I takim właśnie koncertem był występ zespołu 23 kwietnia 2017 roku w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu. Giovanni Antonini, dyrektor artystyczny Wratislavii Cantans I Il Giardino Armonico, znany jest już dobrze Wrocławianom. Ostatnio jednak kładzie nacisk w swoim wykonawstwie na muzykę doby klasycyzmu. Obok prezentacji symfonii Józefa Haydna, które towarzyszą fonograficznemu projektowi nagrania całego wielkiego kompletu tych dzieł, często słyszymy Il Giardino Armonico z Giovannim Antoninim w Beethovenie. Tymczasem większość melomanów poznała włoski zespół ze swoim liderem – flecistą w muzyce baroku. Byli oni i są jednymi z głównym „barokowców”, odkrywających dla nas nowe przestrzenie muzyczne tej epoki – zarówno nowe kompozycje i kompozytorów, jak i nowe, często dokładniejsze, sposoby rekonstruowania barokowego brzmienia. Niedzielny koncert w Sali Czerwonej NFM był jednak znakomity i wyjątkowy nawet jak na najwyższe standardy Il Giardino Armonico. Zespół grał tym razem w bardzo kameralnym składzie – dwoje skrzypków: Stefano Barneschi, Marco Bianchi; flecista i szef artystyczny: Giovanni Antonini; Paolo Beschi – wiolonczela, Riccardo Doni – klawesyn i Margret Köll – harfa. Każdy z tych muzyków jest mistrzem swojego instrumentu i wybitnym znawcą estetyki baroku. Wydawało się, że momentami grają oni w transie, całkowicie owładnięci muzyką. Było jasne, że nie tyle są w pracy, ale raczej już po paru sekundach „bycia w pracy”, czyli sytuacji koncertowej, zapominają o wszystkim co nieistotne i pogrążają się w labiryntach muzyki pełnej silnych afektów, ale i nie wolnej od matematyki i erudycji, jak na barok przystało. Najpierw usłyszeliśmy Andrea Falconiero (1585–1656) i jego La suave melodia e sua corrente, L’Eroica, Sinfonia quarta a tre, La monarcha, Il spiritillo brando, Battaglia de Barabaso z Il primo libro di canzone, sinfonie, fantasie, capricci. Andrea Falconiero był tylko częściowo związany z Neapolem, działał w wielu włoskich ośrodków muzycznych takich jak Parma, Florencja i Rzym, odbywał też zagraniczne wojaże. W stylistyce jego dzieł usłyszałem wyraźnie wczesnobarokową rzymskość, cudowne zawieszanie frazy i śpiewną prostotę. Obok tego dzieła z jego Pierwszej Księgi pełne były manierystycznych pułapek na wyobraźnię oraz pewnej ilustracyjności. Muzycy z Il Giardino Armonico grali po prostu nieziemsko. Giovanni Antonini kołysał się ze swoim fletem na czele reszty zespołu, momentami po prostu tańczył. To wręcz niezwykłe, że mistrzostwo fletowe powstaje często w ruchu, że flecista musi angażować się całym ciałem w wydobywanie pożądanych dźwięków i biegników z instrumentu uchodzącego za jeden z najprostszych w klasycznym instrumentarium. Cóż – gdy chce się grać mistrzowsko na bazowo prostym instrumencie, jest tym trudniej. Jakże wspaniałe były wspólne dialogi fletu i skrzypiec! Jak znakomicie grali w sekcji basso continuo Paolo Beschi, Riccardo Doni i Margret Köll. Ogólnie przez cały koncert zastanawiałem się, jak to możliwe, że wiolonczela Paolo Beschiego w zasadzie może wszystko, również od strony dynamicznej. Tyle jest zespołów kameralnych, gdzie ten instrument ledwo słychać zza innych, w Il Giardino Armonico sam jeden Beschi potrafi nadać wszystkiemu fundament na miarę potężnych organów, nie tracąc przy tym ani grama z lekkości, pełni pięknego brzmienia, czy wirtuozerii. Sam Andrea Falconiero ogromnie przypadł mi do gustu ze swoim dziełem. Raz jeszcze upewniłem się w tym, że bardzo lubię wczesny barok i dojrzały barok (nigdy nie jestem pewien, gdzie biegnie tu granica). W przeciwieństwie do późnego baroku jest tu jeszcze sporo miejsca na zupełnie indywidualne i niezwykłe podejście do materii muzycznej, zaś barokowemu teatralnemu rozmachowi towarzyszy też poetycka intymność, której czasem brakuje w późnym baroku, skądinąd bogatym w genialnych twórców. W pierwszej i drugiej połowie koncertu mieliśmy okazję poznać dwa utwory Pietro Marchitelliego, który należał do najbardziej znanych skrzypków i kompozytorów Neapolu. Pełnił on nawet funkcję pierwszego skrzypka królewskiej kapeli. Żył w latach 1643–1729. Słuchaliśmy dwóch sonat Marchitellego przeznaczonych na dwoje skrzypiec i basso continuo – ósmej i jedenastej. Były to znakomite utwory, świetnie skomponowane, w ciekawy sposób łączące konstruktywistyczno – matematyczny zapał ze śpiewnymi emocjami. W zasadzie ciężko mi było zrozumieć, dlaczego tak znakomity twórca jest tak mało znany. Ale taka jest magia Neapolu – był kiedyś najważniejszych być może ośrodkiem muzycznym w Europie, ale w czasach, gdy ruszyły na serio badania nad przeszłością (XIX wiek), stawał się miastem coraz biedniejszym, coraz bardziej pozbawionym znaczenia. Stąd pierwsi badacze traktowali dziedzictwo Neapolu zbyt niedbale, zaś do zbioru ikonicznych twórców z przeszłości Italii trafiali mieszkańcy innych miast. Jeśli chodzi o Il Giardino Armonico wydali oni już trochę płyt dedykowanych muzyce neapolitańskiej. Ale sławę zyskali chyba jednak dzięki Vivaldiemu, czyli Wenecjaninowi. W kompozycjach Marchitelliego zachwycił mnie kunsztowny i barwny dwugłos skrzypiec na tle realizowanej z mocą i rozmachem partii basso continuo. Wirtuozeria i naturalność gry skrzypków z Il Giardino Armonico była wręcz nieziemska. Następną postacią zaprezentowaną na tym koncercie był Nicola Fiorenza (1700–1764). Usłyszeliśmy jego Koncert a-moll na flet podłużny, dwoje skrzypiec i b.c. Właśnie – dlaczego "jego koncert"? Gdyby nie włoskie dialekty, osobę o imieniu "Nicola" winno się uznać za kobietę. Nicola był również muzykiem królewskiej kapeli. Grał w niej na wiolonczeli, zaś później stał się wykładowcą wiolonistyki w Konserwatorium, z której to funkcji został usunięty z uwagi na panującą w trakcie jego wykładów anarchię. Koncert Fiorenzy był jednak bardzo uporządkowany, z elementami preklasycznymi (choć nie tak silnymi zważywszy na czas powstania). Il Giardino Armonico grali wspaniale, ale na tle innych zaprezentowanych tego dnia utworów ten był najsłabszy, choć oczywiście sam w sobie całkiem wdzięczny i udany. Miał po prostu zbyt dużą konkurencję. Druga połowa koncertu zaczęła się od twórcy bardzo znanego – usłyszeliśmy Sonatę g-moll na flet podłużny, dwoje skrzypiec i b.c. Alessandro Scarlattiego (1660–1725). Było to pełne inwencji arcydzieło, zagrane w sposób moim zdaniem doskonały. Nie wiem, czy można tę sonatę zagrać inaczej niż czynią to Il Giardino Armonico. Pewnie można, jak to w muzyce bywa, ale trzeba będzie się bardzo postarać, aby miało to sens dla kogoś kto zna interpretację Włochów. Alessandro Scarlatti początkowo zaczął być nam przypominany przez zespoły muzyki dawnej jako ojciec sławnego Domenico Scarlattiego, sławnego dzięki wspaniałym miniaturom klawesynowym. Owe miniatury były grywane nawet w epoce całkowitej dominacji romantyzmu, na fortepianach, gdy mało kto myślał o wiernym odtwarzaniu muzycznej przeszłości. Im jednak częściej stykam się z twórczością Alessandro Scarlattiego tym bardzie niesprawiedliwym wydaje mi się określenie „ojciec sławnego Domenico”. Równie dobrze można używać zwrotu „syn sławnego Alessandro”. Tym razem Il Giardino Armonico obalali kolejny mit – twórczość Alessandro Scarlattiego to nie tylko opery i kantaty, ale również znakomita, głęboka muzyka instrumentalna. Kolejny twórca zaprezentowany na koncercie też należał do grona znanych autorów muzyki. Pokutujący morderca, książę, być może nadal psychopata, czyli krótko mówiąc – Carlo Gesualdo da Venosa (1566–1613). Książę Venosy był między innymi głównym twórcą muzycznego manieryzmu, pełnego kapryśnych zmian tempa i narracji, celowo zaskakującego słuchacza i zderzającego w krótkich nawet formach zupełnie różne światy. Ów ekscentryzm, drapieżne i momentami nieprzyjemne dla naturalnych oczekiwań słuchacza zderzanie pasaży i większych muzycznych narracji dobrze służyło melancholii księcia. Canzonę francese del Principe wykonali na klawesynie – Riccardo Doni i na harfie Margret Köll. Już samo zestawienie innych barwowo, lecz niewygodnie bliskich brzmieniowo instrumentów wzmagało ekscentryzm samej kompozycji. Zgranie się i wyobraźnia barwowa muzyków stworzyły wykonanie, które każdy miłośnik twórczości Carlo Gesualdo da Venosa powinien znać. Urwane labirynty czasu, nagłe zmiany perspektywy, wydobywanie na pierwszy plan celowo dziwacznych układów i szczegółów (jak w malarstwie) – to wszystko tu było. Muszę też nadmienić, że manieryzm był polem doświadczalnym dla wielu form i stylistyk używanych później w baroku, i to jeśli chodzi o wszystkie sztuki – nie tylko muzykę, ale architekturę, poezję etc. Dlatego włączenie do programu barokowego utworu manierystycznego jest dobrym pomysłem. Na zakończenie usłyszeliśmy Francesco Manciniego (1672–1737) Sonatę e-moll na flet podłużny, dwoje skrzypiec i b.c. Tu ponownie flet Giovanniego Antoniniego zawładnął bez reszty wyobraźnią zgromadzonej publiczności. Jednocześnie u Mancieniego było bardzo śpiewnie, co oczywiście nie dziwi u znanego twórcy neapolitańskiej opery. Była zasłużona owacja na stojąco, oraz dwa bisy powtarzające fragmenty zaprezentowanych dzieł.