PULP FICTION, NO FRICTION 19 marca 2011, godz. 09:35 No i stało się. Pierwszy weekendowy wypad na polską Jurę AD 2011 za nami. I chciałoby się powiedzieć niczym Catherine Destivelle na zeszłorocznym KFG – że, jak to w życiu bywa, bawiliśmy się, piliśmy, paliliśmy... Niestety, nic z tych rzeczy. Tym razem był stres, spinka, napinka, bluzganie i niszczenie sprzętu. Czyli coroczna lekcja pokory na drogach w podlesickim wapieniu. „Pulp Fiction, no friction” – tak powinno brzmieć hasło przewodnie wspinania w Polsce. Sroga zima jakości naszych skał nie polepszyła i myślę, że nawet mój do niedawna największy idol wspinaczkowy pogubiłby się w tym absurdalnie wymagającym wspinaczkowo świecie rodem z filmów Tarantino. Ale zacznijmy od początku. Góra Zborów (fot. S. Mężydło) Kiedy w zeszłym tygodniu meteorologowie zaczęli ostrożnie zapowiadać słoneczny weekend, pełen nadziei Tomek począł szukać chętnych. Nie znalazł, bo, jak to w życiu bywa, trzeba się uczyć, pracować, albo wyjechać na lans do stolicy. No trudno, jedziemy sami. O 18 w piątek miał Szkrab ruszyć z Torunia pożyczoną od mojego taty Laguną i zgarnąć mnie w Łodzi. A tu o godzinie 17 na wyświetlaczu Tomka telefonu pojawia się „Modrzew”: – Yyy, jedziecie w skały? – Ale ruszamy o 18. – Jasne, namówię Monię. Monia, która najwidoczniej wyniosła wiele doświadczenia ze swojej pracy dla polskich sił zbrojnych, podjęła sprawną, męską decyzję i zespół mieliśmy skompletowany. Punkt 18 [sic!] Czarek zawitał świeżo zakupionym kamperem marki Fiat pod Tomka domem, a z auta wyskoczyła Ruda i wytoczyła się Czara. Kamper, nas czworo, dwa psy, wspinanie – ogólnie rzecz biorąc, wesoło. Czarek, Monia, Ruda i Czara (fot. S. Mężydło) Podczas podejścia pod Kołoczek dnia pierwszego, kiedy mijaliśmy Brzuch Buddy, przeszło nam przez myśl, że głupio wspinać się z liną po baldach, ale po szybkiej aklimatyzacji zmieniliśmy zdanie, a bardziej doświadczeni Tomi z Czarkiem wytłumaczyli Moni i mnie z nutką wyższości w głosie, że tak jest zawsze. Potem było już tylko lepiej. No bo picie piwka w kamperze pod zaśnieżonym stokiem w Morsku albo widok Tomiego, który jednym sprawnym kopnięciem wypina ekspres z ringa, to doświadczenia bezcenne. Gust muzyczny Cezarego jest tematem zasługującym na osobną opowieść. Poza tym pogoda była idealna, a ludzi zaskakująco mało. O wspinaniu tu niewiele… Ale przecież nie tylko o wspinanie we wspinaniu chodzi. Najważniejsze jest to, czego w słowa ująć się nie da. Zatem nie wszystko, co się wydarzyło, zostało tu opisane. Co więcej, wiele faktów przeinaczono, ponieważ uczestnicy wycieczki zdecydowali się okryć zasłoną milczenia szczegóły owego słonecznego marcowego weekendu na podlesickiej ziemi. Żałujcie, że Was nie było. Sara Bambina Mężydło Połowa Camper Teamu (fot. S. Mężydło) dodał: gruszka Komentarze (1) gruszka, 19 marca 2011, godz. 09:46 Sara nie napisała tego, a przecież zrobiła Krakowskie Pieczywko VI.3 znając. Gratulacje :). Tomi zmagał się w śmiertelnym uścisku z dinozaurem, a wielki fan czworonogów Cezary patentował Wściekłe psy, hi hi. Oj, będzie się działo, będzie się działo!