Przeczytaj fragment Słońce wznosi się do zenitu. Wzdłuż szlaku pośród materacy ciernistych krzaków i matowo błękitnych kwiatów zalegają srebrno-szare głazy. Nad dalekimi górami wiszą nieruchome chmury burzowe. Jedynym odgłosem jest chrzęst naszych butów i podzwanianie kija Szerpy. Kamienie pod nogami migoczą od kwarcu. Pierwsze godziny są przesycone nieskrywanym podnieceniem. Szlak połyskuje intensywnie. Ziemia znowu jest młoda. Możliwe, że uczucie lekkości i oczekiwania spowodowane jest wysokością. W ciągu godziny przelecieliśmy prawie od poziomu morza na dwa i pół tysiąca metrów; czuje się nieważki, jakby moje kroki miały nie zostawiać śladów. Pod nami miasteczko Simikot przycupnęło nad otchłanią pustych dolin. Dachy z blachy falistej pobłyskują wśród poletek zielonego jęczmienia. Miasteczko zostaje za nami. Samolot Twin Otter, którym przylecieliśmy, zdążył już wystartować z pasa wyschniętej ziemi i skryć się między górami. Tutaj nie ma żadnych dróg. Humla jest najodleglejszym regionem Nepalu, nawet dziś rzadko odwiedzanym przez turystów. Najbliższa szosa – biegnąca nizinami droga z Katmandu do Delhi – leży setki górskich kilometrów na południe, natomiast wznoszące się na wschodzie gwiazdy przewodnie alpinistów – Dhaulagiri, Annapurna, Everest – są niewidoczne. W miarę jak posuwamy się przed siebie, na zachodzie rozwiera się zalesiony wąwóz, wycinający olbrzymi korytarz przez góry. Ściany wąwozu to przyprawiające o zawrót głowy podgórze pięciotysięczników, pociętych chmurami i śniegiem. W bezmiernym wąwozie daleko pod nami, często tak stromym, że niknie z oczu, zimna rzeka Karnali rwie w dół od najwyższego punktu w biegu Gangesu. Karnali na żadnym odcinku nie jest spławna, ale przez kolejne dziesięć dni będzie prowadzić nas na północ. Przez sto kilkadziesiąt kilometrów rzeka wije się z chłodnym magnetyzmem, pokonując lodowe stopnie wyżej i głębiej w zachodnie Himalaje do Tybetu. Według kategorii trekkingowych nasza grupa nie jest liczna: przewodnik, kucharz, człowiek od koni, ja. Rozproszeni posuwamy się wzdłuż rzeki, podczas gdy z naprzeciwka mijają nas samotni handlarze, prowadzący krępe konie i muły od jednej samotnej wioski do drugiej. Ci śniadzi, drobni ludzie mają na sobie podarte anoraki i nakrycia głowy bez ronda; maszerują w takt pobrzękiwania dzwonków zwierząt, cicho przywołują te, które się odłączyły. Obok handlarzy kroczą ich kobiety, okutane w magentowe i niebieskie chusty i szale, z bransoletami na żylastych przegubach, ze złotymi kółkami w uszach i nosach. Kobiety mają groźny, a zarazem otwarty wyraz twarzy; ze śmiechem patrzą nam w oczy. Po panującej na równinach delikatności nie zostało ani śladu. Docieramy do kamiennego kopca, z którego wystają zniszczone tyczki, potem schodzimy przez sosny ku rzece. Z głębi dobiega syk katarakt. W dole wzdłuż brzegów rzeki ciągną się długie żółte pola tarasowe niewidocznej wioski, gdzie dojrzewa zboże. Stoki płoną późnowiosenną czerwienią i purpurą nieznanych mi krzewów. Potem pojawiają się olbrzymie orzechy włoskie oraz srebrzyste aromatyczne krzewy, tymczasem nad nami gromadzą się blanki górskich szczytów, otulających okolicę intymnym spokojem. Niemal tego nie zauważając, docieramy do wioski. Granitowe głazy wznoszą się nad bardziej od nich kruchymi chałupami, zbudowanymi z kamienia oraz zbielałego drewna i wtopionymi w skały wulkaniczne. Sielankowe domki nad polami sprawiają wrażenie na wpół opuszczonych, dlatego kiedy wspinamy się wyżej nad rzekę, mijając poletka ryżowe i kapliczkę Śiwy, wyobrażam sobie, że trafiliśmy do cichej arkadyjskiej doliny. Na ścieżkę wychodzi do nas mężczyzna. Kłopoty ma wprost wypisane na twarzy. Marynarka jest połatana, buty sportowe popękane. Zasypuje Szerpę gradem pytań. Jak mógłby się stąd wydostać? Tutaj nie ma nic. Jego rodzina nie jest w stanie wyżyć z poletka ryżu… to za mało… Mężczyzna świdruje nas oczami tkwiącymi w opalonej twarzy. Nie odstępuje nas przez wiele kilometrów. Nie może się zdobyć na rozstanie z nami, bo symbolizujemy szeroki świat. Nigdy nie był w Katmandu, nigdy nie opuścił tej okolicy. Deszcz obruszył ziemię wokół jego domu, który teraz osuwa się do rzeki. - Mam pięćdziesiąt sześć lat… klepię biedę… Mój syn i synowa chcą kupić nowego konia, ale ich nie stać… koń kosztuje czterdzieści tysięcy rupii… Tę litanię wygłasza z zadziornym humorem, jakby mówił o obcych ludziach. W uśmiechu odsłania krzywe zęby. - Ich koń jest stary… zdechnie… Oczywiście. To jest okrutny region w biednym kraju: ostre zimy, kamienista ziemia. Opowieść wieśniaka rozbija Arkadię na kawałki. Pola tarasowe zostają w tyle, nad nami przez zielone zbocza przedzierają się olbrzymie, ząbkowane nawisy litej skały. Niekiedy szlak wznosi się stromo po stopniach wyciętych w urwisku albo wspina się po piargach, gdzie jedno potknięcie może kosztować upadek w przepaść. Na jednym z przewężeń znajdujemy namalowany czerwoną farbą na skale symbol maoistyczny: sierp i młot obok swastyki (tu starodawnego symbolu pomyślności), ale sami partyzanci zniknęli. Przez dziesięć lat paraliżowali okolicę, uprzejmie prosili o pieniądze zapuszczających się w te rejony cudzoziemców. Partyzanci zabili ponad trzynaście tysięcy Nepalczyków. Teraz, po trzech latach i wymordowaniu wielu członków rodziny królewskiej w Katmandu, walczą w stolicy o władzę ze zmurszałymi politykami, a ich dawny slogan „Podążaj drogą Mao!” łuszczy się z murów i skał. Wieśniak w końcu zawraca, macha do nas energicznie, jego głos cichnie wśród skał: - Nie mamy już króla… nie mamy nic… - Po chwili, jakby jednak przyszło mu na myśl towarzyszenie nam do końca, pyta: - Dokąd idziecie? - Do góry Kajlas! – odpowiada Szerpa, a nazwa niesie się echem nad rzeką jak zdradzony sekret. Do wieśniaka nie dociera ten odgłos wyobrażonego lub beznadziejnie odległego miejsca. (...)