą Morza». Ona im przynosi ochłodę. Chciałam więcej z nimi porozmawiać, ale mój Anioł Stróż dał mi znak do wyjścia. Wyszliśmy za drzwi tego więzienia cierpiącego. [Usłyszałam głos wewnętrzny], który powiedział: «Miłosierdzie moje nie chce tego, ale sprawiedliwość każe. Od tej chwili obcuję z duszami cierpiącymi»” (s 10-11). Przytoczę teraz kilka zdań z internetu, autorstwa ks. dr. M. Kaszowskiego, o istocie czyśćca: „Czyściec nie jest miejscem, które Bóg stworzył po to, by dusze doznawały tam udręk przed wejściem do wiecznego szczęścia. W Pismie św. nie ma mowy o takim miejscu, bo ono nie istnieje”. Mówi się raczej i pisze o stanie, w jakim się znajdują dusze w czyśćcu. I dalej już tylko hasłowo: - Czyściec – uwalnianie się duszy po śmierci od następstw grzechów. - Czyściec – wyzwalanie się miłości z resztek egoizmu. - Tylko umierający w stanie łaski uświęcającej potrafią się oczyścić po śmierci. Na czym polega to oczyszczenie? W Katechizmie Kościoła Katolickiego znajdujemy tylko ogólne pouczenie: „Tradycja Kościoła opierając się na niektórych tekstach Pisma Świętego mówi o ogniu oczyszczającym” (KKK 1031). O tym ogniu wspomina także św. Paweł (1 Kor 3, 13-15). I dalej znowu hasła: - Nie jest to ogień fizyczny. - Ogień czyśćca inny niż piekielny. - Ogień czyśćca rozpalony przez łaskę i miłość. - Ogień tęsknoty za służeniem z miłości Bogu. - 96 - Szczególnie pomocne i praktyczne w medytacji na temat czyśćca jest to, co znajdujemy w cytowanym już niemieckim Katolickim Katechizmie dorosłych. Wyznanie wiary Kościoła. Przytoczę obszerne fragmenty: „Jeśli mówimy o «ogniu czyśćcowym», to jest to jedynie obrazem, ale obrazem wskazującym głębszą rzeczywistość. Przez ogień możemy rozumieć doskonalącą, oczyszczającą i uświęcającą moc świętości i miłosierdzia Bożego. Dokonujące się w śmierci spotkanie z ogniem miłości Bożej ma siłę oczyszczającą i przemieniającą dla człowieka, który choć zasadniczo opowiedział się za Bogiem, nie zrealizował tej swojej decyzji z pełną konsekwencją, nie osiągając ideału – a któż z nas może powiedzieć, że go osiągnął. Moc Boża osądza, oczyszcza, uświęca i dopełnia wszystko, co w chwili śmierci było jeszcze w człowieku niedoskonałe. Czyśćcem jest więc Bóg sam w swej mocy oczyszczająceej i uświęcającej. Na tym tle zrozumiała staje się dotycząca czyśćca nauka Kościoła [...] (por. DS 856, 1304; NR 926; BF VIII 106, 112). W formie najkrótszej brzmi ona: Istnieje czyściec, a dusze tam zatrzymane są wspomagane wstawiennictwem wiernych, zwłaszcza zaś miłą Bogu ofiarą Ołtarza»” (DS 1820; NR 907; BF VIII 117). A jak się przedstawia nauczanie o czyśćcu Kościołów Wschodu i w Kościele protestanckim? O tym w katechizmie napisano drobnym drukiem: „Kościoły Wschodu podzielają z Kościołem katolickim praktykę modlitwy i ofiary za zmarłych. Nie brały jednak udziału w ukształtowaniu nauki o czyśćcu. Protestanci natomiast całkowicie ją odrzucili, uważając, że oparta na niej praktyka modlitwy i ofiary za zmarłych uwłaszcza absolutnej i jedynej skuteczności zadośćuczynnej ofiary krzyżowej Chrystusa (por. CA 24). Jednakże i nauka Kościoła katolickiego wzywa tu do powściągliwości: «Zagadnienia dla prostego ludu trudniejsze i subtelniejsze, które nie służą do zbudowania i z których najczęściej nie ma żadnego pożytku dla pobożności – z kazań ludowych powinny być wyłączone». Biskupi «niech zabronią jako zgorszenia i obrazy dla wiernych tego, co budzi tylko pewną ciekawość lub zabobonność, albo trąci brzydką chciwością» (DS 1820; NR 908; BF VIII 117). Widzimy więc, że Kościół trwając przy swojej nauce wzywa zarazem do trzeźwości i odrzuca naiwne i fantastyczne spekulacje dotyczące losu zmarłych”. I wreszcie ostatni fragment: - 97 - „Mówimy potocznie o duszach w czyśćcu jako potrzebujących ratunku i pomocy. Jest to o tyle uzasadnione, że te dusze nie mogą już uczynić niczego dla swego zbawienia, mogą już tylko oczyszczać się i uświęcać w sposób bierny. Są to jednak dusze, które doświadczyły już też całego bogactwa miłosierdzia Bożego i które w istotny sposób wyprzedziły nas w urzeczywistnianiu się nadziei i zbliżeniu do Boga. Ich cierpienie polega na tym, że nie są jeszcze tak czyste, by mogła je wypełnić bez reszty i uszczęśliwić miłość Boża. Chodzi więc o cierpienie oczyszczające, którego źródłem jest miłość. W tej miłości złączone są solidarnie wszystkie członki jednego Ciała Chrystusowego, dlatego mogą się one wzajemnie wspierać modlitwą i pokutą, a przez to dopełniać «braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół» (Kol 1.24). Nie znaczy to, że Chrystus przez swą mękę i śmierć nie uczynił jeszcze dosyć dla naszego zbawienia. Przeciwnie, uczynił więcej niż dosyć i pozwala nam włączyć się w oddziaływanie dokonanego przez siebie dzieła zbawienia, tak że wstawiając się za drugimi, możemy przyczynić się do ich zbawienia”. - 98 - Los dzieci nienarodzonych Przypominają mi się rozmowy z matkami, które zdecydowały się na przerwanie ciąży. Niektóre z nich przez wiele lat nie mogły znaleźć spokoju, „odchodziły od zmysłów”. W ich przypadku szczególnie dotkliwie dawał o sobie znać syndrom proaborcyjny. Wierzącym dokuczała świadomość, że ich dzieci nie zostały ochrzczone. Przez wieki panowało w Kościele katolickim przekonanie, jakiemu dał wyraz autor Boskiej komedii. We wprowadzeniu do Pieśni czwartej czytamy: „Dante budzi się z omdlenia w pierwszym kręgu piekła, gdzie pokutują dusze dzieci zmarłych bez chrztu, i ludzi szlachetnych, którzy żyjąc przed narodzeniem Chrystusa nie znali prawdziwej wiary: przebywają tu poeci, bohaterowie i filozofowie starożytności”. Sytuację panującą w pierwszym kręgu piekła tak określił Dante: Głos, co mi słuchu doszedł, był nie łkaniem, Lecz szeptem westchnień, który skroś stuleci Powietrze wzruszał bezustannym drganiem. Szedł zaś z cierpieniem, które mąk nie nieci, A które znoszą wielkie ludzi ławy, Gromady mężów i niewiast i dzieci. (Piekło, 4, 25-30) Wergiliusz, przewodnik Dantego po zaświatach, tak określił sytuację owej gromady: Bezgrzeszni oni są, ale z tej miary Jeszcze się zasług zbawienia nie bierze: Stanowi o nim chrzest, brama twej wiary. (Piekło, 4, 34-36) Wspomniane dzieci nie miały na swoim koncie grzechów uczynkowych, ale brak chrztu zamykał im drogę do pełnego szczęścia. - 99 - Dla tych dzieci rezerwowano bliżej nie określone szczęście naturalne w „miejscu” zwanym po łacinie limbus puerorum. W najnowszym Katechizmie Kościoła Katolickiego nie ma wzmianki o limbusie, jest natomiast taka informacja: „Jeżeli chodzi o dzieci zmarłe bez chrztu, Kościół może tylko polecać je miłosierdziu Bożemu, jak czyni to podczas przeznaczonego dla nich obrządku pogrzebu. Istotnie, wielkie miłosierdzie Boga, który pragnie, by wszyscy ludzie zostali zbawieni, i miłość Jezusa do dzieci, która kazała Mu powiedzieć: «Pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie, nie przeszkadzajcie im» (Mk 10, 14), pozwalają nam mieć nadzieję, że istnieje jakaś droga zbawienia dla dzieci zmarłych bez chrztu. Tym bardziej naglące jest wezwanie Kościoła, by nie przeszkadzać małym dzieciom przyjść do Chrystusa przez dar chrztu świętego” (KKK1261, s. 307). Tak więc łagodzono w ciągu wieków opinię o losie dzieci zmarłych lub uśmierconych w łonie matki. A była ona, ta opinia, przerażająca, tym bardziej że nawiązywała do słów Chrystusa: „Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony, a kto nie uwierzy, będzie potępiony” (Mk 16,16). Przez całe wieki, głównie za sprawą św. Augustyna, dawano wyraz przekonaniu, że grzech pierworodny może być zgładzony tylko i jedynie przez liturgiczny chrzest indywidualny. A to znaczyło, że wszyscy nieochrzczeni będą potępieni (massa damnata). Synod Kartagiński II, zdominowany przez św. Augustyna, głosił tezę, że dziecko zmarłe bez chrztu „przynależy do diabła”. Na szczęście, ta teza nie została zatwierdzona przez papieża, św. Zozyma. Podobną naukę, niemal do naszych czasów, głosiły sobory. Jednakże Sobór Watykański II przyjął względną konieczność chrztu, odnosząc ją do tych, którym głoszona była Ewangelia i którzy mieli możliwość proszenia o chrzest. Ale tu – jak zauważa ks. Czesław Stanisław Bartnik – trafiamy na pewne niekonsekwencje: „Oto przyjmuje się możliwość zbawienia niechrześcijan, a nawet ateistów (KKK22, KK16, DM7 i KKK1260), a więc możliwość zgładzenia grzechu pierworodnego bez obrzędu chrztu, a nadal wyraża się wątpliwość, czy przyjąć taką możliwość dla dzieci chrześcijańskich, zmarłych bez - 100 - chrztu. Ponadto Kościół głosi prawdę o konieczności chrztu do zbawienia dzieci, a jednocześnie nie każe chrzcić dzieci, jeśli nie jest zapewnione ich chrześcijańskie wychowanie […]. Słowem – u chrześcijan grzech pierworodny miałby być gładzony tylko przez chrzest, a u niechrześcijan i ateistów – na inne sposoby” (Dogmatyka katolicka, Wydawnictwo KUL, Lublin 2003, s. 675). Pod koniec 2004 roku przeczytałem książkę Carlo Carretty Droga bez końca (Wydawnictwo M, Kraków 1993). Znalazłem w niej najbardziej optymistyczną wizję losu dzieci, o których tu mowa. Opowieść zaczyna się jednak drastycznie. Po nocy spędzonej na modlitwie, na czuwaniu przed Najświętszym Sakramentem, przyjaciel, pielęgniarz, zaprowadził narratora, czy po prostu autora, do szpitalnego kontenera na odpadki i powiedział: „Oto, co pozostaje po zabiegach przerywania ciąży przeprowadzonych w szpitalu”, i pokazał wśród pokrwawionych i brudnych bandaży zarys różowego i gładkiego dziecięcego ciałka, lekko zwiniętego w charakterystycznej pozycji ludzkiego płodu. A potem zaczęła się gra wyobraźni. Sen? Jawa? W każdym razie narrator uświadomił sobie, że na jego kolanie siedzi mały aniołek i uśmiecha się do niego. Przyjrzał mu się dokładniej i zaczął odkrywać podobieństwo między płodem widzianym w szpitalnym kontenerze na odpadki i tym aniołkiem, „cherubinem”. „Nawiązaliśmy z sobą rozmowę jak dwaj starzy przyjaciele i tym, co mnie najbardziej zdumiało, była jego radość pełna, świadoma, dojrzała i niewzruszona radość. Powtarzałem mu, że ludzie wyrządzili mu straszną krzywdę, ale on tylko się śmiał, jakby to, co się stało, było jakąś drobnostką. Chodziło mu o coś zupełnie innego: Bardzo mi jest żal mojej matki. To właśnie ona najbardziej cierpi. Mojego ojca to wszystko na razie mało obchodzi, lecz i on będzie cierpiał, gdy kiedyś zostanie sam. Byłem niewygodny dla obydwojga i dlatego się mnie pozbyli. - 101 - Ich zasługą pozostanie to, że dali mi życie, co nie jest błahym wydarzeniem» (s. 33-34). A po chwili aniołek dodał: Pragnę nawet złożyć podziękowanie mojemu ojcu i mojej matce, nie bacząc na to, co uczynili. Nie czuję się na siłach, by ich sądzić. W rzeczywistości, chociaż nie chcieli mnie, jakoś sobie poradziłem. Żyję i ty wiesz, że będę żyć wiecznie. I nie jest to bez znaczenia»” (s. 34). Zapytany o imię, cherubin odpowiedział, że na razie nazywa się Nienarodzony. Ale to jest takie ogólne imię. I będzie je nosił, dopóki pewnego dnia matka nie przypomni sobie o nim i nie nada mu innego imienia, własnego. Płód oglądany w kontenerze otrzymał imię Izaak. Inny Sara. Potem w książce następuje opowiadanie o wielkim nocnym zgromadzeniu cherubinów w „pewnej pięknej katedrze”. Nie o tym jednak zgromadzeniu chcę tutaj pisać. Przytoczę obszerne fragmenty z innego rozdziału: „Kiedy zaczęły przybywać aniołki, byłem całkowicie przytomny. Bardzo chciałem ponownie zobaczyć ową scenę, która zrobiła na mnie wielkie wrażenie i która utkwiła mi na zawsze w pamięci. Od razu zauważyłem, że wszystkie aniołki były o wiele żywsze, miały bogatszą osobowość i zachowywały się znacznie swobodniej. W krótkim czasie katedra była zatłoczona do granic możliwości. Wiele aniołków musiało poszukać sobie miejsca w konfesjonałach, a nawet w przestronnej zakrystii, w której niedawno został zainstalowany monitor połączony kamerą telewizyjną. - 102 - Światło, które roztaczali wokół siebie owi aniołowie, było doprawdy piękne i tak intensywne, że wcale nie trzeba było włączać w katedrze oświetlenia. Kiedy wszyscy zajęli już swoje miejsca, nastała głęboka cisza” (2. 134). W pewnym momencie zaczęło się przedziwne nabożeństwo – z czytaniami Biblii, z homilią na Paschę św. Hipolita Rzymskiego, a także z przemówieniem jednego z nieprzeliczonej rzeszy aniołków. Co wtedy przeżył nasz narrator? „Dosłownie otwarłem usta z podziwu dla niezmiernie dojrzałych słów tego aniołka. Zauważyłem, że również całe zgromadzenie z wielkim zainteresowaniem słuchało tego szczególnego kazania. Najbardziej podziwiałem w nich radość i zachwyt, z jakim wsłuchiwali się w słowo Boże. Nikt nie myślał o swojej przeszłości, nikt się nie uskarżał, na nikogo się nie żalił. I pomyśleć tylko, że był to naród uśmierconych, tych, którzy «przychodzą z wielkiego ucisku», jak to mówi Apokalipsa świętego Jana, naród zgładzonych przez nikczemność i lekkomyślność człowieka. Żadna z tych małych istot nie domagała się sprawiedliwości. Myślę, że oni wszyscy, tak jak Izaak i Sara, ofiarowali swoje istnienie za tych, którzy ich zabili. Ujrzałem na ołtarzu Najświętszy Sakrament, znak Baranka zabitego. Teraz rozumiałem. Teraz rozumiałem. Teraz rozumiałem. To nie prawo miało znaczenie. To nie zbrodnia miała znaczenie. To nie ludzka podłość miała znaczenie. Liczyła się tylko pokora Baranka zabitego. To nie krew miała znaczenie. - 103 - Nie miał znaczenia nawet krzyż, ponieważ wielu ludzi zostało ukrzyżowanych tak jak Chrystus. Liczyło się tylko przebaczenie. Liczyła się jedynie zdolność przebaczenia i zdolność przyjęcia przebaczenia. Oto wierzchołek drogi. Jest to wierzchołek dla Jezusa i dla nas wszystkich, którzy na Niego patrzymy. To właśnie przebaczenie jest zwieńczeniem drogi. Przyglądając się temu zgromadzeniu w katedrze, czułem, że ci wszyscy mali męczennicy wszystkim przebaczyli. Ukochali wszystkich, którzy wyrządzili im zło. Oddali za nich życie. Teraz pokój stał się możliwy, naprawdę możliwy. Gdyby w tym momencie, w swego rodzaju procesji, weszły do katedry wszystkie matki, które okazały się niegodne tego imienia, gdyż uśmierciły w swym łonie własne dzieci, owe malutkie istoty sfrunęłyby z obrazów, z żyrandoli, z kopuły, z framug, by odszukać swoje mamy – tak jak to robią jagnięta, gdy tylko ujrzą swe mamy owce – by uścisnąć je tak mocno, jak nikt inny na świecie by tego nie uczynił” (s. 142-143). Niedawno przyszła do mnie pani spoza Warszawy, żeby odbyć spowiedź z całego życia. Mówiła przede wszystkim o dwojgu dzieciach, którym nie pozwoliła ujrzeć światła dziennego. Wiele o nich myśli. Zaprosiła je na przykład na wieczerzę wigilijną. Zapytałem ją, czy dała imiona dzieciom? Odpowiedziała, że jeszcze nie. Przecież nie znała ich płci. Poradziłem, żeby je nazwała Jasiem i Małgosią. Ze wzruszeniem przyjęła tę propozycję. Jej myślenie o dzieciach jest teraz zapewne mniej abstrakcyjne. Bardziej ludzkie i serdeczne. Kończę ten krótki rozdział, dedykując go przede wszystkim rodzicom dzieci poczętych, nienarodzonych. - 104 - Wszystko jawne się stanie Kiedy to się stanie? Gdy przyjdzie koniec naszego świata. To spodziewanie jest ściśle związane z ostatecznym sądem nad światem. I oczywiście z Paruzją, którą nieściśle nazywa się powtórnym przyjściem Jezusa. „Tymczasem – jak czytamy w niemieckim Katolickim Katechizmie dorosłych – w rzeczywistości chodzi tu o ostateczne spełnienie się tego, co rozpoczęło się we Wcieleniu, Męce i Zmartwychwstaniu Chrystusa, o dopełnienie się Jego dzieła i ostateczne dopełnienie się Jego chwały. Paruzja zatem to okazanie, że Jezus Chrystus był od początku i jest na zawsze zasadą i centrum całej rzeczywistości” (s. 400). Bierzemy jeszcze pod rozwagę kolejny fragment tego samego Katechizmu: „Chrystus stanowi kryterium pierwsze i ostateczne i dlatego będzie też u końca miarą wszystkiego. Stąd Nowy Testament ogłasza, że Bóg ustanowił Go Sędzią żywych i umarłych (por. Dz 10, 42 i in.). Orędzie o sądzie, tak nad poszczególnymi ludźmi, jak całymi narodami, głosi Nowy Testament we wspaniałych wizjachobrazach (por. Mt 25, 31-46; J 5, 28-29; Ap 20, 11-15). Trzeba jednak pamiętać, że chodzi tu właśnie o obrazy, a nie o opisy. Mówią nam te obrazy, że każdego oceni ostatecznie Chrystus i zgodnie z tą oceną każdemu przypadnie należne mu miejsce. Osądzone zostaną wtedy, odrzucone i obalone wszelkie inne moce i potęgi. Ostatnim Sędzią będzie Chrystus, toteż Jego sąd okaże się sądem łaski dla tych, którzy w Nim pokładali nadzieję. Kiedy Pismo św. mówi, że sądzić będzie nie tylko Bóg przez Chrystusa, ale też Dwunastu (por. Mt 19, 28), Aniołowie (por. Ap 3, 21) i Święci (por. J Kor 6, 2), znaczy to, że wszyscy, którzy należą do Chrystusa i żyją Chrystusem, staną się miarą sądu, a Bóg odda im sprawiedliwość. Sąd Ostateczny oznacza więc, że na końcu wszyscy poznają ostateczną prawdę o Bogu i o człowieku, prawdę, której uosobieniem jest Jezus Chrystus, a wtedy zwycięży też ostatecznie sprawiedliwość. Sprawiedliwość zostanie też oddana ubogim i uciśnionym, upokorzonym i zapomnianym, bezimiennym ofiarom kataklizmów natury i ludzkiej bezwzględności. W tej mierze orędzie o przyszłym sądzie Bożym jest dobrą nowiną i istotnym wyrazem nadziei chrześcijańskiej. Ten przyszły sąd sięga już w teraźniejszość, bo „kto nie wierzy, już został potępiony” (J 3, 18). Już teraz następuje - 105 - rozdział pomiędzy ludźmi w wyniku ich dobrych albo złych czynów (por. J 3, 18-21). Kiedyś ten rozdział stanie się dla wszystkich jawny [podkreślenie MP]. Przyszły sąd jest już wezwaniem na dzisiaj, domaga się właśnie tu i teraz decyzji i czynu.” Znam panią, która drży na myśl o Sądzie Ostatecznym. Wyobraża sobie, jakie to gromady ludzi zbiorą się na miejscu osądu, wtedy jawne się staną wszystkie złe myśli, niewierności i różne podstępne działania. Przypomną się ludzie głodni, spragnieni, w łachmanach, chorzy, którymi nie zaopiekowaliśmy się, więźniowie, których nie odwiedziliśmy. Bliźni mogli uważać nas za wspaniałych. I gdzie ta chwała? Wielki wstyd! Ten rozdział jest bardzo krótki. On ściśle wiąże się z dwoma innymi: Radością nieba i Oczekuję Twego przyjścia w chwale. Chodzi o to, żeby nie wchodzić w tematykę tych innych rozdziałów. - 106 - Niewykorzystane szanse (o pogrzebach) Zdecydowanie niewykorzystaną szansą bywają pogrzeby. Ich celebrację często zleca się kapłanom, którzy są mało przydatni w duszpasterskiej posłudze. W kaplicach cmentarnych niekiedy poświęca się na Mszę św. dwadzieścia minut, gdyż czeka już w kolejce następny nieboszczyk. Zatraca się wtedy szacunek dla ciała ludzkiego, dla człowieka. Ludzie, którzy od lat nie bywają uczestnikami liturgii, utrwalają się w przekonaniu, że jest ona wielką kpiną. Umacniają się w swojej niewierze. Dzieje się wielkie zło. A przecież pogrzeby powinny kierować ludzi ku wieczności, ku życiu bez końca, ku wspaniałym perspektywom, ku rzeczywistości, której „oko nie widziało, ucho nie słyszało, w serce człowieka nie wstąpiło, co Bóg zgotował tym, którzy go miłują” (1 Kor 2, 9). Pogrzeby przez nas sprawowane nie rozpalają miłości ku Bogu, nie potęgują tęsknoty ku Niemu. Dlatego trzeba je otoczyć największą troską. Wśród kilku poważnych katechizmów, które mam do dyspozycji, najwięcej uwagi poświęca pogrzebowi chrześcijańskiemu Katechizm Kościoła Katolickiego. Czytamy w nim: „Pogrzeb chrześcijański nie udziela zmarłemu ani sakramentu, ani sakramentaliów; zmarły znajduje się już poza porządkiem ekonomii sakramentalnej. Pogrzeb jest jednak obrzędem liturgicznym Kościoła. Posługa Kościoła powinna jasno wyrażać rzeczywistą łączność ze zmarłym, a także ożywiać uczestnictwo zgromadzonej wspólnoty w obrzędach i głosić jej życie wieczne” (1684). Przytaczając – ku rozwadze – dalsze fragmenty Katechizmu, umieszczam numery na początku poszczególnych akapitów, jak jest w książkowym wydaniu na s. 398. 1686 Obrzędy pogrzebu (Ordo Exsequiarum) liturgii rzymskiej proponują trzy formy pogrzebu, odpowiadające trzem miejscom ich sprawowania (dom, kościół i cmentarz). Bierze się również pod uwagę, co dla rodziny ma szczególne znaczenie, jakie są zwyczaje lokalne, czego wymaga kultura i pobożność ludowa. Przebieg celebracji jest wspólny wszystkim tradycjom liturgicznym i zawiera cztery główne momenty: - 107 - 1687 Pozdrowienie wspólnoty. Obrzęd pogrzebu rozpoczyna się pozdrowieniem w duchu wiary. Do bliskich zmarłego kieruje się słowo „pocieszenia” (w rozumieniu Nowego Testamentu jest to moc Ducha Świętego w nadziei). Wspólnota zebrana na modlitwie oczekuje także „słów życia wiecznego”. Śmierć jednego z jej członków (lub jej rocznica, siódmy lub czterdziesty dzień po niej) jest okazją, którą powinno się wykorzystać na zwrócenie uwagi na to, co przekracza perspektywy „tego świata”, i na doprowadzenie wiernych do prawdziwych perspektyw wiary w Chrystusa Zmartwychwstałego. 1688 Liturgia słowa. Liturgia słowa w czasie pogrzebu wymaga tym bardziej szczególnego przygotowania, że w zebranej wspólnocie mogą znajdować się wierni, którzy rzadko uczestniczą w liturgii, oraz przyjaciele zmarłego nie będący chrześcijanami. Zwłaszcza homilia powinna „unikać rodzaju literackiego pochwalnej mowy pogrzebowej” oraz ukazywać misterium śmierci chrześcijańskiej w świetle Chrystusa Zmartwychwstałego. 1689 Ofiara eucharystyczna. Gdy celebracja ma miejsce w kościele, Eucharystia stanowi centrum paschalnej rzeczywistości śmierci chrześcijańskiej. Wtedy właśnie Kościół wyraża swoją skuteczną jedność ze zmarłym, ofiarując Ojcu, w Duchu Świętym, ofiarę śmierci i zmartwychwstania Chrystusa. Prosi on wówczas, by jego dziecko zostało oczyszczone z grzechów oraz ich skutków i zostało przyjęte do paschalnej pełni Uczty w Królestwie niebieskim. Przez celebrację Eucharystii wspólnota wiernych, a szczególnie rodzina zmarłego uczy się żyć w łączności z tym, który „zasnął w Panu”, przyjmując Ciało Chrystusa, którego zmarły nadal jest żywym członkiem, modląc się za niego i z nim. 1690 Pożegnanie zmarłego. Żegnając zmarłego, Kościół „poleca go Bogu”. Jest to „ostatnie pożegnanie, jakie wspólnota chrześcijańska oddaje swemu członkowi, zanim jego ciało będzie wyniesione i pogrzebane”. Tradycja bizantyjska wyraża je przez pocałunek zmarłego. - 108 - Miejsce smętku czy spoczynku (o cmentarzach) Mam świadomość, że ten rozdział odbiega od wszystkich pozostałych. Nie zawiera cytatów. Jest bardzo osobisty. Może się jednak zmieści i takie świadectwo? Wielką rolę w kształtowaniu mojej osobowości odegrały cmentarze. Gdyby tak zliczyć godziny na nich spędzone, zebrałyby się miesiące. Najpierw w Rościszewie koło Sierpca, gdzie mieszkałem z rodzicami. Od mojego domu do bramy cmentarnej było chyba nie więcej niż dwieście, dwieście pięćdziesiąt metrów. Podwórko przy niewielkim domu było małe, zewsząd obudowane. Potrzebowałem spokoju, ciszy, a przede wszystkim jakiej takiej intymności, jeśli chciałem poczytać czy pomodlić się. Nieraz szedłem na cmentarz na długie godziny. Na tym cmentarzu i kilku innych przeczytałem wiele książek, przygotowałem wiele kolokwiów i egzaminów. Dla mnie cmentarze to nie były tylko groby, ale także drzewa, cisza i skupienie. Dziwił się kierownik miejscowej szkoły, przez pewien czas okupacji mój nauczyciel – mieszkający zresztą po drugiej stronie ulicy – co ten jego uczeń porabia na cmentarzu. Niewątpliwie odstawałem w pewnym stopniu od moich rówieśników. Już podczas studiów wiele przebywałem, jako kapłan, na lubelskim cmentarzu przy ulicy Lipowej. Ciągle jest mi bliski stary Cmentarz Powązkowski. Podczas pobytu w Zakopanem odwiedzam urokliwy Cmentarz na Pęksowym Brzyzku. A podczas pobytu w Laskach tamtejszy cmentarz, na którym najmocniej doświadczam, co znaczy cisza cmentarza. Z zagranicznych wyjazdów wspominam londyński cmentarz, na którym spoczywają nasi rodacy. Mocno przemówiły do mnie wojenne cmentarze w Anconie nad Adriatykiem i w Arnhem w Holandii, z grobami lotników, którzy zginęli w bitwie o ten kraj. Z ogromnym zdumieniem po raz pierwszy w życiu – w 1975 roku – oglądałem cmentarz-miasto Campo Verano w Rzymie z piętrowymi domamigrobami. Tam już wtedy umieszczano urny z prochami, wsuwając je w odpowiednie wnęki. - 109 - Odwiedziłem również cmentarze żydowskie i muzułmańskie. A już tylko czytałem o grobach w innych kulturach, na innych kontynentach. Najbardziej jednak przemawiał do mojej wyobraźni jeden grób, ten w Jerozolimie, przy którym podczas pierwszego pobytu zagranicą odprawiałem Mszę św. w 1975 roku. Ten grób ożywia wiarę w życie wieczne. To jest grób Pierwszego Zmartwychwstałego. Jeszcze na koniec wyjaśnienie, jaka jest geneza nazwy tego krótkiego rozdziału. Otóż w ludowej etymologii termin cmentarz kojarzy się ze smętkiem. A to jest nieporozumienie. Ten termin pochodzi od greckiego koimeterion i od łacińskiego coemeterium, co znaczy właśnie miejsce spoczynku. - 110 - Uroczystość Nieznanego Świętego W tradycji świeckiej jest obecna pamięć o nieznanym żołnierzu. Na jego grobie, na ich grobach składa się wieńce, pali się znicze, zaciąga się warty honorowe, jak chociażby u nas w dniu Święta Odzyskania Niepodległości. Ta cała tradycja wynika z przekonania, że jesteśmy winni wdzięczność nie tylko zwycięskim wodzom, ale i bezimiennym żołnierzom, którzy najliczniej zaściełali pola bitew. Wszak „z krwi ich Polska zmartwychwstała”. Analogiczna jest sytuacja, gdy chodzi o dziedzinę wiary. Jest ogromna rzesza świętych, których nie zapisano w żadnych annałach Kościoła, a oni są w domu Pana, „w którym jest mieszkań wiele”. Temu przekonaniu dałem wyraz w listopadzie 2008 roku w tekście zatytułowanym Niebo zaludnione, który pozwolę sobie przytoczyć, gdyż on zawiera moje najgłębsze credo: Nie znamy ludzi mieszkańców piekła Nie wiemy kto w czyśćcu przebywa Niebo Apokalipsy Wypełnia tłum Nie do zliczenia W księgach Kościoła wiele tysięcy Imion i nazwisk zapisano Wierzę wszelako Że „wszystkich świętych” Są już miliardy Białych czarnych czerwonych i żółtych Co znali i uznawali Chrystusa Albo Go nie znali Syn wszystkich do Ojca prowadzi Który jest w niebie. Wszystkich prowadzi... Ale czy wszyscy pozwolą się doprowadzić? Dalej korzystam z internetu. Pod hasłem Wszystkich Świętych – od razu na początku wytłuszczonym drukiem napisano: Wszystkich Wszystkich Zmarłych, Wiernych (łac. festum omnium sanctorum). - 111 - Świętych. Święto To Święto Wszystkich Zmarłych, nawet jeśli dodamy: Wiernych, jest nieporozumieniem. Święto Wszystkich Wiernych Zmarłych jest odrębnym świętem. W latach Polski Ludowej próbowano odebrać Wszystkim Świętym ich odrębny dzień święty. To był wynik tendencji wyraźnie laicyzacyjnej. Pewnie i dzisiaj gorliwi niewierzący sprzyjają tej tendencji. Sięgam jeszcze po tekst wzięty z internetu. Przytaczam fragment dotyczący historii: „W III wieku rozpowszechniła się tradycja przenoszenia całych relikwii świętych, lub ich części, na inne miejsca. W ten sposób chciano podkreślić, że święci są własnością całego Kościoła. Kiedy w 610 roku papież Bonifacy IV otrzymał od cesarza starożytną świątynię pogańską Panteon, kazał złożyć tam liczne relikwie i poświęcił tę budowlę na kościół pod wezwaniem Matki Bożej Męczenników. Od tego czasu oddawano cześć wszystkim zmarłym męczennikom, w dniu 1 maja. Grzegorz III w 731 roku przeniósł tę uroczystość na dzień 1 listopada, a w 837 papież Grzegorz IV rozporządził, aby odtąd 1 listopada był dniem poświęconym pamięci nie tylko męczenników, ale wszystkich świętych Kościoła katolickiego. Jednocześnie na prośbę cesarza Ludwika Pobożnego rozszerzono to święto na cały Kościół”. Na temat współczesności tego święta czytam, że ono ma charakter religijny, głównie katolicki, ale dobrym zwyczajem obchodzi je także wiele osób innych wyznań albo nie wyznających żadnej religii. Jest to wyraz pamięci oraz oddania czci i szacunku zmarłym. Wiele osób podróżuje nawet bardzo daleko, aby odwiedzić groby swoich bliskich. Ludzie odwiedzają cmentarze, ozdabiają groby kwiatami, zapalają znicze, wierzący modlą się w intencji swoich bliskich zmarłych. Jest jeszcze w internecie informacja o analogicznym święcie prawosławnym. „W prawosławiu podobne święto obchodzi się w pierwszą niedzielę po Pięćdziesiątnicy (Zesłaniu Ducha Świętego na apostołów) lub według innych źródeł – w sobotę przed Pięćdziesiątnicą. Faktycznie w Rosji, części Białorusi i Ukrainy utożsamia się takie święto (lub tylko zaduszki) z tak zwanym dniem rodzicielskim lub Radunicą, obchodzonymi kilka razy do roku, ale najczęściej w okresie wielkanocnym, przy czym powinien to być wtorek, rzadziej poniedziałek tygodnia - 112 - Tomaszowego następującego po tygodniu wielkanocnym (rozpoczynającym się zgodnie z chrześcijańskim liczeniem dni tygodnia niedzielą wielkanocną). Natomiast według zwyczajów południowych prawosławnych Słowian święta takie obchodzono w Wielkim Tygodniu.” - 113 - Zaduszkowe święto Zaduszki są w dużej mierze świętem ludowym. Są polskim współczesnym odpowiednikiem dawnego święta Dziadów. Dlatego sięgamy do znanego utworu Mickiewicza. Autor Dziadów pisze we wprowadzeniu: „DZIADY. Jest to nazwisko uroczystości obchodzonej dotąd między pospólstwem w wielu powiatach Litwy, Prus i Kurlandii, na pamiątkę dziadów, czyli w ogólności zmarłych przodków. Uroczystość ta początkiem swoim sięga czasów pogańskich i zwała się niegdyś ucztą kozła, na której przewodniczył Koźlarz, Huslar, Guślarz, razem kapłan i poeta (gęślarz). W teraźniejszych czasach, ponieważ światłe duchowieństwo i właściciele usiłowali wykorzenić zwyczaj połączony z zabobonnymi praktykami i zbytkiem częstokroć nagannym, pospólstwo więc święci Dziady tajemnie w kaplicach lub pustych domach niedaleko cmentarza. Zastawia się tam pospolicie uczta z rozmaitego jadła, trunków, owoców i wywołują się dusze nieboszczyków. Godna uwagi, iż zwyczaj częstowania zmarłych zdaje się być wspólny wszystkim ludom pogańskim, w dawnej Grecji za czasów homerycznych, w Skandynawii, na Wschodzie i dotąd po wyspach Nowego Świata, Dziady nasze mają to szczególnie, iż obrzędy pogańskie pomieszane są z wyobrażeniami religii chrześcijańskiej, zwłaszcza iż dzień zaduszny przypada około czasu tej uroczystości. Pospólstwo rozumie, iż potrawami, napojem i śpiewami przynosi ulgę duszom czyśćcowym”. W zakończeniu wprowadzenia Mickiewicz pisze: „Cel tak pobożny święta, miejsca samotne, czas nocny, obrzędy fantastyczne przemawiały niegdyś silnie do mojej imaginacji; słuchałem bajek, powieści i pieśni o nieboszczykach powracających z prośbami lub przestrogami; a we wszystkich zmyśleniach poczwarnych można było dostrzec pewne dążenie moralne i pewne nauki, gminnym sposobem zmysłowie przedstawiane.” Tego dnia ludzie wspominają wszystkich wiernych zmarłych, których dusze według ich wiary przebywają teraz w czyśćcu. Warto dodać, że obecnie groby odwiedza się raczej w dzień Wszystkich Świętych, który jest dniem wolnym od pracy. - 114 - W Zaduszki, podobnie jak w dzień Wszystkich Świętych, odwiedza się cmentarze, groby zmarłych z rodziny i znajomych. Wierzący uczestniczą w mszach, modlą się za zmarłych. Tego dnia jeszcze raz zapala się świeczki czy znicze na grobach zmarłych. Składa się kwiaty i wieńce. Tradycja stawiania zniczy na grobach wywodzi się z dawnego pogańskiego zwyczaju rozpalania ognisk na mogiłach, wierzono bowiem, że grzeją one błąkające się po ziemi dusze. Na zakończenie jeszcze o pewnych dawnych i nowych zwyczajach: Dawniej zwyczaj zakazywał tego dnia wykonywania niektórych czynności, aby nie skaleczyć, nie rozgnieść czy w inny sposób nie znieważyć odwiedzającej dom duszy. Zakazane było klepanie masła, deptanie kapusty, maglowanie, przędzenie i tkanie, cięcie sieczki, wylewanie pomyj i spluwanie. Inne oryginalne kulturowo sposoby obchodzenia tego święta to między innymi anglosaski Halloween (przypadający 31 października) i meksykański Dzień Zmarłych (hiszp. Dio de los Muertos).” - 115 - Tradycja wypominkowa Uroczystość Wszystkich Świętych przypomina uroczystość Nieznanego Żołnierza. Z kolei wypominki przypominają Apel Poległych – długie wyliczanie – kończone wezwaniem: Stańcie do apelu! Co odpowiadają na to obecni wojskowi, nie wiem – nie mogę zrozumieć. Wiem natomiast, że wierni zgromadzeni w kościele w czasie wypominków mówią najczęściej: Wieczny Odpoczynek. To jest wyraz pamięci i zarazem gotowość niesienia pomocy. Wydruk komputerowy, który mam do dyspozycji, nie zawiera jakichś szczególnych wiadomości. Przypomina jednak, na co zwrócić uwagę, dlatego „swoimi słowami” omówię temat. Zacząć wypada od informacji, że Kościół niemal od początku swych dziejów troszczy się o zmarłych. Podczas Mszy św. modli się za wszystkich, którzy odeszli z tego świata. Właśnie w wypominkach polecamy nieraz Panu Bogu tych, którzy „znikąd nie mają pomocy”. Takich dusz, takich ludzi nie ma. Wszyscy są objęci troską Kościoła, który praktykuje te wypominki w dwojakiej odmianie: jako jednorazowe albo jako roczne. Te ostatnie powtarza się przez cały rok, w różne dni w różnych parafiach. W internecie przytoczono następujące słowa Jana Pawła II, wypowiedziane w listopadzie 2003 roku w rozważaniach na „Anioł Pański”: „Modlitwa za zmarłych jest ważną powinnością, bowiem nawet jeśli odeszli w łasce i w przyjaźni z Bogiem, być może potrzebują jeszcze ostatniego oczyszczenia, by dostąpić radości nieba”. Prosimy:”Pamiętaj o tych, którzy odeszli z tego świata [...] oraz o wszystkich, których wiarę jedynie Ty znałeś”. Jest to kolejne wyznanie wiary w Miłosierdzie Boże względem zmarłych. Ono jest w stanie uratować także takiego człowieka, który – jak sądzimy – jest daleki od miłości Bożej. Na koniec wypada przypomnieć o odpuście zupełnym, który można uzyskać pod zwykłymi warunkami, modląc się za zmarłych: w kościele od południa 1 listopada i w dniu 2 listopada, a na cmentarzu od 1 do 8 listopada. - 116 - Oczekuję Twego przyjścia w chwale W najuroczystszym momencie Mszy św., tuż po przeistoczeniu, po aklamacji kapłana: „Oto wielka tajemnica wiary”, lud odpowiada: „Głosimy śmierć Twoją Panie Jezu, wyznajemy Twoje Zmartwychwstanie i oczekujemy Twego przyjścia w chwale.” Oczekiwanie na ścisły związek ze śmiercią Pana Jezusa i Jego Zmartwychwstania. W polskiej adaptacji Katechizmu Kościoła Katolickiego czytamy: „Kościół naucza, że nadejdzie czas odnowienia rodzaju ludzkiego i świata w Chrystusie. Na końcu świata królestwo Boże osiągnie swoją pełnię. Święci będą na ziemi królować z Chrystusem. Utworzą wspólnotę odkupionych. Ostatecznie urzeczywistni się jedność rodzaju ludzkiego zamierzona przez Boga dla stworzenia. Zbawionym ukaże się Bóg w sposób niezgłębiony i będzie dla nich niekończącym się źródłem radości i wzajemnej komunii. Wszechświat zaś widzialny, przywrócony do pierwotnego stanu, będzie służył już bez żadnej przeszkody zbawionym. To tajemnicze odnowienie ludzkości i świata Pismo Święte nazywa nowym niebem i nową ziemią” (2 P3,13). A na tej samej stronicy, w ramce, znajdujemy uzupełnienie: „Na końcu czasów Królestwo Boże osiągnie swoją pełnię. Wtedy sprawiedliwi, uwielbieni w ciele i duszy, będą królować z Chrystusem na zawsze, a sam wszechświat materialny zostanie przemieniony. Bóg będzie w życiu wiecznym «wszystkim we wszystkich»” (1 Kor 15,28) (1060). W cytowanym już niemieckim Katolickim Katechizmie dorosłych znajdujemy następujące twierdzenie: „Zmartwychwstanie i wywyższenie Jezusa Chrystusa dało definitywny początek nowemu światu i nowej ludzkości. Ale Królestwo Chrystusa prowadzi jeszcze walkę z mocami zła. Dlatego wyznanie wiary w Chrystusa kończy Kościół spojrzeniem w przyszłość, spojrzeniem nadziei na ostateczne dopełnienie się poznania Jezusa Chrystusa: - 117 - «I powtórnie przyjdzie w chwale [podkreślenie MP] sądzić żywych i umarłych» (s. 209). Dalej znajdujemy uwagę, że Pismo Święte nie jest szczególnie zainteresowane spekulacjami na temat kiedy, gdzie i jak powtórnego przyjścia Chrystusa. Owszem odrzuca te spekulacje. Bo „o dniu owym lub godzinie nikt nie wie, ani aniołowie w niebie, ani Syn, tylko Ojciec” (Mt 13,12). Nie chodzi więc o poznanie bliższej czy dalszej przyszłości, ale o podjęcie właściwej decyzji. „Horyzont przyszłości – jak czytamy dalej w tym samych Katechizmie – obejmuje nie tylko ziemskie życie i działalność Jezusa, obejmuje też Chrystusowe Wniebowstąpienie i Wniebowstąpieniem Wywyższenie. skończy się Czas wraz Kościoła z rozpoczęty powtórnym wraz z przyjściem Chrystusa w chwale [podkreślenie MP]. Tę wypowiedź i szereg innych świadectw Nowego Testamentu, streszcza artykuł wiary: „I powtórnie przyjdzie w chwale [podkreślenie MP] sądzić żywych i umarłych. Panowanie Chrystusa, zwycięstwo życia i miłości, które zaczęło się wraz z Chrystusowym Zmartwychwstaniem i Wywyższeniem jest ostateczne i objawi się Zmartwychwstaniem i Wywyższeniem u kresu czasów. Wtedy spełni się nasza nadzieja na życie wieczne i zmartwychwstanie. I wtedy w pełni ujawni się to, co nazywamy chwałą Bożą. - 118 - Zanotowane w szpitalach - 119 - Ostatni tekst książki odbiega od pozostałych. To nie jest rozdział jak wszystkie inne, ale – tak jak Czytelnik zorientuje się – stanowi on jakby część dziennika. Te myśli zanotowane w szpitalach miały dla mnie samego ogromne znaczenie, gdy je spisywałem, pozostając dwa miesiące w szpitalach i czekając najpierw na dokończenie remontu sali operacyjnej, a potem na różne zabiegi towarzyszące zabiegowi najważniejszemu – wszczepieniu by-passów. Niech lektura tych notatek i całej książki wyzwoli najlepsze, najpotrzebniejsze refleksje. - 120 - Jak się znalazłem w szpitalu? Między godziną trzecią a czwartą w nocy mocniej dała o sobie znać choroba wieńcowa. Zazwyczaj dość szybko pomagał sorbonit, stosowany w niewielkiej dawce (pół tabletki). Tym razem połknąłem półtorej, może nawet dwie, i ból nie ustępował. Zastanawiałem się, co począć z radiową Mszą świętą o godzinie 9:00 w kościele Św. Krzyża? Dać znać, że nie przyjadę? Szukać zastępstwa? Ale kto się zgodzi w ostatniej godzinie? Na szczęście ból minął, zanim nadeszła pora wstania. Pozostał jedynie niepokój. Zdecydowałem się, że jednak pojadę do kościoła. Poprosiłem tylko, żeby któryś ze współbraci podwiózł mnie samochodem. Podczas celebry bałem się, że w każdej chwili mogę upaść. Nie było jednak sensacji. Po powrocie z kościoła poszedłem jeszcze do dwóch chorych z Eucharystią. Około obiadu odpocząłem nieco, żeby móc spotkać się z grupą rodzin, którą „odziedziczyłem” po zmarłym kilka lat temu współbracie zakonnym. W sali miałem odprawić drugą Mszę świętą, a potem rozmawiać przy herbacie na ustalony wcześniej temat. Szepnąłem komuś, że od nocy czuję się nieszczególnie. Ten ktoś dał znać obecnemu akurat lekarzowi. Ustaliliśmy od razu, że po Eucharystii pojadę z lekarzem, jego samochodem, do kliniki na Lindleya, w której właśnie on jest ordynatorem Oddziału Intensywnej Opieki Internistycznej. Ze swojego pokoju zabrałem dowód osobisty oraz odcinek emerytury i pojechaliśmy. W szpitalu natychmiast przeprowadzono dwa badania: EKG i echo serca. Postawiono diagnozę: zaostrzona choroba wieńcowa. Wobec tego wózkiem przewieziono mnie na łóżko, a następnie podłączono pod monitor i pompy tłoczące nitroglicerynę i heparynę. Był wieczór, 9 listopada 1997 roku. Trzy doby przeleżałem bez wstawania. W tydzień po moim przybyciu do kliniki doświadczyłem ogromnej potrzeby zapisywania tego, co przeżywam, będę przeżywał. Pierwsza notatka ma charakter wspomnienia sprzed kilku dni. - 121 - 1. Jeszcze nie niebo Niedziela, 16 XI ‘97 Była środa. Późny wieczór. Odłączono mnie właśnie od monitora i pomp tłoczących w organizm nitroglicerynę i heparynę. Przewieziono do sąsiedniego pokoju. Leżałem z poczuciem ulgi. Aż wierzyć się nie chciało, że nic nie boli. Gdyby wtedy ktoś włączył cichą klasyczną muzykę, miałbym chyba doświadczenie nieba. Ale oto w ten mój błogostan na długie kwadranse wtargnęła przez okno, a może przez drzwi, straszna muzyka z dudnieniem. 2. Skazani na muzykę Druga notatka jest także wspomnieniem związanym ze słuchaniem muzyki. W tych dniach gotów byłem sądzić, że u schyłku XX wieku zdarzają się sabaty czarownic. Wśród mnóstwa decybeli pojawiały się od czasu do czasu piękne melodyjne motywy, ale one ginęły, zagłuszone spazmatycznymi wrzaskami i piskami, które pewnie prowokują uczestników zabaw, żeby bić, kopać, gryźć swoich partnerów. Miewałem już takie wrażenia, gdy do domu zakonnego docierały niekiedy odgłosy z Pól Mokotowskich. Żal mi było ludzi z pobliskich bloków, którzy do północy i dłużej cierpieli nie mogąc zasnąć. A teraz żal mi bliźnich w szpitalu, skazanych na muzykę, nie mającą nic wspólnego z terapią. 3. Msza święta radiowa w kościele i w szpitalu Dziś uczestniczyłem we Mszy świętej przy radioodbiorniku, leżąc w łóżku – tydzień wcześniej przy ołtarzu w kościele Św. Krzyża. Tam drżałem, czy dotrwam do końca. Tu byłem spokojny i skupiony. W kościele sprawowałem Eucharystię w intencji chorych, w szpitalu sam występowałem w roli chorego. Przypomniał mi się - 122 - ks. Aleksander Fedorowicz, odprawiający Ofiarę Chrystusa w Instytucie Onkologii. Pisał wtedy: „Tak się złożyło, że przed paru miesiącami byłem obecny przy śmierci osób w tutejszym szpitalu, w czasie gdy sam miałem dość znaczne dolegliwości i czułem się źle. Umierały pobożnie, ale agonia była długa i ciężka. Lepiej wtedy zrozumiałem krzyż Chrystusa i to, że śmierć jest największą i ostateczną ofiarą, którą człowiek składa. Ofiarą ciała, krwi, życia, prawdziwą Mszą św. Jedność chrześcijanina z Chrystusem Ukrzyżowanym staje się wtedy oczywista i niemal namacalna” (List z Instytutu Onkologii, w: Rozważania i myśli, Pallottinum 1971, s. 251). 4. Doświadczenie życzliwości Poniedziałek, 17 XI ‘97 Na tle powszechnego narzekania, niemałą radość sprawiają słowa uznania, jakie słyszę od swoich towarzyszy szpitalnych na temat lekarzy, pielęgniarek i salowych: „Za marny grosz pracują, a tak o nas dbają”. Cieszy również życzliwość i kompetencja, z jaką lekarze wprowadzają nowych adeptów w arkana sztuki medycznej. 5. Bezcenne lekarstwo Wtorek, 18 XI ‘97 W szpitalu na Lindleya, który się składa z kilku pawilonów, nie ma kaplicy. Gdyby była, to zapewne na dziesięć dni dotychczasowego w nim pobytu pięć razy mógłbym odprawić Mszę świętą. Księża orioniści radzą sobie w ten sposób, że każdego dnia czterech udziela Komunii świętej. Z ich posługi mogłem więc korzystać codziennie. Dziękuję za to Panu Bogu i Jego kapłanom. Ludzie, którzy trafiają do szpitala, niejednokrotnie otrzymują po kilkanaście litrów lekarstw i pożywek, dziesiątki albo i setki pigułek. To wszystko pomaga, ale - 123 - ma także skutki uboczne. Jest wszakże lek, podawany w postaci małego krążka opłatka. On daje moc wszystkim innym lekom. 6. Wobec cierpienia wielkiego jak świat Środa, 19 XI ‘97 W przeddzień mojego wyjazdu z kliniki na Lindleya do kliniki na Banacha sąsiad z pokoju zwrócił moją uwagę na artykuł w dzienniku „Życie”, z 18 listopada. Artykuł Katarzyny Wypustek, Cierpienia wielkie jak świat cały, poprzedza taka informacja: „W XX wieku zginęło więcej chrześcijan niż we wszystkich poprzednich dziewiętnastu – twierdzi amerykańska badaczka. Chrześcijanie są dziś najbardziej prześladowaną religią świata”. Największe prześladowania zdarzają się w krajach islamskich, głównie w Sudanie, Kuwejcie, Egipcie, Arabii Saudyjskiej. Ponadto – jak pisze wspomniana badaczka, Nina Shea, w swojej najnowszej książce – w Chinach tysiące wyznawców Chrystusa żyją w religijnych gułagach. Są więzieni i torturowani tylko dlatego, że ośmielili się modlić, śpiewać hymny i czytać Biblię w publicznych miejscach. Podobnie dzieje się w Wietnamie, Korei Północnej, Laosie, Nigerii i na Kubie. Oto jeden z przykładów męczeństwa w Południowej Azji: „Grupa muzułmanów porywa chrześcijańskiego chłopca. Chcą się dowiedzieć, kto nauczał go o Chrystusie. Gdy chłopiec milczy, obcinają mu palce u rąk, a potem odrąbują nadgarstki. Miejscowe gazety informują, że przyczyną śmierci chrześcijanina było samobójstwo”. Zapewne w wielu przypadkach odbiera się ludziom radość świadczenia o Chrystusie. Artykuł niewątpliwie przygnębiający, ale on mnie zdecydowanie zdystansował wobec własnych cierpień. Nie tych z ostatniej dekady, gdy pobyt na Lindleya był właściwie odpoczynkiem, połączonym co najwyżej z małymi dokuczliwościami. Większe będą zapewne związane z koronarografią i tym, co po niej nastąpi. Ale czymże będzie to wszystko w porównaniu z cierpieniem świata, o - 124 - którym dopiero co przeczytałem w „Życiu”. Serdecznie dziękuję Panu Bogu za łaskę dystansu i spokoju. 7. Koronarografia Piątek, 21 XI ‘97 To słowo przez lata brzmiało zagadkowo i bardzo groźnie. Gdy mi zalecano badanie tak właśnie nazwane, przekonywano, że to jest już czynność rutynowa i od niej należy zaczynać, żeby postawić diagnozę, a następnie próbować zapobiec chorobie wieńcowej przez balonikowanie albo by-passy. Z taką wiedzą jechałem karetką Pogotowia z Lindleya do kliniki na Banacha. I słyszałem jeszcze, że to jest badanie drożności naczyń wieńcowych. I oto jestem bogatszy o kolejne doświadczenie. Widziałem na ekranie swoje żyły i drucik drążący naczynia wieńcowe. Widziałem także przewody od rozrusznika serca. Co za plątanina tego wszystkiego! Podziwiałem doktora Zielińskiego, który sprawnie poruszał się po tym moim wewnętrznym świecie. A przy tym wytworzył klimat życzliwości i jakiejś nawet beztroski. Zaskoczył mnie, gdy oznajmił koniec badania. Od razu dodał, że będą potrzebne trzy by-passy. Przyjąłem groźną wieść z największym spokojem, podobnie jak kiedyś informację o potrzebie rozrusznika. Pewien lęk przeżywałem w związku z operacją przepukliny ponad dwa lata temu. Wtedy rozumiałem, że zarówno spokój, jak i lęk mogą być łaską. 8. W oczekiwaniu na by-passy Sobota, 22 XI ‘97 Po czwartkowym badaniu unieruchomiono mnie niemal na całą dobę. Nie pozwolono poruszać prawą nogą i podnosić głowy. Natomiast zalecono spożywać jak najwięcej płynów. Ustanowiłem rekord życiowy picia – ponad trzy litry w ciągu - 125 - ośmiu godzin. Z wdzięcznością wspominam samarytańskie posługiwanie w tym czasie mojego sąsiada z pokoju. Po zdjęciu opatrunku – przed powrotem na Lindleya – dano mi wynik badania. Dwie tętnice w pewnych miejscach zablokowane w pięćdziesięciu procentach, jedna w osiemdziesięciu pięciu i jedna w dziewięćdziesięciu pięciu. Można więc rzec, że badanie przeprowadzono w sytuacji podbramkowej. Już nie mam wątpliwości, że potrzebne są by-passy. Godzę się na nie. W przeciwnym razie coraz częściej doświadczałbym bólu w piersiach nie tylko w czasie chodzenia, ale i na tapczanie czy łóżku, jak się to już zdarzało. Przypominają się różni znani w świecie ludzie, którzy przeżyli taką operację i są bardzo aktywni. Przypominają się bliźni z mojej rodziny zakonnej, całkiem dobrze funkcjonujący. Ale też staje w wyobraźni pewien pan w średnim wieku, którego spowiadałem przed jego pójściem na operację, a w kilka dni później dowiedziałem się, że zmarł w trakcie zabiegu. Taka ewentualność oczywiście staje przede mną. Jestem na nią przygotowany, wszak ma to być decydujące spotkanie z Chrystusem. Wierzę, że szczęśliwe. Powtarzam za Piotrem: „Panie, Ty wiesz, że Cię kocham”. 9. Przygotowanie do operacji Niedziela, 23 XI ‘97 Uczestnicząc we Mszy świętej radiowej w uroczystość Chrystusa Króla Wszechświata otrzymałem kolejny zastrzyk. Wszystko staje się przygotowaniem do wspomnianej operacji: i leki, i Msza święta, i codzienna Komunia, brewiarz, Różaniec i różne inne modlitwy. 10. Wiara przeżywana w szpitalu Czy doświadczenie choroby pogłębia modlitwę i sprzyja wzrostowi wiary? Nie sposób jednoznacznie odpowiedzieć na te pytania. Rzecz ma się podobnie jak ze - 126 - śmiercią bliskich osób. Pewnych ludzi prowadzi ona do wiary albo przynajmniej do jej wzmocnienia, inni ją tracą, jak nasza rodaczka Maria Skłodowska-Curie. Moje ostatnie obserwacje szpitalne przekonują mnie jednak, że na ogół z większą łatwością modlą się ci, którzy przez lata zdobywali sprawność modlitwy. 11. List podbudowujący ufność Poniedziałek, 24 XI ‘97 W liście mojej penitentki, który przyniesiono mi do szpitala, znalazłem dodatkową motywację ufnego oczekiwania na by-passy. Oto dwa fragmenty tego listu. Jeden nawiązuje do wcześniejszych moich doświadczeń – z rozrusznikiem serca i operacją przepukliny: „Spowiedniku mój, Przyjacielu, Dziękuję Panu, że pozostawił Cię jeszcze wśród nas. Wiem, że to egoistyczne uczucie, ale naprawdę to tak dobrze, że wtedy nie odszedłeś, i dziękuję Przedobremu Bogu, że jeszcze nie przyjął Twojej ofiary. A może pozostanie przy życiu staje się większą ofiarą? Przedziwne są Boże zamiary względem nas, ale na pewno mamy do czynienia z działaniem oczyszczającym aż do najgłębszych głębokości serca, aż do zupełnego, pokornego naszego fiat, abyśmy stawali się przemienieni i dojrzali do najczystszego uwielbienia Chwały Bożej”. A oto drugi fragment: „Czyż można nie tęsknić do Domu Ojca? Czyż można nie oddawać wszystkiego, by móc się przybliżyć do Miłości? Czyż można nie pragnąć ofiarowania siebie na wynagrodzenie za wszystkie opieszałości, ociągania się, egoistyczne pragnienia? Czyż można nie podjąć ryzyka zawierzenia i zaufania?” Oczywiście można, ale wtedy nie prowadzi to do niczego. Cóż więc pozostaje człowiekowi? - 127 - 12. Tęsknić za śmiercią Od kilku albo nawet od kilkunastu lat myślę o napisaniu eseju zatytułowanego Oswajanie śmierci. I bardzo pragnę zatęsknić za śmiercią, rozumianą oczywiście nie w kategoriach fizjologicznych, jako ostatnie drgnienie człowieka, ale jako decydujące spotkanie z Chrystusem. Nauczyłem się już powtarzać za Piotrem: „Panie, Ty wiesz, że Cię kocham”. Bardzo pragnę pójść dalej i na serio zacząć tęsknić za Chrystusem i za Ojcem, i Duchem Świętym. Czyż może być kochanie „z całego serca, z całej duszy, ze wszystkich myśli, ze wszystkich sił” – bez tęsknoty? 13. Jakich przyjaciół nam trzeba? Miron Białoszewski powiedział do Małgorzaty Baranowskiej, która mnie właśnie odwiedziła w szpitalu: „Trzeba mieć takich przyjaciół, żeby móc z nimi nie tylko żyć, ale i umierać”. 14. Rozmowa pielęgniarki z chorym Wtorek, 25 XI ‘97 - Jak się pan czuje? - Jak na froncie. - To znaczy? - Teraz dobrze, ale w każdej chwili może się coś zdarzyć. Trafne określenie, aktualne nie tylko na froncie i w szpitalu, ale w ogóle w życiu. - 128 - 15. Wyścig do operacji Wtorek, 25 XI ‘97 Wieści o terminach operacji są bardzo mgliste i niedobre. W klinice na Spartańskiej przedłuża się remont. Może dopiero za trzy tygodnie zaczną operować? W Aninie ponad czterysta osób czeka w kolejce w trybie pilnym, a w ogóle około dziesięciu tysięcy. Liczby rosną w dużej mierze na skutek strajku anestezjologów. Podobno, gdy sprawę załatwia się prywatnie, za koronarografię płaci się około dwóch tysięcy złotych, za by-passy już nawet dziesięć tysięcy. To jest obłędna sytuacja. Wielu ludzi będzie umierać przedwcześnie. Potęguje się moralny problem wyścigu w kolejce. 16. W poszukiwaniu umocnienia Środa, 26 XI ‘97 Doktor Jankowski zagadnął mnie dziś około południa, dlaczego mam taką „nieszczególną” minę. Odpowiedziałem, że zaczynam odczuwać zmęczenie. On skojarzył to z moim czekaniem. Ale jest jeszcze jedna przyczyna. Uświadomiłem sobie wczoraj wieczorem, że podczas ostatniej mojej choroby więcej razy opuściłem Mszę świętą niż w ciągu czterdziestu trzech lat kapłaństwa. Właśnie wczoraj jeden z moich współbraci zakonnych, nieoceniony Marek, mój łącznik ze światem, obiecał, że przyniesie malutki komplet przyborów potrzebnych do odprawiania Mszy świętej. Poproszę o jakiś dyskretny kącik i o pół godziny bez badań i kłucia, żebym mógł przeżyć najważniejsze wydarzenie dnia. To może mnie umocnić, podobnie jak Sakrament Chorych, który otrzymałem dzisiaj od księdza kapelana. - 129 - 17. Starania o Mszę świętą Właśnie kolega przyniósł potrzebne przybory i odprawiłem pierwszą Mszę świętą w szpitalu w swoim pokoju. Zostałem akurat sam. Z pielęgniarkami uzgodniłem, że nie będzie żadnych zabiegów do godziny 15:45 i że nie będą mnie prosić w tym czasie do ewentualnych gości. Zaznaczyłem, że chciałbym mieć pół godziny na skupienie. Nie chciałem urządzać widowiska. Poczułem się trochę jak w konspiracji. Przy okazji przypomnieli mi się kapłani, którzy odprawiali Mszę świętą w obozach koncentracyjnych albo łagrach sowieckich, jak na przykład ojciec Ciszek. Oni sprawowali Ofiarę z zagrożeniem życia. Czymże wobec tego są moje starania i moja konspiracja? 18. Śmierć w szpitalu Czwartek, 27 XI ‘97 Wczoraj późnym wieczorem przywieziono osiemdziesięcioośmioletnią niewiastę. Przeprowadzono badania. Zastosowano pierwszą pomoc. Nie udało się jej uratować. Staruszka zbyt była schorowana. Umarła przed śniadaniem w pokoju za ścianą. Ksiądz kapelan przechodził akurat podczas próby reanimacji. Mógł już tylko pożegnać babcię błogosławiąco-rozgrzeszającym gestem. Kolejny człowiek zakończył swoje doczesne wędrowanie. Przez całe lata mamy do czynienia ze śmiercią i pogrzebami innych ludzi. Czy te wydarzenia w dostatecznej mierze uświadamiają nam moment naszego odejścia? - 130 - 19. Rozmowy nie tylko o lekach – Bardzo mnie zastanowiło i pomogło uporządkować swoje sprawy to, co mi ksiądz wczoraj powiedział – usłyszałem od pani prowadzącej z nami ćwiczenia rehabilitacyjne. Oczywiście mogą być i bywają w szpitalach poprawne relacje typu: personelpacjent. Jednak chyba dobrze się dzieje, że z pewnymi osobami można tak po prostu i szczerze porozmawiać nie tylko o lekach i zabiegach. 20. Nasza niekonsekwentna wiara W brewiarzu, w piątek, 34. tygodnia Okresu Zwykłego, znajduję fragment traktatu św. Cypriana, biskupa i męczennika, O śmierci, który koresponduje z moimi przemyśleniami o potrzebie tęsknoty: „Zawsze powinniśmy pamiętać, że mamy czynić wolę nie swoją, ale Boga, według słów Pana, który nam polecił modlić się o to codziennie. Jakże to sprzeczne i nierozumne, że chociaż sami prosimy o spełnienie się woli Boga, to jednak kiedy poleca i wzywa do odejścia z tego świata, nie chcemy poddać się natychmiast jego rozkazom. Sprzeciwiamy się, wzbraniamy i jak opornych niewolników wiodą nas w smutku i rozżaleniu przed Pana. Odchodzimy stąd przymuszeni koniecznością, nie zaś przekonani posłuszeństwem. A nadto oczekujemy nagrody wiecznej od Tego, do którego tak niechętnie idziemy. Czemuż więc prosimy i błagamy, aby przyszło królestwo niebieskie, jeśli rozkoszą dla nas jest ziemska niewola? Dlaczego w częstych modlitwach prosimy, aby rychło nadszedł dzień królestwa, jeśli naszym gorącym pragnieniem i wielkim życzeniem jest służyć tutaj raczej diabłu niż królować z Chrystusem”. Nieco dalej św. Cyprian dostarcza motywacji dla naszej tęsknoty: „Trzeba nam, bracia umiłowani, wiedzieć i często rozważać, że wyrzekliśmy się świata, że przebywamy tutaj jako pielgrzymi i goście. Przyjmijmy z radością ów dzień, który każdemu wyznaczy trwałe mieszkanie, wyrwie nas ze świata, wyzwoli - 131 - z jego więzów oraz przekaże królestwu i szczęściu wiecznemu. Jakiż wędrowiec nie chciałby powrócić do ojczyzny? Naszą ojczyzną jest niebo. Czeka na nas wielka rzesza tych, których miłujemy: rodzice, rodzeństwo, dzieci; oczekują nas pewni zbawienia, a jedynie zatroskani o nasze. Jakże wielka będzie wspólna radość dla nich i dla nas spotkać się i wzajemnie powitać! Jakże to wielkie szczęście w królestwie niebieskim nie obawiać się więcej śmierci, jakże doskonałe i nieustanne szczęście, żyć na wieki!” Do skrótowych aktów strzelistych poszerzonego pacierza zacząłem dodawać tutaj w szpitalu jeszcze jeden. Wygląda to w ten sposób: wierzę – ufam – miłuję – tęsknię – żałuję. 21. Drugie imię tęsknoty Piątek, 28 XI ‘97 „Jesteśmy skazani na to, by wyłuskiwać piękno” – powiedział w wywiadzie dla dziennika „Życie” (27 XI 1997) Adam Zagajewski. A nieco dalej zauważył, że ważną częścią sztuki jest antycypacja, nie sposób bowiem żyć, patrząc wyłącznie w tył. Chciałoby się powiedzieć o wyłuskiwaniu sensu i życiu nadzieją, która jest drugim imieniem tęsknoty. 22. Dziwna przygoda z lekturą Sobota, 29 XI ‘97 Koledzy przynieśli mi książkę Jeana Dominiqe’a Bauby’ego, Skafander i motyl. Książka to niezwykła przede wszystkim ze względu na sposób powstania. Pisana powieką – jak zauważono w jednej z licznych recenzji. „System jest elementarny – - 132 - dodaje sam autor. – Literuje mi się alfabet […] do chwili, kiedy mrugnę okiem. Wtedy mój rozmówca odpowiednią literę notuje.” Co się stało z czterdziestotrzyletnim dziennikarzem, redaktorem naczelnym paryskiego pisma „Elle”, w dniu 8 grudnia 1995 roku? Otóż, wypróbowując nowy model BMW, jechał na spotkanie z nową towarzyszką życia. I wtedy zaskoczył go wylew krwi do mózgu. Na okładce polskiego wydania, w przekładzie Krzysztofa Rutkowskiego (słowo/obraz terytoria, Gdańsk 1997) napisano: „Świadomość odzyskał w styczniu. Ale była to świadomość zamurowana jak w więzieniu, w znieruchomiałym ciele, nad którym nie miał żadnej kontroli. Widział, słyszał, nie stracił powonienia – ale stracił swoje ciało. Nie mógł nawet połykać pokarmów ani oddychać bez pomocy aparatury medycznej, a jedynym zewnętrznym wyrazem obecnego w ciele życia była mrugająca jak motyl lewa powieka i nieznaczne poruszenie głową”. Plotkarski Paryż obiegła wieść: „Czy wiesz, że B. zamienił się w warzywo?” Bauby doszedł do następującego wniosku: „Jeśli chcę udowodnić, że mój potencjał intelektualny przekracza poziom kalafiora, mogę liczyć tylko na siebie. W ten sposób rozpoczęła się, prowadzona z miesiąca na miesiąc korespondencja, dzięki której mogę obcować z tymi, których kocham. Moja grzeszna duma wydała owoce. Oprócz kilku wytrwale milczących uparciuchów wszyscy zrozumieli, że można się ze mną, mimo skafandra, porozumieć, chociaż to wymaga siły woli odkrywcy nieznanych kontynentów”. Bauby w lipcu i sierpniu 1996 roku napisał w szpitalu książkę. Zmarł 9 marca 1997 roku, trzy dni przed ukazaniem się Skafandra i motyla. Kolega, który zachęcił mnie do tej przedziwnej lektury, dostrzegł pewną analogię: ja też w szpitalu zacząłem pisać. Chciał mi zapewne dostarczyć dodatkowej inspiracji. W jakim kierunku ona poszła? Ale najpierw: Jak odebrałem książkę? Dla mnie jest ona świadectwem niezwykłej mocy człowieczego ducha. W ekstremalnie trudnych okolicznościach człowiek potrafi się nie poddać. Walczy z własną słabością, pokusą bezsensu i rozpaczy. - 133 - Od razu mi się przypomniał bohater książki innego Francuza, Antoine’a de Saint-Exupery’ego. Mam na myśli Nocny lot – niezwykłe zmagania pilota i refleksje autora, że tylko człowiek jest zdolny do takiego wysiłku. I jeszcze przyszedł mi na myśl E. Hawking, kontynuator dzieła Alberta Einsteina, który niezwykle twórczo potrafił pracować w okolicznościach niewiele lepszych. Czy lektura książki dostarczyła mi ważnej inspiracji? Niech mi wybaczą entuzjaści bestsellera. Ale wyznam szczerze, ze nie chciałbym takiej książki napisać na kilka miesięcy przed swoją śmiercią. I nie chciałbym, żeby to, co próbuję notować od dwóch tygodni, było pisaniem książki, przedłużaniem ziemskiego bytowania, budowaniem sobie pomnika i pocieszaniem siebie, że non omnis moriar. Przecież nie o to w życiu chodzi. Naprawdę nie jest dla mnie teraz ważne, że kiedyś może się ukazać kolejna moja książka. Jeżeli się ukaże, będzie to niejako produkt uboczny nieporównanie ważniejszych wydarzeń. Wielkim darem, jaki już otrzymałem podczas obecnego pobytu w szpitalach, są kolejne narodziny tęsknoty. Z tęsknoty powstawały kiedyś, ponad czterdzieści lat temu, zapiski, których część stanowiła mój debiut pisarski. Powróciła fala, i w związku z tym gorąco proszę Pana Boga, żeby moje pisanie już do końca życia było modlitwą, podbudowywaniem wiary, nadziei i właśnie tęsknoty. Znów mocniej daje o sobie znać niespokojne, a teraz poważnie zagrożone serce. 23. Przewrotna pielgrzymka Niedziela, 30 XI ‘97 Niech najpierw o niej opowie sam redaktor Bauby, słowami, które zapisał w jednym z rozdziałów książki Ślad węża: „Jeśli ktoś żartem mnie pyta, czy zamierzam odbyć pielgrzymkę do Lourdes, odpowiadam, że już to zrobiłem. Pod koniec lat siedemdziesiątych utrzymywałem z Józefiną stosunki wystarczająco skomplikowane, by spróbować wspólnej wyprawy - 134 - należącej do tych kategorii podróży, które stwarzają tyle okazji do nieporozumień, ile minut w godzinę”. Całe to pielgrzymowanie było obłędne i jakieś przewrotne: „Kością niezgody stało się sześciuset- lub siedmiusetstronicowe tomisko o czarno-czerwonej okładce, z której bił tytuł Ślad węża. Książka opowiadała o sprawach i sprawkach Charlesa Sobraja, kogoś w rodzaju wędrownego guru, który czarował i grabił zachodnich turystów pomiędzy Bombajem i Katmandu […]. Józefina doszła do wniosku, że pasja, z jaką czytałem tę egzotyczną sagę, oznaczała brak zainteresowania dla niej. Jeśli zaś idzie o pielgrzymki, to rozpoczął się szczyt sezonu i nigdzie nie było wolnych miejsc”. Niemal cudem udało się znaleźć wolny pokój. „Kiedy Józefina weszła do łazienki, natychmiast rzuciłem się, owinięty ręcznikiem wokół bioder, do oazy, czyli do barku. Najpierw opróżniłem pół butelki wody mineralnej. O butelko, do tej pory czuję na spierzchniętych wargach twoje obłe kształty. Potem przygotowałem kieliszek szampana dla Józefiny i dżin z tonikiem dla siebie. Po wypełnieniu swych obowiązków barmana, dokonałem strategicznego odwrotu, zamierzając pogrążyć się w lekturze przygód Charlesa Sobraja, ale szampan, zamiast uśpić, podziałał na Józefinę pobudzająco i w turystycznym uniesieniu, podskakując jak François Mauriac na słynnej fotografii, pisarz bądź co bądź katolicki, zakrzyknęła: <<Chcę zobaczyć Przenajświętszą Pannę>> […]. Ruszyliśmy w stronę sanktuarium […]. Na rozległej esplanadzie przed wejściem do groty wiła się kilometrowa kolejka i śpiewała Ave Maria. Nigdy nie widziałem takiej kolejki, chyba że w Moskwie przed Mauzoleum Lenina. - Nie chcę stać w tej kolejce. - Szkoda, dobrze by to zrobiło takiemu niedowiarkowi jak ty – odparła Józefina. - A skąd, to nawet groźne. Wyobraź sobie faceta w pełni formy, któremu nagle ukazuje się Matka Boska. Cud – i hop, staje się paralitykiem. Odwróciło się w moją stronę z dziesięć głów, by zobaczyć, kto bluźni. <<Idiota>> – wycedziła Józefina. Spadł deszcz. Od razu zakwitł klomb parasoli i w powietrzu zapachniało gorącym kurzem.” - 135 - Józefina była kolekcjonerką. Zapragnęła mieć w swoim zbiorze Matkę Boską, stiukową figurkę z aureolą migocącą jak choinka w Boże Narodzenie. JeanDominique sprawił jej prezent. Pisał dalej: „Tego wieczoru uczciliśmy zakup w pokoju hotelowym. Potem rytmiczny blask świętej aureoli towarzyszył naszym igraszkom. Na suficie drgały fantastyczne cienie”. Wtedy właśnie Bauby oznajmił Józefinie, że po powrocie do Paryża muszą się rozstać. Na widnokręgu pojawiła się inna kobieta. 24. Przyjaźń z Celestyną Jeżeli Pan Bóg zostawi mnie jeszcze na kilka lat w tym życiu, dzień 8 grudnia, uroczystość Niepokalanego Poczęcia NMP, będzie mi przypominał redaktora Bauby’ego, jego książkę i tajemniczy związek z Niepokalaną, w kilkanaście lat bowiem po tamtej pielgrzymce, właśnie 8 grudnia 1995 roku, zdarzyło się to, o czym już napisałem. Jak rozumieć ten zbieg okoliczności? Zemsta Niepokalanej? Nie dopuszczam takiej myśli. Sądzę natomiast, że kilkunastomiesięczne doświadczenie redaktora paryskiego pisma „Elle” stanowiło ekspiację, było jego czyśćcem. Tym bardziej że modliło się za niego wiele osób: „Kiedy się dowiaduję, że w mojej intencji paliły się świece w bretońskiej kaplicy lub intonowano mantry w nepalskiej świątyni, natychmiast przypisuję duchowemu wstawiennictwu bardzo konkretne intencje. Prawe oko powierzyłem więc kameruńskiemu marabutowi, którego jedna z przyjaciółek prosiła, by zjednał mi opiekę afrykańskich bogów. Kłopoty słuchowe powierzam teściowej, utrzymującej pobożne stosunki z mnichami w Bordeaux. Regularnie niech odmawiają za mnie Różaniec, a ja przeniosę się duchem do opactwa, by usłyszeć ich unoszący się pod nieboskłonem śpiew. Ich błagania nie dały jeszcze nadzwyczajnych rezultatów, ale kiedy siedmiu braciom należącym do tego samego zgromadzenia islamscy fanatycy poderżnęli gardła, przez wiele dni bolały mnie uszy. Jednak te wszystkie wstawiennictwa przypominają tylko zamki na lodzie, babki z piasku, linię - 136 - Maginota w porównaniu z modlitwą do Bozi odmawianą przez moją córeczkę Celestynkę przed snem. A ponieważ oboje usypiamy prawie w tej samej chwili, wyruszam do królestwa snów z jej cudownym wiatykiem, chroniącym mnie od złego”. Wspaniałym owocem Skafandra i motyla jest fakt, że zaprzyjaźniłem się z Celestynką. Tak, mimo że ona o tym jeszcze nie wie. Razem z nią modlę się o wieczne zbawienie dla jej tatusia. 25. Tęsknota i żal Wczoraj przypomniał mi się święty Augustyn ze swoim genialnym określeniem tęsknoty, kierunku tej tęsknoty: „Niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie, Panie”. Może dlatego, że dwa dni wcześniej sporo napisano o nim w dzienniku „Życie”, pożyczonym od jednego z pacjentów. Nawiązano do książki Vita brevis autorstwa 45-letniego norweskiego pisarza i filozofa, Josteina Gaardera.. Książka dotyczy głównie życia Augustyna przed nawróceniem., kilkunastoletniego związku z kobietą, która nie była jego żoną. Stanowi jedno wielkie pomówienie – jak twierdzi ks. Marek Starowieyski – nie tylko pod adresem Augustyna, ale i skrzywdzonej przez niego kobiety. W swoich Wyznaniach wielki myśliciel przyznaje z bólem, że bardzo niedobry użytek czynił ze swojej tęsknoty. Włóczył ją po manowcach, pomijając głównego Adresata. Niewątpliwie wolałby, żeby nie było w jego życiu wszystkich grzesznych przygód z pierwszego etapu. Po swoim chrzcie bardzo się kajał przed Panem i bardzo pokutował. Mam nieprzepartą potrzebę, by przepraszać Boga za grzechy św. Augustyna, za swoje grzechy i wszystkich ludzi. I jakoś tak szczególnie za autora Skafandra i motyla. - 137 - 26. Wizyty Wtorek, 2 XII ‘97 Trochę męczyły, bardziej cieszyły. Współbracia zakonni chronili mnie przed ich nadmiarem. A i tak w ciągu dwudziestu dwóch dni było ich ponad sto. Pewne osoby odwiedziły mnie po dwa, trzy i cztery razy. Zjawiali się niespodziewani goście, w niespodziewanych porach. Nie tylko z Warszawy, ale także z Lublina i Płocka, miast, w których najdłużej przebywałem, najpierw studiując, a potem duszpasterzując. Szczególne znaczenie miało dla mnie dwukrotne spotkanie z panią mieszkającą obecnie w Pabianicach koło Łodzi. Kilka lat temu przywędrowała z dwoma synami z dalekiego Uralu, z Jekaterinburga, gdzie jeszcze pozostaje jej mąż, kompozytor. Napisałem o niej w ostatniej swojej książce Fascynacje duszpasterskie, opowiadając o jej drodze do Boga i do chrześcijaństwa. Zresztą sama także dała znamienne o tym świadectwo, które dołączyłem do swoich Fascynacji. Nie zdążyłem jej przekazać egzemplarzy autorskich i honorarium. Ucieszyłem się, że mogłem odrobić zaległości. Ponadto usłyszałem od niej dobre wieści o mamie, która też już z nią mieszka w Polsce i choć jeszcze nie ochrzczona i oficjalnie ateistka, modli się, odmawiając na przykład Różaniec i w ten sposób dojrzewając do sakramentów wtajemniczenia chrześcijańskiego. Podobnie jak mąż, który pragnie jak najprędzej dołączyć do żony i dwóch synów. Słowem, usłyszałem wiele dobrych wieści. Dzień później, a więc wczoraj, znowu pojawiła się pani Tatiana Małgorzata, tym razem z prośbą, żebym dał jej rodzaj rękojmi w związku ze staraniem o zgodę polskich władz na stały pobyt w naszym kraju. Przy okazji zaskoczyła mnie czymś niezwykłym. Dała zapis rozmowy z Bogiem, która odbyła się w mieszkaniu Anny, wizjonerki, autorki Pozwólcie ogarnąć się miłością. Właśnie tę książkę przetłumaczyła na język rosyjski pani Tatiana Małgorzata. I książka już się ukazała. Przyznam, że kiedyś czytałem jej fragmenty – chyba jeszcze w wydruku komputerowym – i zachowałem dużą rezerwę. Nie dążyłem do nawiązania kontaktu z panią Anną, mimo że zachęcano mnie do tego. Ale duże wrażenie sprawił na mnie wspomniany zapis, którego nie podaję w całości. - 138 - Podczas spotkania z Anną w dniu 7 maja 1997 roku pani Tatiana dała wyraz trosce o los swego ojca, Koreańczyka, który był zmuszony rozstać się ze swą rosyjską żoną i dziećmi. Pozostał w Korei Północnej i od tego czasu nie było już z nim kontaktu. Według relacji wizjonerki, ojciec mojej znajomej umarł śmiercią naturalną, we śnie. Jest już u Pana i opiekuje się swoją rodziną, która wiele zawdzięcza jego wstawiennictwu. Annę zaczęła zastanawiać ta odpowiedź. W trzy dni później zwróciła się do Pana z takimi pytaniami: „On był niewierzący, prawda? Jak on Ciebie miał rozpoznać w momencie śmierci, skoro Cię nie znał?” Otrzymała taką odpowiedź: „Moje dziecko. Każdy z was ma w sobie świadomość, co jest dobrem, a co złem, zwłaszcza ma tę świadomość w warunkach ekstremalnych (gdy zagrażające mu ze strony innych ludzi zło jest tak przemożne, że on sam traci już nadzieję i poddaje się rozpaczy). Ja jestem Tym, który takim zrozpaczonym ludziom otwiera oczy na istnienie nieskończonej Miłości kochającej każdego z nich – Miłości, jaka przywraca takiemu człowiekowi jego ludzką godność, mówi mu o dobroci Ojca, o jego ślepej, za wasze winy i błędy, przebaczającej i troskliwej, macierzyńskiej niejako miłości i objawia mu istnienie Stwórcy, Ojca i miłującego go Przyjaciela, który go rozumie, pragnie pocieszyć, uszczęśliwić i na wieczność przygarnąć do siebie. Człowiek cierpiący i unieszczęśliwiony przez innych ludzi zaczyna rozumieć, że ponad ziemią istnieje sprawiedliwość wieczysta i że ta sprawiedliwość wobec ludzkiej tragedii zamienia się w miłosierdzie. Bóg jest nieskończenie szczęśliwy z tego, że może przygarnąć do serca i uszczęśliwić na wieczność swoje spłakane, biedne dziecko. To rozumie każdy, kto umiera, nie dawszy się sprowadzić do postawy rozwścieczonego zwierzęcia ziejącego nienawiścią – a takich naprawdę jest niewielu”. Czy powyższą relację można uznać za przyczynek do teologii powszechnego zbawienia? - 139 - 27. Krzyżowanie słuchu Wracam do rzeczywistości szpitalnej. Jak ją postrzegał Bauby? Otóż, w krótkim rozdziale zatytułowanym Polowanie na kaczkę, napisał: „Cierpię na poważne rozregulowanie uszu. Prawe jest całkiem zatkane, a w lewym trąbka Eustachiusza wzmacnia i deformuje dźwięki, których źródło znajduje się w odległości większej niż dwa i pół metra. Kiedy nad plażą przelatuje samolot, ciągnąc reklamową banderolę zachwalającą pobliskie wesołe miasteczko, wydaje mi się, że ktoś podłożył mi pod głowę młynek do kawy. Ale takie zgiełki mijają. Znacznie dokuczliwsze jest stałe brzęczenie dochodzące z korytarza, a mimo wysiłków uwrażliwienia wszystkich na me małżowiny, nadal nie zamyka się drzwi. Obcasy stukają po linoleum, wózki się zderzają, personel rozmawia głosami maklerów giełdowych w dniu gigantycznej bessy, grają przez nikogo nie słuchane radia i na dodatek elektryczne froterki zapowiadają dźwiękiem przedsionek piekła. Zdarzają się też straszni pacjenci. Na przykład tacy, których jedyna przyjemność polega na słuchaniu w kółko tej samej kasety. Miałem bardzo młodego sąsiada, któremu podarowano pluszową kaczkę wyposażoną w wyrafinowany mechanizm z czujnikiem. Wydawał on z siebie cierpką i bolesną muzykę, gdy tylko ktoś wchodził do pokoju, to znaczy osiemdziesiąt razy dziennie”. Chciałoby się zapytać, skąd ja to znam? Od razu nasuwa się odpowiedź: Przebywałem w kilku warszawskich szpitalach i niejednokrotnie doświadczałem krzyżowania słuchu. Okazuje się, że podobnie dzieje się we Francji. Czyżby tak właśnie bywało we wszystkich szpitalach na naszej planecie? 28. Walka o życie człowieka Środa, 3 XII ‘97 Wczoraj wieczorem przywieziono i umieszczono w sąsiedniej sali sześćdziesięciodwuletnią niewiastę z zawałem serca. Lekarze i pielęgniarki od razu przystąpili do udzielenia jej pomocy. Słychać było wielką krzątaninę. Co chwilę - 140 - padały hasła-nazwy zabiegów i leków: Defibrylacja, morfina rozpuszczona w soli, tlen, streptokinoza, DHBB. Dziś zapytałem pielęgniarkę współpracującą z lekarzem, jakie działania zastosowano tym razem? A więc rzeczywiście defibrylację (strzały prądem), podawano morfinę i wiele różnych leków. Chora była podłączona pod tlen, sprawdzano ciśnienie co dwie minuty, jako lek przeciwskrzepowy dano właśnie streptokinozę. Wykonano wkłucie centralne do żyły szyjnej, z elektrodą do stymulacji serca. Chora zablokowała się, to znaczy, jej serce przestało pracować, umierała. Podawano jej insulinę i kontrolowano, żeby cukier nie spadł do zera, gdyż wtedy człowiek wpada w śpiączkę. Opanowywano odruchy wymiotne, podając DHBB, lek przeciwwymiotny. Z pięć razy wykonano EKG, kilka razy pobierano krew. Za pomocą całego szeregu takich działań jeszcze raz wygrano bitwę o życie człowieka. Odpowiedziano na prośbę chorej: „Proszę mi pomóc” i na jej skargi: „Oj, jak boli”. Taki ból został mi oszczędzony, podobnie jak komplikacje związane z koronarografią. Jeden ze szpitalnych znajomych miał krwotok, drugi kłopoty z przełykiem po zastosowaniu kontrastu. Ja chyba o tym badaniu zbyt entuzjastycznie opowiedziałem przed dwoma dniami. Ale tak je odebrałem. Przed podpisaniem zgody na zabieg nikt z lekarzy nie ostrzegał mnie, jakie mogą być jego skutki: zawał, porażenie mózgu, duży ból, a nawet śmierć. Ale to się zdarza w ułamku procenta przypadków. I może się zdarzyć w wielu innych, zupełnie nieprzewidzianych okolicznościach. A wracając do wczorajszych wysiłków lekarzy i pielęgniarek, warto zauważyć, że przecież cały ich trud tutaj, na Oddziale Intensywnej Opieki, jest walką o życie człowieka. W moim przypadku chodzi o to, żebym mógł przetrwać do koniecznej operacji. - 141 - 29. Dojrzewanie do radości Dziś lekarz oznajmił, że mam się zadomowić jeszcze przynajmniej na kilkudniowy pobyt, najwcześniej bowiem przewiozą mnie do kliniki na Spartańskiej 8 grudnia. I niekoniecznie od razu będzie operacja. Przedłuża się czekanie. Czy nie jest ono dla mnie znakiem? Może potrzebne są mi te dni, żebym mógł najpełniej odpowiedzieć na słowa psalmu-refrenu: „Idźmy (idźcie) z radością na spotkanie Pana”? 30. Dawny uczeń jezuickiego gimnazjum Czwartek, 4 XII ‘97 Poznałem go 21 listopada, gdy wróciłem ze szpitala na Banacha po koronarografii. Od razu pierwszego wieczoru opowiedział mi o swoim pobycie w gimnazjum jezuitów w Gdyni-Orłowie. Z sympatią mówił o ojcu Kamińskim, historyku, i ojcu Chmurze, poloniście. Z humorem wspominał kawały, jakie płatał kolegom i wychowawcom. Dużo uwagi poświęcił tamtego wieczoru swojej pracy zawodowej. Kilka dni leżeliśmy w sali na sąsiednich łóżkach. Później przeniesiono mnie do innej sali. Na jedną dobę i jego przeniesiono do mojego pokoju. Ustaliliśmy wtedy, że wieczorem, gdy ucichnie szpitalny gwar, podejmiemy rozmowę, która zakończy się rozgrzeszeniem, a nazajutrz obaj przystąpimy do Komunii świętej. Nie było klimatu do takiej rozmowy, mocno bowiem kaszlał, majaczył i wręcz dusił się, nie mogąc znaleźć odpowiedniej pozycji dla siebie. Nazajutrz przed południem wrócił do dawnej sali, gdzie go znowu podłączono do monitora. Wieczorem, około dwudziestej, idąc korytarzem, zauważyłem jego żonę, córkę i syna oraz trzy inne osoby z rodziny, zgromadzone przy jego sali. Przeprosiłem czekających i wszedłem na chwilę, żeby dokończyć rozmowę. Miałem poczucie, że w tym, co wcześniej do mnie mówił, były elementy spowiedzi i wyraźnie – jak wspomniałem – nastawił się na jej dokończenie. Poleciłem, żeby serdecznie przeprosił Pana Boga za wszystkie grzechy z całego życia. Uczynił to, a ja - 142 - mu udzieliłem rozgrzeszenia. Z wdzięcznością i czułością ujął moją rękę. Odszedłem. Ale jeszcze raz poprosił mnie, żebym podszedł do jego łóżka. Chciał się dowiedzieć, jak ja się dokładnie nazywam. Powiedziałem mu, ucałowałem jego głowę, a on rzekł: „Niech księdza Bóg błogosławi”. To były ostatnie słowa, jakie od niego usłyszałem. Po powrocie do swojej sali poczułem się ogromnie obdarowany przez Pana Boga w dniu św. Franciszka, jezuity, patrona mojego ojca, w rocznicę urodzin najmłodszego brata i w dwudziestą szóstą rocznicę zamiany mojej sutanny kapłana diecezjalnego na sutannę zakonną. A dziś, 4 grudnia, godzinę temu, zakończyłem rozmowę z żoną pana Jana, zmarłego w przeddzień, i z jego synem. Opowiedziałem im to, co tutaj zapisałem. W bólu, jaki przeżywają, doświadczają wielkiej radości, gdyż mąż i ojciec – jak to określili – nie bardzo był praktykujący. A moja dodatkowa radość polega na tym, że nie zawiodłem oczekiwań jego żony. Od razu bowiem, gdy dowiedziała się, że w sali męża znalazł się ksiądz, miała przeczucie, że to jest dobry znak i wielka szansa. 31. Osiągnięcia i porażki Sobota, 6 XII ‘97 Radośnie wspominam znaki Bożego działania, jak choćby ten, który dopiero co zapisałem. Były ich tysiące. Z reguły starałem się dziękować Panu Bogu za to, że mnie zaprasza do udziału w dziele zbawienia, że tak przedziwnie reżyseruje ludzkie sprawy. W ostatnich dniach boleśnie przypominają się jednak sprawy nieudane. Najpierw wieloletnie zaniedbania w korespondencji i w kontaktach z ludźmi, których Pan tak szczególnie postawił na mojej drodze – z racji pochodzenia i powołania. Jak On to wszystko oceni w dniu Sądu? Jak oceni moje nieudane homilie, katechezy, wykłady i całe rekolekcje? Dlaczego bywały nieudane? Przed każdym wystąpieniem miałem poczucie, że może ono wypaść bardzo dobrze albo bardzo źle. Stawałem przed niewiadomą. Nawet najlepszy w mojej - 143 - karierze studenckiej egzamin – z literatury powszechnej średniowiecznej – mógł się zakończyć klęską. Zaczął się przecież dramatycznie. Zamurowało mnie inteligentnie sformułowane pytanie: „W jakim sensie o komedii dantejskiej można mówić jako o summie poetyckiej średniowiecza?” Gdyby w określonym momencie zabrakło „błysku”, pewnego pomysłu, mogłaby być rzeczywiście klęska. Dlaczego skończyła się tak pomyślnie? Podczas sesji egzaminacyjnych dziwiłem się niejednokrotnie kolegom, którzy stwierdzali, że są przygotowani na piątkę. Nigdy nie miałem takiego poczucia. Owszem, zwykle sądziłem, że mogę zdać egzamin bardzo dobrze albo też nie zdać. Panie, staję dzisiaj wobec tajemnicy Twojego działania przez nas, przeze mnie. Dlaczego w pewnych okolicznościach bywałem Twoim sprawnym narzędziem, skutecznie pomagałem ludziom, a kiedy indziej tak kompromitująco nie dorastałem do posługi? Ty najlepiej widzisz łaski, w których przekazywaniu współdziałałem z Tobą, i te, których przepływ udaremniłem. Przyjmij dziś moją wdzięczność i mój serdeczny żal. Wierzę, że Ty mnie osądzisz najsprawiedliwiej i najmiłosierniej. 32. Zwycięstwo nad goryczą śmierci Sobota, 6 XII ‘97 Znowu do mnie przemówiły słowa znalezione w brewiarzu. Tym razem fragment z Komentarza św. Augustyna, biskupa, do Ewangelii św. Jana, do egzaminu z miłości, jakiemu poddał Chrystus św. Piotra nad Jeziorem Galilejskim. Wielki myśliciel przypomniał przy okazji, jacy powinni być pasterze. Mają się wystrzegać szukania własnej korzyści, wykorzystywania dla swoich przewrotnych celów owiec, za które Chrystus przelał swoją krew. Dlaczego taka przestroga? „Bo miłość Chrystusa powinna gorzeć w duszy pasterza tak wielkim płomieniem, by w nim zagasł naturalny lęk przed śmiercią. Bo chociaż pragniemy być z Chrystusem, to jednak boimy się umierania. Ale niech moc miłości przezwycięży w nas gorycz śmierci dzięki Temu, który jest naszym życiem i który zechciał umrzeć za nas.” - 144 - Oby podkreślone słowa stały się moją modlitwą, ulubionym aktem strzelistym. 33. Wchodzenie w krąg światła Niedziela, 7 XII ‘97 W pierwszej refleksji, zapisanej tutaj w szpitalu, wspomniałem o zaskoczeniu, że nic nie boli. Potem jednak w ciągu tygodni pojawiał się ból „zamostkowy”, jak go określają lekarze. Kiedyś nad ranem zastanawiałem się, jak nań reagować. Przyjąć go z nadzieją, że prędzej spotkam się z Panem czy prosić o pomoc? Ostatecznie zadzwoniłem po pielęgniarkę, która zmierzyła mi ciśnienie i dała sorbonit. Doświadczyłem ulgi, jak nasz Pan podczas Drogi Krzyżowej, gdy Mu pomogli Szymon Cyrenejczyk i niewiasta z tłumu, nazwana Weroniką. Staram się być posłuszny zaleceniom lekarzy, a Pan przygotuje najlepszy, najkorzystniejszy dla mnie moment spotkania. Mam poczucie, że listopadowy koniec roku liturgicznego i grudniowy Adwent stanowią szczególne przygotowanie do tego momentu. Wchodzę w przedziwny krąg światła. Nie jest to tunel, u wylotu którego jawi się zachwycająca światłość, ale jedno po drugim zapalają się światełka, coraz bardziej wydobywające z mroku Rzeczywistość, ku której zdążam. Takimi światełkami były myśli św. Cypriana i św. Augustyna, znalezione w brewiarzu, i mocne doznania tęsknoty. 34. Droga do Źródła Światła Wtorek, 9 XII ‘97 Światłość wspaniała, urzekająca jest jeszcze zakryta przede mną. Głównie z mojej winy, ze względu na rozliczne przywiązania, których nie potrafię się pozbyć. Ale bardzo pragnę odrywać się od wszystkiego, co mi przesłania samo Źródło Światła, zdzierać zasłony, przezwyciężać ukrytą pychę i próżną radość. Liczę na to, - 145 - że pomogą mi wielcy mistycy hiszpańscy – św. Teresa i św. Jan od Krzyża – których dzieła czytam od końca kwietnia bieżącego roku, od ostatnich moich ośmiodniowych rekolekcji. Do lektury ich dzieł dojrzałem w wieku emerytalnym. Oni stali się patronami tego etapu mojego życia. Niech z Najświętszą oraz innymi świętymi poprowadzą mnie ku Światłu. 35. Oczekiwanie i zawierzenie Wtorek, 9 XII ‘97 Mija miesiąc – z dwudniową przerwą – mojego pobytu w klinice na Lindleya. Jutro rano zawiozą mnie karetką do szpitala na Spartańskiej, gdzie nastąpi najważniejsze i najtrudniejsze do przeżycia – operacja by-passów. Kilka godzin temu aż pięciu współbraci zakonnych oddało krew, co pokryje – jak stwierdził nasz ordynator – pełne zapotrzebowanie. Wzruszyła mnie postawa dawców, tym bardziej że już trzy tygodnie temu zaofiarowali gotowość oddania cząstki siebie. Pragnę przyjąć z ręki Pana Boga, cokolwiek dla mnie przewidział – albo jeszcze kawałek życia tutaj, albo już całe życie w Jego domu pełnym światłości. 36. Nieprzewidziana komplikacja Środa, 10 XII ‘97 Na Spartańskiej zaczęło się od trzy – i półgodzinnego czekania na miejsce. W dalszym ciągu porządkują szpital po półrocznym remoncie. Czekałem w siedmioosobowej sali, w której spotkałem znajomego ze szpitala na Banacha. Wchodzę w nowy rytm. Jestem po EKG i po zastrzyku kleksanu. Zatrzymano mnie, z pewnym panem, przejściowo w małej sali pooperacyjnej, gdzie za kilka dni będą przebywać pacjenci po zabiegu. Od docenta Suwalskiego dowiedziałem się o dodatkowej komplikacji. Otóż, podczas oglądania filmu z koronarografii zauważono, że elektroda od rozrusznika - 146 - zawędrowała z przedsionka serca do komory i nie tylko nie pomagała sercu, ale jeszcze utrudniała jego czynności. Trzeba dokonać korekty, żeby utrzymać na uwięzi elektrody. Być może uda się to osiągnąć bez drążenia okolic serca, działając tylko pod skórą, przy okazji wymieniając baterię. To właśnie ma się dokonać jutro przed południem. Mam być bez śniadania. Podczas rozmowy ze mną w sekretariacie Oddziału Kardiologii docent wyraził radość z tego, że komplikacje z rozrusznikiem udało się zauważyć wcześniej. Dostrzeżone dopiero podczas operacji mogłyby ją znacznie przedłużyć i zwiększyć ryzyko. Dodatkowy jutrzejszy zabieg nie opóźni wszczepienia by-passów. I tak planowano, że po uruchomieniu sali operacyjnej odbędą się najpierw dwa, trzy łatwiejsze zabiegi, z mniejszym zablokowaniem naczyń wieńcowych. Przy okazji dowiedziałem się, że w mojej sprawie interweniowali nie tylko lekarze z Lindleya i Banacha, ale chyba jeszcze kilka osób. Docent skwitował to takim powiedzeniem: „Widać, że ludzie lubią księdza”. Panie, dziękuję Ci za życzliwość, jakiej doświadczam od bliźnich. 37. Obecność Pana w domu cierpienia Środa, 10 XII ‘97 Jestem po Mszy świętej koncelebrowanej z zastępcą księdza kapelana. Jakim wielkim darem jest kaplica w szpitalu! Czuje się w domu cierpienia obecność Pana, jaką promieniuje Najświętszy Sakrament. Kaplica znajduje się na trzecim piętrze, obok windy. Co kilka chwil charakterystyczny trójdźwięk sygnalizuje jej zatrzymanie się na poszczególnych kondygnacjach. Ale jednak jest, i każdego dnia kilkadziesiąt osób może uczestniczyć we Mszy świętej. Większość przystępuje do Komunii. Dzisiaj niemal wszyscy przyjęli Eucharystię. Młody ksiądz, salwatorianin, przyniósł mi dwa listy od moich świeckich przyjaciół, pisane dziewięć dni temu. Dość długo czekały na mnie, ale sprawiły dużą radość. Wszystkie wspomniane fakty, mimo że czeka mnie dodatkowy zabieg, - 147 - wprowadziły mnie w bardzo dobry nastrój. Znowu dziękuję Panu za wielkie obdarowanie. 38. Dzień pełen wrażeń Piątek, 12 XII ‘97 Coraz więcej znajomych spotykam wśród personelu. Czuję tutaj bliskość swojego Sanktuarium. Teren, na którym leży szpital, jeszcze kilka lat temu należał do Parafii św. Andrzeja Boboli. Wracam do wczorajszego dnia, pełnego wrażeń. Przed godziną dziesiątą miałem kilka badań – pobranie krwi do czterech buteleczek, EKG, echo serca przezprzełykowe (dość kłopotliwe) i wreszcie prześwietlenie klatki piersiowej. Echo wykazało, że są pewne zmiany miażdżycowe w aorcie. Do godziny piętnastej czekałem na przesunięcie elektrody z komory do przedsionka serca i wyprostowanie całej plątaniny przewodów. Zabieg się udał. Przy okazji wymieniono baterię. Dopiero po godzinie szesnastej spożyłem śniadanie i obiad, rezygnując już z kolacji. Całodzienne zmęczenie, spotęgowane wielogodzinnym czekaniem, sprawiło, że poczułem silny ból zamostkowy. Musiałem poleżeć przez godzinę i zażyć sorbonit. Ledwie zdążyłem na Mszę świętą. 39. Perspektywa Świąt Piątek, 12 XII ‘97 Podczas dzisiejszej Mszy świętej minęła trzydziesta trzecia doba mojego tegorocznego pobytu w szpitalach. W Sanktuarium i domu zakonnym życie płynie normalnym rytmem: ludzie uczestniczą w Eucharystii, spowiadają się, spotykają się w grupach, wykładają na Wydziale „Bobolanum” i słuchają wykładów. W kolegium trwa wizytacja prowincjalska. Ale ja nie mam poczucia, że marnuję czas, będąc na - 148 - marginesie. Uczestniczę we wszystkim, dając wkład uciszenia, cierpienia i modlitwy. Uzupełniam to, czego nie dostawało moim dotychczasowym działaniom duszpasterskim. I nie tylko moim. Niech doświadczenia ostatnich i najbliższych tygodni idą na dobre konto zwłaszcza tych, których Bóg Ojciec powierzył mi przez Swojego Syna. „Ojcze, zachowaj tych, których mi dałeś.” Wkrótce po napisaniu tych słów dowiedziałem się, że moją operację przewiduje się wstępnie na poniedziałek, 22 grudnia. A więc prawdopodobnie na wieczór wigilijny i Boże Narodzenie przypadnie największe cierpienie pooperacyjne. Także to doświadczenie ofiaruję w intencjach przed chwilą sformułowanych. Myślę o dramatycznym pierwszym Bożym Narodzeniu i o wielu świętach, które ludzie przeżywali w obozach koncentracyjnych, gułagach, więzieniach, miejscach internowania przed szesnastu laty, w szpitalach, ale także w domach rodzinnych wśród niezgody i koszmarnych doznań. Postanawiam nie czynić żadnych starań o zmianę terminu. A może Boże Narodzenie przeżyję w najpiękniejszym Domu i wśród niewysłowionej radości? Ponawiam pragnienie zapisane dnia 9 grudnia: Pragnę przyjąć z ręki Pana Boga, cokolwiek dla mnie przewidział – albo jeszcze kawałek życia tutaj, albo już całe życie w Jego Domu, pełnym światłości. 40. Pragnienie i pociecha duszy Niedziela, 14 XII ‘97 To, co zanotowałem przed dwoma dniami, to zaledwie zgoda na cierpienie. A tymczasem mistycy piszą o pragnieniu. Dziś jest wspomnienie św. Jana od Krzyża, kapłana i doktora Kościoła, które zarówno w brewiarzu, jak i we Mszy świętej ustępuje trzeciej niedzieli Adwentu. Zajrzałem jednak do drugiego czytania brewiarzowego, które wzięto z Pieśni duchowej Patrona dnia. Między innymi przytoczono taki fragment: - 149 - „Ach, gdyby raz zrozumiano, że nie można dojść do gęstwiny różnorodnych mądrości i bogactw Bożych inną drogą, jak tylko przez gęstwinę wszelkiego rodzaju cierpień! W tym więc powinno być pragnienie i pociecha duszy. Im bowiem większej pragnie mądrości od Boga, tym bardziej powinna wpierw pragnąć cierpień, by przez nie wejść w gęstwinę krzyża”. Przedziwnie komponuje się w ostatnich tygodniach lektura dzieł mistycznych z moim cierpieniem. Pan Bóg stawia mnie przed ogromną szansą. Niech Mu za to będą dzięki. 41. Zaludnia się sala Wtorek, 16 XII ‘97 Uczestniczę duchowo w wizytacji prowincjalskiej w naszym domu. Raz po raz docierają do mnie dobre wieści. Ojciec Prowincjał dostarcza argumentów, że działa w nim łaska stanu. Ukazuje współbraciom perspektywy zaangażowania się w działania dla wspólnego dobra. Rozmowy przemieniają ludzi. Znowu mam więc powód do dziękczynienia. A tutaj w szpitalu zapełnia się nasz pokój z pięcioma łóżkami. W sobotę i w niedzielę byłem sam, gdyż mój towarzysz wyszedł „na przepustkę”. Wrócił w niedzielę wieczorem. W poniedziałek dołączył do nas Macedończyk od ponad dwudziestu lat mieszkający w Polsce, malarz, którego żona wykładała niegdyś na Sorbonie. Barwna postać z rodziny z tradycjami, prawosławny. Zajmująco opowiadał nam o różnych swoich przygodach. Dziś w asyście żony i dwojga dorosłych dzieci przybył czwarty mieszkaniec. - 150 - 42. Jeszcze jedno odroczenie Piątek, 19 XII ‘97 Przywożą już do nas ludzi po operacjach. Inni wyjeżdżają do różnych szpitali albo „na przepustkę” w związku ze Świętami. Macedończyk, zamiast dzisiaj, ma mieć wszczepione by-passy w poniedziałek po południu, ja we wtorek rano, a więc w wigilię Wigilii. Nieco dłuży się czas, ale i to wyrzeczenie oddaję Panu. Niech mnie oczyszcza, żebym umiał przyjąć Jego wolę, jakkolwiek ona się przejawi. Wczoraj umarła pani z sąsiedniej sali (z Białogardu), która już nie wróciła po skomplikowanej operacji zastawek. Była bardzo pogodna, pocieszała innych, uczęszczała do kaplicy. Dziś odprawię za nią Mszę świętą, a przy okazji za innych znajomych i nieznajomych zmarłych. 43. Wędrówki i lektury Sobota, 20 XII ‘97 W ciągu niemal sześciu tygodni pobytu w warszawskich szpitalach dziewięć razy zmieniałem salę. Przyzwyczaiłem się do odchodzenia, ćwiczę w ubóstwie. Ponadto bardzo mi pomaga św. Jan od Krzyża. Przeczytałem Drogę na górę Karmel, a przed wtorkową operacją dokończę Noc ciemną. Tej lekturze towarzyszył Pierwszy człowiek Camusa, które to dzieło znaleziono przy pisarzu w chwili śmierci w wypadku samochodowym w dniu 4 stycznia 1960 roku. A od kilku dni czytam Tomasza Mertona siedem esejów o A. Camusie. Odnoszę wrażenie, że wielki moralista XX wieku spotyka się w swoich wymaganiach z szesnastowiecznym mistykiem. Oni obaj żądają wielkiego samozaparcia w życiu. Wrócę zapewne kiedyś do tego tematu. - 151 - 44. Kolejne doświadczenia Niedziela, 21 XII ‘97 Czwarta niedziela Adwentu. Tak mi smutno, gdy patrzę na ludzi, którzy nie uczestniczyli we Mszy świętej o godzinie 10:30. A nie bardzo wiedzieli, co robić z czasem. Być może niektórzy z nich powiedzą podczas najbliższej spowiedzi, że nie uczestniczyli, gdyż byli w szpitalu. Nie dodadzą tylko, że kaplica była na tym samym albo na sąsiednim piętrze, co zresztą nie gra roli, gdy jest winda. I drugie doświadczenie: od kilku dni pojawiają się bóle, inne od zamostkowych, którym nie zapobiega sorbonit. Być może są one związane z korektą położenia elektrod i zmianą baterii. W każdym razie dziś przez pewien czas miałem wątpliwość, czy nie przyczynią się do przesunięcia terminu operacji. Może jeszcze i ta komplikacja jest potrzebna? 45. Moc w słabości Poniedziałek, 22 XII ‘97 Dolegliwości niegroźne. Może nerwobóle? Operacja by-passów jutro o godzinie ósmej z minutami. Wiele osób będzie mi w niej towarzyszyć. Niech mnie wzmacniają. Kończąc lekturę Nocy ciemnej, zorientowałem się, jak bardzo jestem słaby. Mowy nie ma, żebym wytrzymał napór nocy, jeżeli mnie przeraża najmniejszy jej podmuch, na przykład, gdy przychodzi pokusa bezsensu i wszystko staje pod znakiem zapytania. Gdyby Pan wypuścił mnie ze swojej ręki, byłbym jak listek na wietrze. Tylko z Nim mogę w życiu cokolwiek osiągnąć. Jeszcze raz Go proszę: niech udzieli łaski, jaką przewidział dla mnie w najbliższym czasie. - 152 - 46. Zmiana myślenia o cierpieniu Wtorek, 6 I ‘98 Dopiero w dwa tygodnie po operacji wracam do zapisków. Po ciężkim zabiegu przeżyłem kilka nocy, z których pierwszą niezupełnie świadomie. Działały jeszcze środki odurzające. Następne trzy stanowiły w jakiejś mierze doświadczenie ciemnej nocy, o której czytałem w dziejach mistyków. Stanęły przede mną cierpienia całego świata: ludzi w więzieniach, obozach koncentracyjnych, gułagach religijnych, porzuconych w lochach bez jakiejkolwiek pomocy. Tu, w szpitalu, cały zespół ludzi trudzi się, żeby przyjść z pomocą, angażuje w to wiele najrozmaitszych środków mniej czy bardziej nowoczesnych. Ale w ilu szpitalach za naszą wschodnią granicą i w różnych krajach brak podstawowych leków i urządzeń? Wiele myślałem zwłaszcza o ludziach torturowanych, pozbawionych wszelkiej pomocy w cierpieniu. Jak oni wytrzymują? Były takie trzy kwadranse w dniu św. Szczepana Męczennika, między godziną 19:00 a 20:00, że ból przekraczał po prostu moją odporność. Uświadomiłem sobie, że gdyby trwał całą noc, chyba nie wytrzymałbym. I wtedy poprosiłem o środki znieczulające. A potem – myśląc zwłaszcza o torturowanych i przewlekle chorych – zastanawiałem się, czy mam prawo prosić o środki nasenne i przeciwbólowe? Trzy noce po operacji zdecydowanie zweryfikowały mój stosunek do cierpienia i moje plany na resztę życia. Pragnę pójść śladami wielkich mistyków, a zarazem nie umiem cierpieć. A to przecież jest droga do miłości, takiej porywającej i oczyszczającej wszystko. - 153 - 47. Zaskoczenie Środa, 7 I ‘98 Do kliniki na Lindleya wróciłem 30 grudnia. I tu w pewnym sensie dopiero zakończyła się operacja. W dniu 2 stycznia zdjęto szwy z klatki piersiowej, a w trzy dni później z nóg. Tej ostatniej czynności asystowała trójka młodych medyków – dwaj mężczyźni i kobieta. Przez ponad pół godziny młodzi oglądali moje poranione od kostek do pachwin kończyny. A jednak poza tym pokaleczeniem sympatyczna niewiasta dostrzegła człowieka i kapłana. Przyszła po dwóch dniach i zapytała, gdzie ja mieszkam i pracuję. I czy mogłaby przyjść do spowiedzi? Poprosiła o numer telefonu. Przyznam, że w tych okolicznościach przeżyłem zaskoczenie. Trochę może wyjaśnia tę sytuację fakt, że ona właśnie przeczytała w ostatniej „Arce Noego”, w „Gazecie Wyborczej”, artykuł Ewy Zientarskiej pod tytułem Tylko do ołtarza, o sytuacji osób żyjących w związkach niesakramentalnych. Znalazła w nim kilka wzmianek o mnie. Postanowiła nawiązać kontakt. Poza tym pamiętała jeszcze moją przygodę z jej krewnym czy kuzynem, wspomnianym uczniem dawnego gimnazjum jezuickiego w Gdyni. I któż tak przedziwnie łączy najrozmaitsze wątki? 48. List od przyjaciół Czwartek, 8 I ‘98 Pod koniec pobytu w szpitalu otrzymałem list od koleżanki i kolegi z lat studiów polonistycznych, obojga profesorów Uniwersytetu Śląskiego, którzy dają mi wskazania, jak mam się zachować po operacji. Piszą jako ludzie doświadczeni. Renek bowiem przeszedł prawdopodobnie pierwszy zawał przed kilkunastoma miesiącami na pogrzebie profesora Czesława Zgorzelskiego, w czasie swego wystąpienia w kościele Akademickim KUL. Zlekceważył dolegliwość i długo jeszcze prowadził - 154 - różne zajęcia. A ponad rok wcześniej miał bardzo poważną operację resekcji ropnia wątroby. Ale to prehistoria. Wszczepienie czterech by-passów odbyło się w Katowicach 19 listopada 1996 roku. O tym, co było dalej, tak pisze Hanna: „Po dziesięciu dniach od zabiegu zabrałam Renka do domu – jeszcze ze szwami na klatce piersiowej i obydwu nogach – z zaleceniem osadzenia go w Reptach, gdzie jest Centrum Śląskie Rehabilitacji Kardiologicznej. Tak więc Święta i Nowy Rok upłynęły mu pod znakiem wczesnej rehabilitacji. Ponoć najistotniejsze dla prawidłowego procesu gojenia (zrastania się mostka) jest ograniczenie wysiłku, ruchu, brawury. Tak rozpiera energia poprawionego krążenia, po pomostowaniu tętnic, że pacjenci robią sobie krzywdę. Moim zadaniem było pilnowanie go, sanatorium zaś miało mnie wspomagać, bo trudno utrzymać w ryzach kogoś, kto odzyskał mobilność – może chodzić, a przez pewien czas nie mógł. Teraz, w pełny rok po by-pasach, Renek czuje się dobrze. Tyle właśnie trwa rehabilitacja, pamiętaj o tym. Mówimy wciąż o Tobie, dzień po dniu towarzysząc Ci myślami i wspominając, kiedy co najmocniej doskwiera. Czy masz obie nogi pozbawione żyły, czy tylko jedną? Najdłużej trwa wyrobienie krążenia obocznego po tym ubytku. Nogi puchną do roku i tak jest prawidłowo, to norma. Jak Twoje ciśnienie? Renek dalej bierze enap (enarenol) – 2 x 20 mg – ale w połączeniu z metacordem. Najoporniej szło z trójglicerydami (1100 przed zabiegiem) i cholesterolem LDL. Powoli, dzięki zocorowi, spadły”. A oto dopisek Renka: „Uważaj na trójglicerydy! Jeśli masz podwyższone – napisz, podam Ci świetne lekarstwo, w Polsce niedostępne, ale Ci przecież sprowadzą! Wypróbowałem – i ręczę!” - 155 - 49. Konsultacja z lekarzem Piątek, 9 I ‘98 Zalecenia Hanki i Renka skonsultowałem z doktorem Krzysztofem Jankowskim, ordynatorem Oddziału Intensywnej Opieki Internistycznej, który dziś właśnie opuszczam. Doktor potwierdził zasadniczo spostrzeżenia koleżanki i kolegi. Jego zdaniem, zwrócili uwagę na istotne momenty. Zauważył jednak, że u mnie krócej będzie trwać rehabilitacja, może pół roku. Na szczęście nie przeszedłem przez zawał. A nogi mogą puchnąć do końca życia. Z tym da się jednak żyć. Pocieszam się ponadto, że owo ograniczanie wysiłku, w związku ze zrastaniem się mostka, dotyczy przede wszystkim pracy fizycznej. Będę mógł czytać i pisać. Już nawet wiem, w jakiej kolejności zacznę odrabiać swoje zadania. Pewnym problemem, z którym wychodzę ze szpitala, jest niedokrwistość. Dlatego w najbliższych trzech miesiącach będę otrzymywał żelazo. A później powtórzę badania. 50. Przed opuszczeniem szpitala Piątek, 9 I ‘98 Dziś dobiegają końca dwa miesiące pobytu w szpitalach (od 9 listopada 1997 do 9 stycznia 1998). Znamienny to etap w moim życiu. Chyba wracam do domu pogłębiony duchowo. Obym potrafił to, co przeżyłem, wykorzystać dla dobra ludzi, z którymi będę się spotykał. A Bogu niech będą dzięki, że jeszcze wracam. - 156 - Spis rozdziałów Nieoryginalny tytuł, nieoryginalna forma Rozważanie według Jana XXIII O prawo do myślenia o śmierci Postawy wobec śmierci Doświadczenie czyjejś śmierci Oswajanie przez wiarę i nadzieję Oswajanie przez miłość i tęsknotę Dojrzewanie przez ból Narodziny i śmierć Tajemnica obumierającego ziarna Odraczanie śmierci, przyspieszanie śmierci Śmierć ciała i śmierć ducha Radość nieba Rozpacz piekła Tęsknota czyśćca Los dzieci nienarodzonych Wszystko jawne się stanie Niewykorzystane szanse (o pogrzebach) Miejsce smętku, czyli spoczynku (o cmentarzach) Uroczystość Nieznanego Świętego Zaduszkowe święto Tradycja wypominkowa Oczekuję Twego przyjścia w chwale Zanotowane w szpitalach - 157 -